Adam Paciorek

Archiwum Historii Mówionej
  • Proszę powiedzieć, co jedenastoletnie dziecko mogło zapamiętać z Powstania Warszawskiego?

Jako jedenastoletni chłopiec zapamiętałem bardzo wiele, ponieważ na dzień dzisiejszy, mimo że mam siedemdziesiąt pięć lat, pamięć mi nie szwankuje. Nawet noszę się z zamiarem opisania w najbliższym czasie swoich wspomnień dla dzieci, wnuków, żeby po prostu wiedzieli, jak to kiedyś wyglądało.

  • Mieszkał pan wówczas na Woli?

Mieszkałem na Woli, na ulicy Młynarskiej 36 mieszkania 25, na drugim piętrze.

  • Jak liczna była rodzina?

Rodzina była dość liczna, bo było nas w sumie siedmioro dzieci. Najmłodszy brat urodził się w czerwcu 1944 roku. Na zmianę z mamą nieśliśmy go na rękach, bo ojciec wcześniej był oddzielony, gdy nas Niemcy wypędzali z piwnic przy ulicy Żytniej, vis à vis cmentarza ewangelicko-augsburskiego.

  • Uprzedzę wypadki: czy rodzina przetrwała?

Rodzina przetrwała, ale dość tragicznie to wyglądało. Sądzę, że w dalszym ciągu wyjaśnimy to sobie.

  • Jak pan zapamiętał godzinę „W”?

Godzinę „W” zapamiętałem też dobrze. Na Woli, konkretnie róg ulicy Żytniej i Młynarskiej, gdzie mieszkałem, według ówczesnego czasu zaczęła się ona gdzieś około godziny siedemnastej dziesięć, siedemnastej piętnaście […]. Jako jedenastoletni chłopiec dużo czasu przebywałem na podwórkach, na ulicy. Całe zgrupowanie, z tego co obserwowałem… zaczęli się pojawiać powstańcy, wychodząc z cmentarza ewangelicko-augsburskiego i z dalszego cmentarza, na Młynarskiej, kierując się [ku] Młynarskiej, Młynarską w kierunku ulicy Wolskiej.

  • Jaki był ich wygląd? Czy to były jednolite oddziały, czy ludzie z różnych stron?

O nie, jednolite nie. Większość była w panterkach różnych, niektórzy hełmy [mieli], ale w większości przeważały raczej ubiory własnego pomysłu, własnego szycia.

  • Byli i chłopcy, i dziewczęta?

I chłopcy, i dziewczęta. Po prostu zaczęło to się okropną strzelaniną. Wtedy w naszym budynku, na parterze, ulokowała się jakaś grupa powstańców, którzy w prawie dziewięćdziesięciu procentach byli po cywilnemu, tylko z opaskami.

  • Czy był jakiś rodzaj współpracy między lokatorami, cywilami, a powstańcami?

Tak, był. Nawet tego samego dnia, po jakichś dwóch, trzech godzinach, zaczęto budować barykadę, róg Żytniej i Młynarskiej, przecinając Młynarską w poprzek, barykadę od strony Żytniej w lewo, w kierunku ulicy Wolskiej. Ludzie wtedy wynosili, co było zbytecznego w domu.

  • Skuteczna była?

Dotąd, dopóki tam przebywałem, była dość skuteczna. Wykorzystywano nawet do budowy tej barykady [beczki]… Po drugiej stronie ulicy Młynarskiej, na przedłużeniu Żytniej, po lewej stronie był skład beczek ówczesnej fabryki Woka, która produkowała różnego rodzaju marmoladę z buraków, ogórki kiszone w metalowych puszkach – nawet jadłem to, jak pamiętam. Te beczki wykorzystywano do budowy barykady. Przecięto szyny, bo wtedy ulicą Młynarską [jeździł tramwaj] na Groty… Tam często, jeszcze w czasie okupacji, jeździliśmy na tak zwanych szybkach na kąpiele. Współpraca była między powstańcami i właściwie panowała pełna euforia. Pamiętam, jako jedenastoletni chłopak, też wtedy jakąś opaskę złapałem, założyłem sobie, ale od razu mnie z błędu wyprowadzono, jako za młodego. Dostałem klapsa i wysłano mnie do rodziny.

  • Mama była chyba przerażona?

Mama była przerażona, bo jak wspominałem, było nas siedmioro dzieci, z tym że w czasie Powstania zostało nas sześcioro, bo najstarszy brat w wieku siedemnastu lat, w 1943 roku, z łapanki został wywieziony do Niemiec. Tak że byłem wtedy najstarszy i między mną, a najmłodszym, który się w czerwcu 1944 urodził, była jeszcze czwórka. Jan – może nie po kolei zacznę, od płci męskiej – Jan, Marian, najmłodszy Leszek, siostra Jadwiga i siostra Teresa, plus rodzice: [Marianna] i Tomasz Paciorek.

  • Mówił pan, że wysiedlenie nastąpiło wtedy, kiedy już Wolę właściwie likwidowano, mieszkańców Woli zabijano i widział pan stosy leżących trupów.

Tak. Nastąpiło wysiedlenie, przynajmniej naszej rodziny i naszego budynku, nie tylko my się przenieśliśmy. Ponieważ to był budynek narożny – tak jak wspominałem: róg Żytniej i Młynarskiej, to był budynek czteropiętrowy – pod obstrzałem trzymał kilka ulic, między innymi Żytnią w prawo i w lewo od tego budynku, Młynarską w kierunku [Obozowej] i Młynarską w kierunku Wolskiej.

  • Czyli dla powstańców był bardzo cenny.

Bardzo cenny, dlatego był bardzo ostrzeliwany, a konstrukcja jego nie była zbyt [mocna], bo stropy były drewniane, schody, poszczególne piętra, to wszystko było drewniane. My tam byliśmy do 6 sierpnia, właściwie do piątego wieczorem. Jak się zorientowaliśmy, zresztą powstańcy mówili, że nie ma szans tutaj, że będą być może musieli się wycofać, to przenieśliśmy się na ulicę Żytnią, w kierunku Karolkowej. Aktualnie między Młynarską a ulicą Karolkową są budynki, między innymi jest tam przychodnia Narodowego Funduszu Zdrowia. Przedtem tego nie było. Stały dwa budynki w głębi, około pięćdziesięciu, siedemdziesięciu metrów w kierunku Leszna, a to były place po prostu, zabawowe. Myśmy tam, do jednego z tych budynków się przenieśli, do piwnic. Było tam kilka rodzin, właśnie z ulicy Młynarskiej. Niemcy nas stamtąd wysiedlili 6 sierpnia, w godzinach późnych popołudniowych, gdzieś między siedemnastą a osiemnastą. Z tego, co można się było zorientować, to mieliśmy wielkie szczęście, bo do 6 sierpnia, do godzin rannych, Niemcy wszystkich z Woli rozstrzeliwali. Dzieci, starców, wszystkich.

  • Jest prawdopodobne, że gdybyście pozostali tam, podzielilibyście ich los.

Prawdopodobnie gdybyśmy pozostali, nie miałbym zaszczytu i przyjemności w tej chwili z panią rozmawiać, bo prawdopodobnie bym nie żył. Tym bardziej, że w słynnej kamienicy Franaszka na Woli mieszkała cioteczna siostra mojej mamy i wraz z czwórką dzieci została rozstrzelana i spalona. Jeśli można kontynuować: [po] pierwsze zostało wrzuconych kilka granatów do piwnic. Z tym że ojciec, jako żołnierz Piłsudskiego, wybrał [nam] taką piwnicę, gdzie okien nie było. Niemcy, jak zaczęli już zdobywać, idąc Młynarską, później Żytnią w kierunku Karolkowej, te dwa budynki zajęli. Wszystkich nas wtedy wypędzili. Mężczyzn od razu odłączyli, wszystkich, a matki z dziećmi z kolei [tworzyły] drugą grupę. I tu zostaliśmy bez ojca, bo ojca odłączyli, tylko została mama z [sześciorgiem] dzieci. Po zorganizowaniu większej liczby ludzi, zaczęto nas prowadzić poprzez ulicę Żytnią, poza Młynarską, w kierunku ulicy Szlenkiera i Tyszkiewicza, poprzez plac Opolski, do ulicy Górczewskiej. Górczewską skręciliśmy w prawo, w kierunku wiaduktu kolejowego, do ulicy Sokołowskiej. Mrok już był, jak nas doprowadzono do kościoła świętego Wojciecha, róg Wolskiej i Sokołowskiej, gdzie był punkt zborny. Tam po prostu nas zebrano, już była wtedy tam pewna ilość ludzi. Spędzano ludzi na punkt przejściowy, organizując grupę do dalszego wymarszu.

  • Mama z tą piątką i jedno dwumiesięczne?

Trzymiesięczne można liczyć. Mama szła i ja – jako że wtedy byłem najstarszy – po prostu [na zmianę] nieśliśmy to dziecko. A ojca później… Jak wiem z relacji ojca, bo spotkaliśmy się z ojcem, później powiem, to część mężczyzn od razu zlikwidowano. Ustawiono ich, kazano im ręce do tyłu wyciągnąć i byli specjaliści, którzy badali po odciskach. Jeżeli ktoś miał ręce spracowane, to zostawiali. Natomiast, jeśli ktoś miał dłonie gładkie od strony wewnętrznej, tych rozstrzeliwano od razu, na miejscu. A ojciec był pracownikiem fizycznym, po prostu pochodził ze starej warszawskiej rodziny garbarskiej. Dziadek, trzech ojca braci i ojciec, wszyscy pracowali na Okopowej w garbarniach Pfeiffera i Kemlera od przed wojny.

  • Jak wyglądał ten pierwszy wieczór w kościele świętego Wojciecha?

Przedtem jeszcze, zanim nas wprowadzono do katakumb – tam na dole były katakumby – to Niemcy nawet rakietami strzelali, żeby pomyłki nie zrobić, bo tam było sporo ludzi, było dużo załogi niemieckiej, wojskowej, a sztukasy próbowały tam bombardować. [Strzelali] rakietami, żeby dać temu spokój. Tam nas spędzono, masę ludzi, i rano przygotowywano, skoro świt, gdzieś koło godziny szóstej, siódmej, do wymarszu.

  • Dużo was tam było?

Mogło być kilka tysięcy osób. Obliczam, że gdzieś w granicach dwóch, może do trzech tysięcy. Pędzono nas pieszo Wolską w kierunku Włoch, przez Włochy, Ursus, Piastów i do Zakładów Naprawczych Taboru Kolejowego w Pruszkowie. Był to chyba, jeśli nie pierwszy, to jeden z pierwszych transportów ludzi tam wypędzonych. Na poparcie tego mam stwierdzenie, że jak weszliśmy do tych hangarów różnych, tych hal fabrycznych, to nie było dużo ludzi. W tym właśnie czasie, przed wejściem do obozu przejściowego w Pruszkowie, spotkaliśmy się z ojcem – między Pruszkowem a Piastowem. Nastąpiło to w następujący sposób: mężczyzn – jak później ojciec opowiadał – których odłączyli na ulicy Żytniej, wykorzystano do usuwania przeszkód, trupów i tak dalej. Później, w godzinach nocnych, gdzieś koło godziny dwunastej, wszystkich popędzono w kierunku parku Sowińskiego. W parku Sowińskiego, z tego co ojciec opowiadał, byli siepacze z bandy Dirlewangera, którzy tam rozstrzeliwali. Ale ponieważ park Sowińskiego był już zamknięty, to była późna godzina nocna, ci esesmani czy Wehrmacht, który doprowadził tam grupę Polaków, wśród których był ojciec, zaczęli klaskać w ręce i wołać, czy oni są tam jeszcze na miejscu, w parku Sowińskiego. Nikt się nie odzywał, to ich przetrzymali do rana i jak przeszła nasza kolumna koło parku Sowińskiego, w kierunku Włoch, wszystkich mężczyzn zatrzymanych Niemcy wypuścili, żeby odszukali swoje rodziny. Ojciec wtedy bez mała biegiem – biegł, biegł, szedł, szedł do przodu, bo przypuszczał, że my tu się możemy znajdować. Widział, jak nas zabierali, mniej więcej w jakim kierunku nas z Żytniej poprowadzono, że mogło to być właśnie do kościoła świętego Wojciecha. Za Piastowem, między Piastowem a Pruszkowem, znalazł nas. Właśnie od tego momentu… Już razem weszliśmy do Zakładów Naprawczych [Taboru] Kolejowego i później już przebywaliśmy razem.

  • Nie rozdzielono was już więcej?

Więcej już nas nie rozdzielono.

  • Długo tam przebywaliście? Tam zazwyczaj przebywali powstańcy tylko dwa, trzy dni.

Z moich obserwacji i odczuć wygląda, że to mogło być około tygodnia. Organizowali transporty w Zakładach Naprawczych Taboru Kolejowego: osoby samotne, osoby dorosłe bezdzietne i rodziny. Myśmy dostali się właśnie do takiego transportu z rodzinami, już cała nasza [ósemka]. Wyjechaliśmy z Zakładów Naprawczych Taboru Kolejowego poprzez Koluszki do Wrocławia, ówczesnego Breslau. A skąd się upewniłem, że pokryło to się, Wrocław z Breslau? Po wojnie byłem wielokrotnie we Wrocławiu i pamiętałem perony metalowe wszystkie, po prostu wystrój.

  • Nie zmieniło się?

Nic prawie nie zmieniło się po wojnie i bardzo długo się nie zmieniło.

  • Wysiedliście wówczas we Wrocławiu z wagonów?

Nie. Z Wrocławia Głównego przetransportowano nas do obozu przejściowego pod Wrocławiem. Tylko tu już nie mogę ustalić, mimo że się starałem, jeździłem do Wrocławia, do Jeleniej Góry.[…] Wszyscy twierdzili, że takiego obozu nie było, a ja wiem, bo byłem tam. Był obóz przejściowy, gdzie wszystkich pogrupowano. Obóz był podzielony na dwie strefy. Niemcy bali się jakichś chorób, więc w jednej strefie spało się jedną noc. Codziennie była mykwa, codziennie wieczorem.

  • Gorąca woda czy zimna?

Ciepła woda. Były natryski, ogromne hale, gdzie była [kratka podłogowa] zrobiona. Pamiętam, jako chłopiec, że – przepraszam, może niekulturalnie się wyrażę – tyłkami jeździliśmy, bo to śliskie było. Co charakterystyczne – my, dzieci, mimo że już miałem jedenaście lat… chodziliśmy do kąpieli razem z kobietami. Nieraz mam przed oczyma przekrój, że tak powiem, wszystko. Wszyscy byli nago, my z kobietami.

  • Czy rzeczywiście ta mykwa zapobiegała chorobom?

Mówiąc szczerze my specjalnie nie chorowaliśmy. Może się bali tyfusu, jakichś innych chorób.

  • Była tylko woda, czy jeszcze jakieś środki dezynfekujące?

Dawali jakieś mydło, czy coś takiego. I co charakterystyczne: obsługa oczywiście była ukraińska i wtedy, kiedy się kąpały kobiety, obsługa była męska. Ojciec chodził z kolei z mężczyznami do kąpieli, to znowu, dla upodlenia […] obsługa była damska. Tak przeżyliśmy, a to może dzięki zaradności ojca, bo dostał się w jakiś sposób, w tym przejściowym obozie we Wrocławiu do tak zwanej garkuchni, do rozlewania zupy. Dawano nam jedną ósmą chleba razowego, ćwiarteczkę taką i kubek metalowy rozgotowanej brukwi. Ale starał się jakoś, żeby…

  • Jakie były warunki?

Prycze. Jeśli chodzi o spanie, to prycze. W obozie przejściowym przebywaliśmy około dwóch tygodni. Szukali być może dla nas miejsca, czy coś takiego.
  • Znaleźli to miejsce?

Tak, znaleźli i nawet niezbyt daleko Wrocławia. Obecnie to jest Bolesławiec, przedtem Bunzlau, nad rzeką Bóbr. Tam nas przewieziono: z wrocławskiego podobozu, do obozu w Bunzlau, do obozu pracy. […] To był Bunzlau Aue – Wisau. Nawet do dziś tam była fabryka cementu. Tam ojciec bardzo ciężko pracował, po szesnaście godzin.

  • Tylko ojciec pracował?

Ojciec pracował jako dorosły człowiek, natomiast my, dzieci, byliśmy wykorzystywani – to był okres jesienny, bo na początku września się tam znaleźliśmy – byliśmy wykorzystywani przez okolicznych bauerów do wykopków, do sprzątania ulic, do prac związanych z rolnictwem i utrzymaniem czystości w posesjach i w mieście.

  • Mieszkaliście razem, cała rodzina, ojciec, matka i dzieci?

Tak. Tam najpierw były baraki dość znośne, my mieszkaliśmy po kilka rodzin w baraku. Widać było, że szykowane były baraki, bo były stosunkowo niestare. Te baraki mieliśmy. Prycze, z tego co pamiętam, dwa pokoje barakowe i kuchnia. Tam po prostu spędzaliśmy czas, a ojciec codziennie chodził do pracy. Ten obóz od tamtego – bo były dwa obozy w Bunzlau, o następnym zaraz powiem – ten obóz był o jakieś trzy, cztery kilometry od drugiego, który był już bezpośrednio przy fabryce cementu, Bunzlau -Wisau. Chodziliśmy na ziemniaki, małego [brata] sadzaliśmy w bruździe gdzieś, a mama i my po prostu [zbieraliśmy] kartofle, ziemniaki. Nawet zaznaczaliśmy sobie kupkami, trochę ziemniaków się przysypało, nie wszystko się oddawało, żeby później po prostu jakoś przeżyć.

  • Czy baraki były ocieplane?

Nie. To znaczy grubsze takie…

  • To co robiliście z ziemniakami na lewo, że tak powiem, nazbieranymi? Trzeba było gdzieś ukryć.

To była jeszcze jesień, bo myśmy w tym obozie byli tylko gdzieś miesiąc, [dwa]. Co pamiętam z tego okresu? To prawdopodobnie… Ten drugi obóz to był obóz już międzynarodowy, przy fabryce. Tam byli Ukraińcy…

  • Mówił pan, że tylko miesiąc tam byliście?

Tak, tylko miesiąc, [dwa] ponieważ przeniesiono nas później do drugiego obozu, bardzo dużego.

  • Daleko?

To był Bunzlau-Aue, a tamten to Bunzlau-Wisau. Ten pierwszy nazywał się Familiarlager, obóz pracy. A tamten obóz był już międzynarodowy. Tam byli Ukraińcy, tam byli Francuzi, tam byli Polacy, tam byli nawet Włosi. Niektórzy, z tego co pamiętam, chodzili w torbach, w ubraniach uszytych z toreb po cemencie, bo – jak opowiadali – ich z plaży pozabierali. Będąc przy tym temacie, muszę powiedzieć, że my też, bo pojechaliśmy… Sierpień w 1944 roku był bardzo ciepły, to my, dzieci, pojechaliśmy w krótkich spodenkach i w sandałkach. Na zimę, jeszcze przed przeprowadzką z pierwszego obozu, dzięki zaradności matki… Tak jakoś pokierowała sprawami, że zorganizowała kilka koców z magazynów i poszyła nam ubrania, żebyśmy zimę przetrzymali. Nas po prostu później przeprowadzono, prawdopodobnie jak Żydów wykończono. Jak mieszkaliśmy w pierwszym obozie, to codziennie rano była pędzona grupa Żydówek, w granicach pięćdziesięciu, siedemdziesięciu osób, gdzieś do pracy. One nawet po śmietnikach – to na własne oczy widziałem – pożywienie zbierały, w łachmanach okropnych [były]. W tym obozie byliśmy razem już bez mała do wyzwolenia. Z tym że przed samym [wyjściem], jak Niemcy się zorientowali – nie byli w stanie chyba tego obozu całkowicie zlikwidować fizycznie: tych, co tam się znajdowali – uciekli. To był obóz przy fabryce, ogromna fabryka wyrobów betonowych, które Niemcy wykorzystywali w czasie wojny do różnego rodzaju fortyfikacji, tam właśnie więźniowie pracowali. Myśmy się przenieśli, ponieważ już znaliśmy poprzedni obóz. Stamtąd uciekliśmy, bo się baliśmy, bo w drugim obozie już było kilka tysięcy osób, to było gdzieś w granicach 8 000-10 000, różnej narodowości. I ojciec z mamą nas zabrali, wróciliśmy do poprzedniego obozu.

  • W którym momencie?

[...] Wróciliśmy koło 10 stycznia, w połowie stycznia, zimą, bo tu znaliśmy już [rejon], tu były też schrony betonowe porobione w poprzednim obozie. Tam się skryliśmy, bo już było słychać kanonadę, błyski, wybuchy artyleryjskie.

  • Ale do końca wojny jeszcze było daleko.

Tak, zgadza się. To było nad rzeką Bóbr. Niemcy stwarzali bardzo duże przeszkody, jeszcze było sporo do Odry. Pierwsza, że tak powiem, oznaka wyzwolenia, to było rano – żebym nie skłamał – może koło 10 lutego, jak przyjechał patrol rosyjski, Armii Czerwonej samochodem bez boków, sama platforma i na tym ustawiony ciężki karabin maszynowy na trójnogu. Rosjanie wyskoczyli, zaczęli szukać, czy ktoś tam jest. Znaleźli nas i mówią, żeby… To są ich słowa, ojciec rozumiał po rosyjsku: „Szybko się zbierajcie”. Myśmy mieli litery „P” na swoich ubraniach. Trójkąty: niebieskie „P” na żółtym tle, jeśli się nie mylę. Kazali nam szybko iść w kierunku [wschodnim], bo stwierdzili, że być może, jeśli Niemcy zrobią kontruderzenie, to będą musieli się cofnąć – bo to są pierwsze [wojska], że tak powiem, czołówka wojsk. W takim przypadku, gdyby nas z powrotem tu zastali, to już niechybna śmierć. Zaczęliśmy od razu się pakować. Tam się zatrzymaliśmy chyba dwa czy trzy dni.

  • Sami, jako rodzina, czy więcej osób?

Na razie sami, jako rodzina. Od okolicznych bauerów skombinowaliśmy [wózki], Niemcy mieli wózki z dyszlem, czterokołowe. Zorganizowaliśmy sobie trzy takie wózeczki i zaczęliśmy wracać, żeby odbić się po prostu od Bolesławca, od Bunzlau, w kierunku [wschodnim]. Kazali nam iść w kierunku na…

  • Nikt nie przeszkadzał wam w tym marszu?

Są drastyczne niektóre momenty. Niemców raczej nie spotykaliśmy, tylko ze strony drugiej.

  • Co panu utkwiło w pamięci?

Utkwiło mi na przykład w pamięci, jak… Myśmy przeważnie w dzień jechali, przez jakieś wioski czy miasteczka, a w nocy gdzieś zatrzymywaliśmy się, żeby po prostu odpocząć. Rodzice musieli jakiś posiłek zorganizować. Pierwsze, co mi bardzo utkwiło w pamięci – jak będący pod zdrowym wpływem alkoholu jeden z wyzwolicieli, jak siedzieliśmy, odpoczywali w jednym z pomieszczeń, przyszedł, policzył nas, usiadł przy stole, pepeszę miał bębnową, mówi: „No, mam wystarczającą ilość, że mogę was wszystkich rozstrzelać”. Ale jakoś, dzięki Bogu, udało się to przetrzymać. Dał sobie spokój, poszedł. Z tym, że kierowaliśmy się na Wrocław, a Wrocław to była jeszcze wtedy twierdza, broniła się. [Szliśmy] w kierunku na Legnicę i dobiliśmy do Głogowa. Za Niemców to miasto nazywało się Glogau. Tam odbiliśmy z kolei w kierunku […] zachodnim. Po pewnym czasie, jak szliśmy w kierunku na Głogów, Glogau, to już wtedy, z różnych względów, kobiety się bały wojska, które szło na Berlin, bo po prostu, jak nam mówili, jeśli przekroczą granicę polsko-niemiecką, to im wszystko wolno. Bojąc się gwałtów, to pamiętam jak dziś, trzy panie przyłączyły się do nas, [udając] że jedno dziecko jej, drugie tej… Później tak razem maszerowaliśmy, a po pewnym czasie – to śmieszne się wydaje, ale tak jest – bo sporo kilometrów szliśmy, [kobiety] nie dawały rady ciągnąć wózków. Na jednej wsi, u jednego z bauerów… Kiedyś, przed wojną i w czasie okupacji, niemieccy bogatsi bauerzy, mieli karety handlowe. Większe [niż] fura, z tyłu były schodki, wejście. Z ojcem, na jednym z postojów, upatrzyliśmy wołu, jak się gdzieś pasł. Ściągnęliśmy tego wołu i zaprzęgliśmy do karety. Mama z najmłodszym i z pozostałą rodziną siedziała, jechała w karecie, wózki przyczepione były do tyłu, a ja z ojcem na zmianę prowadziliśmy tego wołu.

  • Nie protestował?

Nie, ciągnął. Ojciec zrobił takie specjalne szleje, że tak powiem i [wół] ciągnął. Ale długo się tym nie nacieszyliśmy, bo wojskom, które szły na Berlin, to było żywności, więc dokonali z ojcem zamiany na konika. To był chyba konik – pamiętam go – drobny, małej postury, jakiś syberyjski. A co najlepsze, to miał nosaciznę: co pił, to z powrotem oddawał. Wołu zabrali, prawdopodobnie na wyżywienie. My z kolei przez kilka dni tym konikiem się poruszaliśmy. W końcu, po jakimś czasie, jak przez jakieś pola jechaliśmy, upatrzyliśmy… Myśleliśmy, że to krowa, bo dość szczupła. Polecieliśmy z ojcem, a to też był wołek. Tego wołu przyciągnęliśmy z ojcem. Proszę sobie wyobrazić, że to już był chyba wół przyzwyczajony do prac, czy do pracy w wozie, bo jak przyczepiliśmy go, zaprzęgli do karety, to normalnie już później jechaliśmy, bez mała jak w konia i dość szybko. Tak dojechaliśmy – jest miejscowość za Głogowem […], gdzie przyszedł transport rosyjskich czołgów. Przywieźli na front. Bardzo dużo wagonów, z tym, że to były same platformy, bez boków, same lory bez niczego. Rosjanie zaproponowali nam, ponieważ oni jadą z powrotem do Polski, to jeśli ktoś chce, to może się na to załadować. Bardzo dużo ludzi [chciało]. Myśmy już wtedy karetę i wołu zostawili, wzięliśmy ze sobą tylko trzy wózki czterokołowe.

  • Ale zdążyliście udowodnić, że wół do karety pasuje?

Pasuje, więc przysłowie, że pasuje jak wół do karety jest faktycznie… To co mówię, jest autentyczne.

  • Wróciliście do Polski? Który to był miesiąc?

To był marzec, jak się załadowaliśmy. W każdym razie gdzieś w drugiej połowie marca wróciliśmy do Polski. Pamiętam jak dziś, że Wielkanoc w 1945 roku była bardzo ciepła, bo nawet w podkoszulce chodziłem – już po powrocie do Polski. Dojechaliśmy, właśnie tym pociągiem, do Koluszek i w Koluszkach już się przesiedliśmy. A ponieważ, jak byliśmy w obozie, ojciec otrzymał wiadomość, że dwóch braci i dziadek po Powstaniu znaleźli się w Milanówku, to po prostu dojechaliśmy do Milanówka – nasza rodzina do rodziny ze strony ojca. Tam się zatrzymaliśmy.

  • Zostaliście tam już do końca wojny?

Tak, już zostaliśmy do końca wojny. Nie było do czego wracać, że tak powiem. Budynku nie było. Ojciec pracował jako garbarz kiedyś.

  • W Milanówku?

Nie, wcześniej w Warszawie, więc w Milanówku zaczął po prostu po cichu garbować skóry. Był bardzo dobrym fachowcem, zresztą cała rodzina, łącznie z dziadkiem, z braćmi. W roku [1946] chyba na pół roku został osadzony w więzieniu za to, że nielegalnie garbował skóry, żeby utrzymać tę gromadkę. (Później drugi raz […] siedział dziewięć miesięcy.) Ale bardzo pomogli nam też… Później ojciec odnalazł znajomych, którzy razem z nami mieszkali na Młynarskiej 36, na tym samym piętrze – państwa Różalskich i Koszewskich, bo w czasie okupacji ojciec też po cichu garbował skóry, to im jakoś pomagał żyć. Później się odwdzięczyli w ten sposób, że ojcu też pomogli. Nie byli wywiezieni, po prostu zanim my wróciliśmy, oni już w jakiś sposób się urządzili. Nawet córka pani Różalskiej, Irena, była chrzestną matką mojego najmłodszego brata. Tak że to była znajomość dość bliska.

  • Kiedy wróciliście do Warszawy?

Rodzice nie wrócili. Ojciec pożyczył od tych państwa [gotówkę]. Rodzice już nie żyją, ojciec trzydzieści sześć lat, matka trzydzieści [jeden]. Po prostu kupili domek w Milanówku i tam już zostali. Tak że praktycznie do Warszawy, jako rodzina nie wróciliśmy, tylko pojedyncze osoby. Aktualnie na ojcowiźnie mieszka najmłodszy brat, Leszek. Ja, mój brat [Marian], siostra Teresa, brat Janek, mieszkamy w Warszawie. Siostra Jadwiga w Legionowie. Wszyscy żonaci…

  • Najważniejsze, że rodzina została, mimo strasznych okrucieństw wojny.

Została. Korzystając z uprzejmości pani, ja osobiście i wszyscy – [chcemy wyrazić] wielki szacunek dla matki, dla ojca, dla rodziców, bo gdyby nie oni… Nikogo po drodze nie zostawili. Jak wyprowadzili z Warszawy, tak do Warszawy wszystkich, mówiąc kolokwialnie, przywlekli. Wszyscy zostali.



Warszawa, 15 października 2015 roku
Rozmowę prowadziła Iwona Brandt
Adam Paciorek Stopień: cywil Dzielnica: Wola

Zobacz także

Nasz newsletter