Aleksander Henryk Krzymiński „Prus”

Archiwum Historii Mówionej

Nazywam się Aleksander Henryk Krzymiński, pseudonim Prus. Jestem rocznik 1926. W Armii Krajowej jestem od maja czterdziestego drugiego roku. Poprzednio byłem w konspiracyjnym harcerstwie, w czasie Powstania walczyłem w Zgrupowaniu „Żmija” na Żoliborzu. Dowódcą moim był major Adam Rzeszotarski. Później moim drugim dowódcą, bo przeniesiono mnie, był kapitana „Szeliga”. To była 9 kompania dywersyjna. W tej kompanii zakończyłem Powstanie i dostałem się do obozu jenieckiego Stalag XI A w Niemczech.

  • Proszę powiedzieć, jak pan zapamiętał swoje dzieciństwo sprzed wojny, gdzie pan mieszkał, z czego utrzymywała się rodzina.


Pochodzę z rodziny wielkopolsko-pomorskiej. Ojciec mój był ordynatorem kliniki położniczej w Bydgoszczy. Dziadek był też lekarzem, ale był znowu balneologiem w Inowrocławiu. Był między innymi twórcą tego uzdrowiska w Inowrocławiu. A ze strony znowu matki mój pradziadek też był lekarzem. Tak że było wśród moich przodków dużo lekarzy i prawników. I byli też i ziemianie. Ja się urodziłem w Paryżu, ale do trzydziestego dziewiątego roku mieszkałem w Bydgoszczy, gdzie, jak powiedziałem, ojciec mój był szefem kliniki położniczej, walczącej wtenczas już z aborcją, walczącej wówczas o to, aby poród uznać za naturalny etap rozwoju kobiety. No, taka była jego idea. Do trzydziestego dziewiątego roku chodziłem tam do szkoły powszechnej i gimnazjum imienia Mikołaja Kopernika. Jak powiedziałem, byłem od trzydziestego siódmego roku również harcerzem w 6 Drużynie imienia Tadeusza Kościuszki i jako harcerz brałem udział w akcjach bydgoskiej straży obywatelskiej.

  • Na czym polegały takie działania?


Była to przede wszystkim obserwacja grup niemieckich, które się koncentrowały już gdzieś mniej więcej począwszy od początków sierpnia. Bydgoszcz była miastem, które miało około piętnaście procent ludności niemieckiej na mniej więcej sto trzydzieści tysięcy mieszkańców. Byli to na ogół ludzie zamożni, byli to na ogół rzemieślnicy, kupcy, lojalni wobec władzy polskiej. Była – to już obserwowaliśmy – była tam grupa hitlerowców, takiej Jungdeutsche Partei, tak oni się nazywali, którzy zdecydowanie wrogo byli nastawieni do Polaków.

  • Były marsze na ulicach?


Nie, oni mieli tylko swoją szkołę. Mało tego – szkołę, gimnazjum, wielkie gimnazjum, wielkie kasyno. I tam się gromadzili, a myśmy na to patrzyli tolerancyjnie, bo nie było jakichś, powiedzmy, specjalnych wówczas ze strony Niemców ataków na nas poza tym, że oni podkreślali swoją niemieckość. Myślę o tych antagonistycznych czy nacjonalistycznych Niemcach, którzy na przykład chodzili w białych skarpetach, w krótkich spodniach i podkreślali taki tyrolski [styl], podkreślali swoją niemieckość. A tak Bydgoszcz była przykładem dobrego współżycia ludności niemieckiej z ludnością polską. Ja to obserwowałem na przykładzie chociażby pacjentek mojego ojca, który miał dosyć dużo również pacjentek niemieckich, obserwowałem w różnych sklepach, u piekarzy, u rzeźników, do których się chodziło, prawda, niemieckich, gdzie się mówiło po niemiecku, co człowieka bawiło, że mógł użyć języka niemieckiego. A oni znowu przychodzili do nas, mówili po polsku. I to oczywiście było nie do przyjęcia przez władze hitlerowskie, które chciały wywołać w Bydgoszczy – czy dzięki jakimś atakom dywersyjnym, które zresztą były wplecione w strategiczne plany oddziałów wojskowych czy dywizji wojskowych, które atakowały Polskę od Pomorza – chcieli wywołać po prostu wrażenie jakiejś nielojalności, nielojalności, wrogości Polaków wobec Niemców. I pierwsze podejrzenie było takie po tych bydgoskich walkach, że Polacy zamordowali Niemców, bezbronnych Niemców, oczywiście.

  • To była niedziela.


A to była po prostu walka z dywersantami niemieckimi, którzy wprawdzie nie mieli mundurów niemieckich, ale mieli broń pełną, całkowite wyposażenie w broń krótką i długą, maszynową, i którzy byli częścią planu strategicznego tejże armii niemieckiej, która szła od Pomorza na Bydgoszcz, dalej na Inowrocław i dalej na Kutno.

  • Czy przed samą wojną czuło się jakiś niepokój? Mówił pan, że miał już zadania jako harcerz. Czy przygotowywaliście się do tej wojny?


Gimnazjum moje, imienia Kopernika, było gimnazjum, powiedziałbym, o bardzo patriotycznym kierunku. Zresztą wszystkich nauczycieli, dwudziestu pięciu, rozstrzelano w ciągu jednego dnia. To było trzeciego czy czwartego… nie, 5 czy 6 września. Dwudziestu kilku nauczycieli rozstrzelali. Ale nie tylko z mojej szkoły, ze wszystkich gimnazjów bydgoskich rozstrzelano wtenczas nauczycieli. Było to ponad stu ludzi. I to te rozstrzeliwania były opatrzone niemieckim określeniem „zemsta”, Vergeltung. Zemsta za to, że Polacy zaatakowali rzekomo bezbronnych Niemców. A to była po prostu z naszej strony obrona przed dywersantami, którzy zaczęli strzelać do uciekających polskich uciekinierów z Pomorza, do oddziałów Wojska Polskiego, i poczęli atakować po prostu nasze oddziały Wojska Polskiego, które przechodziły przez Bydgoszcz. Bydgoszcz była miastem, w którym było kilka… była ważnym punktem, przez który przechodziły wycofujące się polskie oddziały z Pomorza, przechodziły przez Bydgoszcz. Bydgoszcz zresztą była miastem garnizonowym, w którym stacjonowało kilka pułków, w tym pułk ułanów, dwa pułki piechoty. Była podchorążówka dla podoficerów, był pułk artylerii konnej, tak że było to miasto, w którym na co dzień, że tak powiem, żyliśmy z Wojskiem Polskim.

  • Jak pan zapamiętał wybuch wojny? Czy były jakieś akcje, naloty?


Ja 31 sierpnia pełniłem służbę na posterunku, na takiej ulicy Jagiellońskiej, w mundurku harcerskim, z opaską. Był to taki punkt informacyjny. Zadaniem naszym było przede wszystkim służyć informacją przechodzącym oddziałom Wojska Polskiego, ale również patrzeć na ruchy Niemców, którzy się koncentrowali w tym czasie, gromadzili się w różnych przedsiębiorstwach, firmach, fabrykach niemieckich. Po prostu się uzbrajali. I tak się stało, że po południu, o godzinie siedemnastej, podjechała samochodem pod ten mój posterunek mama i tonem bez sprzeciwu kazała mi wsiąść do samochodu i zostawić ten posterunek. Ja na to mamie powiedziałem: „Mamo, robisz ze mnie dezertera, bo mój zamiennik przyjdzie dopiero o godzinie szóstej”. – „Ty wsiadaj do samochodu i nie gadaj. Jedziemy do dziadków, bo mam informacje poufne, że tu się będzie coś działo w Bydgoszczy”. No i niestety popełniłem to przestępstwo wobec moich zwierzchników, że wsiadłem do samochodu. No ale zawdzięczałem mamie życie, bo ten mój następca, mniej więcej w pięć dni później został rozstrzelany, bo w Bydgoszczy między innymi rozstrzelano siedemdziesięciu kilku harcerzy i harcerek w wieku od czternastu lat do osiemnastu. No i między innymi ten mój następca, ten zamiennik mój, został w kilka dni później, po wkroczeniu Niemców, rozstrzelany. A ja dzięki mamie i dzięki złamaniu tego mojego obowiązku, prawda, ulegając tutaj naciskowi mamy, wyszedłem wówczas z życiem. Ojciec mój był dosyć wcześnie już zmobilizowany. Był w wojsku jako lekarz, był w armii generała Bortnowskiego, w Toruniu. Natomiast… no, już czuliśmy, że się coś zaczyna szykować, że coś się dzieje. Takie były odczucia i stąd ja po powrocie z obozu harcerskiego, który zakończył się gdzieś w lipcu, wstąpiłem do straży obywatelskiej bydgoskiej, której zresztą dowódcą był mój ulubiony profesor od gimnastyki, profesor Wojciech Albrecht. No i uważałem za swój obowiązek włączyć się do tej straży obywatelskiej.

  • Skąd taka postawa? Czy to dom, czy szkoła, harcerstwo?


Moja rodzina należy do rodziny patriotycznej, która od pokoleń, że tak powiem, brała udział we wszystkich możliwych powstaniach, ruchach jako żołnierze, jako oficerowie. Tak że było to zupełnie normalne. Ojciec mój był oficerem rezerwy, poza tym był powstańcem wielkopolskim. Mój dziadek był powstańcem wielkopolskim, organizatorem zresztą powstania w Inowrocławiu. Moi stryjowie byli powstańcami wielkopolskimi i oficerami rezerwy. Ojciec mojej babki był powstańcem z 1863 roku, umarł po powrocie z powstania. A jeszcze wcześniej mam przodka, który był w powstaniu listopadowym. Później wyemigrował do Francji i wrócił z Francji, gdzieś tam późno dosyć, ale wrócił do Polski. Tak że to w tradycjach, również w tradycjach rodziny mojej matki – ta rodzina mieszkała w Chełmnie nad Wisłą – były również tradycje jak najbardziej patriotyczne i powstańcze. Wuj mojej matki był też powstańcem styczniowym. Dziadek ze strony matki był lekarzem i też brał udział w powstaniu. Była to po prostu, powiedziałbym tak, jakaś cnota, która w tejże rodzinie była zupełnie naturalnym przejawem polskości.

  • Kiedy państwo przenieśli się do Warszawy?


Ojciec mój został ranny w bitwie pod Kutnem. Został wypuszczony przez Niemców z niewoli. Udał się do Warszawy, gdzie weszliśmy w posiadanie mieszkania stryja mojego, który mieszkał w Warszawie i był sędzią Sądu Najwyższego. Tam się znaleźliśmy 8 grudnia trzydziestego dziewiątego roku.

  • Co się stało w międzyczasie? Wrócił pan do Bydgoszczy?


Nie, przyjechaliśmy do Warszawy, bo do Bydgoszczy już nie było możliwości powrotu. Mieszkanie rodziców zajęli nam Niemcy. Dzięki zaprzyjaźnionej naszej kucharce niektóre drobne rzeczy udało się wyciągnąć z tego mieszkania, ale tak całe mieszkanie, ze wszystkim, zabrali czy tam ukradli Niemcy. Mama tylko z maleńką walizeczką wtenczas wyszła. No i znaleźliśmy się w Warszawie od grudnia trzydziestego dziewiątego roku i od grudnia trzydzieści dziewięć byłem w Warszawie. Tutaj później byłem uczniem na tajnych kompletach Szkoły Mazowieckiej.

  • Dlaczego akurat ta szkoła?


Bo była to szkoła, w której był mój przyjaciel, też z Bydgoszczy, i tak jakoś mieliśmy tam wspólnych przyjaciół.

Przyjaciel z tej szkoły zresztą wprowadził mnie do Armii Krajowej.

  • Jak się nazywał ten przyjaciel?


Bohdan Broniowski. Był synem pułkownika Broniowskiego, który jakoś uchował się w trzydziestym dziewiątym roku, i który dał mi wtenczas poręczenie, że tak powiem, nie tyle poręczenie, tylko dał mi po prostu legitymację, referencje, abym wstąpił do AK, zresztą po udziale w takich konspiracyjnych grupach harcerskich.

  • Do harcerstwa konspiracyjnego też się pan zapisał, działającego przy szkole?


Tak. Ono było między szkołą. Tak, było między szkołą. Myśmy wtenczas mało działali. Ta działalność nasza czy aktywność nie była wielka w harcerstwie. Raczej spotykaliśmy się na jakichś takich spotkaniach typu wspomnieniowego. Natomiast pełne życie konspiracyjne zacząłem dopiero w Armii Krajowej.

 

  • A w szkole jak wyglądała ta nauka? Czy to było w prywatnych mieszkaniach?

 

To były tak zwane komplety, czyli w prywatnych mieszkaniach schodziliśmy się w ośmiu, dziewięciu chłopców i przychodzili do nas nauczyciele z poszczególnymi wykładami.

  • Znał pan tylko tę ósemkę?


No, powiedzmy, znałem szkołę, więc mniej więcej się orientowałem, że poza naszą ósemką jeszcze są inne grupy konspiracyjne. Wiedzieliśmy od naszych nauczycieli, którzy byli nauczycielami ze szkoły… To było gimnazjum Towarzystwa Szkoły Mazowieckiej na ulicy Klonowej. Tak się tylko kontaktowaliśmy z daleka, ale nauka odbywała się w mieszkaniach prywatnych. Nauczyciele do nas przychodzili trzy czy cztery razy w tygodniu. I poza tym ja pracowałem jeszcze, bo Niemcy nałożyli obowiązek pracy. Wobec tego pracowałem jako taki na początku goniec, później konwojent, później nawet sprzedawca, w takiej dużej hurtowni, polskiej hurtowni, która rozdzielała żywność dla ludności polskiej. Jeździłem, rozwożąc tę żywność, odważając tę żywność w sklepach najrozmaitszych detalicznych. I to było moje zajęcie zawodowe, że tak powiem, poza gimnazjum i liceum konspiracyjnym, no i poza zajęciami, nazwijmy to tak, czy zaangażowaniu w Armii Krajowej.

 

  • Od kiedy pan należał do Armii Krajowej?

 

Od maja czterdziestego drugiego roku mniej więcej. Tak, maj czterdziestego drugiego. Podchorążym zostałem mianowany 3 maja 1944 roku. Przeszedłszy przeszkolenie strzeleckie na początku, później przeszkolenie wywiadowcze, później przeszkolenie sabotażowe. I w końcu zostałem tym podchorążym, jak mówię, 3 maja [1944 roku].

  • Czego się pan spodziewał, wstępując do konspiracji, że czego pan tam dokona?


Ja twierdziłem, że… to znaczy ja, jak i ojciec mój, jak moja cała rodzina, byliśmy oczywiście, jakby to powiedzieć, cały czas wsłuchani w działania rządu polskiego w Londynie. Ojciec mój też był oficerem Armii Krajowej, w sanitariacie Armii Krajowej, a mama współdziałała z takim oddziałem wywiadu, jako że pracowała jako sekretarka w firmie niemieckiej.

 

  • Czy pamięta pan, w jakiej firmie?


Tak, to była Kompania Handlu Zagranicznego, w której mama moja pracowała. A ja pracowałem w firmie herbacianej, wielkiej hurtowni herbaty Szumilin, która w czasie wojny już herbaty nie miała, tylko rozdzielała, jak mówię, tę żywność porcjowaną przez Niemców, na ludność cywilną. A więc rozwoziłem mąkę, rozwoziłem marmoladę, rozwoziłem to, co dawali Niemcy nam jako…

  • Jak się zmieniło pana życie w porównaniu do tego przedwojennego, status materialny?


Ojciec mój był tylko lekarzem ubezpieczalni społecznej. Był zresztą wraz z polskim takim pułkownikiem zastępcą lekarza niemieckiego. Bo ojciec mój, jako pochodzący z zaboru pruskiego, był po studiach w Niemczech. Mało tego, był oficerem, lekarzem, podporucznikiem zresztą, tylko w armii pruskiej, w czasie I wojny światowej. Był na froncie francuskim i jako lekarz był polskim zastępcą lekarza niemieckiego w ubezpieczalni społecznej. Tam zarabiał niewielkie pieniądze. Właściwie dom nasz czy naszą rodzinę utrzymywała moja mama, która poszła do pracy. Stała się sekretarką w jakiejś takiej firmie dużej. I w ten sposób żyliśmy razem, z dwiema zresztą babciami, które przyjechały do nas, do Warszawy. To nasze bytowanie było skromne, ale na jakimś poziomie, jako że jak mówię, mama zarabiała trochę, ojciec zarabiał…

  • I pan.


No, te moje zarobki to były minimalne, no ale były. Za pierwsze zarobione pieniądze kupiłem sobie – to była moda wtenczas – takie długie buty oficerskie. Podchorążowie chodzili czy starali się chodzić w długich butach, czego zresztą nam odradzano i zabraniano, bo to Niemcy mogli rozeznać. Młody człowiek chodzi w długich butach, a więc coś ma wspólnego z jakąś tam organizacją wojskową czy paramilitarną.

  • Czy pan się zastanawiał, jakie polityczne oblicze ma ta organizacja, do której pan wstępuje?


Owszem, tak. Ja byłem zdecydowanym zwolennikiem II Rzeczypospolitej i marzyłem o tym, aby wróciła ta II Rzeczpospolita w sposób już ulepszony jako III Rzeczpospolita. Abyśmy rozwijali to, co nasi ojcowie i przodkowie, co im się udało rozwinąć w latach 1919–1939.

  • Kto pierwszy wstąpił do konspiracji, pana ojciec czy pan?

 

Ojciec mój początkowo udawał, że nie wie, że ja jestem w konspiracji. Ja zresztą tego głośno nie mówiłem. To się wydało, gdy w pewnym momencie w naszym mieszkaniu odbyło się spotkanie tej naszej grupy akowskiej, szkoleniowej grupy akowskiej. Zaawizowałem to, że przyjdą moi koledzy. No i między innymi jeden z tych „kolegów” już przyszedł, mając lat trzydzieści kilka, więc ojciec od razu się zorientował, o co chodzi. I mi tylko taką przestrogę dał: „Słuchaj, ważne, żebyś maturę zrobił”. Ja mówię: „Tak, tato. Ale ja w tej chwili się uczę strzelać też”. – „No tak, ale pamiętaj, maturę musisz zrobić”.

  • Czyli przyzwolenie było.


Było.

  • Jak wyglądały te zajęcia na podchorążówce? Czy pan pamięta, gdzie one się odbywały?


Podchorążówkę myśmy zaczęli chyba na początku stycznia czterdziestego czwartego roku. One odbywały się w różnych miejscach, trochę na Żoliborzu, nawet w jakichś takich salach gimnastycznych, nawet w jakichś takich, powiedzmy, dużych mieszkaniach, willach, jakichś takich ludzi, którzy mieli wille i duże mieszkania. I to były te zajęcia teoretyczne.

  • Ile osób przychodziło na takie zajęcia w sali gimnastycznej?


Nasza klasa to było wtenczas chyba około dwudziestu kilku chłopców. Podręcznikiem podstawowym był wtenczas taki podręcznik dowódcy plutonu.

  • Przedwojenny jeszcze?


Tak jest. Taka biblia, że tak powiem, tych pierwszych umiejętności, umiejętności już podoficerskich. Bo w podchorążówce myśmy zdecydowanie zupełnie byli szkoleni na już niższych dowódców. I tu muszę powiedzieć, że poza tym, że ja musiałem się nauczyć strzelać, ale to już się nauczyłem wcześniej, to brałem udział w takich różnych akcjach osłonowych, w akcjach wywiadowczych, w akcjach takich, nazwijmy to, szpiegowskich. W czasie od momentu wstąpienia do Armii Krajowej to poza tym, że byłem szkolony ciągle, wyjeżdżaliśmy na szkolenia również pod Warszawę i to wyjeżdżaliśmy chyba do Puszczy Kampinoskiej czy też gdzieś tam na drugą stronę Wisły. Już nie pamiętam gdzie, wszędzie tam… Mieliśmy też chyba kilkanaście takich ćwiczeń w lesie czy tam gdzieś na polach, w grupach nie większych jak jakieś piętnaście osób.

  • Czy pan pamięta bliżej, jak wyglądały te działania szpiegowskie?


Przede wszystkim chodziło wtenczas o to, aby wykryć czy wykrywać konfidentów, tych wszystkich, którzy byli zdrajcami i którzy pracowali dla Gestapo czy dla Niemców. I między innymi do tych zajęć wywiadowczych, które miałem, [należało] ustalenie porządku życia takiego konfidenta. Chodziło o ustalenie dokładnie wejścia do tego domu jego czy tam mieszkania, rozpoznanie jego porządku dnia, zwykle jego zwyczajów jakichś, nazwijmy to, towarzyskich. No i zwykle to się kończyło tym, że tych konfidentów likwidowały specjalne oddziały Armii Krajowej. Myśmy nie brali udziału w likwidacji. Takie były, oddziały KL one się nazywały, komórka likwidacyjna. W tych oddziałach na ogół służyli ludzie, którzy już doznali od Niemców bardzo dużo jakichś strat czy jakichś po prostu szkód. Nas, młodych ludzi, bo przecież ja miałem niecałe osiemnaście, siedemnaście, osiemnaście, dziewiętnaście lat, nas do wyroków nie brano zupełnie. To mój dowódca, którego niesłychanie wysoko cenię, i komendant szkoły podchorążych, późniejszy major Rzeszotarski, zawsze podkreślał: „Wy jesteście do wyższych celów, nie do jakichś tam likwidacji czy jakichś tam…”.

  • Czyli z majorem Rzeszotarskim już w podchorążówce się pan zetknął?


On był wtenczas rotmistrzem i był komendantem okręgu Marymont, Żoliborz, tak zwany Okręg II.

  • Czy pan też należał jak gdyby konspiracyjnie do tego Okręgu II?


Tak, do Okręgu II. Z Okręgu II zostałem delegowany czy wybrany do podchorążówki.

  • Czyli wcześniej się pan zetknął z Rzeszotarskim?


Tak, oczywiście. Ja mieszkałem na Marszałkowskiej, na Marszałkowskiej 1 zresztą, taki śmieszny dom, patrzący na plac Unii…

  • Ten wąski…


Tak, tak, tak. Natomiast przydział mój był na Żoliborzu. No bo ten mój przyjaciel, przez którego wszedłem do AK, Bohdan Broniowski, który zresztą poległ w Powstaniu, w ataku na Dworzec Gdański, należał do żoliborskiego, że tak powiem, AK. I byliśmy cały czas związani z żoliborskim AK. Mało tego, ta firma moja, w której pracowałem i rozwoziłem tę marmoladę, mąkę i kartofle, ona obsługiwała Żoliborz i Marymont. Więc ja jeździłem na wozie i jeszcze dodatkowo spełniając jakieś takie czynności wywiadowcze. Chodziło o to, żeby doskonale rozeznać niemieckie punkty oporu. Na Żoliborzu było ich około dwadzieścia siedem, tak jak wyliczyliśmy sobie po Powstaniu, i to były zabezpieczone i doskonale uzbrojone grupy żołnierzy, którzy stacjonowali w takich czy innych punktach. I te punkty oczywiście się ciągle obserwowało. Chodziło o ustalanie czy odgadywanie siły tych punktów, czyli chodziło nam o ustalanie mniej więcej liczby żołnierzy, którzy byli w tych punktach. Te punkty stały się później naszymi celami w pierwszym dniu Powstania.

  • Część tego zgrupowania pomagała podczas powstania w getcie. Czy pan był wśród nich? Czy pan słyszał o tym?


Jeden z moich dowódców, oficer, który wykładał zresztą na naszej podchorążówce (zaraz sobie przypomnę nazwisko), był szefem grupy, która przerzucała broń do getta. Ja byłem w tym czasie w takiej grupie osłonowej, czyli to była druga czy trzecia, [raczej] trzecia linia, że tak powiem, osłonowa. I oni przerzucali broń, chyba głównie krótką, chyba granaty, chyba jakieś… tam nie było ciężkiej broni. Ale przerzucali do getta…

  • Pamięta pan, w którym miejscu?


Niestety nie. Nie pamiętam tego. […] „Szrapnel”, o, porucznik „Szrapnel”, nazwisko, nie Dmochowski, tylko… zaraz mi się przypomni. On później był jeszcze w Powstaniu, spotkałem go w Powstaniu. Porucznik „Szrapnel”. On dowodził taką grupą, która podeszła pod mury getta i przerzucała broń.

 

  • Jak pan przyjmował powstanie w getcie i to, że tam chcą walczyć? Co pan myślał na ten temat?


Wielokrotnie z ojcem moim podchodziliśmy pod to getto, obserwując to, co się tam działo.

  • Podczas powstania?


Nie, przed powstaniem. Byliśmy całkowicie oczywiście po stronie tych biednych ludzi, którzy tam byli, i z naszej strony staraliśmy się, tak jak mogliśmy, gdy były jakieś takie akcje zbierania, powiedzmy, żywności czy akcje jakieś humanitarne, to braliśmy w tym udział. Ale oczywiście sympatia nasza była po stronie tych Żydów.

  • Pan mówił, że byliście wsłuchani w to, co się dzieje, co robi rząd londyński.


Jak najbardziej.

  • Skąd pan słuchał? Gdzie pan przystawiał ucho?


Wspominam tutaj znakomitą rolę prasy podziemnej, przede wszystkim „Biuletynu Informacyjnego”, który docierał do nas co tydzień, i który był podstawowym takim źródłem informacji. Mama moja, ponieważ była sekretarką, zresztą bardzo takiego przyzwoitego Niemca, hamburczyka, jeszcze podsłuchiwała… Tam radio miały, to podsłuchiwała, gdy nie było tego szefa, podsłuchiwała radio brytyjskie. Ale przede wszystkim „Biuletyn Informacyjny”, jak i również inne wszelkie tytuły prasy, tej podziemnej były, docierały, i były, że tak powiem, codzienną naszą strawą. Gazeta ta, gadzinówka tak zwana, czyli to był chyba Nowy Kurier Warszawski, to nie wiem, czy była kupowana. No, była kupowana. Ojciec mój poza tym jeszcze kupował taką niemiecką gazetę, organ ministra propagandy niemieckiej Goebbelsa – „Das Reich”, który zdecydowanie, tak jak dzisiaj, powiedzmy, „Gazeta Wyborcza”, nadawał kierunek całej prasie niemieckiej, „Völkischer Beobachter” i tak dalej.

  • To można było kupować taką gazetę?


Tak, tak. I ja też przeglądałem to pismo „Das Reich”, gdzie oczywiście…

  • Pan znał niemiecki?


Tak. Rodzice moi dbali bardzo o to, żebym już jako chłopiec uczył się niemieckiego. Zresztą chodziło o to… Mój brat młodszy o wiele lat miał bonę Niemkę, bardzo sympatyczną taką Niemkę, z którą się też po niemiecku rozmawiało.

  • Czy w ogóle jakieś takie groźne sytuacje jeszcze w czasie okupacji pana spotykały?


Zawsze było to ryzyko – pierwsze, jeżeli chodzi o mnie – ryzyko, że mnie złapią i wywiozą na roboty. To było to najmniejsze ryzyko. Wobec tego pracując i mając tak zwaną arbeitskartę, czyli kartę pracy, byłem chroniony przed wywózką jako pracujący w tej hurtowni polskiej, która pracowała dla ludności polskiej. Natomiast ulice były miejscem terroru szerzonego za dnia. Godzina policyjna zwykle była już od godziny ósmej czy dziewiątej do siódmej rano, więc w nocy nikt nie chodził po Warszawie. Natomiast ulice były miejscami, gdzie odbywały się łapanki, gdzie potrafili zatrzymywać tramwaje i wygarniać z tych tramwajów ludzi, wręcz już od razu do samochodów ciężarowych i wywozili gdzieś tam. Czy wywozili do jakichś pomieszczeń typu to więzienie wielkie w Warszawie.

  • Pawiak.


Tak że ulica była miejscem niebezpiecznym. Na ulicy do końca, od początku, to znaczy od grudnia 1939, stale krążyły patrole niemieckie. To były patrole z reguły tak zwanej żandarmerii niemieckiej, ale również i Wehrmachtu tak zwanego, które bardzo różnie się zachowywały. I wreszcie to, co w Warszawie ciągle było niebezpieczeństwem, to były te łapanki, prawda, gdzie zatrzymywano nagle czy odcinano jakąś ulicę kordonem żołnierzy i wygarniano wszystkich ludzi, biorąc mężczyzn wszystkich, którzy nie mogli się wylegitymować, że tak powiem, jakąś pracą dla Niemców na przykład. Od razu zabierano i wywożono na Pawiak.

  • Czy fakt, że pan był w organizacji podziemnej, sprawiał, że się pan bardziej denerwował na ulicy, czy mniej?


W gronie moich przyjaciół – a miałem szczęście, bo miałem w Warszawie przyjaciół, którzy też przyjechali z Bydgoszczy – było dwóch takich chłopców: Bob i Władek Maciejewscy, bliźniacy, zresztą w moim wieku. Myśmy, będąc harcerzami, byli wychowywani w ćwiczeniu się, w cnocie męstwa i zdawaliśmy sobie sprawę z tego, że męstwo czy odwaga to jest cnota, którą musimy pielęgnować i ma nas charakteryzować. Było to również na podchorążówce, która dzięki komendantowi tej naszej podchorążówki, to znaczy rotmistrza Rzeszotarskiego, była też takim potężnym ośrodkiem wychowawczym. Tę odwagę czy tam męstwo wpajano nam jako cnotę, którą musimy się charakteryzować. Do tego, aby utrzymać tę cnotę, to myśmy podpierali się, myśmy byli bardzo religijni w tym czasie jako chłopcy. Między innymi uważaliśmy, że nie możemy mieć żadnych „nieczystych kontaktów” z niewiastami czy tam z dziewczynami, bo kierowaliśmy się takim powiedzeniem, zresztą Mahatmy Gandhiego, który mówił, że strata czystości to jest strata jednocześnie męstwa. No więc to uważaliśmy, że to jest na czas powojenny dopiero, jakieś znajomości, jakieś sympatie, jakieś…

  • Ojczyzna najpierw.


Tak, tak.

  • Jak pan kończył podchorążówkę, jak to się odbyło? Czy to była jakaś uroczystość?

 

Przede wszystkim był egzamin. Ten egzamin był niełatwy, bo trzeba było… Jak mówię, głównym podręcznikiem to był ten podręcznik dowódcy plutonu, ale poza tym były inne specjalności czy inne umiejętności. Na przykład ja jestem z usposobienia i z zamiłowań humanistą i zawsze miałem kłopot ze składaniem karabinu. Bo karabin to było między innymi takie ćwiczenie, że karabin trzeba było rozebrać, wyczyścić i później złożyć. No i oczywiście rozebrać to mi się udawało, natomiast ze złożeniem było gorzej, jako że nie miałem żadnych takich zdolności technicznych. Ale to było między innymi na tym egzaminie, między innymi takie były zajęcia. No, później były zajęcia, jak się zachowywać w różnych warunkach, a więc w czasie walk w mieście, w czasie walk w terenie otwartym, w czasie jakichś innych znowu akcji dywersyjnych.

  • I to był taki prawdziwy egzamin, żadnej ulgowej taryfy dla wojennych uczniów?


Nie, nie.

  • Czy ktoś w pana grupie nie zdał?


Tego nie umiem powiedzieć. Ja tylko byłem z siebie bardzo zadowolony, bo udało mi się uzyskać tak zwaną pierwszą lokatę na tej podchorążówce.

  • Jak się to zakończenie odbywało? Dostaliście jakiś dyplom?


Nie. Tylko byliśmy po prostu zapisani i później nam oświadczono – nie było żadnych, broń Boże, papierów czy czegoś takiego – tylko nam oświadczono. Po przyznaniu nam stopnia kaprala podchorążego ja zostałem mianowany dowódcą drużyny na Żoliborzu, właśnie na Marymoncie, w tym Okręgu II, u majora Rzeszotarskiego. To była taka tylko uroczystość, parę osób tam było i on nam uroczyście tylko gratulował, wręczał…

  • Czy wtedy pan już miał pseudonim?


Tak, oczywiście.

  • Ten pseudonim to od Prusa?


Tak, tak, cały czas. Cały czas ten pseudonim miałem i oczywiście już pod tym pseudonimem cały czas działałem. Była to dla nas… To się zbiegło zresztą z maturą, mieliśmy takie przyjęcie pomaturalne i ja już wtenczas byłem niezwykle dumny, bo oczywiście ten stopień ceniłem więcej niż uzyskanie matury.

  • Druga połowa lipca czterdziestego czwartego roku. Czy pan się spodziewał, że to Powstanie już jest za chwilę?


Myśmy byli w jakimś takim stanie, powiedziałbym, wewnętrznej mobilizacji, [właściwie] może nie zewnętrznej, ale wewnętrznej mobilizacji. To znaczy zdawaliśmy sobie sprawę z tego, że gdy będzie jakaś potrzeba, jakaś akcja, no to trzeba się stawić i jesteśmy potrzebni. Rodzice moi robili pewne wysiłki – czując, że coś się zbliża, tak jak zresztą rodzice moich przyjaciół – żebyśmy wyjechali na wakacje, gdzieś poza Warszawę. Ja wakacje spędzałem pod Lesznem, tutaj tym warszawskim, na takim majątku, razem z dwoma przyjaciółmi. Niestety jeden poległ pierwszego dnia od razu, a drugi dużo później zmarł. I zrobiliśmy kawał rodzicom naszym, bo mieliśmy tam siedzieć gdzieś tam do września, a myśmy pod koniec lipca załadowali się na furę, która wiozła kapustę czy jakieś inne jarzyny, i przyjechali do Warszawy, od razu meldując się zresztą w naszych oddziałach. I zostaliśmy od razu zagarnięci czy od razu zorganizowani w grupy, które już na Żoliborzu się koncentrowały, o, tak bym powiedział.

  • Czyli do domu pan nie wrócił?


Wróciłem do domu, ale jednocześnie dostałem przydział do takiej grupy na Żoliborzu I to było na ulicy… w takiej willi mieliśmy… na ulicy prowadzącej do Dworca Gdańskiego, jak ona się nazywa dzisiaj… W każdym razie już byłem właściwie zmobilizowany od końca lipca, przyjeżdżając do domu tylko w ciągu dnia, żeby się pokazać mamie i tacie. Ale już przebywałem razem z tymi moimi żołnierzykami na Żoliborzu, licząc się z tym, że lada moment wybuchnie Powstanie.

 

  • Czy pan pamięta to wezwanie dla mężczyzn do kopania rowów?


Tak.

  • Czy pan się zetknął z samolotami radzieckimi, które latały nad Warszawą?


Tak, oczywiście.

  • Pana obejmował ten rozkaz stawienia się do kopania rowów?


On obejmował wszystkich mężczyzn od szesnastego roku życia do sześćdziesiątego. Z tym że ja już w tym czasie byłem, że tak powiem, zmobilizowany na Żoliborzu. Już kiwaliśmy na to głową i nie braliśmy tego poważnie.

  • A te samoloty radzieckie?


Jeszcze w tym czasie nie latały nad Warszawą. To znaczy myśmy słyszeli, że front się zbliżył do Pragi i stamtąd dochodziły jakieś nawet chyba odgłosy dział, już nie pamiętam. W każdym razie był jeden czy drugi taki nalot rosyjski, który zresztą nie zrobił żadnych szkód, nie zrzucił niczego, tyle że latali. Niemcy jakoś specjalnie wtenczas się nie obruszyli na to i nie było jakichś walk samolotów niemieckich z rosyjskimi. Był taki nalot, pamiętam, pod koniec sierpnia.

  • Gdzie pan był 1 sierpnia? Gdzie pan usłyszał pierwsze strzały?


1 sierpnia rano pojechałem, zostawiłem tych moich żołnierzyków (miałem wtenczas dziewiętnastu chłopców i jedną chyba dziewczynę jako łączniczkę), pojechałem do rodziców, z Żoliborza na Marszałkowską 1. Pożegnałem się z rodzicami i babciami…

  • Bo pan już wiedział, że…


Tak, tak. Już wiedziałem, już powiedziano mi, że… Bo ja się zameldowałem, że chcę jechać jeszcze do rodziców. Powiedzieli mi: „Owszem, niech pan jedzie, tylko proszę wrócić po kilku godzinach, bo wczesne popołudnie już musimy być wszyscy gotowi”. Bo tam były… Tam było raz odwoływane i tak dalej. No i pojechałem do rodziców, pożegnałem się z rodzicami. Bratu wręczyłem klucze od szafki, w której miałem zbiory żołnierzy, którymi on się nie mógł [bawić]. On siedem lat młodszy ode mnie, on się nimi nie mógł bawić, bo był za młody, ale ja mu wręczyłem te klucze i powiedziałem: „Proszę bardzo, cała szafka jest twoja, teraz się baw tymi moimi żołnierzami, bo ja już przestaję się bawić żołnierzami, bo staję się żołnierzem”. Pożegnałem się z rodzicami, wróciłem. Było to południe. Dostałem rozkaz pójścia z kolegą Adamem Cikowskim, też podchorążym, podchorążym „Adamem”, na ulicę Gdańską, do tych pierwszych bloków, aby wytargować tam czy wynegocjować, powiedzmy ładniej, pomieszczenie na nocną kwaterę dla żołnierzy Armii Krajowej, którzy z ulicy Gdańskiej mieli zaatakować tak zwaną szkołę gazową, która była rozmieszczona na tyłach tego kościółka na Gdańskiej, gdzie stał… No mniej więcej tam była prawie że kompania Wehrmachtu. To był nasz cel, który mieliśmy zaatakować 1 sierpnia.

  • Z kim pan negocjował?


Z właścicielem mieszkania, jego małżonką i bardzo śliczną, pamiętam, córką.

  • Zgodzili się?


Tak. Nie bardzo. To znaczy ojciec tak. Ojciec zresztą, tak się złożyło, był lekarzem i znał mojego ojca. Ta mama nie bardzo chciała się zgodzić, no bo osiemnastu chłopaków miało przyjść wieczorem spać. I proszę sobie wyobrazić, to była godzina trzecia czy czwarta. W tym momencie usłyszeliśmy jakieś strzały broni maszynowej, mniej więcej w okolicy straży pożarnej. Przerwaliśmy te negocjacje nasze i popędziliśmy do naszych oddziałów, rozdzielając się zresztą. Adaś Cikowski pobiegł inną drogą, ja pobiegłem też inną drogą, […] W pewnym miejscu musiałem się schować. To była apteka przy straży pożarnej, gdzie wpadłem do dwóch takich przerażonych pań aptekarek. Bo Niemcy jakiś… Zbliżał się samochód pancerny niemiecki, a ja byłem, no, w takim ubraniu… ja byłem w takim sportowym stroju, ale no…

  • W tych długich butach?


Nie, nie, nie. O, właśnie ciekawe. […] Rano przyjechałem i chciałem włożyć te buty, no bo jadę na wojnę. To mi ojciec powiedział: „Nie, kochany. Na wojnie trzeba mieć wygodne buty i nie takie eleganckie”. Poza tym te piękne buty oficerskie były niewygodne, one po prostu były trochę niewygodne. No i ojciec powiedział: „Nie, nie, nie. Zostaw te buty. Jedź w twoich, normalnych”. Tyrolki takie miałem, pamiętam. I w takim stroju sportowym pojechałem. Przed strażą pożarną musiałem się schować do apteki. Te aptekarki się zorientowały, że mają do czynienia z wyjątkowym gościem, wobec tego od razu zasunęły kraty tej apteki, wywiesiły napis „zamknięte” czy tam geschlossen, a mnie schowały do takiej lady. Taka dziura była tam z maleńką dziurką i tam mnie schowały. No i rzeczywiście, pod tę aptekę podjechał samochód pancerny, może niezupełnie tak blisko, ale wysiedli tam ci policjanci (to była tak zwana Gendarmerie), wysiedli i ustawili karabin maszynowy. Zaczęli zaglądać do tej apteki, ale apteka była zamknięta. Te panie, jak mówię, zasunęły kraty i zagasiły… Nie, świateł to wtenczas nie potrzeba było, bo to było popołudnie jeszcze. Ale nic się nie działo, więc nie próbowali wejść. A ja tam leżałem w tej ladzie gdzieś mniej więcej do późnej nocy. Niemcy się wycofali gdzieś tam około godziny dziewiątej czy dziesiątej wieczorem sprzed tego gmachu straży pożarnej. Ja wtenczas się odważyłem wyjść z tej apteki i zorientowałem się, że niedaleko, na ulicy Słowackiego mieszkają znajomi czy przyjaciele mojej babki – państwo Ruchniewicze. I starałem się tam dotrzeć, żeby się tam przechować. Ciągle jeszcze nierozpoznany jako żołnierz AK. Miałem wprawdzie beret w kieszeni i miałem opaskę w kieszeni. I miałem chyba już pistolet, o ile pamiętam. Taki damski pistolet, bo uzbrojenie nasze było bardzo złe.

  • No właśnie, jak pana drużyna była uzbrojona?

 

Oj, bardzo słabo. Znaczy ja dostałem taki pistolecik kaliber 6,6 czy 6,8, to był damski tak zwany, belgijski pistolecik z jednym magazynkiem, maleńkimi nabojami. I mieliśmy na dziewiętnastu chłopców trochę tak zwanych sidolówek, czyli ręcznych granatów robionych w konspiracyjnej fabryce, nazwijmy to. Nie mieliśmy żadnego karabinu, żadnej broni długiej, oczywiście żadnego karabinu maszynowego. Zdaje się, że jeszcze ktoś tam miał jakiś pistolet. I nic poza tym.

 

  • Kiedy pan dotarł do swojego oddziału?


Dotarłem drugiego dnia, to znaczy dostałem się do tych państwa Ruchniewiczów. Była to czwarta w nocy. Oni mnie przyjęli bardzo serdecznie. Dostałem gościnny pokój, gdzie się położyłem spać. Rano się obudziłem i popędziłem na ulicę Słowackiego. Na ulicy Słowackiego właśnie ludność cywilna budowała barykadę.

  • W którym miejscu?


To było, jakby to powiedzieć, w tym miejscu, gdzie się dzisiaj zbacza do tego teatru. I tam się przyglądałem, jak oni budowali tę barykadę. Podeszła do mnie, ładna zresztą bardzo, dziewczyna, tak zaczęła podejrzliwie na mnie patrzeć: „A pan co?”, „A pan tego”… A ja byłem w takim płaszczu sportowym burberry, w sportowych butach jakichś takich. Ona rozpoznała, że ja jestem prawdopodobnie Powstańcem, to mówi: „To ja pana zaprowadzę do spółdzielni Feniks – na końcu Słowackiego i placu Wilsona – gdzie dowódcą jest rotmistrz Rzeszotarski”, rotmistrz „Żmija” wtenczas.

  • Ona wiedziała po nazwisku?


Ona wiedziała. Ona już była jakoś zaangażowana. To była Krysia Ordęga. Młodsza ode mnie o parę lat, taka blondyneczka, śliczna, zgrabna. Ja wtenczas nie zwracałem uwagi na to, że śliczna, ładna, tylko… Podpadłem jej, ale ona rozpoznała, że ja muszę być jednak akowcem i wobec tego doprowadziła mnie tam do rotmistrza Rzeszotarskiego, któremu się zameldowałem (to było popołudnie wczesne), który się bardzo ucieszył, że mnie zobaczył. Przydzielił mi od razu funkcję zastępcy dowódcy drużyny, która podlegała bezpośrednio jemu. To była tak zwana…

  • To była już inna drużyna, niż ta, która…


Tak, tak, już inna. Ja już byłem bez tych… Była to drużyna tak zwana wypadowa. Byli to ludzie wszyscy starsi ode mnie, z Marymontu, bardzo ciekawi. Marymont był taką dzielnicą nienajbogatszą, a raczej biedną, i ci ludzie wykazywali się przedsiębiorczością w sposób kowbojski. Mianowicie wśród nich było dużo takich ludzi, którzy okradali pociągi z węgla, skacząc – proszę sobie wyobrazić – skacząc z mostów na otwarte wagony. Otwierali te wagony, wysypywali węgiel i wyskakiwali sami. I w ten sposób ten węgiel kradli. Ale no to była bardzo odważna akcja. Zwykle przy tym Niemcy strzelali, bo tam były jakieś… Oczywiście każdy taki wagon czy każdy taki pociąg miał jakąś tam obsługę, tak zwany Bahnschutz, czyli takiej policji kolejowej. I ja, okazało się, zostałem zastępcą dowódcy drużyny właśnie tych ludzi z Marymontu. Oni byli wszyscy uzbrojeni.

  • Który to był pluton?


To była drużyna. To było mniej więcej od…

  • Ale do którego plutonu należała?


Ten pluton miał numer… On był podporządkowany bezpośrednio dowódcy zgrupowania, czyli rotmistrzowi „Żmii”. […] Okazało się, że ja jestem najmłodszym z tych wszystkich żołnierzy, bo to byli wszystko już tacy doświadczeni ludzie, których uprzednio rotmistrz Rzeszotarski świetnie zwerbował do Armii Krajowej i którzy brali udział już w jakichś takich czy innych akcjach i już wystąpili w czasie Powstania z bronią. Wszyscy właściwie byli uzbrojeni, wszyscy mieli karabiny i nawet chyba był już ręczny karabin maszynowy.

  • Co należało do pana obowiązków?


Zostałem zastępcą dowódcy drużyny. Dowódcą drużyny został podchorąży „Zygmunt”, zastępca rotmistrza Rzeszotarskiego. „Zygmunt”… zaraz przypomnę sobie nazwisko. Świetny człowiek, który był w gruncie rzeczy zastępcą rotmistrza „Żmii”, a wobec mnie przypadła rola tego bezpośredniego dowódcy tych dziewiętnastu ludzi.

  • Jakie zadania dostaliście?


Myśmy byli ulokowani w takim porzeźnickim sklepie. Tam była kwatera tych dziewiętnastu ludzi. I dostaliśmy takie zadania… Pierwsze zadania nasze to były patrolowe, w stronę pola nad Wisłą.

  • Jaką ulicą chodziliście?


Tam jest ta główna ulica, Krasińskiego, schodząca w dół do barykady.

  • Gdzie była barykada?


Na końcu tej ulicy. I te części Żoliborza po prawej stronie tej ulicy, gdzie te wille były, takie piękne.

  • Żoliborz Dziennikarski, tak jak…


Dziennikarski.

  • I tam te ogródki działkowe, tak, to tam.


Ja wtenczas tak… Wtenczas tak mnie tam powitali, gdzie o mały włos nie straciłbym twarzy jako dowódca, bo gdy przedstawiono mnie tam (zdaje się, rotmistrz Rzeszotarski mnie tam przestawiał), na to podszedł do mnie jeden z tych żołnierzy i mówi: „Panie podchorąży, teraz się napijemy”. Podszedł do mnie z takim kieliszkiem. Ja ten kieliszek biorę do ust i nagle czuję, że to jest spirytus. I myślę sobie: „Jezus, Maria! Przecież ja tego nie wypiję”. Ale zmusiłem się i wypiłem. Łzy mi się zakręciły w oczach. Myślę sobie: „Trzeba to zrobić, bo inaczej stracę twarz”. Takie to były początki. A później się okazało, że oni mnie zaakceptowali, zaakceptowali dosyć szybko. Wtenczas pierwszy strzał tam oddałem do Niemca, celny, więc to oczywiście było uznanie.

  • Zabił pan tego Niemca?


No, niestety chyba tak. Ale nie umiem powiedzieć, bo on leżał i ruszał się troszeczkę. Ja wtenczas pamiętam, że miałem tylko straszne wyrzuty sumienia, że po prostu zabiłem człowieka. Jakoś nie miałem zupełnie uczucia, jakiejś chęci odwetu czy zemsty. To jest ważne bardzo. Ja przystępowałem do Powstania, zdając sobie sprawę, że walczymy o Polskę, która będzie przedłużeniem II Rzeczpospolitej. Myśmy się bardzo… Ja wtenczas już miałem dobre wiadomości (ojciec mój miał zresztą zawsze dobre wiadomości) o rządzie lubelskim. I ja obawiałem się, że nastąpi po prostu wywózka wszystkich Polaków gdzieś tam na Ural i że my musimy się bronić jako wojsko rządu londyńskiego.

  • Ale trzeba było przy tym zabijać.


Tak, ja w każdym razie [głęboko] przeżyłem ten mój pierwszy strzał. Miałem wtenczas takie bardzo niedobre uczucia, po prostu. Ale później już była walka następna i trzeba było się bronić, trzeba było atakować.

  • Czy pana drużyna dostała jakiś obiekt do zdobycia?


Myśmy z takich… Myśmy mieli takie akcje patrolowe. Myśmy mieli takie akcje… obsadzaliśmy te domy stojące na pograniczu pola między Wisłą a Żoliborzem, od strony AWF-u. Z takich akcji, którą najlepiej pamiętam – to była akcja, w której zresztą dowodziłem – to była akcja zasadzki na niemiecki samochód ciężarowy, który kursował, który jechał od AWF-u do Cytadeli. Bo Cytadela była przecież w rękach Niemców. Nam się udało wtenczas ten samochód zatrzymać, tam tych kilku Niemców myśmy chyba jednak wybili, jakoś wyszliśmy cało. Wzięliśmy jednego czy dwóch jeńców nawet i zdobyliśmy tam troszeczkę rzeczy, jakiejś żywności, trochę jeszcze amunicji, czegoś takiego. To jest taka akcja, którą pamiętam tak najlepiej.

  • Czy pana oddział miał rozkaz, żeby się wycofać do Kampinosu?


Nie. Rotmistrz Rzeszotarski był oficerem, który miał odwagę powiedzieć swojemu dowódcy, czyli pułkownikowi „Żywicielowi”, że wyjście do Puszczy Kampinoskiej jest nieracjonalne. Nawet ja zanotowałem w swoich wspomnieniach (teraz zakończyłem pisać te wspomnienia z Powstania, on wtenczas wyraził się, że: „Narozrabialiśmy w Warszawie i nie możemy teraz ludności warszawskiej zostawić i pójść sobie do Puszczy”. I on odmówił pójścia do Puszczy. Major Rzeszotarski wycofał się do tej spółdzielni Feniks, gdzie zaczął tworzyć swój nowy oddział, a część jego oddziału, to znaczy część „Żmii” – to były trzy plutony, trzy plutony, sześć-osiem drużyn – przeszła do Puszczy Kampinoskiej. Natomiast rotmistrz Rzeszotarski został w Feniksie, gdzie zaczął tworzyć własny oddział.

  • Od nowa. Z tych, którzy tam się pogubili.


Okazało się, że mnóstwo ludzi jednak nie poszło z jakichś względów czy nie zdążyło na tę zbiórkę, czy coś takiego i tam w ciągu niecałych kilku godzin się utworzył oddział, który liczył ponad osiemdziesiąt, dziewięćdziesiąt osób.

  • Czy stykał się pan z ludnością cywilną podczas swoich działań?


Tak, jak najbardziej.

  • Jak oni się zachowywali w stosunku do was?


Proszę pani, jak najlepiej. W Feniksie miałem kwaterę u takiej pani doktor, doktor filozofii zresztą, która się opiekowała mną jak matka. Później, po zasypaniu mnie przez miotacz min i kontuzji, pielęgnowała mnie przez kilka tygodni w piwnicy. Ja, owszem, w piwnicy leżąc w ciągu sierpnia, słyszałem molestowanie czy słyszałem po prostu wyrzekanie ludzi, tych cywilów, którzy siedzieli w tej piwnicy i którzy narzekali na to, że jest Powstanie, ale ja nie natrafiłem nigdzie w czasie całego Powstania na jakiekolwiek ślady, jakiekolwiek sytuacje, w których ludność cywilna, cywile, wypominaliby nam Powstanie.

  • Nie słyszał pan takich pytań „Co wyście zrobili?”? Kiedy pan został ranny?


Była to chyba druga połowa sierpnia, o ile pamiętam. Niestety zginął mi pamiętnik z tych czasów i tylko mam takie notatki, resztki notatek. Około chyba 18, 19 sierpnia zostałem zasypany miotaczem min, tak zwaną szafą, w jednej z klatek schodowych tego gmachu czy tej spółdzielni Feniks.

  • To były te budynki na rogu Słowackiego i Mickiewicza?


Tak, tak, one. I tam ja zostałem zasypany. Pękły mi bębenki w obu uszach, straciłem słuch zupełnie, dostałem dużej gorączki i musiałem się wycofać zupełnie z akcji. Lekarze, owszem, mi tam zapowiadali, że jest potrzebna trepanacja czaszki, ale nie mają żadnych narzędzi do trepanacji czaszki w tej klinice, do której mnie…

  • Bo był pan w szpitalu?


No, pokazałem się tylko. A później kazali…

  • W którym szpitalu?


W tym na Krechowieckiej. A później mi tylko już powiedzieli, że teraz… Dali mi jakiś taki żółty środek do zasypywania uszu. I ta moja pani Jankowska, doktor Jankowska, no niestety, w ten cały smród tej ropy… i te uszy mi tam czyściła. Ja leżałem w tej piwnicy.

  • Tam, gdzie byli ci ludzie z tego domu?


Tak. Ona mnie położyła na materacach w swojej piwnicy. Leżałem z pistoletem zresztą pod głową, bo myślę sobie: „Jak wejdą Niemcy, to nie dam się im”. Tam przez chyba trzy tygodnie… Aha, i taką mi radę dał jeden z lekarzy, zresztą bardzo sympatyczny lekarz. Okazało się, że w ogóle dentysta, ale on przychodził i mnie tam te uszy niby opatrywał. Powiedział mi: „No, panie podchorąży, nie ma innej rady, jak musi pan po prostu poprosić jakąś siostrę zakonną, która niech weźmie białą flagę i przejdźcie do Niemców, to oni panu może zrobią trepanację czaszki. Bo my tu nie możemy zrobić trepanacji czaszki, a tu ropa idzie już do góry i to już jest bardzo niebezpieczne, bo może to zająć jakieś tam sfery, że tak powiem, sfery już niebezpieczne”. No i wytrzymałem te dwa czy trzy tygodnie. Już nie pamiętam, chyba ze trzy tygodnie wytrzymałem, leżąc tam w tej gorączce. Gorączka później ustąpiła i zameldowałem się znowu do akcji.

  • Do tego samego oddziału czy innego?


Oczywiście do „Żmii”, ale przydzielono mnie do takiego sierżanta „Siwego”, który prowadził pluton, który był osadzony na tyłach fabryki Opla.

  • Proszę powiedzieć, co pan jadł? Czy pan sobie przypomina, jakie były warunki bytowe?


Ja muszę powiedzieć, że moja gospodyni, ta pani Jankowska, ona niestety umarła po Powstaniu później. Tak że ja już jej nie widziałem po Powstaniu, nie mogłem jej osobiście jakoś dziękować. Ona starała się, jak mogła…

  • Czyli pan był w oddziale, ale żywił się pan na kwaterze?


Tak, tak. No, to tak wyglądało właściwie.

  • Czy pan pamięta jakieś konkretne potrawy?


Nie, nie. Niestety nie.

  • A sprawa wody czy zmiany ubrania?


Było to wszystko. I ona dbała bardzo o mnie, tak że ja byłem i oprany, i czyściutki. Tyle że gdy leżałem z tą ropą, no to było straszne.

  • Czy brał pan udział w jakichś uroczystościach religijnych?


Owszem, tak. Byłem w kilku mszach świętych. Myśmy mieli świetnego kapelana, który był proboszczem w tym kościółku na Gdańskiej, „Alkazar”. To był świetny człowiek, starszy taki pan, proboszcz. Więc brałem udział w tych mszach. Ksiądz Trószyński. I tam się odbywały u nas na terenie Feniksa msze święte.

  • Ksiądz przychodził…


Tak, były takie msze polowe. Tam mieliśmy zresztą raz atak na ten cały nasz dom. Niemcy się przedarli do środka, ale myśmy ich wtenczas wyparli.

  • Czyli w czasie ataku na Dworzec Gdański pan był ranny?


Nie, ja w tym czasie już zameldowałem się do akcji. Miałem pretensje do mojego dowódcy, że nie wyznaczył mnie do pierwszej linii ataku na Dworzec Gdański. Wtenczas mi rotmistrz Rzeszotarski powiedział: „Wy nie jesteście do tego stworzeni, żeby jakiś tam bunkier zdobywać. Wy macie wyższe cele”. No, nie bardzo mi się to jakoś podobało, no ale zapamiętałem to jego stwierdzenie. Tam zresztą straciłem kilku moich przyjaciół, właśnie w czasie ataku na Dworzec Gdański.

  • Proszę podać nazwiska.


Bohdan Broniowski, ten, przez którego wszedłem do AK, później Andrzej Koc, z którym zaprzyjaźniłem się. Podchorąży Andrzej Koc, z którym zaprzyjaźniłem się w czasie Powstania, to syn pułkownika Adama Koca, który był przewodniczącym takiej partii Ozon przed wojną w Polsce. To tych dwóch wtenczas tam straciłem.

  • Czy brał pan udział w ataku na Dworzec Gdański?


Ja byłem, jak mówię, w drugim odwodzie i miałem pretensje, że nie jestem w pierwszej linii. Do akcji samej już nie doszedłem.

  • Przez pierwsze dni to jeszcze były te emocje, oczekiwanie, że zwyciężycie. Powstanie się przeciągało, Dworzec Gdański nie został zdobyty. Czy pan miał jakieś chwile zwątpienia?


Ja wierzyłem przede wszystkim w naszą siłę, że tak powiem, ducha. To znaczy twierdziłem, że odwaga i realizowanie tych zadań, które zostały nam polecone, są ważniejsze czy mają decydujący wpływ na postawę. Naszym zadaniem jest walczyć o Polskę i to próbujemy robić. Liczyliśmy ciągle na pomoc aliantów, którzy zrzucili nam… kilka razy, prawda, tam były te zrzuty alianckie.

  • Widział pan te zrzuty? Był pan świadkiem takiego zrzutu?


Tak, tak. Tam zrzucono te… Trochę nam zrzucili wtenczas pistoletów maszynowych, trochę pistoletów zwykłych. Co tam jeszcze było… Nie wiem, bo ja tak blisko tych zrzutów nie byłem. Tyle że wiedziałem, że są te zrzuty. Natomiast zupełnie nieudane były zrzuty sowieckie, które w pewnym momencie zostały zorganizowane. Bo Rosjanie zrzucali to bez spadochronów i oczywiście jak taki karabin czy taki pistolet maszynowy upadł na ziemię, no to zwykle się giął jakoś i tam były kłopoty z tym później straszne. No ale były te zrzuty.

Myśmy mieli nastrój… Po prostu, jakby to powiedzieć… liczyliśmy na to, że uda nam się tych Niemców w końcu zmusić do odejścia. Może takie było myślenie, że Niemcy zrozumieją, że nie mogą miasta zdobyć. No, niestety, ich działania były bardzo skuteczne. W ogóle na Żoliborzu była historia taka, że myśmy atakowali dwadzieścia kilka punktów. Między innymi mój dowódca, ten rotmistrz Rzeszotarski, ale i również pułkownik „Żywiciel”, nie zgadzali się z tym rozkazem. Taki był rozkaz Komendy Głównej.

  • Jaki rozkaz?


Żeby dwadzieścia siedem punktów jednocześnie zaatakować w godzinie „W”. I pułkownik „Żywiciel”, podpułkownik „Żywiciel”, i mój rotmistrz, byli zdania, że trzeba skoncentrować się na kilku tylko punktach i po kolei później ewentualnie te następne atakować. Rozkaz z Komendy Głównej był taki, żeby atakować wszystkie, i oczywiście w godzinie „W” myśmy żadnego punktu nie zdobyli.

 

  • A potem, jak został pan przeniesiony do zakładów Opla, jak tam wyglądała pana służba?


Ja zostałem przeniesiony do plutonu, którym dowodził sierżant zawodowy „Siwy”. Myśmy byli zlokalizowani czy umieszczeni w takich jakichś ziemiankach, jakimś dawnym forcie. Były to porosyjskie jakieś takie [obiekty] i tam niejako broniliśmy wejścia na Żoliborz od strony Opla. Opel był do połowy zdobyty przez Niemców, do połowy był obsadzony przez nas. W pewnym momencie tam się okazało, że ten mój sierżant „Siwy” nagle zniknął, a jego zastępca, plutonowy, jemu urwało głowę i najstarszym podoficerem, który został w tej grupie, to byłem ja. Zameldowałem się wtenczas u porucznika „Szeligi” Morawskiego, który był dowódcą 9 kompanii dywersyjnej, który zlecił mi dowództwo tego całego plutonu. To były dwa, ostatnie trzy dni już Powstania. Ostatnie dwa dni właściwie, tak. Z tym że ja zostałem w trakcie odprawy, zresztą u tego porucznika „Szeligi”, odcięty od tego mojego oddziału, który pozostał w takich umocnieniach, a ja przyłączyłem się do 9 kompanii dywersyjnej, z którą już te ostatnie dwa dni całkowicie walczyłem, jeszcze broniąc Opla czy wychodząc później z Opla. Później straż pożarna, później…

  • Cofaliście się w stronę…


W stronę Szklanych Domów.

  • Czy wtedy pan myślał, że to już jest koniec Powstania? Czego wam brakowało?


Ja byłem dobrze uzbrojony, bo miałem…

  • Skąd pan miał amunicję?


No, kolejną myśmy tam zdobyli, to miałem,

  • Miał pan inną broń?


Tak, miałem niemiecki pistolet maszynowy, szmajser, świetny pistolet.

  • Skąd go pan zdobył?

 

Już nie pamiętam, kiedy to tam było. W każdym razie zamieniłem go, bo wpierw mi dali taki rosyjski pistolet maszynowy z takim okrągłym bębnem, pepesza. I ja go zamieniłem szybko na niemiecki szmajser, który był świetną bronią, bardzo celną, tylko wymagał niezwykłej czystości, bo gdy był lekko zabrudzony, to już się zacinał. I miałem jeszcze do tego świetny pistolet walther, dziewięciocalowy. Świetny pistolet, policyjny tak zwany. Tak że byłem uzbrojony świetnie. Do tego miałem pełne magazynki i tak dalej.

  • Czyli broni i amunicji nie brakowało?


Nie, mnie w tej naszej kompanii dywersyjnej nie brakowało.

 

  • A jedzenie? Było jedzenie?


Było. Ja już tam nie pamiętam, co myśmy tam [jedli], czy dużo było tego… Nie, dużo nie było tego jedzenia, ale coś było.

  • Ale nie pamięta pan głodu?


Nie, nie, nie. No, pamiętam, na przykład przynoszono nam tam masowo, że tak powiem, pomidory. Ja do dzisiaj dnia, gdy żona mnie karmi pomidorami, to mówię: „Słuchaj, najadłem się dosyć w Powstaniu pomidorów”. Powiedzmy, na to się tam specjalnie nie zwracało uwagi, tak pamiętam. To znaczy ja głodu, tak jak pamiętam, nie doznałem.

  • Czy zdarzyło się panu podczas Powstania brać udział w jakichś wydarzeniach kulturalnych?


Owszem, były tam takie jakieś chyba imprezy. Te nasze panie łączniczki starały się o to, żeby jakoś nam tam to życie koszarowe, że tak powiem, uprzyjemnić, więc były tam chyba jakieś takie imprezy, ale nie pamiętam żadnych specjalnie.

  • Czy miał pan dostęp do informacji? Jakieś gazetki, radio?


Nie.

  • Czy pan wiedział, co się dzieje w innych dzielnicach Warszawy?


Nie. Nie bardzo. To znaczy, owszem, orientowałem się. Bo na przykład ten mój przyjaciel Adam Koc, który poległ w czasie ataku na Dworzec Gdański, to on był podchorąży, specjalista w radioaparatach. On przeszedł do Starówki, tam reperował jakieś aparaty nadawcze, [właściwie] nie nadawcze, odbiorcze. I wrócił później, no i, powiedzmy, on tam obsługiwał jakieś radio. Ale nie przypominam sobie, aby te wiadomości nas interesowały, nie przypominam sobie, abyśmy łaknęli jakichś takich informacji z szerokiego frontu. Oczywiście nam o tym mówiono, jak to wygląda na froncie zachodnim. W końcu oczekiwaliśmy na przykład zatwierdzenia nas jako kombatantów. To nastąpiło pod koniec Powstania. Oczekiwaliśmy również jakiejś pomocy wyraźnej, zupełnej pomocy z Zachodu.

  • A od Rosjan?


Rosjanie latali nad nami. Takie małe samolociki kukuruźniki tam latały. Nawet widziałem gdzieś tam z daleka jakiegoś takiego oficera, który był niby łącznikiem. Ale ja osobiście nie wierzyłem w to, że oni nam pomogą. Ja liczyłem na to, że albo brygada spadochronowa, ta pułkownika Sosabowskiego wyląduje gdzieś w okolicach Warszawy, [albo] że może Niemcy w końcu odstąpią, prawda, od ataku na Warszawę.

  • Rozmawialiście z kolegami na te tematy? Co się będzie działo?


No, w jakimś sensie tak, ale powiedzmy, to życie codzienne było tak przyspieszone, że tam na jakieś takie rozmowy dłuższe nie było chyba specjalnie klimatu, bym powiedział.

  • Czy pan się zetknął z ludźmi, którzy nie byli Polakami, w czasie Powstania?

 

Przede wszystkim trzeba pamiętać o tym, że nasi harcerze przede wszystkim, z Żoliborza, przeprowadzili masę Żydów z Gęsiówki (czyli to było takie więzienie dla Żydów czy obóz dla Żydów). Przeprowadzili z Gęsiówki na Żoliborz i pułkownik „Żywiciel” wydał rozkaz „wtopienia” Żydów w oddziały AK. Co znaczyło, że Żydzi dostali legitymacje akowców, zostali włączeni do oddziałów Armii Krajowej. Ci, którzy byli zdolni oczywiście do noszenia broni. To była bardzo znacząca wtenczas decyzja. Ta decyzja spowodowała, że Żydzi, którzy dostali się później do niewoli niemieckiej, nie zostali rozeznani. Między innymi dlatego, że dostałem takie polecenie – w obozie już, później – zniszczenia wszystkich śladów identyfikacji żydowskiej wśród naszych żołnierzy. Ja jako znający dobrze niemiecki i zaufany, że tak powiem, dowództwa pracowałem w kancelarii niemieckiej przy segregowaniu dokumentów, które nam odebrali. To była okazja i rozkaz miałem wtenczas zniszczenia wszystkich tych żydowskich dokumentów. Udało mi się wtenczas dosyć dużo tych dokumentów zniszczyć. Tak że Niemcy nie wyłapali żadnego z Żydów od nas na Żoliborzu.

 

  • Marek Edelman skarżył się, że Armia Krajowa nie chciała ich przyjąć, że poszli do AL-u. Pan się spotkał z takimi, którzy byli w AK.


Wręcz odwrotnie, AL u nas był tam na Żoliborzu, ale była to jakaś bardzo słaba taka grupa, którą zresztą kurtuazyjnie bardzo traktował mój dowódca, to wiem o tym, rotmistrz Rzeszotarski. Ale oni dziwnie się jakoś zachowywali. To znaczy ja ich nigdzie nie spotkałem, w żadnej z tych akcji zasadniczych na Żoliborzu.

  • Czy pan w czasie Powstania miał do czynienia z Niemcami, bliżej niż na odległość strzału? Czy zetknął się pan z wrogiem?


Owszem, tak. Gdy wycofywaliśmy się z Opla, w pewnym momencie w takiej bramie vis-à-vis mnie stanął żołnierz niemiecki z pistoletem maszynowym, w pełnym uzbrojeniu. Ja stałem z drugiej strony. No i dziwnym trafem Opatrzności on spojrzał na mnie, ja spojrzałem na niego. On nie oddał strzału, ja nie oddałem strzału, tylko w pewnym momencie się wycofaliśmy. I to było takie spotkanie z Niemcem, bliskie. No a później już tylko była niewola.

  • Proszę powiedzieć, jak pan zareagował w tym dniu, kiedy Żoliborz się poddał? Jak pana koledzy na to reagowali?


Ja byłem bardzo załamany.

  • Czy to było zaskoczenie?


Tak. Myśmy jako 9 kompania dywersyjna w końcu doszli do Szklanych Domów, gdzie była zbiórka i gdzie mieliśmy się uformować, aby przejść przez Wisłę na tak zwaną stronę polską, czyli do Berlinga. W pewnym momencie zwołano nas, była zbiórka. I chyba jakiś… to był chyba podpułkownik… przyjechał ze Śródmieścia, przedostał się ze Śródmieścia. Zapowiedział nam, że jest rozkaz dowództwa Armii Krajowej, aby Żoliborz przestał walczyć i poddał się. Bo nasz podpułkownik „Żywiciel” chciał do końca walczyć. Chciał się przedzierać przez Wisłę, co byłoby bardzo ryzykowne. I ja się w tym momencie załamałem zupełnie, chciałem popełnić nawet samobójstwo. W momencie gdy wyciągnąłem pistolet, to mój kolega z podchorążówki mi ten pistolet wyjął z ręki i powiedział: „Co robisz, głupcze?!”. Ja mówię: „Przecież wszystko się już skończyło”. On mówi: „Co się skończyło?!”. No i tym sposobem rozmawiamy. I później już jakoś otrząsnąłem się z tego wszystkiego i nawet zostałem wyróżniony tym, że jako drugi, jako tłumacz tego mojego porucznika Morawskiego, czyli porucznika „Szeligi”, szedłem na czele całego Żoliborza do niewoli.

  • Został pan odznaczony.


Tak.

  • Za co?


Zostałem odznaczony Krzyżem Walecznych, dwukrotnie. Zresztą to odznaczenie to było odznaczenie, które przyszło z Londynu, już po Powstaniu. Bo mój dowódca, czyli rotmistrz Rzeszotarski, który odmówił przyjęcia jakichkolwiek odznaczeń dla całego naszego oddziału, odznaczeń i jednocześnie awansów, odmówił pułkownikowi „Żywicielowi”, nie wiem, z jakich powodów…

  • Pan dopiero w niewoli się dowiedział czy już po czterdziestym piątym?


Już po niewoli.

  • Czy pan wiedział, czy pan może był blisko, jak rotmistrz Rzeszotarski znalazł swoją rodzinę? Tam była ta masakra ludności na Marymoncie.


Rotmistrzowi Rzeszotarskiemu rozstrzelano niemalże na oczach żonę, syna i teściową. On mieszkał na ulicy Marii Kazimiery. To był taki dom, który był na takim terenie nienależącym do nikogo, i tam wtargnęli chyba Ukraińcy, o ile pamiętam (nie wiem, czy Ukraińcy, czy Niemcy), wyprowadzili tę ludność i rozstrzelali. I on prawie że to widział.

  • Ale pana wtedy nie było w pobliżu?


Nie, nie. Mnie tam nie było przy tym. On się nie załamał, ale stwierdził, że w tym stanie ducha nie jest możliwe dalsze dowodzenie i zrezygnował z dowodzenia, tylko dołączył do pułkownika „Żywiciela” jako doradca.

  • Jak wyglądało to wychodzenie z Żoliborza już po kapitulacji? Kiedy to było?

 

To był 31 września, czyli ostatni dzień września. To była godzina późnopopołudniowa, a może nawet już podwieczorna. Myśmy szli do tego placyku przy kościele Świętego Stanisława Kostki. I ja [wraz z 9 kompanią dywersyjną] na czele oddziałów żoliborskich, [bo tak] została wyróżniona ta moja kompania dywersyjna. Porucznik Morawski, czyli „Szeliga”, szedł na czele, a ja szedłem za nim jako tłumacz. On świetnie zresztą wtenczas prezentował się, bo szedł w mundurze, miał battledress.

  • Czy przygotowywaliście się jakoś do tego wyjścia, w sensie czyściliście…


Nie, nie. Po prostu szliśmy tak, jak byliśmy ubrani. No ja na przykład miałem… Ale na razie opowiadam o tym moim dowódcy, poruczniku „Szelidze”. On był w battledress, w hełmie polskim, w płaszczu oficerskim, świetnie wyglądał, taki rasowy oficer. A ja szedłem za nim w kompletnym umundurowaniu niemieckim. Miałem saperki niemieckie, miałem płaszcz niemiecki, miałem panterkę niemiecką, miałem hełm niemiecki, tyle że miałem biało-czerwoną opaskę. No i do tego miałem całkowite uzbrojenie niemieckie. I ja szedłem za nim. Naprzeciw nas wyszła grupa oficerów niemieckich, wysunął się tam oficer w stopniu podpułkownika i jemu kapitan późniejszy czy porucznik wtenczas jeszcze „Szeliga” zdawał po prostu raport. Mówił, że na rozkaz dowództwa – to pamiętam jak dzisiaj – na rozkaz dowództwa naszego Armii Krajowej w Warszawie, przestajemy walczyć. Nie to, że kapitulujemy czy poddajemy się, tylko przestajemy walczyć. I proszę sobie wyobrazić, ten oficer niemiecki pięknie zasalutował, podszedł do naszego porucznika i wyciągnął rękę i powiedział – do dzisiaj pamiętam to: Brav, tüchtige Kameraden. Czyli brav to jest sprawni, tüchtig to jest dzielni.

  • To był Wehrmacht?


To był podpułkownik Wehrmachtu. A ten mój dowódca stał taki sztywny, ręki nie podał temu Niemcowi. Ten Niemiec wobec tego zasalutował jeszcze raz – nie hitlerowskim salutem, tylko wehrmachtowskim – i odstąpił. Za chwilę nas wprowadzili w taki kordon, który był stworzony przez żołnierzy niemieckich z pistoletami maszynowymi, i kazali nam wszystko zdjąć z siebie, to znaczy oddać broń i zdjąć wszystkie niemieckie części mundurów.

  • W czym pan został?


Zostałem w takim swetereczku, golfiku niebieskim, w cienkiej koszulce i w spodniach cywilnych, ale świetnych butach. Butów mi nie zdjęli, bo jeden z tych moich butów miał przestrzeloną dziurę, która była zresztą pięknie przez polskiego szewca załatana, wobec tego to zostawiono. Ale szedłem, drżąc cały, bo noc była zimna diabelnie. Taka noc była, jak dzisiaj są. Taka piękna, niebieska noc, tyle że zimna jak diabli. No i tam później ktoś rzucił mi jakiś koc, coś, jakimś kocem się tam przykryłem. Ale koc pękł na pół i tak dalej, tak że długi czas musiałem po prostu walczyć z zimnem.

  • Czy pan dostał żołd, wychodząc z Warszawy?


Nie. Dostałem parę lat później z jakiejś komisji trzysta ileś tam, dwadzieścia, złotych za okres niewoli niemieckiej.

  • Dokąd panowie zostali pognani?


Myśmy zostali przewiezieni na Powązkowską. Tam były takie dawne stajnie i magazyny, jeszcze porosyjskie. Tam nas zamknęli na noc, a rano nas bardzo szczegółowo zrewidowali i obrabowali z wszystkich drogocenności, któreśmy mieli, jakichś sygnecików czy zegarków, czy czegoś takiego. Mnie się udało.

  • Pamięta pan, jakie to były formacje?


To były jakieś takie pomocnicze formacje, chyba ukraińskie. Wiem, że tam jednego z moich kolegów żołnierze odprowadzili na bok i później strzał się rozległ, bo podobno znaleźli u niego jakieś tam trzy czy cztery naboje, czy coś takiego. A ja nie miałem żadnych oczywiście naboi. Tyle że podchodząc do tego szeregu, który nas tam rewidował, uprzedziłem tego Rosjanina czy tego Ukraińca, bo podchodząc, podniosłem ręce do góry i wobec tego on nie zauważył zegarka, nie zauważył sygnecika i uchroniłem to.

  • Czy oni byli brutalni? Jak się zachowywali?


No tak. Strasznie.

  • Czy jak pan wychodził z Żoliborza, to na ulicach byli jeszcze jacyś cywile?


Nie, już nie. To był wieczór, takie godziny wieczorne. To było pod kościołem Świętego Stanisława. I tam się jakiś ogień palił, coś takiego. Już nie pamiętam, czy się coś paliło, jakiś dom czy coś takiego.

 

  • Jak wyglądała ta podróż do obozu?


Bardzo źle. Myśmy z Pruszkowa jechali, nie wiem, z trzy czy cztery dni, w wagonach, oczywiście, bydlęcych. Było tam nas w jednym wagonie siedemdziesiąt czy osiemdziesiąt osób. Ja wtenczas byłem w bardzo złym stanie zdrowia, bo miałem jakieś takie kłopoty… Raz czy dwa razy tam stanęli gdzieś na polu i wypuścili nas. No, tyle że gdy przejeżdżaliśmy przez Berlin, to był właśnie nalot aliancki na Berlin. I to nas oczywiście niezwykle ucieszyło.

  • Ale wy w tych pociągach byliście podczas tego nalotu?


Tak. Z tym że już byliśmy rozdzieleni. To znaczy podchorążowie i oficerowie byli w wagonie jednym czy tam w dwóch wagonach, a reszta to byli żołnierze.

  • Dokąd w końcu pan dojechał?

 

Dojechałem pod Magdeburg, do miejscowości Altengrabow, Gross-Lübars. I tam był olbrzymi tak zwany Stalag XI-A, czyli…

  • Jeszcze ten wojenny…


Tak, obóz wojenny jeńców, w którym byli jeńcy z trzydziestego dziewiątego roku. Polacy, byli Francuzi, byli Jugosłowianie czy tam Chorwaci. Nie, Jugosłowianie. Później byli Holendrzy, później byli Amerykanie, no i w końcu akowcy.

  • Jakie warunki były?


Początkowo był straszny głód. To straszne uczucie, bo człowiek przestaje myśleć po prostu, tylko ciągle ma się wyobrażenie jakiegoś jedzenia. To trwało jakiś czas. Później nas przenieśli do jakichś takich baraków. I nadeszły paczki Czerwonego Krzyża ze Szwajcarii.

  • Dla was.


Tak, dla nas paczki żywnościowe, które, no… zrobiły z nas wtenczas już elitę. Bo w takiej paczce… no nie wiem, ona osiem kilogramów chyba miała czy dziesięć kilogramów, była przede wszystkim nescafe, była czekolada, sto papierosów amerykańskich, były jakieś dżemy, jakieś mięsa, jakieś przysmaczki. I myśmy to wymieniali na chleb i kartofle z Niemcami, którzy oczywiście byli bardzo łasi na papierosy czy na kawę, czy na czekoladę. Tyle że jeszcze ciągle chodziliśmy w tych naszych łachach cywilnych. Dopiero gdy w połowie października czy w połowie listopada przyszły sorty mundurowe i mogłem zrzucić ten cywilny strój i włożyć angielski battledress, dopiero się poczułem…

  • Czyli w tym niemieckim obozie dostał pan angielski battledress?


Tak, bo to przyszło też wszystko z Czerwonego Krzyża. Wtenczas udało mi się tam zorganizować taką grupę podchorążych. Mieliśmy własny, że tak powiem, barak, tylko dla podchorążych, więc było nas tam dwudziestu czy trzydziestu ludzi, wszyscy mniej więcej w tym samym wieku, z tym samym wykształceniem, więc było nam tam zupełnie dobrze w tym baraku.

  • Co robiliście przez całe dnie?


Przede wszystkim spacery. Chodziło o to, żeby się ruszać, więc spacery wzdłuż drutów kolczastych. A ja tam zacząłem pisać pierwszy mój esej, taki na temat, jak dżentelmen powinien się zachować w obozie. Taką inspiracją do tego było zachowanie niektórych ludzi, którzy pod wpływem głodu bardzo źle się zachowywali. Na przykład stał mi przed oczyma taki obraz polskiego oficera, w polskim mundurze oficerskim, podporucznika, który do takiej dużej beczki wchodził, tak od góry, żeby jakieś takie zmarniałe i zgniłe kartofle wygrzebać. No i mnie to tak wkurzyło, że myślę sobie: „Jezus, Maria! Trzeba zacząć mówić ludziom, żeby się zachowywali godnie, że to nas odróżnia od Niemców, prawda, że nie pokazujemy po sobie, że my jesteśmy głodni”. I zacząłem pisać. Miałem taki kawałeczek papieru, taki maleńki ołóweczek i to był mój pierwszy utwór, że tak powiem, literacki.

  • Ktoś to czytał, oprócz pana?


No tak. Ja go później wykorzystałem do innych publikacji.

  • Czy była możliwość kontaktu z Polakami z trzydziestego dziewiątego roku?


Tak.

  • Ale byliście odgrodzeni drutem czy nie?


Nie. Nie. To znaczy pierwsze miesiące niewoli byliśmy w tak zwanej Strafkompanie, czyli kompania karna, to byliśmy odgrodzeni. A później nas przenieśli do takiego większego obozu, gdzie już wszyscy byli, więc na przykład chodziliśmy tam na msze, odprawiane przez Holendrów. I zaczęliśmy się kontaktować z Polakami. Ja wtenczas poznałem przede wszystkim Gałczyńskiego, który siedział wtenczas tam, i jego przyjaciela, takiego Treywasza, podchorążego z trzydziestego dziewiątego roku. To byli nasi tacy najbliżsi tam interlokutorzy. I tak się ten dzień spędzało, że się, prawda… No, przede wszystkim trzeba było chodzić po te dania. Były apele. Apele były zresztą bardzo sympatyczne, bo pod koniec dnia był zawsze apel całej tej części… Ja siedziałem w tej części podoficerskiej i oficerskiej. Więc był apel, odśpiewanie „Wszystkie nasze dzienne sprawy”. Komendant obozu, taki stary pułkownik, jeszcze z czasów prawdopodobnie cesarskich, pięknie salutował, pięknie odpowiadał nam na te nasze śpiewy.

  • Pełny Wersal.


Tak że było to bardzo elegancko. Zresztą myśmy mieli tam obowiązek, mając już prawa kombatantów, salutować oficerów niemieckich, a oficerowie niemieccy mieli obowiązek salutować naszych oficerów, o ile oni mieli mundury, prawda, no bo nie wszyscy mieli mundury.

 

  • Czy pan miał jakieś wiadomości o swojej rodzinie?


Tak. Miałem adres mojego przyjaciela, który mieszkał w Bydgoszczy, i przez tego przyjaciela dotarłem do rodziców, którzy cudem też wyszli z życiem z tej Marszałkowskiej 1. Wyszli cudem, dlatego że po prostu mówili bardzo dobrze po niemiecku i gdy ich wyprowadzili z tego domu, to mama moja, ubrana bardzo elegancko, jak się okazało, podeszła do oficera SS z ojcem i zaczęła płynną niemczyzną pytać, co się dzieje, dlaczego my tu stoimy. A tam już stały karabiny maszynowe i SS i cała ta grupa tych mieszkańców miała być rozstrzelana tak jak w sąsiednich domach. No i ten oficer po prostu zdębiał, że ktoś mówi tu po niemiecku, mało tego, jest ubrany elegancko, no i wypuścili ich. Oni przeszli na Sadybę i na Sadybie później ojciec był lekarzem w klinice takiej czy tam w szpitalu polowym. A mama z bratem moim i babkami – bo tam były jeszcze babcie nasze dwie – to tam, na tej Sadybie jakoś się uratowali. I później znowu też jakieś szczęście: nie pojechali do Oświęcimia, tylko wywieźli ich na wieś.

  • Ale przechodzili przez Pruszków?


Przez Pruszków przechodzili. Wywieźli ich na wieś i tam mieszkali gdzieś na wsi później. […]

  • Jakie oddziały wyzwoliły pana obóz?


Amerykańskie.

  • Kiedy?


3 maja 1945 roku. I mieliśmy jako akowcy, jako druga partia po Amerykanach, jechać na Zachód, ale ktoś tam coś pokręcił i okazało się, że jedziemy na końcu tych ewakuowanych jeńców. I w momencie gdyśmy mieli wsiadać na amerykańskie samochody, które miały nas wywieźć… Bo tam na pewnym odcinku pod Magdeburgiem było zawieszenie broni, Niemcy nie mogli wyżywić tego obozu, który liczył ponad sto tysięcy ludzi, wobec tego zgodzili się na to, że Amerykanie ten cały obóz przenieśli na swoją stronę. W momencie gdyśmy mieli się ładować na te samochody amerykańskie – ja zresztą tak nie byłem przekonany, że dobrze robię, że jadę na stronę amerykańską – wkroczyli Rosjanie. I powiedzieli: „Wam przecież jest bliżej do domu tutaj, po co macie jechać przez strefę amerykańską”.

  • Dlaczego pan myślał, że to nie jest dobry pomysł, wyjazd na Zachód?


Bo uważałem, że tak: O trzeciej wojnie światowej nie ma co marzyć. Wobec tego służba w wojsku, bo mieliśmy jechać do Andersa i tam dalej przejść przeszkolenie, i ewentualnie być w wojsku, nie ma wielkiego sensu. No, można było studiować. Mój przyjaciel, taki Wojtek Meissner, miał ojca, który był w Londynie i który pisał: „Przyjeżdżajcie do Londynu, tutaj jest możliwość studiów”. Więc była ta możliwość ewentualnych studiów. Ja uznałem, że jednak naszym obowiązkiem jest przyjechać do Polski. Że będziemy próbowali ten socjalizm, który został nam niby nadany, jakoś ulepszać. Co było oczywiście mrzonką, prawda.

  • Już pan wiedział, że to będzie taki ustrój tam?


No, nie bardzo. Myśmy mieli… Ten mój przyjaciel obozowy, ten Treywasz, którego, jak mówiłem, poznałem tam jako podchorążego z trzydziestego dziewiątego roku, był takim zapalonym socjalistą, idealistą. I on twierdził: „O, zbudujemy świetny system socjalistyczny, wszystkim będzie dobrze. Polska nie może być tylko powtórzeniem tej Polski, II Rzeczpospolitej, tylko musimy stworzyć nową Polskę teraz, socjalistyczną”. Więc to oczywiście oddziaływało. Ale w gruncie rzeczy ja uważałem, że można coś będzie tutaj zrobić takiego pozytywnego. Uważałem, że emigracja jest bardzo gorzką rzeczą, nawet jeżeli ma się takie ułatwione warunki, jakieś studia czy, powiedzmy, jakiś wyjazd, do jakiegoś kraju, który bogaty jest bardzo.

  • Kiedy pan wrócił do Polski?


8 maja 1945 roku. Wyszliśmy na autostradę Magdeburg – Berlin, żeby dostać się do Warszawy.

  • Wiedział pan, że to koniec wojny?


No tak, to już było 3 maja. Tak, to już był koniec wojny, tak. I taki był moment świetny. Mianowicie, stoimy na tej autostradzie, czekając na jakiś samochód, który by jechał na wschód. Nagle jedzie jeep amerykański. Siedzi w tym jeepie oficer i Murzyn, kierowca. I ten oficer tak palcem pokazał: wschód – zachód. Ja mu pokazałem: wschód. On mi pokazał tak. Dodał gazu i pojechali. I w tym momencie muszę powiedzieć, że zrobiło się straszliwie zimno. Myślę sobie: „Jezus Maria…”.

  • Czy od rodziców dostawał pan jakieś listy?


Nie. Miałem już kontakt z rodzicami, już chyba jakiś tam miałem. Czy przez tego przyjaciela…

  • Ale oni nie dawali żadnych rad?


Nie, nie. Żadnych nie dawali sugestii i tak dalej. Przyjechaliśmy wobec tego do Frankfurtu nad Odrą.

  • Autostopem czy jakoś inaczej?


Autostopem. Tam nas powitały napisy: „Śmierć karłom z AK”.

  • Już tam były takie napisy?


Tak, już były pierwsze takie napisy. No, już nam się zrobiło wtenczas bardzo zimno. Ósmego czy… Nie, bo później gdzieś około dwunastego wylądowałem w Warszawie. Poszedłem zobaczyć tę Warszawę. Nie było co patrzeć, bo wszystko gruzy, więc poszedłem na Pragę.

I na Pradze zaaresztowali mnie enkawudziści.

  • Za co?


No po prostu – zaaresztowali. Ja byłem w mundurze angielskim, tylko z napisem „Poland” i z naszywkami podchorążego. No i zamknęli mnie do tej cerkwi, która jest tam na Pradze. To jakieś drugie piętro w dole. Odebrali mi pas, odebrali mi wszystkie dokumenty i tak dalej. Myślę sobie: „No to ładna rzecz”. Ale jakoś tam wytrzymałem tych kilka godzin. Wieczorem mnie wzięli na przesłuchanie i na tym przesłuchaniu… ja twierdzę, że Duch Święty mnie oświetlił. Bo taki przesłuchujący nas oficer NKWD, chyba major albo podpułkownik, mówi, po polsku zresztą: „Po coście wrócili do Polski? Przecież mogliście jechać do Andersa. Mogliście tam… Mieliście możliwość być u Andersa”. Ja mówię: „Dlatego że Armia Czerwona wyzwoliła nam Ziemie Zachodnie i musimy tutaj administrować teraz, żeby je zagospodarować”. No i to się mu podobało i wypuścił mnie. Powiedział: „Zdejmijcie ten mundur. Co chcecie robić?”. Ja mówię: „No, studia”. – „No to idźcie na studia, ale zdejmijcie ten mundur i żyjcie dalej”.

 

  • Dostał się pan na studia bez trudu?


Bez. Początkowo chciałem prawo studiować, ale później się zorientowałem, że prawo to mnie nie będzie interesować i poszedłem na SGH, Szkołę Główną Handlową.

  • Już od września czterdziestego piątego roku?


Tak, w czterdziestym piątym.

  • Pana dom ocalał, tak?


Nie. Dom był spalony, a rodzice mieszkali w Bydgoszczy. I tak się zastanawiałem, co robić dalej. W końcu mnie te studia ekonomiczno-handlowe zaczęły interesować i już pozostałem w Polce.

  • W którym roku pan skończył studia?


W czterdziestym ósmym. Później już tylko dwa razy mnie przyaresztowali, ale już nie…

  • W jakich okolicznościach?


Raz, to gdy wychodziłem z „Imki”. Taki był tam ośrodek YMCA na Konopnickiej. Zaprosiłem tam jakąś koleżankę, poszliśmy na jakiś film, coś takiego. Później, gdy wychodziliśmy, oni tam robili jakąś obławę czy coś takiego, zaaresztowali, przetrzymali kilka godzin, puścili. Później w jakiś „kocioł” się dostałem. U mojej nauczycielki, Angielki, do której chodziłem na lekcje angielskiego, urządzili „kocioł” i przez trzy dni nas tam trzymali. Wreszcie wypuścili, no i tak się to skończyło.

  • Czy nie miał pan nieprzyjemności z tego powodu, że pan był żołnierzem Armii Krajowej?


Cały czas.

  • Czym to się objawiało?


Mianowicie nie mogłem wejść do tak zwanej nomenklatury, mimo że miałem – muszę powiedzieć to zupełnie bez zarozumiałości – osiągnięcia w tych moich zawodowych zadaniach. Ja wpadłem zresztą na… Poznałem taką amerykańską metodę działań rynkowych, gwarantującą niemalże sukces, mianowicie marketing. No i dzięki temu to był taki parasol ochronny, który potrzebowali, no bo przedsiębiorstwa handlu zagranicznego miały być rentowne i miały przynosić zyski. Ja stałem się specjalistą, prawie jedynym na ten temat. I wobec tego mnie tolerowano, mało tego, nawet wysyłano, żebym uczył innych ludzi, łącznie nawet z sekretarzami partii, co to jest marketing i co to jest sprzedaż towarów w eksporcie. I stąd dzisiaj na przykład boleję, że ten eksport nasz jest taki dziadowski.

  • Czy pan się kontaktował ze swoimi kolegami? Z rotmistrzem Rzeszotarskim, z innymi z oddziału?


Major Rzeszotarski wrócił chyba w czterdziestym dziewiątym roku do Polski, gotowy do służenia w armii polskiej. Już ożenił się drugi raz we Włoszech i wrócił, aby służyć w armii. No, on był oficerem kawalerii, poza tym był takim wyróżniającym się oficerem kawalerii po studiach wojskowych i tak dalej. No ale ponieważ zaczęto mu tam… Zresztą poznał w czasie Powstania tam tych niektórych przywódców naszych socjalistycznych. Ponieważ zaczęli mu tam stawiać jakieś warunki też polityczne i chcieli upolitycznić tę jego działalność, on się wycofał z tej propozycji służenia w wojsku polskim.

  • Czy pan się spotkał z nim?


On wrócił tutaj pod Warszawę, gdzie żona jego była dyrektorem gimnazjum.

  • Czy z innymi kolegami miał pan kontakt?


Owszem, tak. Ale dyskretnie, że tak powiem, bo…

  • Słyszał pan o tym, że niektórzy znikają…


Ale oczywiście. Przykład: Gluth-Nowowiejski, który został podstępnie zupełnie zaaresztowany. Ja unikałem jednej rzeczy, tak podświadomie, mianowicie nie przychodziłem na te spotkania nasze na 1 sierpnia na cmentarz. A jak się okazało, UB te spotkania potraktowało jako próba spisku jakiegoś, próba jakiejś organizacji antyrządowej, coś takiego. Ja tylko się zainteresowałem tymi studiami. Na tych studiach, no muszę powiedzieć, tak się cieszyłem, że żyję, tak się cieszyłem tym, że… Na SGH było przecież mieszane towarzystwo, życie towarzyskie kwitło, że tak powiem, i ja w tym czasie nie zastanawiałem się nad wielkimi rzeczami, tylko po prostu jakoś się tak cieszyłem, że żyję, że wyszedłem z tej wojny. No a później było różnie.

  • Jak po latach pan ocenia decyzję o wywołaniu Powstania?


Ja ją oceniam jako prawidłową. Uważam, że nie było innego wyjścia, i byłem gorącym zwolennikiem walki o Polskę typu przedwojennego.

  • Nawet za taką cenę, jaką Warszawa, jaką Polska zapłaciła?


To znaczy ja tej ceny po prostu nie znałem do końca. Żoliborz był dzielnicą stosunkowo mało zniszczoną, prawda. Oczywiście, myśmy mieli straty szalone, ale uważałem, że trzeba się… Bo ja przewidywałem, że Polskę chcą zlikwidować w ten sposób, że wywieźć te dwa miliony czy półtora miliona ludzi na Wschód i zlikwidować Polskę jako obszar polski. I przywieźć Rosjan. No, to była metoda, która czekała nas… Tak odczytywałem przynajmniej te zamiary rządu lubelskiego.

  • Czy jest wspomnienie, zdarzenia z Powstania, które ma pan ciągle przed oczami?


Teraz przyciśnięto mnie, żebym spisał to wszystko, co było w Powstaniu. No i usiadłem, zacząłem pisać takie wspomnienia, które bardziej są właściwie nie wspomnieniami, tylko są charakterystyką ludzi, których spotkałem w Powstaniu i których podziwiałem, którzy mi dali siłę, którzy mi dali odwagę, którym zawdzięczam po prostu życie. W tychże moich wspomnieniach bardzo dużo miejsca poświęcam niewiastom, uważając, że mamy świetne niewiasty, które [walczyły] w Powstaniu. Ja je nazwałem nawet „heroiczne muzy Powstania”.

  • Czym takim niezwykłym one pana zaskoczyły?


Przede wszystkim tym, że zastępowały nam jak gdyby czułość matek. Ja bym tak to powiedział, może bardzo nieprecyzyjnie. Ja miałem taki moment, gdy wyszedłem z domu 1 sierpnia czterdziestego czwartego, pożegnałem się z mamą… Miałem bardzo taki miły kontakt z mamą, takie mieliśmy bardzo bliskie, jakby przyjacielskie kontakty. I zrobiło mi się bardzo smutno, gdy wyszedłem z tego domu rodzinnego. Ale gdy w tym miejscu, miejscu naszej koncentracji, napotkałem na trzy czy cztery nawet dziewczęta, które były łączniczkami czy sanitariuszkami, to mi się zrobiło od razu tak, jakbym wrócił do domu rodzinnego.

  • Czy one pytały: „Co ci potrzeba? Czy ci przyszyć?”.


Tak. Była taka kobieca, po prostu kobieca czułość wobec ludzi, którzy byli wytrąceni z normalnego życia, prawda. No, trzeba przyznać. Bo myśmy ile mieli – dziewiętnaście lat ja miałem, prawda, gdy się Powstanie zaczęło. Bardzo młodziutki byłem.

  • Czy można powiedzieć, że to był taki niezwykły czas solidarności międzyludzkiej?


Jak najbardziej. Solidarności, wielkiej ofiary i wielkiego ducha. Ludzie przechodzili siebie, tak bym powiedział. Przekraczali siebie. Przykłady męstwa tych ludzi, których obserwowałem, z którymi razem dokonywaliśmy tych, takich czy innych tam czynów, to było wszystko jak gdyby wychodzenie spoza siebie i przekraczanie siebie. Czyli to był jakiś pokaz nadzwyczajnej zupełnie postawy ludzkiej. Warszawa, 23 marca 2015 roku Rozmowę prowadziła Małgorzata Rafalska-Dubek

Aleksander Henryk Krzymiński Pseudonim: „Prus” Stopień: kapral podchorąży Formacja: Zgrupowanie „Żmija”, 9 kompania dywersyjna Dzielnica: Żoliborz

Zobacz także

Nasz newsletter