Aleksander Nadolny „Karp”

Archiwum Historii Mówionej

Nadolny Aleksander, urodzony 10 czerwca 1926 roku w Warszawie; w konspiracji i w Powstaniu pseudonim „Karp”.

  • Proszę powiedzieć, jak pan pamięta czas przed wojną? Co pan robił?

Przede wszystkim urodziłem się przed wojną w Warszawie i od urodzenia aż do ożenku w 1948 roku mieszkałem na Pradze, na ulicy Strzeleckiej 29 mieszkania 71.

  • Proszę opowiedzieć o swojej rodzinie.

Ojciec był z zawodu murarzem, mama nie pracowała, zajmowała się domem. Była nas dosyć liczna gromadka, siedmioro dzieci. Ja byłem najmłodszy. Chodziłem do szkoły powszechnej numer 44 na ulicy Równej, bardzo blisko od ulicy Strzeleckiej. Po ukończeniu szóstej klasy po wakacjach w 1939 roku, wybuch II wojny światowej, krótka przerwa, siódmą klasę skończyłem już w czasie okupacji w tej samej szkole.

  • Jak pan pamięta wybuch wojny?

Byliśmy w domu, w Warszawie na Pradze. Z początku tak jak wszyscy: euforia, że pomogą nam sojusznicy z zachodu, bo była mocna propaganda, że Francja, Anglia nie pozwolą nam zrobić krzywdy. Okazało się inaczej. Na początku, przez pierwsze kilka dni w Warszawie było spokojnie, ale od szóstego aż do kapitulacji Warszawy bez przerwy były naloty, samoloty, bombardowania z wielkich dział kolejowych, makabra, żywności. Naszą kamienicę w międzyczasie trafiła bomba. Musieliśmy się przeprowadzić do niewykończonego jeszcze budynku z cegły. Okna już były, wszystko było, tylko nie było wykończenia. Tam spędziliśmy ostatnie kilkanaście dni oblężenia. To był dom na ulicy Środkowej róg Strzeleckiej.

  • Przeprowadzili się państwo z Pragi?

Nie tylko my, wszystkie rodziny, które zostały przy życiu, bo bomba trafiła w nasz budynek.

  • Kiedy to było?

To było w 1939 roku, mówię o wybuchu II wojny światowej. [Bomba] trafiła w budynek, wyżłobiła lej od czwartego piętra do parteru. Mieszkaliśmy na pierwszym piętrze. Naszego mieszkania nie zburzyła, tylko pękła ściana i w tę szparę można było rękę włożyć. Wszyscy lokatorzy z tej kamienicy wyprowadzili się. Szybko wzięliśmy co można i szukaliśmy, gdzie można się ulokować.

  • Mówił pan, że miał dużo rodzeństwa. Pan był najmłodszy. Co robili pana bracia i siostry?

Siostry jeszcze były razem ze mną. Natomiast bracia już mieli swoje rodziny, byli w Warszawie. Najstarszy brat zginął na wojnie w 1939 roku. Drugi brat zginął chyba w czasie okupacji, [nie pamiętam], czy w czasie Powstania, czy wcześniej w czasie łapanek. Jeden brat zginął w Oświęcimiu. Pozostali byli przy życiu, ale już też poumierali, zostałem sam.

  • Jak pan pamięta wejście Niemców do Warszawy? Jak pan pamięta pierwsze dni okupacji?

Jak Niemcy wkraczali, to był spokój w Warszawie. Widziałem oddziały wojska niemieckiego i na początku było zupełnie spokojnie i w miarę bezpiecznie. Nie odczuwało się wrogości. Dopiero po kilku dniach, po kilku tygodniach zaczęły się łapanki, restrykcje, zakazy, nakazy.

  • Proszę o tym opowiedzieć, jak pan to pamięta? Czy ktoś z pana bliskich został złapany w łapankach?

Mój średni brat Tadeusz został złapany w łapance ulicznej. To była pierwsza łapanka do Oświęcimia, nie pamiętam, który to był rok. Był jednym z pierwszych więźniów Oświęcimia. Nie przypuszczam, że to była jakaś polityczna sprawa, po prostu tak łapali – młody, zdrowy mężczyzna, najprawdopodobniej wzięli go do budowy obozu. Zmarł po roku. Po półtora roku jego żona dostała zawiadomienie, że zmarł. Dla przyzwoitości – że są tacy porządni, sympatyczni, przysłali jego rzeczy, jakąś szczoteczkę do zębów, grzebień, jeszcze coś. Łobuzy, jeszcze zadrwili sobie.

  • W jaki sposób państwo się utrzymywali w czasie okupacji?

W czasie okupacji ojciec założył kiosk z kwiatami i handlował. Nawet to wystarczało na utrzymanie.

  • Skąd się brało kwiaty?

Przecież w Warszawie był normalny handel, było normalne życie.

  • Czy ktoś z pana rodziny był w konspiracji podczas okupacji?

Tego nie wiem. Wiem, że ja byłem, a o pozostałych nic nie wiem.

  • Proszę opowiedzieć o swojej szkole, do której pan uczęszczał w czasie okupacji.

Szkołę powszechną ukończyłem z 1939 roku na 1940 rok. Dla Polaków były możliwe tylko szkoły zawodowe. Zapisałem się do tej szkoły. To była państwowa szkoła ślusarsko-mechaniczna. Pierwsza siedziba [szkoły] była na Kępnej, a później przenieśli nas na Hożą. Natomiast warsztaty mieliśmy na ulicy 11-go Listopada. Numerów domów już nie pamiętam. Jeden warsztat był blisko Targowej, drugi warsztat był blisko wiaduktu kolejowego. To była taka szkoła, że właściwie ani nie uczyła przyzwoicie zawodu, ani nie pozwalała nauczyć się w kierunku humanistycznym czy innym, jak to przed wojną wyobrażałem sobie gimnazjum. Liczyłem na to, że pójdę do gimnazjum i będę chodził w mundurku. Bardzo mi się podobały mundury gimnazjalne, licealne. Gimnazjaliści mieli granatowe z niebieską wypustką, wąskim paseczkiem, a licealiści z czerwonym.

  • Nie próbował pan uczęszczać na tajne komplety?

Nie, tylko tę szkołę kończyłem. To była trzyletnia szkoła. W czasie praktyk zawodowych, jak byliśmy na końcowym trzecim roku, to na początku roku zatrudnili nas na Forcie Bema, gdzie były zakłady zbrojeniowe. Naprawiało się broń z frontu, która przychodziła lekko uszkodzona czy zanieczyszczona, trzeba było ją oczyścić. Pracowałem w sekcji karabinów maszynowych. Niemcy bardzo dobrze mnie wyszkolili jeśli idzie o obsługę i naprawę [broni]. [Nie zawsze] były części, które były robione ze specjalnego metalu, więc nie zawsze można było coś naprawić. Ale obsługa i czyszczenie broni maszynowej to była dla mnie pestka.

  • Cały czas przebywał pan w Warszawie w czasie okupacji?

Tak, cały czas w Warszawie.

  • Jak było z wyżywieniem?

Teraz to się nie pamięta tego tak dokładnie. Były nielegalne dostawy, tak zwany szmugiel. Jednych złapali, jedni przywozili mięso, wędliny. Bazar był czynny, warzywa można było swobodnie kupować. Natomiast gorzej było z mięsem i wędlinami. Kupowało się od handlarzy, którzy ryzykowali szmuglem.

  • Kiedy pan wstąpił do konspiracji?

Nasze roczniki były chyba jakoś naznaczone patriotyzmem. Jak tylko Niemcy wkroczyli do Warszawy, Polska skapitulowała, to ja osobiście i moi koledzy bez przerwy tylko rozmawialiśmy o tym, już się słyszało, że jest jakaś armia podziemna, że tworzy się konspiracyjne wojsko, konspiracyjne państwo polskie. Cały czas marzyliśmy o tym, jakby nawiązać kontakt, żeby się dostać. W końcu w marcu 1942 roku kolega Wacław Kłapa, który też chodził do tej samej szkoły mechanicznej, skontaktował mnie ze starszym od nas kolegą, Jerzym Borodinem, pseudonim „Wieniawa I”. To była Narodowa Organizacja Wojskowa, która za jakiś czas przemieniła się w Narodowe Siły Zbrojne, bo nastąpił rozłam. Część wstąpiła do Armii Krajowej, część utworzyła Narodowe Siły Zbrojne. Oddział, w którym byłem, przeszedł do Narodowych Sił Zbrojnych. Ze względu na wiek, skierowali mnie od razu do harcerstwa, na przeszkolenie harcerskie pod patronatem Stronnictwa Narodowego. Najpierw sam przeszedłem kurs harcerski. To nie było codziennie, tylko kilka razy w tygodniu, raz w tygodniu, nieraz w ogóle nie było, w zależności od sytuacji, jakie było nasilenie Niemców, którzy urządzali łapanki czy były inne niebezpieczne sprawy.

  • Na czym polegało szkolenie?

Tak jak w harcerstwie, z tym że w przyspieszonym tempie i nie wszystko. Bardzo duży nacisk był położony na patriotyzm. Zresztą nie trzeba nam było tego wpajać, bo już byliśmy naznaczeni patriotyzmem. Nie wiem, kto nas [naznaczył], w domu trochę, ale też pięć, sześć lat nauki w szkole powszechnej, gdzie mieliśmy wspaniałych nauczycieli w tym czasie, bo wszyscy to byli przeważnie legioniści i potrafili jakoś wpoić w nas ten patriotyzm, umiłowanie kraju. Jak skończyłem swoje szkolenie, zdałem egzamin na zastępowego, zostałem drużynowym. Dostałem polecenie, żebym zorganizował pięcioosobową grupę, którą będę szkolił w harcerstwie. Zorganizowałem grupę pięciu kolegów. Pamiętam tylko dwa nazwiska, reszta mi uciekła z pamięci. W międzyczasie równolegle z nauczaniem moich chłopców, wraz z innymi kolegami zostałem skierowany do podchorążówki przy Narodowych Siłach Zbrojnych. Podchorążówkę skończyłem w maju 1944 roku. Podchorążówka trwała rok czasu. W 1943 roku rozpocząłem naukę w podchorążówce. Skończyłem w stopniu kaprala.

  • Jak wyglądała nauka w szkole podchorążych?

To nie była szkoła. To były takie same zebrania konspiracyjne w lokalach porozrzucanych, raz, dwa razy w jednym lokalu, zawsze się zmieniało. Warszawa była naszpikowana takimi lokalami. Na godzinkę, na dwie przychodzili instruktorzy wojskowi, przekazywali nam swoje wiadomości. To było takie szkolenie jak w szkole, jak wszędzie. Za mało tego wszystkiego było, nie byliśmy w zasadzie przygotowani w takim stopniu jak podchorąży nawet w najniższym stopniu powinien być przygotowany.

  • Ponieważ znał pan obsługę karabinów, czy pan też kogoś szkolił? Czy to zostało wykorzystane?

W czasie wojny nie, tylko dopiero w Powstaniu. [Uczyłem] tylko obsługi, żeby swobodnie potrafili obsługiwać.

  • Czy przed Powstaniem został pan zaprzysiężony?

Przed Powstaniem byłem zaprzysiężony w Narodowych Siłach Zbrojnych, później, drugi raz byłem zaprzysiężony na początku Powstania.

  • Jak pan pamięta czas przed Powstaniem?

Na kilka dni przed Powstaniem był wielki ruch wojsk niemieckich, Węgrów, żołnierzy ze wschodu, którzy współpracowali z Niemcami. To wyglądało na olbrzymią ucieczkę. Wtedy, 1 sierpnia, nastąpił wybuch Powstania.

  • Wrócę jeszcze do konspiracji. Czy pan kogoś wciągnął do konspiracji?

Tak, pięć osób.

  • W jaki sposób?

Nawiązywałem rozmowy. To zresztą byli koledzy ze szkoły, znałem ich, to nie byli przypadkowi [ludzie] z podwórka czy z ulicy. Najpierw krótkie, niezobowiązujące rozmowy, nie zdradzające niczego. Jak zorientowałem się, że można porozmawiać szczerze i otwarcie na ten temat, wtedy z reguły wyrażał zgodę. Nie natrafiłem na takiego kolegę, który by odmówił. Było ich pięciu, pięcioosobowy zespół. Szkoliłem ich do końca okupacji przed wybuchem Powstania. Nie zdążyli złożyć egzaminu z kursu harcerskiego nawet na stopień zastępowego, drużynowego.

  • Czy chciałby pan jeszcze coś powiedzieć na temat okupacji? Bał się pan?

Trudno powiedzieć. Nie baliśmy się. Ja się nie bałem niczego. Były godziny policyjne, ale my nieraz wracaliśmy po godzinie policyjnej, lekceważyło się to trochę, rodzice się denerwowali, nieraz burę otrzymywałem. Bardzo nie przekraczałem tej godziny, ale nieraz te pół godzinki, godzinę, trudno się było z kolegami rozstać. Miałem dużo szczęścia w życiu, że nigdy nie spotkała mnie żadna łapanka. Nawet jak były legitymowania na ulicy przez Niemców, to miałem mocny argument, bo pracowałem na Forcie Bema, szykowałem broń dla Niemców. To była żelazna przepustka. Zresztą nieraz wracało się po godzinie policyjnej, dlatego że jak była pilna robota, trzeba było koniecznie coś zrobić, to zatrzymywali nas. Z tym, że dawali nam wtedy specjalną karteczkę. Nie spotkałem się w ogóle z łapanką, nie natknąłem się na taką sytuację, że była łapanka i ja w niej uczestniczyłem. To też było szczęście, że akurat nie znalazłem się tam, gdzie nie potrzeba. Natomiast, jeśli idzie o konspirację, to zawsze wychodziło się nie grupowo, tylko pojedynczo. Nie mieliśmy przypadku, żeby ktoś miał jakieś nieprzyjemności, żeby nas zauważyli, żeby ktoś nas zdradził. To było dobre, że w naszych oddziałach nie było zdrady, nie było łapanki, jakichś aresztowań, bo ktoś nie wytrzymał, został złapany i zaczął sypać. W kwietniu na rozkaz naczelnego wodza, generała Sikorskiego, wszystkie oddziały walczące w Polsce w czasie okupacji dostały polecenie, żeby się połączyć pod jedno dowództwo Armii Krajowej. Nasz batalion podporządkował się temu rozkazowi i zostaliśmy włączeni do Armii Krajowej. To się od tamtej pory nazywało NSZ AK. Byłem tam od maja do wybuchu Powstania, do 1 sierpnia.

  • Jak się pan dowiedział o Powstaniu?

Mówiło się już, że ma nastąpić Powstanie. Powstanie miało być już nawet wcześniej, przed pierwszym, ale ostatecznie dowództwo zadecydowało, że 1 sierpnia. 1 sierpnia, gdzieś koło godziny dziewiątej rano, przyszedł do mnie łącznik z ustnym rozkazem, że mam się stawić o godzinie pierwszej na ulicy Zygmuntowskiej – to jest przedwojenna nazwa ulicy, teraz nie wiem, jak się nazywa, zapomniałem – i żebym wziął na trzy dni żywności, zmianę bielizny, podręczne rzeczy, bo [jest] Powstanie. Spotkanie na ulicy Zygmuntowskiej przed cerkwią warszawską, róg Targowej i Trasy W-Z. […] O pierwszej się spotkaliśmy. Był tam wspomniany przeze mnie Jerzy Borodin, jego brat Tadeusz, mój kolega Stanisław Baszczyk, ja i jeszcze dwóch czy trzech, ale z innej drużyny, tak że ich nie znałem. Poszliśmy na piechotę spod cerkwi przez Most Kierbedzia. Dziwię się, że swobodnie przechodziliśmy. Było wiele takich grupek młodych ludzi, którzy szli do Warszawy. Na początku mostu z praskiej strony byli Niemcy, od warszawskiej strony były ustawione karabiny maszynowe z obsługą niemiecką i w każdej chwili gotowi byli do strzału. Widzieli tyle ludzi i nie zareagowali w ogóle. To było między pierwszą a drugą. Pierwszy punkt kontaktowy mieliśmy na Dobrej 2. Okazało się, że lokal jest pusty, nie ma nikogo, nie ma żadnej notatki, informacji. Idziemy dalej po punktach konspiracyjnych. Zaczynamy szukać jakiegoś kontaktu. Zdecydowaliśmy, że następny punkt będzie na Żabiej, na zapleczu obecnego Hotelu Saskiego. W tym lokalu również nie było żadnego kontaktu. Na Żabiej przenocowaliśmy, bo już było po piątej jak tam dotarliśmy. Słychać było strzały, już się zaczęło Powstanie. Nie ryzykowaliśmy, żeby wychodzić, bo byliśmy przecież bez broni. Było nas pięciu. Spotkaliśmy jeszcze kilka młodych osób, które też przypadkowo się tam znalazły, żeby się schronić przed Niemcami, ale też szli do swoich oddziałów. Wczesnym rankiem 2 sierpnia ruszyliśmy na ulicę Twardą przez Plac Żelaznej Bramy i skrótami pod numer czterdzieści, gdzie wreszcie spotkaliśmy punkt i majora Leona Nowakowskiego, pseudonim „Lig”, który organizował nasze Zgrupowanie „Chrobry II”, bo jeszcze wtedy nie było tego zgrupowania. Skierował nas na ulicę Wielką 23, której dzisiaj już nie ma, róg Pańskiej, gdzie tworzyła się kompania, której dowódcą jest właśnie porucznik „Jeremi”. Zostaliśmy przyjęci. Nasz dowódca, Jerzy Borodin „Wieniawa I”, przedstawił nas, jako grupę harcerzy praskich. Nie mówił nic o konspiracji w NSZ-ie, cały czas byliśmy jeszcze w konspiracji. Przyjął nas i zostaliśmy zakwaterowani w tym samym budynku, w którym była kwatera naszego dowódcy kompanii, porucznika „Jeremiego”. Tu się zaczęła nieprzyjemna sprawa. Przyszedł do punktu jakiś mężczyzna i powiedział, że widział jak w 1939 roku żołnierze polscy zakopywali na placu Grzybowskim naprzeciwko Kościoła Wszystkich Świętych karabin maszynowy. To był łakomy kąsek, bo w kompanii broni było w tym czasie jak na lekarstwo. Porucznik „Jeremi” mówi do Jurka: „Kolego, wyznacz dwie osoby, niech idą i poszukają karabinu.” On wyznaczył swojego brata Tadeusza i drugiego z naszych kolegów, Stanisława Baszczyka. Zaczęła się nieprzyjemna sprawa. Przypuszczam, że [ten mężczyzna] to był podstawiony pionek niemiecki, który współpracował z Niemcami i to było celowe wysłanie ludzi na śmierć. On wskazał im z daleka, powiedział: „To było zakopane mniej więcej w tym miejscu, na tym trawniku.” Ale sam nie poszedł, nie pokazał im. Gdy Tadek Borodin poszedł, zaczął rozglądać się, padł strzał z PAST-y i trafił go w nogę. Stasio chciał biec, żeby go ściągnąć, też został postrzelony w nogę, tylko lżej, widać, że kula go drasnęła. Tadeusz zmarł z upływu krwi w szpitalu, jak go znieśli, ale przy tym mnie nie było, bo nie byłem wyznaczony. [Wiem o tym] z opowiadania kolegi Stanisława. Ten znów też był już naznaczony nieszczęśliwymi przypadkami. W czasie Powstania (już wybiegam naprzód) raz był poraniony w głowę odłamkiem od pocisku zwanego „krową”, ale też lekko był draśnięty. Drugi raz w czasie pogrzebu kolegów na dziedzińcu w Fabryce Jarnuszkiewicza został trafiony w nogę, w podudzie odłamkiem z granatnika.

  • Dużo osób przyszło na pogrzeb?

Wszyscy koledzy, którzy mieli akurat wolne, nie byli na służbie. Ten pogrzeb odbywał się 18 września. [Stanisław] został trafiony odłamkiem granatnika, w szpitalu musieli mu amputować nogę. W obozie jeszcze amputowali mu aż po pachwinę. Zmarł dwa lata temu. Chodziła za nim nieszczęśliwa kula, ale udało mu się.

  • Proszę powiedzieć, gdzie pan był zakwaterowany?

Byłem zakwaterowany na Wielkiej 23 na drugim piętrze. To było normalne mieszkanie, dwa pokoje z kuchnią, było nas chyba czterech czy pięciu. Przez pierwsze parę dni. Zresztą ta kwatera stale była do naszej dyspozycji. Później w czasie różnych akcji, jak się wychodziło na kilkudniową akcję, to wtedy się nocowało gdzie popadnie. Z reguły na podłodze się spało. Ale to nie trwało długo, dwa, trzy dni i się wracało. Od 16 sierpnia zostaliśmy przeniesieni na stałe do Fabryki Jarnuszkiewicza, która była zlokalizowana na rogu Ciepłej i Grzybowskiej, gdzie byliśmy aż do 20 września. Później zluzował nas baon „Kilińskiego”, a my zajęliśmy stanowisko na rogu Zielnej i Królewskiej w piwnicy zburzonego domu. Mieliśmy stanowisko z wglądem na Królewską i Ogród Saski.

  • Jak wyglądało życie poza akcjami?

Nie pamiętam, co się działo.

  • Słuchali państwo radia, czytali gazety?

A, skąd! Nie było radia. Owszem, były gazetki, ale nie zawsze dostępne, nie zawsze dostaliśmy, bo w niewielkich ilościach odbijali te gazetki, komunikaty.

  • Czy były tam też panie czy tylko sami panowie?

Oczywiście, były panie, które się zajmowały kuchnią.

  • Jakie było wyżywienie?

Wyżywienie na początku było bardzo dobre, urozmaicone, a później już cały czas tylko kasza jęczmienna z otrębami, którą trudno było zjeść, bo te otręby nie przechodziły. Nazywaliśmy to kasza „pluj”. Ale to się jadło. Chodziliśmy do zakładu Haberbuscha, gdzie przede wszystkim zdobywaliśmy jęczmień. Zakłady Haberbuscha były jeszcze w rękach polskich jednostek. Przynosiliśmy jeszcze stamtąd soki różnego rodzaju. Jadło się kaszę z sokiem. To było takie jedzenie. Chleb był, ale nie pamiętam. Na początku było normalne wyżywienie, potem skąpo było, ale co najważniejsze nie czuło się głodu.

  • Z „Chrobrego II” w tym lokalu mieszkało kilka osób?

Tak, kilkoro. Zresztą tych kwater było wokół kilkanaście, były na ulicy Bagno, na Wielkiej, na Pańskiej i w innych miejscach. Nas było w sumie ponad sto osób. Zresztą bardzo duża liczba to byli mieszkający tam ochotnicy.

  • Jak pan był uzbrojony?

Najpierw nie miałem w ogóle uzbrojenia, miałem tylko butelki z benzyną. Pierwsze moje akcje to były posterunki w oknie i wyglądało się, czy się czołgi nie zbliżają. Jeden miałem przypadek, że zauważyłem zbliżający się czołg. Oczywiście zawiadomiłem porucznika „Jeremiego”, który zorganizował akcję i zaczęliśmy butelkami rzucać i czołg się palił, ale zdążył się wycofać. To była moja pierwsza bojowa akcja, że zmusiłem czołg do odwrotu. Może niekoniecznie ja, może moja butelka nie trafiła w czołg, kilku nas rzucało. Później broniliśmy barykady na rogu Grzybowskiej i Żelaznej, gdzie byliśmy dwa czy trzy dni. Tam też miałem tylko butelki z benzyną, nie miałem broni. Broń dopiero dostałem jak się przenieśliśmy do Fabryki Jarnuszkiewicza, gdzie dostałem karabin maszynowy i sporządziłem stanowisko z wglądem na ulicę Ciepłą. Naprzeciwko nas, poprzez ulicę na rogu Ciepłej i Grzybowskiej, była komenda policji niemieckiej, żandarmerii i Ukraińców. Tak że byliśmy w bezpośredniej bliskości. Oddzielało nas piętnaście, dwadzieścia metrów szerokości ulicy. To w sumie było bezpieczne miejsce, bo nie zagrażała nam śmierć z góry, z nieba, nie bombardowali nas z samolotu tylko czołgi podjeżdżały i były dni silnego nacierania. Ale to było zupełnie co innego, przed tym można się było w miarę ustrzec, bo jak się to zobaczyło, to obierało się odpowiednie pozycje, miejsca stanowisk i czekało się z butelkami, bo innej broni na początku nie mieliśmy. Dopiero przy pierwszych amerykańskich zrzutach dostaliśmy jednego PIAT-a, który jakoś wspomagał. PIAT przy dobrej obsłudze i przy dobrych pociskach, które działały, potrafił unieszkodliwić z miejsca jednym strzałem.

  • Proszę opowiedzieć o zrzutach.

Pierwsze zrzuty były chyba pod koniec sierpnia. To było trochę żywności, trochę broni, trochę naboi. Ale te zrzuty tylko w piętnastu procentach spadały na polską stronę, reszta zasilała Niemców. Szukaliśmy, patrzyło się, gdzie te zasobniki na spadochronach spadają. Szukało się, nie zawsze się znalazło. Jak spadło gdzieś w gruzy i trudno było znaleźć, z reguły się znajdywało, ale niewielki był pożytek z tego.

  • Proszę opowiedzieć o swoich akcjach, co pan robił w Powstaniu?

W pierwszych dniach Powstania, chyba 5 sierpnia, z porucznikiem „Karolem” udaliśmy się do Wojskowego Instytutu Geograficznego, WIG, gdzie był sztucznie wywołany alarm, że posterunek jest zagrożony przez Niemców i trzeba pomóc. Okazało się, że to jest nieprawda, doszły niewłaściwie meldunki. Dotarliśmy do WIG-u w Alejach Jerozolimskich. Wtedy jeszcze tamta strona Alej była w rękach polskich. Koledzy stamtąd nie chcieli pomocy, natomiast znaleźliśmy, nie ja, ale porucznik znalazł odpowiednie mapy Warszawy naszych rejonów, które obejmowała [nasza] kompania. Wróciliśmy bezpiecznie. To była pierwsza akcja. Później [była] obrona barykady na Żelaznej przy Grzybowskiej. Z tym, że miałem tylko butelki z benzyną. Ewentualnie, jak czołgi będą podjeżdżać miałem je obrzucać tymi butelkami. Podjeżdżały czołgi i oczywiście rzuciłem parę butelek. Ale człowiek strzela, Pan Bóg kule nosi. Na pewno jakiś czołg trafiłem. To były spore odległości. Z okien się rzucało w te czołgi. Nie jeden rzucał, tylko kilku, więc nie wiadomo, który trafił. Tak jak na polowaniu: nie wiadomo, kto dzika ustrzelił. Następna poważana akcja była 13 sierpnia. Mieliśmy utworzyć korytarz połączeniowy Starego Miasta ze Śródmieściem. Wtedy wieczorem przeszliśmy. 15 sierpnia zajęliśmy stanowiska w Browarze Haberbuscha przy Krochmalnej, gdzie czekaliśmy do nocy. W nocy ruszyliśmy na ulicę Chłodną, żeby zlikwidować posterunki niemieckie i utrzymać do czasu aż akowcy ze Starego Miasta dotrą i będą mogli przejść na Śródmieście. Chodziło wtedy o dowództwo i o żołnierzy Armii Krajowej. Niestety się nie udało. Z tamtej strony, od Starego Miasta była zbyt silna pozycja niemiecka i nie przepuścili. My też utknęliśmy na Chłodnej pod ostrzałem ciężkiej broni maszynowej przy naszych pistoletach maszynowych, zwykłych karabinach i jednym ruskim talerzowym karabinie maszynowym. Przyszedł rozkaz: „Wycofać się.” To była poważna akcja, ale nieudana. Kolejna akcja była w nocy z 30 na 31 [sierpnia] również w tym samym celu, tylko teraz, żeby uwolnić Starówkę, żeby żołnierze ze Starówki mogli swobodnie przejść do Śródmieścia. Naszym zadaniem, czyli plutonów, w których byłem, było zajęcie niemieckich koszar policji w pobliżu. Miałem radziecki karabin maszynowy. O pierwszej w nocy miało się tor rozpocząć. Na sygnał, z pozycji leżącej ostrzelałem bunkier na rogu Grzybowskiej i Ciepłej. Po ogrodzeniu aż do bramy wejściowej puściłem dwie, trzy krótkie serie. Nie było odgłosu z tamtej strony, więc jakoś przebiegliśmy pod bramę. Bramę wywarzyliśmy, czy nawet sama się jakoś dała otworzyć, nie pamiętam. Zaczęliśmy buszować po tych budynkach, wyciągać własowców. Okazało się, że Niemcy na ten czas wyszli, a było tylko kilkunastu własowców. Nazywam ich własowcy, ale mówią, że to nie byli własowcy tylko jacyś z dalekich wschodnich republik radzieckich. Zajęliśmy te koszary, wzięliśmy kilku jeńców do niewoli, zdobyliśmy trochę broni, nie za wiele. Pierwszy raz byłem świadkiem jak koło mnie ginie człowiek. Był między nami sierżant starszy ode mnie jakieś dziesięć lat. Miałem osiemnaście, on miał koło trzydziestu lat. Weszliśmy do tego budynku. To były jednopiętrowe baraki. Po prawej stronie było wejście do piwnicy, do której trzeba było schodzić po schodach. Nasz sierżant, przecież doświadczony, był w wojnie w 1939 roku. Cały czas pamiętam, że to była niepotrzebna śmierć. Stanęliśmy, on pośrodku, jeden kolega z lewej strony, ja z prawej strony, za nami jeszcze ze dwóch kolegów. Rozglądamy się, zaczęliśmy wołać: „Wyłaźcie, wyłaźcie!” Cisza, nic nie było. Jeden z kolegów, który stał z tyłu za nami strzelił w tę piwnicę. Ten sierżant się zdenerwował, bo tamten go prawie ogłuszył, nad uchem mu strzelił. W tym momencie, jak ten strzelił, tak i stamtąd też z dołu, z piwnicy padł strzał i zabił sierżanta tuż przy mnie, niewiele owało, a mógł mnie trafić czy kogoś innego, a tu przypadło na niego. Dopiero później zaczęliśmy rzucać granaty i wyszli, ale człowiek stracił życie. A to był taki sympatyczny człowiek. Jak przeszliśmy do fabryki Jarnuszkiewicza, to z nami kilkoma obchodził wszystkie pozycje, pokazywał, mówił, gdzie można być bezpiecznym, gdzie trzeba uważać, bo jest ostrzał. Ta fabryka była zbudowana z porządnych betonowych ścian. W tym czasie, jak tam byliśmy szesnastego, to całe firanki betonu zwisały z tych ścian, góra już była całkiem zrujnowana, tylko dół był. Sąsiednie posesje też były zajęte. Posesja z lewej strony była całkowicie wyburzona, było widać niebo. Fabryka była lepiej zbudowana, to na grubych drutach zwisały [kawałki betonu] jak firanki. On nam to wszystko pokazywał, mówił jak się zabezpieczać, żeby się nie wychylać, uważnie chodzić. Sam tak nieszczęśliwie zginął. Oczywiście my zajęliśmy te koszary. Rano, już zaczęło się robić widno, dowiadujemy się, że znów nie udała się akcja, bo z tamtej strony też nie zdołali się przebić i odwrót. Dostaliśmy rozkaz odwrotu, wycofujemy się z tych koszar, bo nie zdołamy ich później utrzymać jak będzie napór niemiecki. Z jeszcze jednym kolegą dostałem polecenie, żebym z tym karabinem maszynowym stanął w oknie na pierwszym czy na drugim piętrze w sąsiedniej kamienicy przy Ciepłej naprzeciwko wejścia do bramy koszar. Poszliśmy, założyłem stanowisko. To była osłona, że w razie jakby Niemcy szli, żeby zatrzymać ich, żeby ci, co są w koszarach mogli wyjść swobodnie. Słyszymy w pewnym momencie turkot pojazdu. Jedzie czołg. Jest już coraz bliżej. Wtedy się orientujemy, że to jest owszem czołg, ale przed sobą prowadzi goliata. Goliat był na elektrycznym kablu. Tuż naprzeciwko naszego okna i naprzeciwko wejścia do koszar nastąpił wybuch. Sam goliat nikogo nie zabił, nikogo nie poranił. Przynajmniej nie było żadnych informacji na ten temat. Natomiast kamienica, w której byliśmy troszeczkę zachwiała się i pokruszyła. Zaczęło nam to wszystko lecieć na głowę. Z dołu usłyszeliśmy rozkaz, żeby się wycofać, że wszyscy się wycofujemy, to stanowisko też się likwiduje. Zeszliśmy na dół, jeszcze normalnie po schodach, przeszliśmy na drugą stronę ulicy, jesteśmy już w fabryce bezpieczni. Natomiast ci, którzy jeszcze byli w koszarach byli już pod obstrzałem niemieckich karabinów maszynowych z czołgu. Zaczęli szybko budować dodatkową barykadę. Niezależnie od tego nasi jeszcze rzucili kilka świec dymnych. Pod osłoną tych świec wszyscy przedostali się do fabryki Jarnuszkiewicza, gdzie już byli bezpieczni. W czasie tej akcji, znów nieudanej, zginęło chyba dwóch czy trzech naszych kolegów. To były poważniejsze akcje atakujące, zaczepne z naszej strony, nie było ich specjalnie dużo, bo obronnych była cała masa. Potem już cały czas była obrona. Obrona była konieczna, bo po nieudanym naszym wypadzie 13 sierpnia, żeby utworzyć korytarz dla Starówki, nasiliły się ataki czołgowe na nasz posterunek. Chcieli koniecznie Grzybowską dostać się do Śródmieścia. Wtedy walczyliśmy, częściowo wykorzystując jednego PIAT-a. Kolega, który został postrzelony w nogę, opiekował się tym, bo to silne chłopisko było, a ten sprzęt miał wagę. A my z karabinami ręcznymi, pistoletami i z butelkami z benzyną. Oczywiście było ich kilka w tym czasie. Do końca sierpnia, można powiedzieć, że nie było dnia czy nocy, żeby nie było ataku czołgów. Nie udało im się przekroczyć naszego posterunku i utrzymaliśmy tę pozycję aż do 20 września, kiedy zluzował nas inny oddział. Wtedy też kilka osób zginęło. W tym czasie, między trzynastym a dwudziestym chodziliśmy po zapasy do Haberbuscha.

  • Jak to wyglądało?

Po sok chodziliśmy z wiadrami. A po ziarno, to po prostu worki się przynosiło. Samo ziarno się gotowało i to się jadło. Jeżeli idzie o odcinek przy fabryce Jarnuszkiewicza, to już chyba koniec, nic się więcej nie działo. Miałem stanowisko z ciężkim karabinem maszynowym na wprost bunkra przy koszarach na Ciepłej i wgląd w ulicę Ciepłą aż do Krochmalnej. Ten posterunek nie trwał długo, bo wypatrzyli nas widocznie. Znów miałem szczęście, bo nie na mojej zmianie – zmienialiśmy się, bo trudno było cały czas być przy obsłudze karabinu – czołg wstrzelił się i wywalił olbrzymią wyrwę, karabin został zniszczony i stanowisko też przepadło. Mieliśmy za to lepszy bezpośredni podgląd na okolicę.

  • Jak wyglądało życie codzienne w fabryce? Jak było po walce, jak pan schodził z posterunku odpocząć?

Nie pamiętam, jak to było.

  • A jedzenie?

Jedzenie jedliśmy w dużej sali, o której mówiłem, gdzie siedziało się na ławkach i się jadło. To była jakaś sala konferencyjna czy jakaś hala fabryczna, nie pamiętam. W każdym razie podłoga nie była drewniana, tylko betonowa i dużo ławek.

  • Jedzenie było przynoszone?

Jedzenie, śniadania, obiady i kolacje były przynoszone. Obiady to były kasza z sokiem, a śniadanie to kromka chleba, nie pamiętam z czym.Kto przygotowywał to jedzenie?

  • Powiedział pan, że w tej sali odbywały się nabożeństwa.

Tak, odbywały się nabożeństwa.

  • Był ksiądz?

Był ksiądz, który odprawiał nabożeństwo. Ci, co w tym czasie mieli wolne, to przychodzili i modlili się, jak w życiu, jak na co dzień.

  • Jeśli chodzi o życie codzienne, gdzie państwo prali sobie ubrania?

Chyba się nie prało. Z myciem też był kłopot. Na początku była woda, można było czerpać wodę z kranów, a później zamknęli nam dostęp, zakręcili kurki na Filtrach i po wodę trzeba było chodzić do pomp ręcznych. Nawet raz też byłem z kilkoma cywilami, żeby zabezpieczyć kuchnię w wodę. Chyba z piętnastu nas było wszystkich razem i po dwa wiadra nieśliśmy. Jeżeli idzie o wodę, to była wydzielana. Zresztą nie pamiętam, jak się myłem.

  • Jak wyglądały państwa stosunki z cywilami? Czy mieliście państwo kontakt z ludnością cywilną?

Czasami tak i na ogół stosunek do nas był sympatyczny. Z tym, że cywile przeważnie siedzieli po piwnicach. Ulicami nie zawsze się szło z miejsca na miejsce, była tam zwarta zabudowa, więc były powybijane przejścia w piwnicach i piwnicami się szło do pewnego miejsca, później się wychodziło na powierzchnię i dalej, gdzie było potrzeba. Po piwnicach było bardzo dużo cywilów. Koczowali, nieraz się ich dokarmiało.

  • Jak pan wspomina niemieckich jeńców wojennych wziętych do niewoli?

Nie eskortowałem ich nigdy ani też nie pilnowałem. Była specjalna służba, która się zajmowała jeńcami, odprowadzali ich, prawdopodobnie przepytywali i gdzieś ich trzymali.

  • Proszę powiedzieć, czy w pana zgrupowaniu byli jacyś obcokrajowcy?

Nie, sami Polacy.

  • Jaka panowała atmosfera w czasie walki?

Jeżeli idzie o atmosferę w naszej kompanii, to była wspaniała, bardzo koleżeńska, przyjacielska, jeden drugiemu pomagał, nikt nikomu żadnych złośliwych kawałów nie robił, nie było żadnych docinków, nikt nikomu nie przeszkadzał. Tak samo między żołnierzami, tak samo między służbą pomocniczą, między sanitariuszkami, między „peżetkami”, łączniczkami wszystko było w porządku, na bardzo koleżeńskiej stopie.

  • A atmosfera związana z walką, z niepowodzeniami?

Przyjmowało się z pokorą. Żal było, ale co można było na to poradzić.

  • W czasie Powstania zdarzało się nieraz, że brano ślub. Czy u państwa tak było?

Nie zauważyłem, u nas nie było takich sytuacji.

  • Walka była najważniejsza. Jak pan zapamiętał koniec Powstania?

20 czy 21 września zostaliśmy odesłani, zluzowaliśmy posterunek w fabryce Jarnuszkiewicza i zajęliśmy posterunki na rogu ulicy Zielnej z Królewską, gdzie w piwnicy w ruinach zburzonej kamienicy utworzyliśmy nowe stanowiska z karabinami maszynowymi, gdzie były do kapitulacji, do 2 października. Był nawet jeden granatnik. Siedzieliśmy, mieliśmy wgląd na Ogród Saski i na Królewską. Nie było incydentów, tam Niemcy już nie atakowali, było już w miarę spokojnie. Kilka dni szykowaliśmy sobie te stanowiska, a później już było słychać, dawało się odczuć, że zbliża się koniec.

  • Mówił pan, że znał się na broni, na karabinach. Czy w czasie Powstania naprawiał pan broń?

Nie naprawiałem. Raz mi się trafił ciężki karabin maszynowy uszkodzony, ale miał pękniętą sprężynę zamka. Zamek był [zrobiony] ze specjalnego materiału, był wygięty w kształcie greckiej litery alfa albo omega. To była stal wyjątkowo dobrze hartowana, specjalna, bo musiała dobrze sprężynować, żeby karabin mógł strzelać seriami. Bez tej sprężyny można było strzelać, ale pojedynczymi pociskami, a taki ciężar się przecież do niczego nie nadawał, bo to był ciężki karabin maszynowy, MG-8, który ważył ładnych parę kilo. Jak na pozycji stał, to był dobry. Tam nas zastała kapitulacja. 3 października było mycie, usuwanie barykad. Czwartego czy jeszcze trzeciego, trudno mi powiedzieć dokładnie, porucznik „Jeremi” rozdał nam legitymacje Armii Krajowej, które nas upoważniały, żeby nas Niemcy traktowali jako żołnierzy. Do niedawna, dopóki z aliantami nie doszli do porozumienia, to wszystkich schwytanych żołnierzy mordowali jak bandytów. Wcześniej nasi alianci nie pomyśleli o tym, żeby się zająć sprawą bezpieczeństwa żołnierzy. Musze powiedzieć, że były też radzieckie zrzuty. Ale oni latali kukuruźnikami. Trzeba przyznać, że jak kukuruźniki się pokazywały, to niemieckie samoloty jakoś ustępowały im. Te zrzuty były bardzo nieprzyjemnie zrzucane, zasobniki były zwalane bez spadochronów. Jak spadł na twarde podłoże, to robiła się masakra. Były takie przypadki, że w zasobniku była sama amunicja, bez broni odpowiedniej do tego, a w drugim zasobniku gdzieś dalej, była broń bez amunicji. Jak tak była rzucona, to nie zawsze się nadawała do użytku. Karabiny maszynowe tylko czyściłem, o naprawach nie było mowy, bo drutem karabinu maszynowego się nie zreperuje. Tylko tyle mogłem z siebie dać tej nauki w Forcie Bema.

  • Proszę opowiedzieć o upadku Powstania. Jak wyglądał państwa wymarsz?

Zgrupowaliśmy się z bronią. Część broni, co lepszą, się zakopało na ostatnim naszym posterunku. Przeważnie szliśmy ze zwykłymi karabinami. Był wymarsz spod kwatery na Wielkiej. Szliśmy do Grzybowskiej, Grzybowską do Żelaznej, Żelazną do Placu Kercelego, gdzie przyjmował nas – ja tak zauważyłem – „Bór” Komorowski. Stał skromny pan w kapeluszu, nie za duży. Tak mi się zdaje, że to był „Bór” Komorowski. Był pełno Niemców, oficerów. Obstawione ulice przez Niemców, ale nie poganiali nas, nie bili, nie strzelali. Doszliśmy do Placu Kercelego, gdzie złożyliśmy broń do koszy i dalej do Ożarowa koło Warszawy na piechotę. Tam nocleg w hali fabrycznej na betonie. Rano załadowali nas do pociągu towarowego i zawieźli nas najpierw do Lamsdorfu (teraz nazywa się to Łambinowice). Nie wiem, ile czasu jechaliśmy, dobę czy dwie doby. Trudno powiedzieć. Co chwila wydawało nam się, ze się zatrzymujemy, przetaczali nas, szturchali wagony. Raz na jakiś czas pozwalali nam wyjść gdzieś w szczerym polu. Posiłki jakieś były, kawa, jaką oni potrafili dawać i po kromce chleba. Nie pozwolili umrzeć z głodu. Jakoś się dojechało do Lamsdorfu. W Lamsdorfie na placu apelowym nas rozparcelowali po kwaterach. Zwykłe baraki. I zaczęło się robactwo. W Powstaniu jakoś nie zauważyłem, żebym miał jakieś towarzyszki na ciele czy na odzieży. Może nie odczuwało się tego. Jak się wsiadło do tych wagonów, to już z miejsca wszyscy zaczęliśmy się drapać. Następnego dnia, jak już umieścili nas w przejściowych celach, pokoikach, zaprowadzili nas, żeby wykąpać się, odzież wzięli, niby mieli wybić, zniszczyć to robactwo. Ale jak puścili parę, że ledwo to grzało, to tylko rozmnożyli to wszystko. Dopiero pozbyłem się robactwa – zresztą nie tylko ja – w Szwajcarii, gdzie przyzwoicie nas wykąpali, lekarz się nami zainteresował, wszystko co mieliśmy na sobie, spalili, dali czystą odzież wojskową amerykańską. Później nas przydzieli do dywizji generała Ketlinga, która została internowana po kapitulacji Francji w 1940 roku. Do nich dołączyliśmy.

  • Jak pan znalazł się w Szwajcarii?

Niemcy nas wzięli do obozów pracy przymusowej. Najpierw pracowałem w obozie w Salzburgu, gdzie byliśmy chyba przez miesiąc. Brali nas do odgruzowywania zawalonych po nalotach domów. W obozie w Salzburgu było względnie przyjemnie, dlatego że kobiety, Austriaczki nie darzyły nas jakąś niechęcią czy nienawiścią, tylko życzliwie się do nas odnosiły. Zresztą byliśmy młodzi, zabiedzeni. Jak się wracało z rynku w Salzburgu, gdzie się zbieraliśmy po pracy, do obozu, trzeba było iść dobre pół godziny. Potrafiliśmy przez ten czas zjeść dwukilogramowy bochenek chleba. Często nam dawały różne frukta w wekach, konserwy. Pierwszy raz weki zobaczyłem, przedtem w Warszawie, w Polsce nie było. Jakoś lepsze życie było, i obozowe życie było trochę lepsze. Mieliśmy wyjątkowo dobrą ochronę żołnierzy wermachtowców, dlatego że to byli Austriacy, starzy już, z pospolitego ruszenia. Często gęsto jak nas pilnowali, to zasypiali przy karabinie, bo to były starsze osoby. Nie nękali nas niepotrzebnie. pilnowali, ale mieliśmy swobodę dużą. Jak nas brali do pracy, to sprowadzali na rynek w Salzburgu, gdzie przychodzili ludzie – śmialiśmy się, że to jest handel żywym towarem – kwitowali im coś i zabierali po dwóch, po trzech do roboty. Mnie osobiście tak się trafiło, że pewna Austriaczka zaprosiła mnie do siebie do mieszkania i poczęstowała dobrym porządnym obiadem. Raz to się zdarzyło.

  • Ale pamięta pan do dziś.

Tak.

  • Praca była codziennie?

Tak, codziennie. Ale trwało to miesiąc.Z Lamsodrfu przewieźli nas do macierzystego obozu w Markt Pongau koło Salzburga. Wróciliśmy do Markt Pongau, skąd po jakimś czasie wywieźli nas obozu pracy przymusowej w [niezrozumiałe]. To było dziesięć do piętnastu kilometrów od granicy szwajcarskiej. Pracowaliśmy przy budowie podkładów pod tory kolejowe z Austrii do Szwajcarii. 1 maja 1945 roku Austriacy, nasi wachmani, zarządzili zbiórkę, oddali mi zdjęcia, które przez tyle ośrodków za mną wędrowały. Zabrali mi legitymację akowską, to byłaby dobra pamiątka, ale może i lepiej, bo może w Polsce byłoby gorzej. Idziemy. Najpierw nie wiedzieliśmy, gdzie idziemy. Znałem trochę niemiecki, więc zacząłem pytać jednego wachmana. Mówią: „Idziemy do Szwajcarii.” Przekazali nas strażnikom granicznym, zasalutowali sobie wzajemnie. Nas wzięli do szkolnego budynku w tej przygranicznej miejscowości. Zabrali nam starą odzież, dali przyzwoitą kąpiel, ostrzygli nas wszystkich wszędzie, dali do smarowania jakieś środki dezynfekcyjne, dali czystą bieliznę i odzież. Od tamtej pory robactwo nas przestało nękać. Tam byliśmy trzy tygodnie na kwarantannie bez możliwości wyjścia na ulicę.

  • Jak duża to była grupa?

Chyba było nas ze czterdziestu, nie więcej. W Szwajcarii można było pracować. Mieliśmy pozwolenie na pracę, tak że mogliśmy się swobodnie poruszać po Szwajcarii.

  • A dokumenty?

Dokumenty mieliśmy, jakieś papierki, już nie pamiętam, jaki to był dokument. Wiem, że był jakiś papierek, bo później oddałem go jak wróciliśmy do kraju. Na granicy jak zgłosiłem swój przyjazd, bo oczywiście [pytano], skąd, po co, jak i dlaczego. Ten dokumencik musiałem przedłożyć. Ponieważ wolno było pracować. Dostawaliśmy żołd i umundurowanie jak żołnierze, którzy przyszli z Francji. Mogliśmy być w obozie, była też całodzienna żywność. Ale my przy okazji mogliśmy sobie pracować i trochę zwiedzić kraj. Pracowałem tam chyba w pięciu czy sześciu miejscach, w Bernie, po okolicznych wioskach i w górach, tak że trochę zyskałem na tym. Doszedłem do zdrowia, bo praca była na świeżym powietrzu. Najgorsza praca była w jednym miejscu, gdzie pracowałem w warsztacie naprawy rowerów. Zagonił mnie do czyszczenia starego lakieru z roweru pod prysznicem z piaskiem. Szorowałem te rowery i to była nieprzyjemna praca. Popracowałem trzy tygodnie i zrezygnowałem. Pracowałem u chłopa, pomagałem przy budowie, różne dorywcze prace [wykonywałem] i przy okazji sobie zwiedzałem kraj. Pod koniec listopada wróciłem do kraju.

  • Podjął pan decyzję sam, czy były jakieś okoliczności?

Były agitacje w pomieszczeniach, gdzie siedzieliśmy. Był taki „kukuruźnik” i bez przerwy: „Polska czeka, Polska czeka.” Nawet paczkę dostaliśmy z Polski, ubogą, bo ubogą, ale polską.

  • Czy miał pan kontakt ze swoją rodziną w czasie powstania i później?

Nie, nie miałem. Rodzina mieszkała na Pradze, a nie było przecież korespondencji z Pragą. Wracałem w ciemno. Ale nie tylko ja jeden, wielu wracało.

  • Z kimś pan wracał, czy sam?

Z różnymi kolegami, ale to byli ludzie w sumie obcy, dopiero poznawaliśmy się w obozie, tak że to była krótka znajomość. O dziwo, w tej chwili trudno mi to pojąć, nigdy nie rozmawialiśmy o Powstaniu. Nigdy nie rozmawialiśmy, kto gdzie walczył, kto jak to przeżywał. Aż dziwne, że tyle się przeżyło w czasie tych dwóch miesięcy, a jakby ktoś zakazał. Ani ja się nie pytałem ich, gdzie byli, co robili, ani oni mnie. Widocznie panowała taka zasada, nie wypytuj się, bo to niebezpieczne. Mam ciekawostkę, jak było na początku w obozie w Markt Pongau. Najciekawszy był podział chleba. Dostawaliśmy kilogramowy chleb na pięciu. Zrobiliśmy wagę, patyczek i szalki z kijkiem. Codziennie kto inny pierwszy ważył, kto inny pierwszy kroił chleb, kto inny pierwszy wybierał sobie dobrze odważoną porcję. O tę odrobinkę chleba każdy dbał. Na początku tam było dosyć głodno.

  • Proszę powiedzieć, co działo się, jak pan wrócił do Polski, do Warszawy?

Jak wróciłem do Polski, to na granicy oczywiście wypytywali mnie, co, gdzie, jak. Powiedziałem niecałą prawdę, że brałem udział w Powstaniu, byłem wzięty do niewoli, później byłem internowany do Szwajcarii i w tej chwili wracam do kraju. Spisali wszystko, dali mi jakieś zaświadczenie, bilet do Warszawy i pojechałem do Warszawy. Po paru dniach spotkałem kolegę jeszcze z czasów przedpowstaniowych, który nie był ze mną w konspiracji, ale chodziliśmy razem do szkoły zawodowej. Zaczęliśmy rozmawiać. On też był w wojsku, tylko że w Wojsku Polskim, w I czy II Armii. Zmówiliśmy się, że zaczął się uczyć w liceum mierniczym. Mówi: „Chodź, jeszcze są przyjęcia.” Chociaż to już był początek grudnia. Poszedłem, zapisałem się i skończyłem liceum miernicze. Mam zawód geodety mierniczego. Na studia już nie chodziłem, bo bałem się wypytywań.

  • Czy był pan prześladowany?

Nie byłem, czemu aż do dzisiaj się dziwię. Później, po skończeniu liceum, pracowałem w Głównym Urzędzie Geodezji i Kartografii, gdzie miałem dostęp do tajnych materiałów. Współrzędne były tajne. U nas, gdzie mieszkałem, robili wywiad, wypytywali się i stwierdzili, że w porządku. A wszędzie cały czas pisałem, że byłem w Armii Krajowej, że byłem w Powstaniu, nic nie zatajałem. Oczywiście pomijałem sprawę konspiracji w czasie okupacji.

  • Czy ma pan jakieś miłe wspomnienia z Powstania Warszawskiego?

Raczej rzewne. Jak sobie przypomnę biednego Tadzia, z którym bardzo dobrze się znałem w czasie okupacji, razem chodziliśmy na wycieczki, które były jednocześnie połączone z ćwiczeniami wojskowymi. Jako podchorążowie musieliśmy przecież nauczyć się taktyki bojowej, więc kijami gdzieś w lesie walczyliśmy na bagnety. Dobrze się znaliśmy przez parę lat. Jakimś cudem zostałem zwerbowany, żeby iść do Śródmieścia. Pozostali koledzy, których znałem z konspiracji, zostali na Pradze, gdzie też miało być Powstanie. Poszli na punkt zborny pod cmentarz żydowski na Pradze, gdzie ich żandarmeria zwinęła i chyba wszystkich ośmiu od razu rozstrzelali. Też trzeba mieć dużo szczęścia.

  • Jakie jest pańskie najgorsze wspomnienie z Powstania?

Nie mam takich złych wspomnień. Uważam, że spełniłem swój obowiązek. Nurtowała mnie niechęć do Niemców, miałem z nimi porachunki. Jeszcze jak byłem dzieciakiem, jak chodziłem do siódmej klasy, to taki wymuskany oficer, któremu nie ustąpiłem drogi, uderzył mnie w twarz. Nie ustąpiłem mu i musiał mnie okrążyć na ulicy. Poza tym zabili mi dwóch braci. […]

  • Jak pan znalazł rodzinę po powrocie do Warszawy?

Od razu, mieszkali w tym samym miejscu na Pradze. Dotarłem, ci, co żyli, wszyscy byli.
Warszawa, 5 kwietnia 2007 roku
Rozmowę prowadziła Urszula Herbich
Aleksander Nadolny Pseudonim: „Karp” Stopień: strzelec Formacja: Zgrupowanie „Chrobry II” Dzielnica: Śródmieście Północne Zobacz biogram

Zobacz także

Nasz newsletter