Alicja Czarnecka „Luśka”

Archiwum Historii Mówionej


Nazywam się Alicja Czarnecka, z domu Kochanowicz. Cały czas mieszkałam w mieszkaniu [na Żoliborzu], gdzie zastało mnie Powstanie.

Powstanie zaczęło się na Żoliborzu o wpół do drugiej. Z koleżankami siedziałyśmy na podwórku, gdy usłyszałyśmy strzały. Pochodziły z ulicy Suzina, gdzie wydawano broń powstańcom. Ktoś zadenuncjował, przyjechały czołgi niemieckie, samochody. Uciekałyśmy szybko do swoich domów. Tymczasem przez płot drewniany, który jeszcze wtedy był na Cieszkowskiego, wjechał olbrzymi czołg, który we wszystkich walił karabinem maszynowym.

Dostała koleżanka Julka Pilecka. Szczęśliwie w jej mieszkaniu, u jej matki ukrywał się Żyd, lekarz chirurg z małym synkiem. On ją zoperował. Od tej pory, kiedy dostała tę kulę, tylko wiem, że żyła, ale nic więcej o niej nie słyszałam. Ten chirurg Żyd potem pracował cały czas w naszym domu w szpitalu i operował powstańców.



  • Proszę powiedzieć, jak zaczęła się pani przygoda z konspiracją? Kiedy pani wstąpiła do konspiracji?

 

W marcu, w 1943 roku koleżanka Jadwiga wciągnęła mnie do zgrupowania na Ochocie, gdzie poznałam inne koleżanki, których imion nie pamiętam. Stworzył się sześcioosobowy patrol, oddział, już nie pamiętam, jak to się nazywało. Spotykałyśmy się na Czarnieckiego, na Żoliborzu w mieszkaniu koleżanki Marii Winiarskiej, pseudonim „Grażyna”. Organizowała nas „Halina”. Poza Winiarską zupełnie nie znałyśmy się ani z imienia, ani z nazwiska, operowałyśmy tylko pseudonimami. Tam były wstępne ćwiczenia na łączniczki. Przyjechał do nas ktoś ważny, nie wiem, czy był dowódcą. Poznałyśmy się. Urodził mu się syn i na pamiątkę kupiłyśmy mu ryngraf. Potem wysyłano nas w teren. Naznaczono ulice, gdzie miałyśmy się spotkać z nieznajomymi kobietami, [podano] tylko jakieś cechy charakterystyczne, żeby się poznać i hasło. My mówiłyśmy hasło, one odpowiadały i dopiero poznawałyśmy się. Ale to były dopiero wstępne ćwiczenia. Potem kazano mi przenosić paczki. Co tam było, nie wiem. Tylko od jednej odbierałam. Miałam jedną dość straszliwą przygodę. Przy ulicy Niemcewicza odebrałam dość dużą paczkę. Nie wolno mi było usiąść. Ktoś miał przyjść. Goniłam, chodziłam w tę i nazad może trzy, cztery godziny, robił się zmierzch, była godzina policyjna, a tu nikogo nie było. Wylękniona, bo rodzice w ogóle nic nie wiedzieli, że jestem w ruchu oporu. W końcu zjawił się jakiś starszy pan. Miał może czterdzieści pięć lat, to już był dla mnie wtedy starszy pan. Powiedział mi hasło. Dzisiaj tam jest Ochota, [wtedy] w stronę Alei Jerozolimskich od Niemcewicza były pola. Kazał mi iść z tą paczką w kierunku tych pól. Poszłam, on szedł za mną może z pięćdziesiąt metrów. Porozumieliśmy się hasłem i odebrał ode mnie tę paczkę. Wróciłam do domu, awantura, że wracam tak późno. Ale tak się zdarzało, a czasami się zdarzało zupełnie dobrze.

  • Nie było innych niebezpiecznych przygód jeszcze przed wybuchem Powstania?


Miałam jedną, nawet bardzo śmieszną przygodę. Coś przenosiłam, jakieś papierkowe sprawy, szłam z dwoma koleżankami. Przenosiłam to w kapeluszu, uważałam, że jak mnie będą macać, to nic nie zobaczą. Tymczasem zerwał się wiatr, kapelusz uciekł razem z papierami, a naprzeciwko szli żandarmi. Miałam wtedy siedemnaście lat. Oni tak pękali ze śmiechu, że lecą mi papiery z głowy, że nie zwrócili na to uwagi. To była taka przygoda, trochę może straszna, ale dobrze się skończyła.

Ponieważ chodziłam bardzo dużo po mieście, uczyłam się, to rodzice postanowili, żebym miała jednak dobry Ausweis, który jakoś chroniłby mnie przed łapanką, przed Niemcami. Pracowałam jakiś czas jako konduktorka w tramwaju, a potem w biurze prawnym w tramwaju.



  • Była pani przeszukiwana?

 

Raz byłam przeszukiwana przez Niemca, jak przechodziłam koło getta. Tak tylko po prostu mnie pomacał. Z tym Ausweisem konduktorki mogłam przechodzić wzdłuż muru getta, bo tak, to trzeba było przez Zakroczymską obchodzić. Dla zabawy sobie strzelił mi nad głową, że usiadłam na chodniku, a on się śmiał. Inny epizod, widziałam jak Żyda złapali. Przechodziło się z Zakroczymskiej na Żoliborz. Ten Żyd, upokorzony bardzo, stał ze spuszczonymi spodniami i kalesonami, żeby nie uciekł. Tak sobie za bardzo nie przypominam, zawsze jakoś mnie omijali, chowałam się.


  • Gdzie pani chodziła do szkoły? Uczęszczała pani na komplety?

 

Chodziłam do Taniewskiej. Pierwszą klasę skończyłam w gimnazjum Gagatnickiej, a potem Taniewskiej. Tam było pełne nauczanie. Niby pod szkołą gospodarczą, ale normalnie uczyliśmy się wszystkich przedmiotów. Po małej maturze skończyłam handlówkę Zgromadzenia Kupców na Pradze. To też była normalna szkoła, tylko nazywała się Zgromadzenie Kupców.

  • Czym się zajmowali rodzice?


Ojciec był inżynier, matka nauczycielka.

  • Czyli miała pani edukację w domu od najmłodszych lat.


Edukację nie. Myśmy się uczyli wszyscy w szkole. Jakoś nie było wpadek, że można się było uczyć w pełni historii, nawet religii. Przypominam sobie, że ksiądz, bo nie za bardzo uczyłam się religii, mówi: „Będziesz zdawała u mnie też maturę z religii”. Kazał mi mówić „Wierzę w Boga” i też mi się pokręciło. Takie śmieszne rzeczy.



  • Jak pani pamięta przygotowania do Powstania?


Spotykałyśmy się chyba przy ulicy Górskiego. To były jakieś pogawędki, zapowiadali, że zacznie się coś, Powstanie, żeby o godzinie piątej siedzieć w domu, że dadzą znać. To kilka dni, nie było powiedziane, że 1 sierpnia. Myśmy kilka dni wcześniej wiedzieli, że coś się zacznie, siedzieliśmy w domu i czekaliśmy. Trudno mi powiedzieć o przygotowaniach. Na ulicy podawałyśmy sobie coś, jakieś hasła, paczki. W domu na Czarnieckiego 30 nawet nam kiedyś przyniesiono karabin, żebyśmy miały ćwiczenia z karabinem, padanie z karabinem. Muszę powiedzieć, że jakoś dziwnie na to teraz patrzę, bardzo dziwnie. Chociaż muszę dodać, że moje całe pokolenie, wcześniejsze i późniejsze, byliśmy wielkimi patriotami, szkoła nas zupełnie inaczej wychowywała, chodziliśmy w mundurkach. Byliśmy dla Ojczyzny oddani, mimo że wojny nie było, to dla nas Ojczyzna było wszystko. „Bóg, Honor i Ojczyzna” to rzeczywiście były hasła, które w nas wpajano. Dzisiaj nam trudno jakoś się zebrać i patrzeć na to, co się obecnie dzieje. Nie rozumiemy tego. […]

  • Wybuch Powstania zastał panią na Żoliborzu. Gdzie się pani miała zgłosić?


Miałam się zgłosić na Niemcewicza na Ochocie. Miała po mnie przyjść koleżanka z Czarnieckiego. Nie doszła. Wprawdzie się dostała, ale była bliżej miasta. Do mnie nie przyszła, bo koło nas już była strzelanina. Nie wiem, jak się dostała na Niemcewicza. Miała taką przygodę, że musiała po jakichś krwawych wyczynach niemieckich sprzątać z krwi mieszkanie na Niemcewicza, nie wiem, który numer. Potem dostała się do Buchenwaldu. Tak jak mi opowiadano, w ogóle tam się skończyło w trzy, pięć dni. Bardzo dużo koleżanek ucierpiało od Ukraińców. Spotkałam koleżankę, której pseudonimu nie pamiętam, mówi: „Miałaś szczęście, żeś nie doszła, bo co z nami wyprawiano, to straszna rzecz”.

  • Jak już pani wiedziała, że nie dotrze na miejsce, na które miała pani się stawić, co pani zrobiła?


Jak zaczęło się Powstanie, strzelanina, to trzy dni potem się nic nie działo. W tę i nazad jeździły niemieckie samochody po ulicy Marymonckiej.

Chyba po trzech dniach w nocy zjawił się ktoś, kto kazał nam budować barykady. Pierwsze, to budowaliśmy barykadę na ulicy Marymonckiej, mniej więcej na wysokości Siemiradzkiego i Poczobuta, między tymi ulicami. Wszyscy brali udział. Chyba był tam też przewrócony tramwaj. Jakie kto miał siły, tak działał. Potem przyszliśmy tutaj.

Po jakimś czasie w naszym domu zjawili się powstańcy. Zjawił się dowódca „Żniwiarza” Jan Strzelecki (o nazwisku potem się dowiedziałam), pseudonim „Władek”, który bardzo marnie zginął w czasie PRL-u – na Wybrzeżu Kościuszkowskim zało mu benzyny i ktoś go zamordował, nie wiadomo kto. Do niego się zgłosiłam. Powiedział, że będzie pamiętał, a na razie trzeba prać chłopcom bieliznę. W podwórku była pralnia (teraz jest fotograf), gdzie prałyśmy bieliznę, jedzenie gotowałyśmy. Był jeszcze względny spokój, jeszcze nie było takiego nasilenia.

Słyszeliśmy, że Starówka się broni, że straszne walki są na Mokotowie, na Starówce. Datami nie operuję, bo nie pamiętam. Dopiero pod koniec sierpnia przyszedł do nas szpital sióstr Zmartwychwstanek. Wtedy już było mnóstwo roboty, bo już trzeba było pielęgnować chłopców, którzy byli ranni, ratować, nosić wodę. Szczęśliwie pan Stefan Janczewski miał warsztat ślusarski i wywiercił studnię, którą mamy jeszcze do dzisiaj. Dzięki temu szpital mógł istnieć i my mogliśmy żyć, bo mieliśmy wodę. Mogliśmy myć, pielęgnować i ratować. Po walkach były też przykre sprawy. Pamiętam kolegę, nazywał się „Flora”, bardzo przystojny. Grał w piłkę nożną na podwórkach. Przywieźli go bez dwóch nóg. Był strasznie zrozpaczony, ale po chwili umarł, bo już [był] za duży odpływ krwi, nic nie dało się zrobić. W ogóle to straszne rzeczy. W czternastej klatce leżeli ranni chłopcy z tężcem. Przeważnie umierali, ale wyli. Tężec to straszna choroba, pomijając rany. Zakonnice podobno dawały z mleka zastrzyki. Jeden się uratował. Potem, jak już zaczął chodzić, nazwaliśmy go „Kazik Tężec”. „Kazik Tężec” przyszedł do nas w czarnym mundurze, chyba banszuca. Pochodził ze wschodu. Przyniósł dwa karabiny, powiedział, że jest Polak i walczył z naszymi powstańcami. Potem był tak ranny. Już mnie dreszcze biorą na wspomnienie.


  • Proszę opowiedzieć o dziesięcioletnim chłopcu, który biegał za powstańcami.

 

Mieszkał z matką w suterynie w klatce dziewiątej. Nazywał się Chimek. [Był] nawet słabo wyrośnięty, strasznie chciał walczyć. Chodził za naszymi chłopcami, że chce walczyć. Nasz dom był zniszczony przez artylerię, tak zwaną „krowę” czy „szafę”, ciężkie armaty, które zwalały wszystko, a ludzie, którzy znajdowali się w pobliżu byli rozrywani, podmuch powietrza ich rozrywał. Chimek prawdopodobnie ukradł granaty, doczołgał się pod pociąg i unieszkodliwił armatę tymi granatami na trzy dni, ale zginął, matka została sama bez dziecka. […]

Przede wszystkim cały czas przynosili mnóstwo rannych i trzeba było ciężko pracować przy tych chłopcach.

  • Pani cały czas pracowała u Zmartwychwstanek?


Nie, pracowałam w tym domu. Jak przyszedł szpital, to dla mnie po prostu był szpital, to nie były Zmartwychwstanki. Muszę powiedzieć, że nawet nie wiedziałam, co się działo w części domu od Słowackiego, tylko tutaj w naszej części. Po prostu nie tylko trzeba było zmieniać opatrunki, myć, prać, ale trzeba było też głaskać, bo ci chłopcy płakali i wołali: „Mamo”. To było wszystko straszne.

  • Trzeba było przy nich być i wspierać.


Trzeba było bez przerwy z nimi być.

  • Było czym opatrywać?

 

Skąd było? Nic nie było. Nie wiem, jak chirurdzy [sobie radzili]. Gorąca woda [była potrzebna], stale się woda gotowała. Dzięki Bogu, że ta studnia była i pan Stefan Janczewski. Jeszcze zewsząd przychodzili po wodę, były olbrzymie kolejki po tę wodę. Ktoś mówił: „Przy Krechowieckiej kolejka przy studni”. Pocisk padał tak celnie w samą studnię, studnia zniszczona, ludzie zginęli. Na podwórku było wielkie cmentarzysko. Nie wiem, może tysiąc ludzi, może więcej. Straszne cmentarzysko… Boże drogi… Pan Stefan Janczewski za każdym razem tę studnię reperował. Jak pocisk zniósł ją, to on gdzieś wchodził i coś robił, że woda znowu była, studnia była czynna. Dzięki wodzie żyliśmy. Każdy niósł swoje zapasy, jakie miał, żeby gotować wspólnie. Były takie gary. Kiedyś w czasie Powstania, ale już w końcowej fazie, zjadłam grochówkę i tego smaku nie mogłam zakończyć, bo już człowiek prawie nic nie jadł, nie miał co.

Też jeden ciekawy epizod. Do naszej części zgłosiło się kilku Ruskich, [którzy] uciekli z jakiegoś obozu. Jak opowiadali, gdzieś pod Warszawą Niemcy ich wsadzili do jakiegoś wielkiego rowu, nie dawali ani pić, ani jeść. Po prostu jak ich koledzy konali, to oni ich jedli. Straszne rzeczy opowiadali. Przyszli do naszego domu. Tu były konie i platforma. Koniom owinęli workami kopyta i wyjechali na Marymont po mąkę do piekarni niemieckiej na Rudzką. Przywieźli cały olbrzymi wóz, platformę mąki. To było wielkie szczęście.

W tym mieszkaniu stało może około trzydziestu chłopców, piętnaście, szesnaście, siedemnaście lat. Mówili, że idą zdobyć olejarnię na Kolektorskiej. Ale nie tylko oni, nie tylko powstańcy z naszego podwórka, bo z różnych [oddziałów]. Tylko trzech żywych wróciło. Mieli za paskami bomby Mołotowa, czyli benzynę w butelkach i łatwo przez to ginęli. Olejarnia została zdobyta. Dzięki temu mieliśmy olej i mogliśmy dalej żyć.

Ostatnie wrześniowe dni już były straszne, nie było prawie co jeść, byliśmy głodni, nie można było wyjść na podwórko. Tam się Niemcy dostali, nie wiem, skąd strzelali, z okien, z pięter. Trupy się gromadziły w piwnicach, nie można było chować. Chorzy jęczeli. Strasznie było.



  • Czy pani podczas Powstania chodziła z rozkazami?


Nie, nie chodziłam z rozkazami. „Władek” nic mi takiego nie mówił, żebym gdzieś szła, bo zresztą miał swoją wyszkoloną drużynę, ja byłam z innego zgrupowania.

Jeszcze muszę powiedzieć ciekawą dla mnie rzecz. Było dwóch chłopców Janek Pochowski i Grzesiek Mickiewicz. Młodzież przeważnie wykształcona, piękna młodzież. Grzesiek przyszedł do nas i mówi: „Ala, wiesz co, dzisiaj miałem sen, że szedłem do nieba, ale Pana Boga prosiłem, żebym szedł w towarzystwie. Pozwól mi, niech nie idę do nieba, żeby gdzieś koło was być. Jak będę koło was, to nic mi się nie stanie”. Mieliśmy krzykliwego sąsiada, który zaczął niesamowicie krzyczeć, że ja z nimi rozmawiam, a nie jestem przy jakimś łóżku. Mówią: „To idziemy”. Tej nocy dwaj zginęli.

Pochowski był synem prezydenta Warszawy przed wojną. [Jego] matka [była] docentem historii z Uniwersytetu Warszawskiego. Przykre to wszystko. Poza tym miałam chłopaka, Andrzeja Kołakowskiego pseudonim „Wiąz”. Miał czujkę na Mickiewicza 37 w podwórku. Lornetkował. Akurat czołg się zbliżał. Wypuścili pocisk, urwało mu głowę i rękę. Ziemią nakryty. Był z kolegą Henrykiem, który zaraz po tym wypadku przyszedł do mnie. Henryk wyciąga go, mówi: „Andrzej, co się nie ruszasz? Wstawaj”. Wyciągnął go bez głowy i bez ręki. Jest jego tablica w kościele Świętego Stanisława Kostki.

Jeszcze coś ciekawego. Tu była też kaplica. Był młody kapelan, który modlił się razem z ludźmi. Ciekawsza historia: ksiądz Trószyński, który na Gdańskiej był proboszczem w kościele, czołgał się przez Plac Lelewela, bo szkoła gazowa nie pozwoliła przejść normalnie. Komunikował i mówił: „Wszystkim grzechy odpuszczam. Nikt się nie musi spowiadać”. Komunikował wszystkich ludzi po kolei. To było bardzo wzruszające i bardzo szczęśliwe dla ludzi, którzy wiedzieli, że są bliscy śmierci.

Nie wiem już, serce mi pęka, chyba nie będę znowu kilka nocy spała…

  • Mówiła pani o żydowskim chirurgu.


Tak. On cały czas z doktorem Węglewiczem pracował, operacje [robił]. Po Powstaniu, jak przyszli Niemcy, [którzy] nas wypędzali, rozstrzelali w bramie tego chirurga.

  • Całe Powstanie tutaj był?


Całe Powstanie, dwa miesiące tutaj był. W bramie go rozstrzelano.

  • Jak pani zapamiętała ostatnie dni Powstania i zakończenie Powstania?


Ostatnie dni Powstania były straszne, dlatego że nie mogliśmy na podwórko nawet nosa wytknąć, bo strzelano nie wiadomo skąd. Moi rodzice tu byli. Miałam jeszcze siostrę, która była w szkole Zaorskiego na medycynie. Ona też pracowała w szpitalu. Powstanie skończyło się kapitulacją, gdzieś drugiego, trzeciego, ludzie zaczęli wychodzić. U nas 30 września Niemcy wpadli, krzyknęli Hande hoch! i Won! Nic żeśmy ze sobą nie wzięli i tak wyszli. Poszłam razem z rodzicami i z siostrą. Przez Pruszków jechaliśmy pociągiem towarowym chyba trzydzieści sześć godzin, po Polsce nas wożono. Ciekawe, że po Powstaniu już w tym pociągu do Koluszek ludzie rzucali nam cebulę, bułkę. Byliśmy bardzo głodni i słabi. A od Koluszek już chcieli od nas pieniądze. Po trzydziestu sześciu godzinach pociąg stanął w Słomnikach między Miechowem a Krakowem. Staliśmy dość długo. Jakiś Niemiec mówi: „Oświęcim was nie chce przyjąć, bo nie dąży was palić”. Tak nam dosłownie powiedział. Wypuścili nas w Słomnikach, gdzie było RGO. […] Porozdzielali nas po prostu po ludziach. Z Pruszkowa nas [przywieźli], gdzie byliśmy dość długo, chyba z pięć dni się człowiek tułał po Pruszkowie. Wszy niesamowite.

  • Kiedy pani wróciła do Warszawy?


Do Warszawy wróciłam dość późno, w 1957 roku. Rodzice jakoś nie ciągnęli tutaj. Zresztą wiedzieliśmy, że wszystko jest spalone, zniszczone. Siostra była na czwartym roku medycyny, ja byłam już po maturze. Matka uważała, że musimy się uczyć, bo kobieta musi być niezależna, nie może być zależna.

  • Nowoczesne poglądy.


Rodzice tak, zresztą moja babcia też uważała, że kobieta powinna być niezależna. I rzeczywiście, mimo że miałyśmy nadzwyczajnych mężów, to pracowałyśmy całe życie do końca.

  • Gdzie państwo mieszkali przed 1957 rokiem?


Mieszkaliśmy w Katowicach. Mój ojciec pracował w Ministerstwie Spraw Wojskowych, ale był cywilem, inżynierem. Był bardzo prześladowany przez władze komunistyczne, trudno mu było pracę dostać. Nawet już powinien być na emeryturze, bo kończył siedemdziesiąt pięć lat, złożył papiery. Był synem fabrykanta maszyn rolniczych z Włocławka, ale to było dawniej, bo ta fabryka była sprzedana. W każdym razie prześladowano [go] i nam przez to stawiano wiele trudności. Siostra mało co w ostatnim roku nie wyleciała przez to z medycyny. Zapytali ją, kto to była Róża Luksemburg. Nie wiedziała. Zaczęli ją wymyślać. Przychodzi do domu i mówi: „Mamo, pewnie już więcej nie wrócę, bo mnie pytali, kto to jest Róża Rosenberg”. Takie smutne i śmieszne historie. Ojciec miał zawał serca. Miałam już synka i męża. Ojciec mówi: „Ala, musisz za wszelką cenę odebrać mieszkanie”. Rodzice kupili to mieszkanie. Ojciec jeszcze żył jak tu przyjechałam, dowiedziałam się od sąsiadki, że z tych dwóch pokoi, zresztą mamy koleżanka, wyprowadza się. Czatowałam jak ona się będzie wyprowadzać. Ona sprzedała mieszkanie, ale ja już nikogo nie wpuściłam. Były straszne kłopoty, bo meldunek, bo praca, bo to, owo. Ale jakoś siła woli i chyba pomoc Ojca z nieba.

  • Proszę powiedzieć, jak to się stało, że to mieszkanie ocalało, bo to też ciekawa historia.


Jak mieszkanie ocalało, to pewien cud w strasznej historii. Przed oknem, metr od muru, od ściany zaczynał się olbrzymi lej samolotowy przez całą Krechowiecką. Może nas i nawet Ruscy uratowali, bo jak najpierw sześćdziesiąt kilometrów odlecieli na początku Powstania, tak we wrześniu wrócili aż do Wisły z powrotem. Wisła była stale przez nich zamglona. Jak był nalot, to już strzelali z broni przeciwlotniczej. Ale na przykład dom na Krechowieckiej róg Słowackiego, po drugiej stronie Słowackiego, to od dachu do piwnicy był zburzony. U nas bomba upadła na Krechowieckiej, nas nie trafiła. Dom jest do dzisiaj zarysowany. Reperowali, siatki kładli, stale się rysuje ten dom. Jak bomba upadła, to wszystko powywalało, dużo ziemi było w mieszkaniu, może na metr, może mniej. Ten dom był strasznie zniszczony, nie taki ładny jak teraz. Nasza część ma potężne mury, niemalże obronne. Jak potem fosforem wypalali mieszkania, to jakoś szczęśliwie nie wypaliło się. […]Ciekawe było jeszcze to, że na Placu Lelewela były zrzuty rosyjskie. Chłopcy oświetlali ten plac. Jedne były na spadochronach, inne nie na spadochronach. Całe skrzynki zlatywały. Jeden nawet spadochron zaczepił o nasz balkon w mieszkaniu.

  • Mówiła pani, że po Powstaniu tata miał dużo nieprzyjemności, był prześladowany. Czy pani miała jakieś nieprzyjemności w związku z tym, że brała pani udział w Powstaniu?


Ja się nie przyznawałam do niczego. Uczyłam się Krakowie na Akademii Handlowej. Skończyłam we Wrocławiu, bo siostra po uzyskaniu absolutorium w Krakowie przeniosła się. Była strasznie mizerna, a ja zawsze dobrze wyglądałam. Mama mówi: „Alusia, jedź z Terenią do Wrocławia, bo ona jeszcze się wykończy”. I ja też przeszłam i dyplom uzyskałam w Wyższej Szkole Handlowej we Wrocławiu.

  • Jak pani teraz z perspektywy lat wspomina Powstanie i jak myśli pani o Powstaniu, to co pani przychodzi na myśl?


Rozumiem, że było Powstanie, bo myśmy strasznie cierpieli za czasów okupacji. Szczególnie 1943 rok był straszny, bo były łapanki na ulicach i od razu zgarniano do samochodów, a za trzy dni wisiały różowe [kartki] z nazwiskami, że został rozstrzelany taki i taki bandyta. Coś trzeba był robić. Nie wiem, jak byśmy Ruskim oddali Warszawę, to by było jeszcze gorzej, może bylibyśmy republiką. A tak, to przynajmniej może wśród tych komunistów byli i Polacy […]. Pracowaliśmy okropnie, nie było wolnych sobót, a często i niedziele były zajęte. Goniono nas do odgruzowywania, do robót społecznych, jak oni to nazywali, musieliśmy ciężko pracować. Płacili też marnie. Wyszłam za mąż w 1949 roku. [Mąż] magister inżynier z Podola. To już inny rozdział, nie mam co mówić, bo to dalej na tych Ukraińców na Podolu. [Mąż] pracował, ja pracowałam, jakoś się żyło. Człowiek był młody, silny, nie załamany, nie wierzył, że to wiecznie tak będzie.

  • Powstanie, wracając jeszcze do tego tematu, bez wątpienia być musiało?


Tak. Uważam, że bez wątpienia być musiało, bo bylibyśmy na pewno republiką.

Warszawa, 28 czerwca 2007 roku
Rozmowę prowadziła Aleksandra Żaczek
Alicja Czarnecka Pseudonim: „Luśka” Stopień: łączniczka Formacja: Obwód II „Żywiciel” Dzielnica: Żoliborz Zobacz biogram

Zobacz także

Nasz newsletter