Alicja Kozłowska

Archiwum Historii Mówionej
  • Jak pani zapamiętała okres okupacji?

1939 rok, jak było bombardowanie, [to] żeśmy siedzieli w piwnicy. W tym samym korytarzu, gdzie mieszkała babcia, mieszkała żydowska rodzina i babcia bała się, bo nasz budynek był strasznie ostrzeliwany. Wyciągała dosłownie za frak [mężczyznę] (nazywał się Kempe, to był szewc, który reperował buty), zrzuciła go po schodach. Rzeczywiście za moment okazało się, że gdyby tam był, to albo by nie żył, albo byłby ranny.
Pamiętam, że w naszym podwórku stała kuchnia polowa polskiego wojska, dawali nam zupę z tej kuchni.
1939 rok, ja razem z rodzeństwem – wtedy jeszcze brata [nie było na świecie] tylko siostra – tata żył, wszyscy żeśmy razem przetrwali w Warszawie aż do okupacji. W okupację – wiadomo jak było. Ojciec już przedtem chorował trochę na płuca. Pracował w zawodzie elektryka. W grudniu 1941 roku mama z malutkim bratem na ręku i ja pojechaliśmy tam, gdzie tata pracował, po pieniądze. Niestety nie dojechaliśmy, bo w tym czasie była łapanka, wyciągnięto nas z tramwaju. Niemcy kazali nam iść do przodu. Kobieta idąca koło taty zaczęła biec, uciekać. Niemiec puścił serię i ją zabił, a cała klatka piersiowa ojca to był durszlak. To było 15 grudnia, dożył do następnego dnia rano i 16 grudnia niestety tata już nie żył. Mama została z nami sama.
Niedługo po śmierci taty – następny przypadek. Mieszkaliśmy całą rodziną na ulicy Dobrej. Nie wiem skąd była [pewna] pani, czy znała moją mamę, w każdym razie pamiętam jej imię, jak moja mama zwracała się do niej: „Stefka! Co ty robisz?!”. Miałam iść do szkoły i rano było straszne walenie do drzwi. Mama otworzyła drzwi, wszedł żandarm (był w mundurze) i ta pani – jasne, długie włosy blond, z lokami – kazała mamie wynosić się z dziećmi z naszego mieszkania! Mama do niej mówi: „Stefka! Co ty robisz?! Dlaczego?!”. – „Mnie jest potrzebne mieszkanie, a to mieszkanie jest dla was za małe. Jest tyle dzieci, dziecko urodziło się, mieszkanie jest za małe”. Mama zadaje jej pytanie: „A gdzie jest większe? A dla ciebie to mieszkanie wystarczy?”. – „Tak, dla mnie wystarczy”. Okazało się – teraz wiem – że to była pani, która zabawiała Niemców, a nasze mieszkanie było nieduże i [stwierdziła], że jej wystarczy. Mama dołożyła mi do tornistra resztę książek, które miałam, kazała mi iść do szkoły i mówi: „Ze szkoły prosto do babci” (do mamy mamy). Babcia mieszkała na Browarnej. Już byłam w drzwiach, mama zadaje pytanie: „A ubrania dla dzieci?”. – „To ci ktoś przyniesie”. Jak okazało się – nikt nie przyniósł, tylko lokatorzy widzieli, co się działo na drugi dzień – wynosiła to (czy kazała jakiejś kobiecie) na śmietnik. Mama została powiadomiona, że z naszego mieszkania jest to wyrzucane. Przyszłam ze szkoły, szybciutko żeśmy z mamą poleciały na Dobrą 57 i to co było możliwe [zabrałyśmy. Poszłyśmy tam] z wózeczkiem, bo brat został z babcią w domu, a miał spacerowy wózeczek. Położyłyśmy to na wózeczek i to żeśmy uratowały.
Podczas okupacji zginął najmłodszy brat mojej mamy. Jak był pogrzeb, to akurat moja mama leżała w połogu (urodził się brat). To był 1941 rok, to był mój chrzestny. Uciekał po rynnie z trzeciego piętra palącego się domu. Niestety rynna się oberwała, ale jeszcze żył. Budynek, z którego uciekał był na ulicy Radnej i był pilnowany przez Niemców. Jeszcze wujek żył (wujek Władek) – niestety Niemcy, którzy pilnowali budynku, dobili go na miejscu.
Starszy brat mamy, wujek Heniek, brał udział w Powstaniu. Był powstańcem i został zabity na Woli 25 września. Poszliśmy mieszkać do babci. Mieszkanko babci na Browarnej 20 było jeszcze mniejsze niż nasze. Bardzo żeśmy gnieździli się w tym mieszkaniu, było bardzo ciasno. Czekaliśmy niby na to większe mieszkanie od pani Stefy, ale nigdy więcej już jej nie widziałam ani innego mieszkania.
Podczas okupacji moja mama handlowała chlebem. Często zabierali mamie chleb. Na Krakowskim była żandarmeria koło kościoła Świętego Krzyża i mama z bratem na ręku i ze mną mówi: „Chodź, może oddadzą nam ten chleb”. Była olbrzymia sala, było dużo koszyków z pieczywem, bo pozabierali [wielu] osobom. Nasz koszyk był charakterystyczny, bo mama prócz chleba, w słoiczku (dzisiaj bym nazwała aptekarskim, bo miał szeroki, oszlifowany korek) sprzedawała na kostki cukier. To zawsze było trochę głębiej ukryte, bo wiadomo, że przecież cukru nie było – nie można było kupić ani nigdzie załatwić. Żeśmy pili z sacharyną, a właściwie babcia nas nauczyła i piliśmy kawę troszkę posoloną, żeby zmieniła smak, bo była lepsza jak z sacharyną. Odnalazłam kosz. Był tłumacz, doszłam z mamą – mama z bratem na ręku. Mówi: „Oddajcie, bo to jest wszystko, co mamy. Nic innego nie mamy. Nie będziemy mieli co jeść. Jak nie sprzedam, to i kartofli dla dzieci nie będzie”. – „No, to ja ci pomogę wynieść” – mówi Niemiec, bardzo słabą polszczyzną. Otworzył drzwi, mama wychodziła, ja i – pamiętam jak dzisiaj – było bardzo wysokie piętro, schody z białego marmuru. Jak ten żandarm mamę z dzieckiem zepchnął z tych schodów, to mama zatrzymała się na półpiętrze na parapecie! Nie oddali nam chleba, niestety.
Później chodziła po słoninę, to przepływali w nocy łódką na stronę praską. Z tymi, co była – często przynosili ją pobitą (bo ich złapali) do domu. Takie było nasze życie podczas całej okupacji.
Później Powstanie w Warszawie aż do 6 września, jak Niemcy wypędzili nas z Warszawy – z rękami podniesionymi do góry. Nie mieliśmy nic – ani bielizny na zmianę, ani [ubrań]. Ja i siostra byłyśmy w letnich sukieneczkach, nie miałyśmy sweterka. Brat jako trzyletnie dziecko miał tylko kubraczek. Już nie dało rady [nic] zabrać, już nasze domy były zbombardowane i spalone, nie było skąd wziąć. Trochę odzieży [było] dopiero wtedy, jak nas wypędzili i [dostaliśmy ubrania] od gospodarzy ze wsi, u których byliśmy. Ci gospodarze dali nam [ubrania], bo mieli dwie córki starsze ode mnie.

  • Jak wyglądało wyjście z Warszawy?

Do samego wypędzenia byliśmy w szkole powszechnej na Drewnianej. Do tej szkoły chodziłam, uczyłam się w tej szkole. Tam umieścili nas powstańcy, bo już nie było gdzie, po prostu żeśmy pouciekali i zaprowadzili nas na Drewnianą do szkoły. Tam był szpital dla powstańców, byli lekarze. Robili na miejscu operacje, widziałam na własne oczy, jak lekarze mężczyźnie toporem ucinali nogę.
Byliśmy w szkole. Było trochę jedzenia, to znaczy w piwnicy był kocioł i były gotowane kluski – bez soli, bez tłuszczu, bo tylko zdobyli makaron. Dali nam troszkę klusek. Szkoła była ogrodzona murowanym parkanem, była wybita dziura i obok, na podwórku, była stajnia. Nie wiem, skąd na podwórku wziął się koń – [może] wyszedł ze stajni. Koń został zabity. Moja mama z jednym mężczyzną czołgali się, bo był ostrzał (to było na wysokości elektrowni na Powiślu – drewniana szkoła, od tyłu to obstrzał był straszliwie wielki), przeczołgali się i mama wycięła trochę mięsa i trochę tłuszczu z tego konia. Babcia topiła tłuszcz w kuchni. Była szklanka – [tak jak] przed paru laty szklanki, co była musztarda – i po jednej czwartej stopionego tłuszczu końskiego mama dawała wszystkim dzieciom napić się, żebyśmy jakoś przeżyli. Mięsa nie zdążyliśmy nawet spróbować, bo to już było poddanie się, straszny obstrzał, bo zdobywali elektrownię. 6 września przyszli Niemcy i wypędzili nas. Myślałam, że dostanę chleba, bo Niemiec (młody, ładny chłopak) miał pod pachą razowy chleb z formy. Bardzo wpatrywałam się w ten chleb, bo dawno chleba nie jadłam, nie widziałam. Zaczął kiwać na mnie palcem. Szłam w jego stronę, myślałam, że mi da chociaż kawałek tego chleba. Miał psa na smyczy. Jak byłam w połowie drogi do niego, to puścił psa – nie ze smyczy, tylko łącznie ze smyczą. Pies złapał mnie za nogę – do dzisiaj mam znak pod prawym kolanem. Zębiska trzymał mi w nodze do tej pory, aż ten Niemiec zawołał go z powrotem.
Pędzili nas ulicą Browarną do Karowej. Na Browarnej powstańcy chcieli nas odbić i strzelali ze szkieletów wypalonych już domów. Kazali nam wszystkim paść. Szła chmara ludzi, bo [byli] i ludzie z sąsiednich domów, [ci którzy] jeszcze byli w niepoburzonych domach – pędzili wszystkich, było nas strasznie dużo. Kazali rzucić się na ziemię i leżeliśmy na ziemi. Na wysokości [miejsca, gdzie leżeliśmy] był plac zwany koziakiem, bo kiedyś paśli tam kozy, a my tam żeśmy chodzili jako dzieci bawić się, bo i krzaczki były, i trawa. Tam Niemcy wybudowali dla siebie schron, bo nad samą skarpą na Browarnej – pierwszy dom to była jakaś instytucja niemiecka i byli Niemcy w czarnych mundurach z blachami na piersi. Oni właśnie mieli dla siebie wybudowany schron. Jak padały strzały, to Niemcy pouciekali do schronu. [Trwało] to chyba do trzech godzin – jak dobrze mierzę czas – jak leżeliśmy na ziemi. Niemcy pochowali się i powstańcy doszli do wniosku, że to nic nie da – przestali strzelać. Pędzono nas przez całą Warszawę na plac Narutowicza do kościoła Świętego Jakuba. Kobiety z dziećmi [skierowano] do górnego kościoła. Mężczyzn było niedużo, ale ci, co byli, to kazali im [iść] do dolnego kościoła. Jak żeśmy szli przez całą Warszawę, to mama niosła brata, babcia [prowadziła] siostrę za rękę, a ja w jednej ręce miałam żelazny garnek (na wierzchu był niebieski, w środku biały) i trochę polewki z klusek – ze szkoły, z tego szpitala, to co żeśmy dostali i nie zjedli. Przywiązany był sznurek i niosłam to. To był cały dzień, zanim żeśmy przeszli i dotarli do kościoła. Babcia znalazła – nie trzeba było długo szukać, bo naokoło było pełno gruzów – dwie cegiełki. My żeśmy zbierali [drewno], bo koło kościoła były drzewa (zresztą są do dzisiaj – nieraz jak tam jestem, to na nie patrzę). [Babcia] rozpaliła ognisko, żeby podgrzać zupę. Do pasa miała przywiązany bandażem kubek z uchem i tym kubkiem dała nam po trochu, żebyśmy zjedli ciepłego. W kościele na głównym ołtarzu leżało dziecko w beciku i miało wbity sztylet. To dziecko leżało zabite. Do zakrystii były wahadłowe drzwi i było widać, że za tymi drzwiami w fotelu siedział ksiądz – też [miał] wbity sztylet, był nieżywy. Całą noc [spędziliśmy] w kościele. Rano znów zanim wszyscy powychodzili, babcia zagrzała trochę polewki, żeśmy napili się trochę ciepłego. Właściwie zrobił się już krochmal, klajster, ale było to ciepłe. Pędzili nas na Dworzec Zachodni. [Załadowali] nas w bydlęce wagony i [zawieźli] do obozu, do Pruszkowa.
W Pruszkowie, w barakach w obozie nie było miejsca, a pamiętam, że był deszcz, straszliwa burza. Babcia i mama miały na sobie palta, bo w szkole, w piwnicy żeśmy na tym leżeli – na jednym palcie, a drugim [byliśmy] przykryci. To był cały nasz majątek. Mama z babcią zrobiły z jednego palta dach, a drugie palto leżało na ziemi i wszyscy w kucki [przesiedzieliśmy] w Pruszkowie całą noc. Rano w aluminiowych miskach dali nam czarnej kaszy – też bez soli, bez tłuszczu, ale już był postęp, bo żeśmy dostali po ćwiartce pysznego chleba, okrągłego bochenka chleba. Dawali ćwiartkę na osobę, był bardzo dobry. Rano po posiłku wypędzili nas z obozu za ogrodzenie i zaczął się podział. Zanim zaczęli dzielić, to babci i mamie kazali rzucić [palta] – lała się z nich woda. Leżały już różne rzeczy, bo przecież wychodziliśmy nie jako pierwsi, tylko ludzie [wychodzili już] przed nami i jak im kazali coś wyrzucić, to rzucali – na ziemi leżała sterta. Idę z garnkiem – też kazał mi wyrzucić garnek z jedzeniem i nie dali nam tego wziąć.
Był podział: na prawo – młode kobiety. Mężczyzn już nie było, bo jak żeśmy wstali rano w kościele, to tylko górny kościół – kobiety i dzieci, a mężczyzn zabrali w nocy z dolnego kościoła, już był pusty, nie było ani jednego mężczyzny. Do Pruszkowa już jechałyśmy same. W Pruszkowie – na prawo młode kobiety, dorosła młodzież, to jeszcze nie były dorosłe kobiety, ale dziewczyny po szesnaście, siedemnaście lat. Na prawo, to do obozu. Nas – na lewo. Młoda dziewczyna zwróciła się do mojej mamy: „Proszę pani, niech pani da mi to dziecko na rękę! Pani ma jeszcze dwoje dzieci. Może mnie nie wywiozą”. Mama mówi: „Proszę pani. A jak panią zabiorą z moim dzieckiem?”. – „To ja pani natychmiast to dziecko zwrócę, oddam”. Ale Bóg pozwolił, że ona przeszła z dzieckiem i dziecko wróciło do mamy. Stamtąd już [jechaliśmy] furmankami. Stały furmanki i wywieźli nas do Szymanowa.
Wiem, że był kościół, były zakonnice, instytucja RGO – opiekowała się wypędzonymi ludźmi. Blisko był majątek, wiem, że były owce. Trudno to nazwać oborą, bo skoro owce, to chyba owczarnia. Zapędzili nas tam i tam spaliśmy. Po pruszkowskiej nocy na deszczu byliśmy zadowoleni, bo parował nawóz spod owiec, [więc] było ciepło. Przenocowaliśmy. Na drugi dzień rano – jeszcze wtedy nie wiedziałam, jak to się nazywało – otworzyli kotły i były parowane ziemniaki w łupinach dla owiec. Dostaliśmy jako pierwsi parowane ziemniaki z kotłów – później dowiedziałam się, że [kotły] nazywały się parniki. Każdy dochodził i [dostawał] po garstce kartofli. Był jakiś robotnik i wsypywał nam ziemniaki w garstkę. Zjedliśmy to. Tam byliśmy tylko jedną noc. Niemcy stali w lesie. Pamiętam, że Niemiec też miał patelnię na cegiełkach i smażył naleśniki. Podobało mi się, bo tak ładnie przerzucał te naleśniki w powietrzu. Stanęłam za drzewem i tak przyglądam się, jak smaży naleśniki. Zobaczył mnie, zaczął kiwać na mnie palcem i wołać mnie. Bałam się, bo miałam na myśli tego psa i ten chleb. Podszedł i zaczął mnie głaskać po głowie. Aż zdrętwiałam. Poszedł i przyniósł mi naleśnik z powidłami – w starej gazecie. Jak dał mi naleśnik, to patrzę na niego i pokazuję mu ręką – bo przecież nie umiałam niemieckiego – że jestem ja i jeszcze dwoje rodzeństwa. Zrozumiał. Przyniósł jeszcze dwa naleśniki. Dał mi trzy naleśniki i też pokazał ręką tak, jakby miał dwoje dzieci i mówi: Berlin, Berlin. Zrozumiałam jako dziesięcioletnia dziewczyna, że ma dwoje dzieci w Berlinie. Może przypomniało mu się to i ja skorzystałam. Oczywiście przyniosłam naleśniki do mamy i do babci. Zostały pokrojone tak, jak kroi się chleb, bo jeszcze były tam [inne] dzieci i na jeden kęs, [na ile] wystarczyły te trzy naleśniki, babcia rozdała to dzieciom i żeśmy zjedli.
Na drugi dzień kazali nam [wszystko] zebrać – ale nie mieliśmy co zbierać – i stały już furmanki. Był pan, który zapisywał nazwiska i wyczytywał nazwiska gospodarzy. Z poszczególnych wsi byli wytypowani gospodarze. Zabrano nas na furmanki i zawieziono nas do wsi Starowiskitki. Ponieważ nas była duża rodzina, pięcioosobowa, więc to było za dużo do jednego gospodarza. Ja z babcią byłam u państwa Wacława i Janiny Karolaków, a mama z bratem i z siostrą u gospodarza o nazwisku Tomaszewski. To byli bardzo dobrzy ludzie, bo przecież nas karmili. Mieli dwie córki, to dali nam trochę odzienia, bo miałam tylko sandałki na drewnianej podeszwie, więcej nic. Sukieneczka, koszulka, majteczki – więcej nic. Odzieli nas. Pierwsza noc – w letniej kuchni rzucili nam siano i płachtę. Gospodarz mówi: „Ja was przepraszam, ale to jest wszystko na szybko”. Byliśmy szczęśliwi, że i to jest. „Jutro – mówi – to się pomyśli”. Na drugi dzień zbił pryczę z desek i z płachty, na której spałyśmy, kazał babci uszyć siennik. Babcia szyła i ja babci pomagałam, bo już potrafiłam trochę szyć – uczyłam się w szkole na robotach. [Siennik] był wypchany słomą, prycza była zbita i stała za kuchnią. To była duża kuchnia, bo [byłyśmy] nie w tej letniej co pierwszego dnia, tylko w normalnej kuchni. Tam żeśmy zamieszkały na stałe. Na jednym łóżku spały tam dwie dziewczyny i był dziadziuś – nie wiem, czy ojciec gospodyni czy gospodarza. Miał osiemdziesiąt sześć lat. Żeśmy sobie spali w tej kuchni. Już nie paliły się lampy, bo nie było światła i prosili, żeby opowiadać o Warszawie, jak nas wypędzili. Każdy miał swoje obowiązki, bo jak dostało się jeść, to przecież trzeba było pomóc i coś robić. Babcia – na próbę, jeden i drugi dzień – miała ugotować obiad, czy to będzie odpowiadać gospodarzom. Bardzo odpowiadało i było powiedziane: „Pani starsza, od dzisiaj jest pani naszą gospodynią, będzie pani gotowała posiłki”. – „Dobrze”. A do mnie gospodarz mówi: „A twój obowiązek będzie: w każdą sobotę ma być pozamiatane podwórko i wysypane ładnie piaseczkiem, żeby było czyściutko”. Mówię: „Dobrze. Rozumiem”. Później były różne prace dorywcze. Pamiętam, że gospodarz zawiózł do cukrowni buraki i z cukrowni przywiózł coś pocięte jak makaron. Za parkanem był wykopany dół i gospodarz zrzucał to z wozu, a mnie mówił, żebym deptała [to] bosymi nogami. I dobrze, bo to było ciepłe (jak przywiózł, to jeszcze było ciepłe), a to już był chyba koniec października. Później dowiedziałam się, że to nazywało się wytłoki – z buraków, które woził na cukier. Było nam bardzo dobrze u tych ludzi.
Później, jak już zbliżały się wojska rosyjskie, to u tych gospodarzy stacjonowali Niemcy, ponieważ było czyściutko. Chodził po chałupach Niemiec, który dla ich wyższej szarży wybierał pomieszczenia. Byli kilka dni, starsi oficerowie. Też babcia szykowała im [jedzenie]. Moja babcia znała język niemiecki. Pamiętam, jak Niemiec otworzył puszkę, [to] była konserwa – warstwa ziemniaków pokrojonych w talarki, warstwa konserwy i warstwa cebuli, kazał przynieść cebulę. Była taka kolacja. W kuchni był stół i Niemcy [jedli] w kuchni. Mieszkali w pokoju (zajęli pokój), gospodarze spali przez ten czas w kuchni na podłodze, ale wszyscy jedli w kuchni, bo kuchnia była większa od pokoju. Pamiętam, że wtedy i nas częstowali tym jedzeniem – nie to, że usiedli i jedli sami. To było kilka dni i Niemcy poszli dalej.
Przyszedł 17 stycznia. Dziewczyny chodziły do szkoły, ja nie chodziłam, bo nie miałam ani książek, ani niczego i ubranie nie było takie, w którym można było iść do szkoły, a tylko żeby się odziać. Dziewczyny zaczynają wstawać do szkoły – babcia im zawsze robiła śniadanie, ale mówi: „Marysia, Basia. Nie chodźcie dzisiaj do szkoły. Nie idźcie”. – „A, pani gospodyni, a dlaczego?”. – „Nie idźcie, bo coś złego się szykuje, słyszę strzały. Idą!”. Pobiegły do pokoju, do matki i do ojca, że pani gospodyni tak powiedziała, że w nocy słyszała strzały, [i] żeby nie iść do szkoły. „No to nie chodźcie”. Rzeczywiście babcia miała rację, bo w tym dniu, do tego miasteczka, do Wiskitek wjechał czołg – przebrany, że to niemiecki i że Niemcy, w niemieckich mundurach – a to byli Rosjanie. Wjechali do Wiskitek, zawrócili czołgiem (bo później opowiadali nam ludzie) i zaczęli [strzelać]. I ci Niemcy takimi zgrajami zaczęli uciekać! Koło naszej chałupy – oficer zdjął pas z bagnetem, rzucił, czapkę rzucił i tylko pytał się gospodarza, gdzie droga, w którą stronę na Berlin. Gospodarz mu pokazał i [Niemiec] pobiegł. Rosjanie weszli. Rosjanie stali chyba koło tygodnia. Spali w kuchni na podłodze – bardzo zmęczone było wojsko. Było dosyć biednie, ale wesoło. Był kucharz, rano budził wszystkich – cały dom i wojsko – patefonem, muzyką. Mieli bardzo wychudzonego, czarnego konia – ogiera. Zostawili gospodarzowi tego konia, a zabrali mu porządnego konia. Warszawa wyzwolona – wszystko żeśmy dowiedzieli się, bo wieść idzie i wojsko nam mówiło. Bardzo się cieszyliśmy.
Było założenie, że po 10 lutego mama z babcią wybiorą się do Warszawy zobaczyć, jak tam wszystko wygląda – czy możemy wrócić, czy jest gdzie. Mamy i babci nie było dziesięć dni – byliśmy sami u gospodarzy. Po dziesięciu dniach wróciła mama z babcią i [mama] mówi: „Wracamy do Warszawy”. – „A domu naszego nie mamy?”. – „Na razie jest wejście do piwnicy w domu babci, który jest zburzony, ale nie ma okna, nie ma nic. Jest tylko piwnica, tam gdzie żeśmy siedzieli do zburzenia. Tam zatrzymamy się, a na dobre wyszykujemy sobie mieszkanie w domu akademickim na Tamce, w domu studenckim. Pół domu jest zburzone, a pół jest. Powyrzucamy tylko gruz, bo poopadał tynk”. Tak doszło do tego, że 26 lutego było planowane wyjście ze wsi do Warszawy.
Jeszcze nie powiedziałam wcześniej, że u gospodarza była zabita jałówka czy byczek, czy stara krowa, w każdym razie wnętrzności wyrzucili na nawóz, który gospodarz wyrzucał ze stajni. Moja babcia, mimo że to było na śmieciach, ale zapytała się gospodarza, czy wolno [wziąć]. Na [wnętrznościach] były kawałeczki tłuszczyku. Babcia nożem – wolno, żeby nie poprzebijać – [odcinała] kawałeczki tłuszczyku, wymyła to, stopiła tłuszcz z flaków [do puszki], która była po konserwach niemieckich i wróciliśmy z tym do Warszawy. Dali nam [od siebie] kawałek wędzonej słoniny i duży bochen chleba, jak żeśmy 26 lutego wychodzili z tej wsi. Tak wróciliśmy do Warszawy.
  • Jak wyglądało życie w Warszawie, pierwsze miesiące?

Życie w Warszawie było okropne. Żeśmy zatrzymali się w piwnicy, ale mama, jak była z babcią [wcześniej w Warszawie] przez dziesięć dni, spotkała znajomego piekarza, od którego podczas okupacji brała chleb na handel. Rozmawiała z nim i z tego co mówiła mama, to nawet mówili sobie po imieniu. [Powiedział], że zrobi wszystko, że będzie piekarnia – „Nic się nie martw, Orzechowska. Pierwszy chleb dam ci bez pieniędzy. Jak sprzedasz, to mi oddasz pieniądze”. Rzeczywiście tak było. W piwnicy byliśmy tylko kilka dni (mieszkanie na Tamce było niegotowe), bo podeszła woda i w nocy nas wypędziła. W piwnicy były trzy rodziny – pan Rutkowski z dwojgiem dzieci, bo żona [została] zabita w Powstaniu i była pani Kamińska z córkami, bo dwóch synów było powstańcami i nie wiadomo było [co z nimi] (później wrócili). [Woda] nas wypędziła i żeśmy wszyscy poszli na Tamkę. [Mieszkaliśmy] w gruzach – nie mieliśmy ani łóżka, ani nic. [Siedzieliśmy] na gruzach, na gołej podłodze. To była tragedia, ale co [można] było zrobić? Jednego okna nie było, drugie było bez szyb. Ale moja mama była bardzo operatywna, przecież miała tyle osób na utrzymaniu (razem pięć osób – troje rodzeństwa, babcia), spotykała znajomych. Jeden pan zabił deskami jedno okno (w pokoju były dwa okna). W deskach była wycięta dziura i babcia postawiła tam kuchnię z gliny. Na ulicy Dobrej kopałam z babcią glinę – babcia znalazła [glinę] i postawiła gliniankę. Nie było kłopotu, żeby znaleźć fajerki, bo tego można było naznajdować w gruzach (tak samo i drewno). Przez całe mieszkanie była rura. To nie była normalna rura, bo były i kawałki rynny, nawet babcia bała się, że to może stopić się w [wysokiej] temperaturze. Ale jakoś było. Później dołączyli się do wywietrzników (to przecież były pokoje akademickie) i rura, co szła przez mieszkanie, była zlikwidowana i poszła w wentylatory. Nie było ani poduszki, ani niczego, to żeśmy chodziły z babcią [szukać], bo ludzie w Powstanie zakopywali dużo rzeczy. Tam, gdzie uderzyła bomba, a było coś zakopane, to było tak, że było [to] powyrzucane na wierzch. Znalazłyśmy jeden dół na ulicy Browarnej, niedaleko naszego domu, gdzie było widać, że były pióra. Pamiętam, że było jeszcze zimno, był jeszcze śnieg. Skrobaliśmy pióra, babcia roztapiała śnieg, myła pióra w wodzie śniegowej. Jak żeśmy szli spać, to na lepiance rozkładała papiery, suszyła pióra i z tego później były robione poduszki. Bardzo skromnie, nędznie żeśmy mieszkali, bo nie było jak. Mama handlowała.
Dopiero w 1946 roku poszłam do szkoły. W 1945 od września nie [poszłam], bo nie miałam w czym iść, nie było ubrania. Później pomału szło. Biednie, ale szło. Mama często chorowała, bo na ulicy – czy mróz czy upał – stała i sprzedawała pieczywo. Później na ulicy Karowej w ruinach zrobiła sobie niby sklep. To były wypalone zgliszcza, trzeba było zrobić sufit. Był taki sklepik, buda i tam mama handlowała. Tam już miała wędlinę, napoje, różne rzeczy, bo spotykała znajomych. Już zaczęło być nam coraz lepiej, już mogła kupić coś z ubrania. Kupiła pościel, normalne łóżka. Do Warszawy przyjeżdżało dużo ludzi z Pragi na szaber. Mama kupowała od nich. Mogliśmy iść sami, ale mama nie miała odwagi. Było dużo ładnych mieszkań – na przykład koło nas, na Tamce, ulica Smulikowskiego – tam gdzie do końca siedzieli Niemcy. To były bardzo ładne mieszkania i to mieszkania z wygodami. Mama nie chciała [się przenieść]. Mówi: „A jak ludzie wrócą i nas wypędzą? I później nawet tego mieszkania w akademiku nie będzie?”. Dlatego żeśmy tam mieszkali.
W tym mieszkaniu później wyszłam za mąż, [później] siostra. Później mama z bratem dostali mieszkanie na Kole. Rodzina usamodzielniła się i każdy był na swoim.

  • Chciałabym wrócić do okresu wysiedlenia. Czy w tej wsi było dużo rodzin z Warszawy?

Z tego co pamiętam było kilka rodzin. Jedną pamiętam doskonale. [Była] pani o nazwisku Jakubowska i wiem, że mieszkała na Oboźnej 11. Mama – chyba od wojska rosyjskiego, bo coś im reperowała, oni byli dłużej – dostała duże prześcieradło i [pani Jakubowska] szyła mi sukieneczkę z tego prześcieradła, dlatego ją pamiętam. […]. Szyła mi sukieneczkę u nas w domu, bo już [wtedy] było zimno.

  • Jakie były kontakty z Rosjanami? Czy ludzie bali się ich?

Nie odczułam bojaźni. Wszyscy byli tak wymordowani, wygłodzeni, że jeden na drugim kładł głowę i spali pokotem na podłodze. Nawet i gospodarz, bo stodoła była zajęta, wszędzie – przecież to była zima. I w stodole było pełno wojska. To byli biedni chłopcy. Tylko to, co wiem – zabrali im jednego konia, a zostawili czarnego ogiera, [któremu] było widać żebra. Tak, to nie słyszałam, żeby [ludzie] narzekali. Nie.

  • Czy pamięta pani Wigilię na wysiedleniu?

Pamiętam. U państwa Tomaszewskich, gdzie była mama z bratem, było malutkie dziecko, które by nic nie zrobiło, ale mój braciszek miał trzy latka. Pamiętam, że choinka była podwieszona pod sufitem. Były belki i choinka była podwieszona przy belce pod sufitem. Chcieliśmy, żeby Wigilia [była] razem. Na razie była oddzielnie – my u Karolaków, a mama z rodzeństwem u Tomaszewskich. Ale że u Karolaków było większe pomieszczenie, to gospodarze uzgodnili między sobą, że jak podzielą się w swoim gronie, to później mama z bratem i siostrą przyjdzie do gospodarzy. Resztę kolacji [zjedliśmy razem]. Wiadomo, jakie w tamtym czasie mogły być kolacje, nie takie jak robi się teraz, ale pamiętam, że były pierogi, czerwony barszczyk, kiszona kapusta z grzybami. Poza tym naprawdę skłamałabym, jakbym powiedziała, że gospodarze coś tam… Jedliśmy to wszystko, co oni jedli, nie było różnicy, że – dla was nie starczy; my to – wy to. Absolutnie nie. Bardzo porządni ludzie.
Jak wróciliśmy do Warszawy, to nie wiem, jak to było, jak dowiedzieli się – czy mama dała znać, czy oni dowiedzieli się – w każdym razie na jesieni (i to już musiało być po wykopkach) przywieźli nam do Warszawy dwa worki ziemniaków! Gospodarz Karolak i Tomaszewski przyszli do nas na Tamkę! Przynieśli też chyba słoninę, pamiętam też, że było mleko w bańce. Nawet mleko nam przywieźli. Odwiedzili nas gospodarze, przyjechali zobaczyć. Bardzo dobrzy ludzie. [Teraz już] na pewno nie żyją – może te dwie dziewczynki, córki...

  • Czy to były dziewczynki w pani wieku?

Dziewczynki państwa Karolaków – jedna, Basia, była ode mnie starsza chyba o dwa lata, a Marysia o cztery lata, miała czternaście lat. U gospodarza był rygor czystości do tego stopnia, że jedna drugą musiała czesać gęstym grzebieniem, żeby nie było robactwa. I to nie gospodyni, tylko gospodarz tego pilnował. Tak musiało być czysto.

  • Chciałam jeszcze zapytać o okres Powstania. Czy zetknęła się pani bezpośrednio z powstańcami?

Tak, to był sam początek Powstania. Jak o godzinie siedemnastej zaczęło się Powstanie, to mój trzyletni braciszek miał – tak to żeśmy nazywali – kumpla. Po drugiej stronie ulicy na Browarnej był szewc, Polak. Mój braciszek chodził do niego i bawił się, bo [szewc] sadzał go na stołku, dawał mu młotek, drewniane szpilki i on sobie pukał. Tak [się stało], że wybuchło Powstanie, a braciszek jest po drugiej stronie ulicy. Boże kochany – mama i babcia do mnie: „Idź po Bogusia”. Wreszcie poszłam. Na rogu Karowej i Browarnej stał dwupiętrowy dom i na pierwszym piętrze, po promieniu, był balkon. Na balkonie stał karabin maszynowy i stamtąd w całą Browarną strzelali Niemcy. Ale przeleciałam do szewca. Szewc mówi: „Za nic w świecie nie puszczę was aż się ściemni”. Tak było, że żeśmy siedzieli – była już dobra szarówka. W drzwiach stał tylko [szewc], mama po drugiej stronie w bramie i tylko machali rękami. Na palcach pokazywał mamie godzinę, że dopiero wieczorem puści nas do domu, bo bał się, że tamten nas zabije, jak będziemy szli.
Kilka godzin po tych strzałach do naszego domu przyszli powstańcy i wtoczyli karbowane beczki. Beczki były już zardzewiałe, zaczęli otwierać je w bramie. Bramy były między domami, bo w podwórku były trzy kamienice i każda kamienica miała podwórko. W pierwszym podwórku było bardzo dużo tych beczek. Okazało się, że to jest karbid. My – jak to dzieciaki – żeśmy zlecieli się tam. Mieli pełno szmat i pokazali nam: kazali nam drzeć gałganki na taką wielkość jak damska chusteczka do nosa, wkładać karbid i robić tobołki, zawiązywać. My żeśmy to robili, oni przychodzili i zabierali. Pytałam się później mamy, na co to jest, a mama mówi: „Jak przyjdą po te tobołki – tak żeśmy to nazwali – to zapytam się ich”. Okazało się, że jak rzucali coś zapalającego, to do tego potrzebny był im karbid, żeby wywoływać pożar. To żeśmy im robili. Tak że tych kilka beczek, to było pełno dzieciaków. Później dołączyli też dorośli i też to robili.

  • Jak często były bombardowania?

Były bardzo często. Jak żeśmy siedzieli w szkole na ulicy Drewnianej, jeszcze nie był zrobiony żaden przekop (tak jak już na niektórych ulicach, na przykład na Dobrej; przechodziłam, to widziałam) to w szkole w sali gimnastycznej były zrobione bardzo duże bloki – albo ze słomy, albo z trocin – pozwijane drutem. Łącznie z dorosłymi osobami wytaczałam te bloki na jezdnię, żeby porobić barykady, żeby można [było] przechodzić do następnej posesji. Poza tym na ulicy Drewnianej leżało już pełno trupów. Sanitariuszki ze szpitala chciały pościągać trochę tych ludzi, a nie było żadnej osłony. Najpierw poszły bele, a później ławki szkolne (ławki szkolne były już na podwórku, bo w szpitalu były dwupiętrowe łóżka, prycze, a ławki były powyrzucane). Strzelanina była okropna! Okropna! Bombardowania. Jak pędzili nas z Drewnianej ulicą Browarną, to nie było ani jednego domu – wszystko już było [zburzone]. Ostatni dom, co się palił (numer 12) to jeszcze prawie na nas spadały ze stropów palące się, drewniane belki. Cała Browarna była zrujnowana.

  • Kiedy został zniszczony państwa dom na Browarnej?

Nasz dom został zniszczony zaraz na początku. Jak było duże bombardowanie na Mariensztat i na elektrownię, to poszedł i babci dom. Naszego na Dobrej już nie było, już był zbombardowany, dlatego nie mieliśmy żadnej piwnicy, [nie mieliśmy] gdzie siedzieć i powstańcy zabrali nas do szkoły, z której [potem] nas wypędzili. Tu już było wszystko zburzone.

  • Jak było z zaopatrzeniem w wodę w szkole?

Nie było wody, bo wszystko było już zrujnowane. Nie było światła ani wody. Po wodę chodzili mężczyźni i kobiety z kubełkami na ulicę Leszczyńską, bo tam była studnia. Nie [było wody] z kranu, tylko była studnia. Jak żeśmy wrócili i mieszkali na Tamce, to na Dobrej 15 też była taka studnia na ulicy i chodziliśmy po wodę (z Drewnianej też). Ale chodziło się wtedy, jak były wykopane rowy przez jezdnię. Jak był dom koło domu, to [chodziło się] w piwnicach – między piwnicami, w murach były powybijane dziury. Szłam taką dziurą do swojej mamy, bo moja mama była ranna w Powstanie. Jak nie mieliśmy chleba… Mieszkaliśmy obok urszulanek i urszulanki nas doskonale znały. Nawet jak niektóre z nas zachorowało, to mama w nocy, podczas okupacji i przed wojną, chodziła do urszulanek po lekarza. Mama podjęła decyzję: „Pójdę, może [dostanę] trochę chleba u sióstr”. Jak poszła po chleb, to nie było jej dwa dni. Siedzieliśmy w szkole na Drewnianej. Wreszcie mówię: „Babciu, pójdę do sióstr i zapytam się, czy mama była”. Poszłam do urszulanek. Pamiętam – Dobra 53, [szłam] przez piwnice i [był] pan Jankowski, który miał mydlarnię (chodziłam do niego kupować mydło podczas okupacji), mówi do mnie: „Alusia, a co ty tu robisz?”. Mówię: „Panie Jankowski, idę, bo mamy nie ma już dwa dni, a poszła do urszulanek, bo może będzie chleb, bo nie mamy co jeść”. – „Dziecko! Gdzie ty będziesz szła! Zobacz – wasz dom zburzony, jak ty teraz tu przejdziesz?”. Ale poszłam, byłam u urszulanek. Pytałam się, znały moją mamę, bo przed wojną chodziłam do urszulanek do przedszkola. „Nie, mama nie była”. Byłam bardzo zmartwiona, bo może złapali, może co… Okazało się, że mama była ranna. Na Dobrej 57, w naszym zbombardowanym domu, w wewnętrznej kamienicy był kawałek klatki schodowej. Jak tam szłam, to powstaniec mówi: „A ty czego tu szukasz? Co tu robisz?”. – „Proszę pana, może tu są gdzieś ranni, bo szukam mamusi”. – „Tak? A jak długo szukasz?”. Mówię: „Szukam dzisiaj, ale mamy nie ma od dwóch dni”. Na naszym podwórku – dom zrujnowany – był dół po bombie i przy gruzach był dosłownie kawałek ziemi. Wziął mnie za rękę, kazał stanąć tyłem do tych gruzów i doprowadził mnie do klatki, do parteru. [To był] kawałek klatki, bo wszystko było zbombardowane. Leżało tam bardzo dużo rannych ludzi. Mówi: „No, patrz, szukaj. Może tu”. Wołam: „Mamo! Mamo! Mamo!”. Ludzie leżeli, głowy pobandażowane. Już miałam stamtąd wyjść, mówię: „Nie ma mamy”. Aż mi dech zaparło – wychodzę, a ktoś leży i widzę, że rusza ręką, a głowa była zawinięta. Doszłam do tej osoby, ale głowa zawinięta – nie widzę. Mówię: „Mamo! Mamo! To ja. Lusia”. – „To ty? – mówi – Orzechowska?”. Ręka dalej się ruszała. Mówię do [powstańca]: „Proszę pana, my jesteśmy w szkole na Drewnianej – babcia, siostra i brat. Tam są lekarze. Czy nie można by przenieść tam mojej mamy?”. Mówi: „Dziecko, w takiej sytuacji? Jak? Ale już wiemy – jak nadarzy się jakaś możliwość, to dostarczymy wam mamę”. To były jego słowa. I na trzeci dzień przynieśli mamę do szkoły na Dobrą. Lekarze opatrzyli jej głowę i z zawiniętą głową wychodziła z Warszawy. To były straszne rzeczy.

  • Jak była opatrywana pani noga po tym, jak panią ugryzł pies?

Jak pies [wbił] zębiska, to leciała krew. Nie było wyrwane dużo ciała, [była mniejsza] rana, ale zostały znaki po trzech kłach. Jak dotarliśmy do kościoła na plac Narutowicza (tam, gdzie nocowaliśmy) – miałam niebieskie podkolanówki – to babcia zębami wygryzła czubek skarpetki i później zaczęła to pruć, po to żeby skarpetka poszła wyżej. Z drzewa czy z krzaka zerwała liście, przyłożyła mi sporo tych liści i naciągnęła skarpetkę. To był mój cały opatrunek – nie było ani wody, żeby obmyć, ani nic. Paskudziło mi się to później, trochę ropiało, bo nie było czym tego opatrzyć.

  • Chciałam jeszcze zapytać o czasy okupacji. Czy na Powiślu mieszkało dużo Żydów i zostali stamtąd wygnani do getta?

Żydów było sporo. Tak jak mówiłam, w 1939 roku, pamiętam nazwisko tego szewca – Kempe. W malutkim mieszkanku mieszkały dwie córki z mężami i jedna córka miała już dwoje dzieci. Jak tylko powstało getto, to wszyscy z mieszkań powychodzili na korytarz. Jak wypędzali Żydów – jaki to był krzyk! Jaki to był gwałt! Powiem, co się wtedy stało. Miałam siostrę starszą o dziewięć lat, która zmarła, jak była mała. Moja mama miała jej dokumenty. Jak wypędzali Żydów, Kempego – bo w tym korytarzu była tylko jedna żydowska rodzina (liczna, ale jedna rodzina) – to reszta lokatorów stała na korytarzu. [Była żydowska] dziewczynka – nie wiem, ile mogła mieć wtedy lat, może ze dwanaście. Jak ich pędzili, to moja mama [pociągnęła] tę dziewczynę za rękę i wciągnęła między lokatorów, tak że ona nie poszła z rodziną. To było bardzo rano, my żeśmy jeszcze leżeli w łóżku. Mama ją od razu [schowała] między nas do łóżka i mówi: „Masz na imię Basia. Jak będą ciebie pytać, to masz na imię Basia”. Wyjęła z szafy łańcuszek z medalikiem. W środku, w szafie był załamek i tam mama miała schowany łańcuszek. Założyła go Basi na szyję. My żeśmy nie mieli, a założyła Basi. Do mamy z Karczewa przywozili kiełbasę (nazywała się Blutwurst), [był] chleb. Mama dała jej to i mówi: „Trzymaj to w ręku i jedz”. Bała się, że może widzieli i będą szukać. Dziewczynka była u nas cały tydzień. Nie wiem, kto później przyszedł po to dziecko – czy Żydzi – ale powiedzieli, że są od rodziców. Wiedzieli, że to dziecko jest u mamy i u babci i mama oddała. Do getta chyba nie trafiło. Nieraz, jak jeszcze mama żyła, to żeśmy rozmawiali i wspominali, że może nasza Basia żyje.



Warszawa, 27 czerwca 2008 roku
Rozmowę prowadziła Anna Kraus
Alicja Kozłowska Stopień: cywil Dzielnica: Śródmieście Północne

Zobacz także

Nasz newsletter