Alicja Otylia Danielak „Tyla”

Archiwum Historii Mówionej
  • Na początek chciałbym panią zapytać o wspomnienia sprzed września 1939 roku. Gdyby pani mogła powiedzieć kilka słów o swojej rodzinie, o szkole, o harcerstwie.

Do szkoły chodziłam w Warszawie na ulicę Gostyńską, tam skończyłam podstawową szkołę. Później do handlowej szkoły na Piękną byłam zapisana, ale już nie chodziłam, no niestety już wojna wybuchła. Do gimnazjum od razu nie poszłam, później poszłam, ale już się zaczęła wojna, tak że nie skończyłam wtedy i zaczęłam chodzić do takiej szkoły, to właściwie było też gimnazjum tylko pod nazwą Przygotowanie do Gospodarstwa chyba. Było krawiectwo i gotowanie, udzielanie pierwszej pomocy, takie ogólne, ale przede wszystkim polski, historia i ktoś stał na korytarzu, [stały czujki], pilnował żeby ktoś nie przyszedł. Ta szkoła była na Obozowej, na Kole.

  • Jak pani wspomina wybuch wojny, 1 września 1939 roku? Gdzie panią wybuch wojny zastał, jak przyjęła to pani rodzina, jak pani pamięta emocje?

Moja mama nie wierzyła w wojnę. Wojna już była o piątej rano, a mama mówiła, że jeszcze wojny nie może być, cały czas. Ojca nie miałam, ojciec umarł wcześniej w [1929] roku, więc mama nie wierzyła w wojnę za nic. Przyszli, mówią: „Proszę panią, wojna już jest!”. „A gdzie tam wojna, to nie wojna!”. Tak że nie wierzyła i… zaraz, czy to było w 1939 roku? W 1939 roku, tak. Zaczęły bomby lecieć, mama nas złapała, zaczęła gdzieś uciekać i sąsiadki dziecko też, bo sąsiadki nie było, była gdzie indziej, gdzieś pracowała, wzięła to dziecko, zaczęła uciekać, bo tam była wojskowa jednostka, parowozownia czy coś. „Coście, przecież to nie wojna, to ćwiczenia są!”.
Później znalazłyśmy się, mama pracowała na Grzybowskiej, w instytucji gdzie mama pracowała i tam przeczekałyśmy 1939 rok, to znaczy całe działania wojenne, wrzesień cały. Tam byłyśmy i tam oczywiście tabor wojska był, to była fabryka Jarnuszkiewicza. Później okupacja, to wiadomo, znów do szkoły poszłam… aha, do szkoły gospodarstwa, to właśnie za okupacji [chodziłam], powiedziałam, że chowałyśmy książki. Później powiedziano mi niestety, że nie bardzo mogę, bo już miałam szesnaście lat i powiedziano mi, że… chociaż zdawałam zawsze, ale jakoś tak się życie ułożyło, że później poszłam do szkoły, trochę byłam spóźniona w tej szkole i powiedziała mi nauczycielka, że mnie do Niemiec zabiorą, bo miałam szesnaście lat, to już była okupacja. Musiałam pójść do pracy gdzieś. Pracowałam, była taka wytwórnia ampułek. Ale kto to był? Trudno powiedzieć, całe życie teraz się zastanawiam kto to był ten właściciel. Nazywał się Oskar Koch. Pan Oskar Koch, jak chłopca złapali w łapance Niemcy, to on go już za kilka dni wydostał.

  • Ten człowiek był Niemcem, tak? Czy to był Polak?

Nie wiadomo kto to był, zastanawiam się cały czas, niby jako Polak, to był jego zakład po prostu. Później tam świecidełka mieli robić, ale już nie doszło do tego. Pracowałam u niego jako pomoc przy buchalterze, dzisiaj to księgowy. No i oczywiście, nie wiem też kto to był, dlatego że często mnie posyłał, mieszkał w Alejach Niepodległości, nawet wiem który dom, często mnie posyłał i prosił żebym do niego przyszła, dawał mi paczki, [napisane na nich było „węgiel drzewny”], gdzieś w łazience spod wanny wyciągał i nosiłam przeróżnie, na Barbary, na Grażyny, na Mokotów.
Tak pracowałam chyba półtora roku i zaczęły słuchy chodzić, że właściciel ukrywa się, już dwa tygodnie nie przychodził, że się ukrywa, nie wiem kto i skąd wiedział. Pewnego razu przyszło gestapo, sześciu panów, ale to było już właściwie po pracy, był księgowy, przyjechał kolega tego dyrektora, bo pierwszy raz zaczął świecidełka robić, takie na choinkę, więc robił próby i ja byłam, i jeszcze majster, czworo nas było. Przyszło sześciu gestapowców. Ja miałam w ręku jakiś odważnik czy coś, a [zakład] był [w czworoboku]. [Zakład] był na ulicy Sołtyka na Kole, na Woli taki czworobok i jak oni weszli do bramy, to już wszystko widzieli przez [szklane ściany] i prosto do mnie, co ja tam położyłam pod wagę. Miałam odważnik, wyjęłam, pokazałam, ale to nie wszystko, bo zaczęli pytać gdzie dyrektor, mówimy że nie wiemy. „No to się zaraz dowiecie”. Zaczęli pytać, w końcu ja byłam bardzo szczupła, w ogóle wyglądałam dziecinnie, natomiast moje zdjęcie było osoby prawie dorosłej, więc ta kenkarta chodziła ze sześć razy wśród nich, ale doszli w końcu, że to już jestem ja. Mnie wypuścili, później tego drugiego wypuścili, okazało się, że tam pracował Żyd, ten buchalter był Żydem.

  • Co się stało z tym człowiekiem?

Nie wiemy co się stało, zabrali go, w każdym bądź razie jak wyszłam ktoś albo naprowadził tych Niemców i tam stał mężczyzna na rowerze [i zapytał]: „Proszę pani, a co oni tam robią ci Niemcy?”. Ja mówię: „Dokumenty sprawdzają”. Co miałam powiedzieć? Na drugi dzień poszłam zobaczyć co się stało, więc okazało się, że wypuścili wszystkich, tylko księgowego zabrali. Tam koledzy wszyscy byli starsi, ja byłam najmłodsza właściwie w tym towarzystwie i mówią: „Słuchaj, ty jesteś taka mała, to idź na Chłodną do Woźniakowskiego, dowiedz się co z nim jest”. Poszłam, narażali mnie też, bo mogłam wpaść tam. Rzeczywiście, tam na czwartym piętrze do mieszkania zadzwoniłam, nie było nikogo i zadzwoniłam do sąsiadki. Ta sąsiadka okazało się, że była Niemką i do mnie, ja mówię: „Proszę panią, tutaj pan Woźniakowski mieszka?”. [A ona:] „Tak, ale proszę panią, to Żyd, kobietę aresztowali, u której mieszkał! A pani kim jest?!”. Prędko po schodach zaczęłam uciekać, przyszłam do zakładu, nikt nie wiedział z pracowników poza tymi co byli. Wszyscy zdziwieni co też się stało.
Później dowiedziałam się, że mama postarała mi się o pracę u „Philipsa”, a tam to znów bardzo organizacja podziemna rozwinięta, akowcy bardzo działali. U „Philipsa” pracowałam i kiedyś ten pan majster spotkał mnie i mówi: „Wie pani co się stało z Kochem?”. Mówię: „No właśnie, nie wiem”. Pokazał się tam jeszcze [raz], bo to czworobok był, wejście było to był ten… Dozorca… Portier, nazywał się Hojke, więc nie wiem czy on zdradził, nie wiadomo kto to zdradził, ktoś musiał zdradzić, więc przyszedł ten dyrektor, pokazał się jeszcze u tego Hojkego. Mieszkał na drugim piętrze, na pierwszym miał narzeczoną. Jego nie było, bo on się ukrywał, więc mieszkanie zapieczętowali, poszli do narzeczonej, ją aresztowali, jej gosposię aresztowali i podobno ona nie przeżyła, bo później dyrektor przyszedł do tego Hojke i mówił, że: „Co straciłem, to straciłem, to rzecz nabyta, ale najukochańszą osobę straciłem”. Zamordowali ją w alei Szucha.

  • Na gestapo?

Na gestapo, tak. Zawsze się zastanawiam, kto to był? Nigdy nie mogę [dowiedzieć się, kto to był]. Czytam nieraz gdzieś i nie natrafiam na to nazwisko. Na pewno to [był pseudonim], on inaczej się nazywał, ale występował jako Oskar Koch, niemieckie nazwisko.

  • Niemieckie imię. Tak więc po tym wydarzeniu musiała pani szukać innej pracy i zatrudniła się pani u „Philipsa”. Wspomniała pani o bardzo rozwiniętej organizacji podziemnej Armii Krajowej. Czy to właśnie tam zetknęła się pani z konspiracją?

Nie, ja już wcześniej się…

  • A no właśnie, czy mogłaby pani o tym opowiedzieć?

…wcześniej, bo w 1942 roku do KOP-u się zapisałam. Koleżanka przyszła: „Słuchaj, wiesz co, chodź ze mną”. Zaprowadziła mnie gdzieś, nawet nie bardzo wiedziałam, bo to nie można było, przecież to była ścisła konspiracja, zaprowadziła, tam przysięgę złożyłyśmy, okazało się później, że to gdzieś było na Bielaka chyba. To już wcześniej było, to już nie zmieniałam żadnej organizacji, nie przechodziłam z organizacji do organizacji, tylko w czasie Powstania, ale to dlatego, a tak to nie mogłam.

  • Jak pani wspomina działalność konspiracyjną, ale jeszcze przed Powstaniem, czyli tą działalność taką od momentu kiedy pani się związała, do momentu wybuchu Powstania, ten okres jeszcze okupacyjny?

Nosiło się, bo byłam też kolporterem, gazetki nosiłam, „Polska Żyje” i jeszcze nie pamiętam jakie, w każdym bądź razie kolportowało się te gazetki przede wszystkim. Nie było wtedy takiej [potrzeby], żebym była sanitariuszką, tylko mogłam przeszkolenie przejść, a tak to nie było i przypuszczam, że u Kocha też to samo robiłam. Na pewno, dlatego że jednego razu była łapanka na Nowym Świecie, na Krakowskim Przedmieściu, nie wiedziałam co, wyskoczyłam z tramwaju, to z budy wyskakują Niemcy, wskoczyłam gdzieś do bramy, na piętro, patrzę, biuro jakieś. Wskoczyłam do tego biura i mówię, że łapanka. „No to proszę usiąść, tu przy biurku”. Posadziły mnie panie przy biurku i później dzwoniły do sklepów na dole gdzieś, czy się już skończyła. Jak już odjechali Niemcy, no to wtedy mi powiedziały: „Może pani pójść”. Poszłam pod ten adres, który miałam napisany i ta pani mówi: „Proszę panią, czemu pani tak późno! Dyrektor co chwilę dzwoni, denerwuje się! Dlaczego pani nie było tak [długo]!”. Ja mówię: „No bo była łapanka, nie mogłam iść”.

  • Nawet bez własnej wiedzy?

Nawet bez własnej wiedzy, a bardzo często chodziłam [z Woli] na Barbary, na Grażyny, na Mokotów, a zresztą na Mokotowie mieszkał [Oskar Koch przy ulicy Rawskiej 9], w Alejach Niepodległości przed Nowowiejską dom, jeszcze jest, zawsze jak przejeżdżam, to patrzę. Ciągle mi siedzi w głowie, kto to był?

  • Przypomina pani sobie, który to był rok kiedy wpadł ten człowiek, kiedy gestapo przyszło do zakładu?

Chyba październik 1943 roku.

  • Czyli tak naprawdę pod koniec 1943 roku?

1943 roku, tak. Bo później zaraz [zaczęłam pracę u] „Philipsa”.

  • Jak wspomina pani okres przed wybuchem Powstania? Czuło się napięcie w Warszawie?

Oj! Czuło się, cieszył się człowiek, bo młodzież wszystka wyszła na ulice, tak to nie wolno było chodzić w płaszczach takich, nie mogli chodzić w butach oficerkach, ale to później widać było, że każdy nosi jakąś broń i to była radość szalona… W pierwszych dniach, tak?
Nie, przed 1 sierpnia. W lipcu, koniec lipca, 28, 29 lipca.

  • Czyli jakby to wrażenie czegoś doniosłego…

Tak, że to już coś, że już wszędzie, każdy się cieszył, że młodzież wyszła na ulice, bo tak to wszyscy byli zakonspirowani, nie można było wyjść na ulicę, bo Niemcy robili łapanki. Godzina policyjna była dalej, ale…

  • Jak reagowali Niemcy na tą taką ogólną euforię w Warszawie? Przypomina pani sobie jakie były relacje tej rzeszy młodych ludzi przechadzających się po ulicach, a Niemców, którzy mimo wszystko jeszcze wtedy w Warszawie stacjonowali?

Ja wiem? Nie mogę powiedzieć jakie było ich odczucie.

  • Jak się zachowywali?

Nie byłam nigdzie tak blisko gdzie komenda była. Niemcy chodzili, owszem chodzili, ale jak chodzili, to widziało się, ale tak nie mogę powiedzieć, bo nie chcę skłamać, nie umiem panu powiedzieć.
  • 1 sierpnia, dzień wybuchu Powstania. Kiedy pani dowiedziała się, że Powstanie wybuchnie?

To już wcześniej, to już się czuło i wiedziało się, że coś tam będzie. W każdym bądź razie wcześniej już mówili, że prawdopodobnie będzie Powstanie w tym dniu, czy tam, tak że to się już czuło, nie tylko się wiedziało, wiedzieć to się mniej wiedziało, ale się czuło. Poza tym ja w pracy, byłam u „Philipsa” właśnie, wszyscy już… Tam był mój kierownik, on był w straży fabrycznej, ale to był oficer podziemia. Tak że pamiętam, że nie chciałam się szczepić przeciw tyfusowi, a on mi mówi: „Słuchaj, zaszczep się bo ty wiesz co się szykuje”. On już mnie uświadomił nawet „…wiesz co się szykuje”. Rzeczywiście dobrze zrobiłam, bo jak się znalazłam w Oświęcimiu, to tyfusu uniknęłam.

  • Jak wspomina pani 1 sierpnia, wybuch Powstania, dzień…

Wracałam wcześniej z pracy, ponieważ wiedziało się, że trzeba się znaleźć na placówce. Ponieważ my mieliśmy na Tyszkiewicza ten punkt, więc jeszcze nie doszłam na Tyszkiewicza i później już Powstanie, już strzelanina, już do domu nie doszłam, tylko już do cmentarza doszłam. Koleżanka z mojej pracy mówi: „Chodź, pójdziemy tu. Pójdziemy na cmentarz, bo tam będzie mobilizacja”. Myśmy poszły.

  • Pierwsze dni Powstania jak pani zapamiętała, może mogłaby pani troszeczkę o tym opowiedzieć, przybliżyć nam.

Na cmentarzu było okropnie, bo to Niemcy ciągle strzelali w pobliżu, albo jeden cmentarz ostrzeliwali, albo drugi. Na jednym była „Zośka”, a na drugim był […] „Parasol”. Dla rannych były sanitariuszki, ja tam byłam i jako sanitariuszka i to co potrzeba było, nie miałam specjalnego przydziału, to co było potrzeba, to trzeba było robić. Pomoc taka, na przykład przynoszenie pożywienia Powstańcom, czy przenoszenie jakichś komunikatów, czy… Tych…

  • Rozkazów?

… rozkazów, tak, albo jeszcze było też robienie opatrunków, nie robiłam, nie byłam sanitariuszką, tak że nie mogę powiedzieć. Później był rozkaz, żeby się przedostać na Stare Miasto i myśmy tam w dwie, trzy osoby jakoś zgubiliśmy się i tam nas Niemcy na Sołtyka ulicy… Nie, Ostroroga i tam nas po prostu zgarnęli Niemcy, wyszli bo tam natówka była i z tej natówki strasznie strzelali, tam okropnie, całą dzielnicę ostrzeliwali z tej natówki. Wtedy zaczęli nas prowadzić, najpierw prowadzili nas do kościoła Świętego Wojciecha. Na Płockiej leżały ciała na skwerku, popalone z olbrzymimi brzuchami wysadzonymi, okropne to było, ludzie spaleni, rozstrzelani i od razu spaleni. Tam strasznie w pierwszych dniach tygodnia, mordowali ludzi. To na Płockiej było, mężczyzna starszy niósł młodego człowieka na plecach, szedł z nimi Niemiec. Przez całą Płocką przeszedł, a przy Wolskiej kazał położyć tego młodego człowieka i zastrzelił go, na naszych oczach, to było straszne przeżycie. Już przy samej Wolskiej, kiedy już prawie kościół był, prawdopodobnie do kościoła [chcieli], to on kazał [położyć] i zastrzelił go, tak że to były przeżycia straszne.
Później w kościele segregowali, to był pierwszy transport zasadniczo, bo tak to albo rozstrzeliwali Powstańców, albo ostrzegali a później zaczęli wywozić, bo jakoś po piątym… czy po którymś tam, już tak złagodzili, że nie rozstrzeliwali, bo tak to było powiedziane, że wszystkich warszawiaków trzeba zabić, nie brać do niewoli nic, tylko zabijać, więc to czynili z bezwzględnością. Młody, mały, stary, wszystko jedno, zabijali. Później nie wiem czy to Czerwony Krzyż, czy coś i jakoś tak mówili, że jakiś zakaz, ale w dalszym ciągu mordowali, tylko może właśnie akurat trafiłam na ten okres, że już nie [zabijali]. Ale już jak przy Wolskiej, w kościele Świętego Wojciecha byliśmy, to tam leżały ciała zamordowanych Powstańców.

  • Z tego kościoła…

Do Pruszkowa.

  • Do Pruszkowa, do obozu przejściowego?

Do przejściowego, tam jeden dzień, później nas zapakowali do bydlęcych wagonów i wieźli. Każdy myślał dokąd nas wiozą… Aha, w Pruszkowie czy gdzieś, siostry Czerwonego Krzyża nam powiedziały, czy w jakimś innym mieście, czy w Żyrardowie stanął pociąg i mówiły: „Słuchajcie, w Skierniewicach, gdy stanie pociąg my otworzymy te drzwi i uciekajcie”. Ale niestety dojechałyśmy do Skierniewic, pociąg nie stanął, ich nie było. Później ktoś mówi: „Słuchajcie, do Oświęcimia nas [wiozą]”. W Sosnowcu ludzie stali na peronach z żywnością, w Sosnowcu tylko, to już rzucali przez te dziurki, przecież bydlęce wagony nie miały okienek tylko jakieś dziurki małe, kawałek chleba, czy do picia coś, bo to cały dzień, całą noc myśmy bez jakiegokolwiek pożywienia byli. Później do Oświęcimia.
Do Oświęcimia nas przywieźli do… Brzezinki, gdzieś tak w południe, ale postawili nas w samym Oświęcimiu, to znaczy nie do Brzezinki, jeszcze nie dowieźli, w samym Oświęcimiu na bocznicy i staliśmy do godziny… Jak się ciemno zrobiło, to Żydzi [węgierscy] naprzeciw naszego wagonu stali, też w wagonie i strasznie [krzyczeli]: „Auschwitz! Auschwitz! Auschwitz!”. Później nas wyładowali, nie bombardowali tylko alarm był w tym czasie. Zaprowadzili nas do sauny, każdy myślał, że to jest krematorium, bo tak samo wyglądało. Nikt nie chciał pójść pierwszy, nikt nie chciał, każdy się cofał. Niemcy ciągle nas gonili, bo nikt nie chciał, a ja mówię: „Chodźmy już tam. No bo co [robić]?”. Wykąpali nas w zimnej wodzie, najpierw trzeba było się rozebrać, były papierowe torby i dokumenty, wszystko do tej torby, wszystko się oddało i nigdy w życiu nie zobaczyłam tego więcej. Golili, nie golili od razu i szmatę mokrą zakładałam na mokre ciało, nie było żadnych ręczników, nie było nic, na mokre ciało jakieś szmaty pożydowskie, zdezynfekowane, one były mokre. Później na drugi dzień dopiero nas wzięli do bloków i dzień jak każdy dzień, podobny do siebie.

  • Jakąś pracą się pani zajmowała w obozie, czy nie?

Nie, myśmy były na kwarantannie, nie pracowałyśmy, to znaczy raz nas gdzieś zaprowadzili, ale nie pracowaliśmy tam, w Oświęcimiu. Oczywiście później były Zähl Appell w nocy na przykład, trzeba było się zebrać, pójść, zbierali w jednej sali, Niemcy stali, około dziesięciu Niemców stało, trzeba było się rozbierać i patrzyli kto się nadaje do pracy, kto nie. Ja się oczywiście nie nadawałam, mnie odrzucali…

  • Na szczęście.

Nie wiem czy to szczęście, czy nieszczęście. Później w ostatnim transporcie zabrali mnie do Ravensbrück, mam tutaj dokumenty.

  • Może pani potem pokaże jak już skończymy rozmowę.

Zawieźli nas do Ravensbrück z Oświęcimia. W Ravensbrück posadzili nas na piaski, Niemców postawili z psami, przywieźli nas o szóstej rano, tam były dla esesmanów domki, to dzieci biegały [i krzyczały]: Bandit! Bandit! Bandit! . Jak szłyśmy, jak nas prowadzili. Potem cały dzień i całą noc staliśmy, nie wolno było siadać, nie wolno było się kłaść. Najgorsza rzecz, stać i spać na stojąco, to jest straszna rzecz, bo człowiek usypia i kolana mu się [uginają] i ta osoba co… Przecież tam było dużo ludzi, osób, byliśmy ściśnięci. Ta, która stała przede mną, też przeżywała to, zaraz była poruszona przez tą osobę, która usypiała. Spanie na stojąco było straszne. Dali nam po kawałku chleba na drogę, to nawet tego chleba nie zjadłyśmy przez te dwadzieścia cztery godziny, bo to zmęczenie było tak straszne. Dopiero później popołudniu, na drugi dzień wzięli nas znów do sauny… Aha, jeszcze wcześniej w Oświęcimiu oczywiście numery. Najpierw nas zaprowadzili do bloków i mieli tatuować, a ponieważ już nie mieli czasu, później zaczęli zwozić [dużo ludzi], to już w ogóle nie mieli czasu, bo później to już i cywilne były [transporty], a wtedy to ja pierwszym transportem z Warszawy byłam wywieziona, później dalsze transporty przychodziły i nas nie tatuowali. Tylko mieliśmy na rękawie wydrukowany numer i czerwony winkiel z literą „P”, to polityczny, jak czerwony, to znaczy, że polityczny.
W Ravensbrück znów to samo, nowy numer, nawet ta sama procedura, a później na końcu, jeszcze nie darowali, do ostatniego dnia nie darowali. W końcu chyba tam miesiąc byłam i później wysłano nas do Magdeburga, tam gdzie Piłsudski siedział. To była komenda Buchenwaldu, miejski oddział Buchenwald, a kobieca była tylko komenda. Tam było bardzo ciężko, chyba najbardziej ciężko, może nie najbardziej niebezpiecznie, najbardziej niebezpiecznie było w Oświęcimiu, ale najciężej to właściwie w Buchenwaldzie było, bo się pracowało dwanaście godzin, jeden tydzień na noc, drugi na dzień, bez przerwy dwanaście godzin, piętnaście minut przerwy było na dwanaście godzin.
Jak się szło o czwartej na noc, no to na szóstą, to od szesnastej dawali zupy trochę, litr, nie wiem czy pół litra, jedną chochlę i kawałek chleba, to było chyba dwanaście deka. [...] Na osiem osób był ten chlebek, dwanaście deko było po prostu, łyżka marmolady czasami i kawałeczek masła jak te kosteczki, oczywiście mniejsze niż te obecne. To było na dwadzieścia cztery godziny. Ponieważ ja w życiu zawsze mało jadłam, byłam niejadkiem strasznym całe życie, więc nie powiem, że wystarczyło, ale mogłam przeżyć. Innym nie wystarczało, mnie też nie wystarczało, ale mogłam przeżyć. Natomiast kobiety, które potrzebowały więcej jeść, to była tragedia. [...] Zresztą w Oświęcimiu też nam powiedzieli jak tylko nas przywieźli, to więźniarki, które już tam długo były mówiły: „Kobiety, jeżeli przeżyjecie trzy tygodnie, miesiąc, to przeżyjecie, ale pamiętajcie nie załamujcie się, bo jak się załamiecie, to zaraz będziecie padać”. Niestety tak było. Widocznie należałam do tych psychicznie silniejszych i przeżyłam to wszystko, ale straszne to było.

  • Czy tam w Magdeburgu już pani doczekała końca wojny?

Nie, jeszcze nie, to nie było wyzwolenie. Wchodzili Amerykanie na przykład od zachodu, a nas rano wyprowadzili z fabryki, o dziesiątej rano i oczywiście chcieli nas koniecznie wyrzucić z tego lagru. Ten lagier był tak jak tutaj telewizja, tam była fabryka, a tu jakby był obóz, tylko taka przestrzeń była. Myśmy nie chcieli, bo powiedzieli, że tam są karabiny maszynowe i będą w nas strzelać, więc nikt nie chciał pójść. Zrobił się tumult i w tym momencie Niemcy pouciekali, cała obozowa obsługa pouciekała i trzy dni byliśmy bez nikogo. Przychodzili Niemcy cywilni, którzy znali nas z fabryki, niektórzy cywilni to pomagali, chociaż niewolno im było. Mówili: „Nie ruszajcie się stąd. Czekajcie, front idzie tu już, Amerykanie wchodzą do miasta, nie ruszajcie się, bo na ulicy to nie macie dokumentów”. Nie mieliśmy przecież dokumentów, bo zabrali nam. […] W końcu już wyprowadzili nas i dalej na wschód za Łabę. Stanęli Amerykanie w Magdeburgu, a z tej strony szli Rosjanie, ale to trwało jeszcze trzy tygodnie i nas jeszcze raz do Ravensbrück wieźli. Prowadzili nas pięć kilometrów poza Magdeburgiem, posadzili nas na stadionie na odpoczynek i w tym momencie puścili kilka pocisków w górę, zaczęły się rozrywać i więźniów zabijały. Zaraz się rzuciłam twarzą na murawę, podnoszę głowę, tuż przy mnie Rosjanka leży, bo tam byli więźniowie nie tylko z Powstania, wszyscy, Francuzki, Belgijki, nawet Greczynki, Czeszki, najwięcej było Rosjanek i Polek.

  • Ale w ogóle z całej Europy kobiety?

Z całej Europy kobiety, tak, nawet w naszym bloku. Greczynki zawsze się biły miedzy sobą. Podniosłam głowę i patrzę, Rosjanka tuż przy mnie leży, akurat…

  • Trafił ją.

Mnie minęło, a ją w głowę.

  • Jak pani doczekała wyzwolenia, to znaczy z czyjej strony, Amerykanie czy Rosjanie?

Rosjanie, bo byłam na wschód wyrzucona poza Łabę. […] Jak prowadzili nas, prowadzili, w końcu posadzili nas w jakiejś szopie i rano ktoś mówi: „Słuchajcie, Niemcy uciekli!”. Wszystko z tej szopy zaczęło uciekać, a Niemcy za chwilę, nie wiem gdzie, oni pewnie na śniadanie poszli czy gdzieś, przyszli i słyszymy: Halt! Ale myśmy we trzy poszły w inną stronę. Wszyscy na przykład w kierunku południowym, a my w odwrotnym kierunku. Było kilka nas, byłyśmy niewidoczne, a tu cały tłum szedł, więc Niemcy, słyszymy: Halt! Halt! strzelają i pozbierali wszystkich, a myśmy zostały.
Po tygodniu nas oskarżyli, że Polaków tych… Aha, bo tam był Polak w polu i mówi: „Słuchajcie kobiety, idźcie tam do wsi, tam są Polacy, to wam pomogą”. Byłyśmy we trzy. Rzeczywiście poszłyśmy, zajęli się nami, dali nam nocleg, ale oskarżyli, że Polacy przechowują więźniów tu. Znów przyszedł żandarm i zabrał nas dwie, prowadził w pole. No to już byłam pewna, że wtedy to już nas w tym polu zastrzeli. Ale na szczęście zaprowadził nas do innej grupy, co też zbierali, już na drogę, szosę i tam szły kolumny, pozbierano uciekinierów wszystkich i znów prowadzą nas.
Później przed jakimś majątkiem stoi kupa Polaków, którzy pracowali w tym majątku. Tam już nie było tylu Niemców jak w obozie, co któraś piątka Niemiec szedł z karabinem, jeszcze psy i [niezrozumiałe], tam od czasu do czasu Niemiec. Mówią: „Co to? Skąd wy jesteście?”. Mówimy: „Z obozu?”. „Chodźcie, chodźcie”. Otoczyły nas żeby już nas nie [wzięli], a w obozie chodziłyśmy w cywilnych ubraniach, w Ravensbrück w pasiakach, a tam już nam dali cywilne, bo w fabryce pracowaliśmy, ale „sztalfy”, olejną farbą wymalowane krzyże, na plecach i na przodzie. Bałyśmy się o te krzyże, że nas tam zobaczą, ale nie zobaczyli i zostałyśmy. Tam znów Polacy mówią: „Pani może ze mną spać”. Druga mówi: „Pani może ze mną spać”. Zatrzymałyśmy się i te trzy tygodnie, u tych Polaków, w tych majątkach żeśmy [się zatrzymały]. Z tym że jak Niemiec przyszedł budzić ich rano, to myśmy do lasu uciekały, jak oni już poszli do pracy, to myśmy wracały. Później Rosjanie przyszli i wyzwolenie było. Ci Polacy brali konie, woły i do Polski jechali. Ponieważ miałam zapalenie, w obozie już miałam zapalenie oskrzeli, gorączkę, więc mnie też wzięli na wóz i do Polski jechałam. Tymi wołami żeśmy jechali trzy, cztery dni chyba do Frankfurtu nad Odrą. Tam zabrali nam woły, dali konie i do Rzepina żeśmy dojechali, ale tam jakieś pociągi z żelastwem były i dalej wróciliśmy do Warszawy.

  • Na tym się wojna dla pani skończyła, tak naprawdę?

Jeszcze nie bardzo, bo tak: domu nie było, nie było łyżki, nie było miski, Czerwony Krzyż pięćdziesiąt złotych dał. Może byli sprytniejsi ludzie, to może prędzej. Ja ani mama moja nigdy nie byłyśmy bardzo sprytne, to nie bardzo umiałyśmy sobie [coś zorganizować]. Trochę byłyśmy w Brwinowie, jakiś czas później mój stryjek, który mieszkał kiedyś, na Rozbrat, tam w czasie okupacji mieszkanie zabrali dla Niemców, a dali mu na Starym Mieście. Tam miał mieszkanie dwupokojowe, dali mu lokatorów, to myśmy przyszły. Pięcioro nas w jednym pokoju było, to już w ogóle było niemożliwe. Moja siostra była też w Oświęcimiu i taki pan pomagał, później miał adres, dowiedział się, że kobieta… Tam była gehenna, bo jak kobiety wyprowadzili w styczniu już, nawet do samego końca, w styczniu wyprowadzali, poprowadzili dwieście kilometrów w zimnie pieszo. Ten pan wiedział, że rano będą wyprowadzali kobiety, przyszedł w nocy do blokowej i żeby poprosiła ją, dał jej ubrania, buty na tą drogę i jeszcze Parkula, nie żyje już w tej chwili i on później prosił, że jak ona wróci, czy on wróci, to dadzą rodzinie znać. On nie miał jak, bo myśmy nie miały domu, nie było gdzie, a on mieszkał w Trzebini, więc ona napisała czy on żyje, czy nie, dowiedzieć się, bo dzięki niemu ona przeżyła tą drogę.
Później matka dostała list. On był we Wrocławiu, a jego mama była w Trzebini. Pojechała do Wrocławia z tym listem i on przyjechał do Warszawy. Jak zobaczył, że my w takich warunkach mieszkamy, to do mojego brata mówi: „Słuchaj, przyjedź do mnie, mieszkanie sobie jakieś wyremontujesz, czy coś, żebyście miały, no bo przecież niemożliwe żebyście tak mieszkali”. No to taką dziurę w ścianie, brat znalazł mieszkanie, oczywiście trzy pokoje, ale z dziurą po pocisku, wyremontował i mieszkaliśmy dziesięć lat we [Wrocławiu].

  • Może jeszcze takie ostatnie pytanie. Czy w związku ze swoją działalnością konspiracyjną, miała pani po 1945 roku jakieś nieprzyjemności ze strony ówczesnych władz?

Oczywiście. Jak wezwali mnie kiedyś na UB, nie wiem w jakiej sprawie, zaczęli mnie przesłuchiwać w banku, bo pracowałam w banku już we Wrocławiu i kiedyś telefon: „Pani Danielak?”. „Tak”. „Proszę przyjść na komórkę B”. Wiedziałam, że tam jest, ale nie wiedziałam… „Wie pani gdzie?”. Mówię: „Wiem”. Wcale nie wiedziałam, ale powiedziałam, że wiem. Idę po schodach, stoi mężczyzna. „Pani Danielak?”. Mówię: „Tak”. „Proszę bardzo”. Wchodzę, milicjant, no i zaczęli przesłuchiwać, do dziś dnia nie wiem o co im chodziło.

  • Czyli to był tylko taki jeden epizod. Potem to już się nie powtórzyło?

Nie, nie powtórzyło się.




Warszawa, 25 lipca 2006 roku
Rozmowę prowadził Mateusz Weber
Alicja Otylia Danielak Pseudonim: „Tyla” Stopień: sanitariuszka, łączniczka Formacja: Batalion „Zośka” Dzielnica: Wola Zobacz biogram

Zobacz także

Nasz newsletter