Alina Kondracka „Czarna Alka”

Archiwum Historii Mówionej

Jestem Alina Brzeska z domu, Kondracka obecnie, z męża. Mieszkam we Wrocławiu. Urodziłam się w Warszawie, na ulicy Tatrzańskiej 12.

  • Pamięta pani datę?

1925 rok, 12 marca.

  • Proszę, żeby opowiedziała pani troszeczkę o swoim domu rodzinnym.

Tatuś mój skończył szkołę Wawelberga, w telefonach pracował – PAST-a tak zwana. Bardzo dobrze zarabiał, jeśli miał około siedemset złotych i jeszcze nam przynosił prezenty różne. Było nam bardzo dobrze.

  • Ile miała pani rodzeństwa?

Brata miałam jednego.

  • Na jakiej ulicy mieszkaliście w Warszawie?

Na Tatrzańskiej 12, teraz zrobili Tatrzańska 4/2. Prawie na rogu mieszkałam, przy Nabielaka. Na Bagatelę do szkoły chodziłam. Nabielaka, Podchorążych i autobus do szkoły.

  • Proszę troszeczkę więcej opowiedzieć o szkole.

Szkoła była z samych wojskowych. Przychodzili ordynansi po dziewczyny. Jak Piłsudski zmarł, to przyszła pani Roszkowska i Popielewska – prowadziły nasze gimnazjum. To było gimnazjum, [które kończyło się] małą maturą, jak teraz, dziesięciolatka. Przyszła: „Słuchajcie, który z ojców, z rodziców, ma samochód dodatkowy na pogrzeb naszego Piłsudskiego?”. A jedna z nich wstała: „Moi rodzice mają”. A oni wszyscy mieszkali blisko, naprzeciwko pałacu naszego, Belwederu. Byłam tam ze trzy razy. Oglądałyśmy, gdzie [Piłsudski] spał, gdzie pracował, jak wyglądał. Spał na drewnianej, przykrytej... Już nie wychodził, był bardzo chory.

  • Jak pani zapamiętała Warszawę oczyma dziecka?

Piękna. Aleje Ujazdowskie cudowne. Łazienki, Chopin przepiękny był. A grób na Czerniakowie moich rodziców też był przepiękny, bo Chrystus ciągnął za sobą krzyż i szatę – mój wujek był architektem (Jako pracę dyplomową [wykonał] albo w kościele na Zbawiciela, albo na placu Trzech Krzyży – tego nie powiem, bo byłam dziewczynką małą, opowiadano mi – posthum… w którejś nawie, może niekoniecznie [na] głównym ołtarzu. Tam było napisane: „Praca dyplomowa Czesława Sokolińskiego”).

  • Jeszcze przed wojną zdążyła pani skończyć szkołę powszechną?

Przed wojną skończyłam powszechną, owszem. Już zdałam do drugiej, maturalnej [klasy], bo miałam czternaście i pół roku. W marcu urodzona, więc musiałam mieć siedem lat, jak poszłam do szkoły. Dwa lata mi owało, żeby mieć maturę.

  • Wrzesień 1939 roku, wybucha wojna. Jak to wpłynęło na losy pani rodziny?

Ojciec mój zmarł w 1936 roku, mama zmarła w 1940 roku, w lutym. Zostałam sama z bratem [starszym o] dwa lata. Było bardzo ładne mieszkanie, dużo mebli było pięknych, stylowych, bo mój wujek chrzestny – Berent – w Alejach Jerozolimskich, gdzieś koło hotelu, miał swój zakład, robił stylowe [meble]. W tamtym pokoju mam. Powiedziałam, że się nie rozstanę z bratem, nie pójdę do cioci, a mój brat nie pójdzie do babci. To znaczy byli Berenci i Brzescy, bo ciotka wyszła za Berenta, tego co meble stylowe [robił], a mój dziadek robił z kolei meble budowlane, i byli bogaci (proszę popatrzeć [na fotografie], jakie miały suknie piękne, nie wszyscy chodzili w takich sukniach). Ale jeśli chodzi o mnie, to chodziłam do szkoły bardzo patriotycznej. Nam pozwolono chodzić do ogródka jordanowskiego, który był zamknięty, i tam siedział, pilnował strażnik, żeby nikt nie wchodził, bo to było dla uprzywilejowanych: pułkowników, generalicji. Pół Bagateli to były koszary, a następne pół Bagateli kawiarnie i nasza szkoła na placu Unii Lubelskiej. […]
[Cięcie]
Broni było masę, bo mój brat, jak tylko wojna wybuchła, to zaraz do koszar [się udał] przy Koszarowej, żeby broń [organizować]. Zrobili nam grochówę, rozdawali nam słoninę, buty, inne rzeczy, a mój brat [tylko] broń [gromadził], i to wszystko było chowane u nas w domu. Z tym że o wszystkim nie wiedziałam, bo mamusia zaprotestowała przed śmiercią, bo powiedziałam: „Mamusiu, ja idę okopywać Warszawę. Ale brat niech nie idzie do obrony Warszawy, bo zginie”. Zginęło bardzo dużo [ludzi].
Tak jak panu mówię, jedna część Tatrzańskiej była polska, druga część Tatrzańskiej folksdojczów. Taki dobry i uprzejmy był Niemiec, Ślązak. Przyszedł i powiedział: „Jutro będziecie paleni”, dlatego dużo rzeczy zakopałam. Żeśmy przeszli do ulicy Chełmskiej. Tam właśnie – w mieszkaniu u tej pani, co zabili Junoszę-Stępowskiego za żonę, bo zdradzała naszą organizację, nasze podziemie, za narkotyki, ona zniknęła, ale synowa została i powiedziała – weszłam do pokoiku, do dowódcy poszłam, żeby mnie przyjęli, bo chcę walczyć, a on mówi: „Nie mamy broni”.

  • Poprzez kogo trafiła pani do konspiracji? Kto panią wciągnął?

Od początku brat, tylko byłam zakamuflowana. Wiedziałam wszystko, co powinnam wiedzieć. „Teraz graj na [patefonie], a my idziemy do drugiego pokoju”.

  • A kiedy pani złożyła przysięgę? Składała pani przysięgę w ogóle?

Przysięgi nie składałam, bo mamusia bratu kategorycznie zabroniła. Pomimo że brat mnie z musu wciągał, przecież nie mogłam wyjść z mieszkania, kiedy przychodzili. A broni było mnóstwo. Dopiero na sprawie sądowej się wydało, że to było pod belkami, wysoko tak. Bo to była pakamera – pokój z małym oknem, z którego mamusia zrezygnowała, bo to była kiedyś kuchnia.

  • Pani mama umarła z przyczyn naturalnych?

Gruźlica. Gruźlica tak panowała okropnie: tatuś na gruźlicę [zmarł], mama na gruźlicę [zmarła], siostra mamy, taka piękna dziewczyna, na gruźlicę [zmarła]. Tatuś i mamusia wszędzie po sanatoriach jeździli, bo stać ich było, bo bardzo dobrze zarabiał: Krościenko, Szczawno-Zdrój, Świder, Otwock, Zakopane, Giewont i inne. Jest pamiątka, jak tatuś napisał: „Stefciu, przyślij pieniądze, bo pożyczyłem sześćdziesiąt złotych, bo wracam”. I leczyli się. Leczyli się bardzo długo, ponieważ tatuś miał trzydzieści sześć lat, jak zmarł, a mama miała trzydzieści siedem.

  • A po śmierci rodziców kto utrzymywał rodzinę?

Mama utrzymywała rodzinę do 1941 roku, bo brat zabrany był do „telefonów”, [czyli] do PAST-y, tej z racji, że tatuś miał takie stanowisko.

  • Jak pani brat miał na imię?

Tadeusz. Był uczniem. Ładny mundur miał. Tutaj [na ramionach] miał dużo złota i „telefony” zażyczyły sobie do Lipska wywieźć młodzież. Na razie zarabiał osiemdziesiąt złotych, ale był tylko uczniem (bo mój ojciec to skończył całą szkołę, a oni nie). Przedtem jeszcze, za cara i za innych choler, to się tatusia szkoła nie nazywała uczelnia czy uniwersytet, czy coś innego, tylko taka uczelnia Wawelberga (pan wie, od Wawelberga to przecież „Enigmę” rozpracowali). Już po wojnie była zaaktyzowana [?] i nazywała się uczelnia techniczna, technikum czy coś, [imienia] Wawelberga.

  • Uczęszczała pani na tajne komplety w czasie okupacji?

Owszem, były tajne komplety u nas w szkole. Uczyli nas, że będzie wojna. W 1938 roku już czytałam gazety. Mam mnóstwo gazet i wszystkiego, jak przyjechał Noël – francuski minister spraw zagranicznych – namawiać, żeby Polska poszła z Rosją, a Rydz-Śmigły się nie zgodził, i się nie zgodzili. A jak przyjeżdżały jakieś delegacje zagraniczne, to myśmy się uczyły hymnów narodowych. Można powiedzieć, że nasza szkoła to właściwie była polityczna. Roszkowska i Popielewska też brały udział w różnych działaniach. One nas uczyły: maski żeśmy miały, karabin maszynowy miałyśmy już, bośmy składkę zrobili na karabin maszynowy. To był pierwszej produkcji, jeden z najlepszych karabinów maszynowych. Uczyła nas, mówiła nam, co będzie, jak będzie: „Żebyście się skupiły”. Później już nie chodziłam, bo się bałam, bo łapanki były, to nie chodziłam do żadnych koleżanek na komplety, żeby douczać się tej matury. Stanęło na tym, że się zainteresowałam moim domem, bo chcieli nas [rozdzielić] – do cioci brat, a ja do drugiej cioci miałam iść. A ja powiedziałam: „Nie, ja zostanę z bratem”. I żeśmy żyli z kartkowych przydziałów. Żeśmy mieli kartkowe przydziały, które się brało w komisariacie. Był pan, który nami się zaopiekował. To był niejaki rotmistrz Władysław Jagodziński, on już zginął biedaczysko. Kartki żywnościowe brał [dla nas]. Mieliśmy tych kartek dość sporo, to troszkę sprzedałam cukru, troszkę sprzedałam chleba i tak żeśmy żyli. A te osiemdziesiąt złotych, to Niemcy w dalszym ciągu dawali bratu. To było bardzo mało, to było tyle co nic.
Później, po roku czasu, wyszłam za mąż. Byłam swatana, bo ja nie chodziłam nigdzie. Ponieważ mój mąż powiedział: „Albo ja, albo Tadzio, bo ja się boję”. Bo on z łapanki uciekł, z pociągu, już wieźli go do Niemiec. Tak że jak brał ze mną ślub, to zdobył prawdziwe swoje dokumenty, bo one były w Arbeitsamcie. Uciekł i ktoś ze znajomych dał mu [dokumenty]. Poznałam go nie pod tym [prawdziwym] nazwiskiem, ale [wtedy tego] nie wiedziałam. Tylko że on mi się zaraz oświadczył. Poznałam go dosłownie na tydzień przed świętami, a w święta mi się oświadczył. Powiedział, że musi zdobyć dokumenty, bo chce się w czerwcu ze mną żenić.
Ponieważ zmarła moja kuzynka, a brat pisał list, że ucieknie z Lipska gdzieś pod wagonami, to poszłam do gestapowca, do kwatery głównej – do tej naszej wieży, co się [później] broniło ją – do PAST-y. Poszłam i proszę go, żeby mego brata nie wywozili nigdzie do Treblinki, tylko do Lipska, żeby dali mu karę. A on do mnie: „Ty verfluchte, ty szmato, ty taka, tyś dostała na dziesięć dni dla brata, a on nie wrócił do Lipska. Już ciebie tam damy, gdzie jego”. Jezu, nogi mi wrosły, myślałam, że nie przeżyję, cholera.
  • A dlaczego pani brat był aresztowany?

Nie pojechał do Lipska. Tylko to. Przyszli, zaaresztowali go.

  • I wysłali go do obozu zagłady?

Tak. Dlatego że chciał dalej walczyć, bo uczył się w podchorążówce i był nieobecny w domu.

  • Kiedy pani ostatni raz widziała swojego brata?

W 1943 roku. Ja spałam, moja kuzynka go zobaczyła, jak [ze związanymi rękoma] go prowadzili. Bo on w fabryce niemieckiej pracował, zatrudnił się tam, gdzie farbują ubrania, czołgi i inne. Mówi: „Może, jak tam dostałem zezwolenie, to mnie już dadzą spokój. Pracuję przecież dla Niemców”. A mój mąż powiedział: „Albo ja, albo Tadzik, bo ja się boję”. I brat się spakował, miał jechać w lasy krakowskie, a ja go zamknęłam, a kraty były w oknach i nie pojechał w lasy krakowskie.
I później, za tydzień, aresztowali go. Z tej fabryki go wyciągnęli, co farbowali niemieckie czołgi, nie czołgi, mundury. Tak że moja siostra cioteczna szła, druga godzina była: „Tadziu, obudzić Alinkę?”. „Nie, nie”. To był październik, 1943 rok. A w styczniu, w 1944 roku, przyszedł telegram, że zmarł na zapalenie opon mózgowych i owało mu do wyjścia jeden miesiąc, że dostał taką jakoby karę. Nie wierzę w to, bo z Treblinki się nie wychodzi. Dowiedziałam się gdzieś tutaj pokątnie, że Treblinkę zlikwidowali jakoby w listopadzie. Nie wiem, czy to prawda, ale dostałam w styczniu telegram. Myślałam, że szału dostanę. Ja go zamknęłam, zakratowałam. We wszystkich oknach u nas w domu były kraty, bo mieliśmy cztery pokoje na dole. To był parter, ludzie przechodzili z fabryk, zaglądali, nieraz mamie wyciągnęli jakąś laleczkę z toaletki, tak że mama porobiła kraty naokoło, cały parter, od kuchni, podwórka, do ulicy.

  • Jak wyglądały przygotowania do Powstania. Przygotowywała się pani do funkcji sanitariuszki?

Nic nie było. Siedziałam w domu i się bałam.

  • Powstanie było dla pani zaskoczeniem czy wiedziała pani o tym?

Wiedziałam o Powstaniu. Wiedziałam, żeby nie wychodzić 1 sierpnia o godzinie piątej. W niedzielę się dowiedziałam od brata ciotecznego, bo poszedł w Powstanie, a we wtorek był [początek Powstania]. Zginęli wszyscy. On został jeden. Wyciągnęli go w Pruszkowie sanitariusze, zawinęli, bo był poraniony. Nie miałam z nim wcale kontaktu. Była nas czwórka i wszyscy troje zginęli. Nie miał nawet dowodu. Starał się, ale jakoś... Coś tam dostał, jakiś kombatancki. Ale ja byłam wysyłana z bronią, z gazetkami. Latem do dziesiątej było chodzenie, to wtedy do dziesiątej chodziłam. A jak z mężem było, to lepiej nie mówić. Nie istnieje dla mnie, przez niego mój brat zginął. Albo zakapował. Nie wiem. On też był lewy.

  • Gdzie zastał panią wybuch Powstania?

W domu. Przyszedł Niemiec, Werkschutz, bez blachy. Mówił, zdaje się, po śląsku: „Będziecie jutro paleni. Zakopcie, co macie. Weźcie, co macie”. Jeszcze żeśmy chleb sobie upiekli. Zapasy żeśmy zrobili. Żeśmy czekali. Przyszli po dwóch dniach, pootwierali okna, wypędzili z domu, wpuścili rurę, co mieli jeszcze na plecach, i parę bomb, i tak po kolei, dom za domem. Mówili, że prowadzą nas do Łazienek, [że] kopać będą. A po drodze już się palił dom na Nabielaka, i pani padła na męża, bo się palił. A on jeszcze klął na Niemców, a oni strzelali do niego. Jak nas popędzili, to myśmy się rozdzielili. Myśmy w prawo poszli, w ulicę Stępińką. Tam Niemcy z karabinami maszynowymi, [strzelali].
To był drugi czy trzeci dzień Powstania. Żeśmy jakoś przeszli. Czy oni dla śmiechu to robili, czy oni wiedzieli, że my tam wpadniemy, bo tam jest walka o przyczółek czerniakowski? I żeśmy tak przeszli na ulicę Chełmską. Nikogo nie widziałam. Jedna tylko walczyłam tam, gotowałam zupy, wałkowałam ciasto w piwnicy, ale nie było wody, nie było jak odlać, przelać, i taką papaciaję oni jedli. W nocy spałam w piwnicy, jak było cicho. A jak było głośno, waliła „szafa” albo „krowa”, i to tak „buu”, to jeszcze z trzeciego piętra można było do piwnicy skoczyć. Ale ja byłam stale z rannymi. To był zakon sióstr i one [pozwoliły] rannym tam być, ale na górze nie, tylko na dole. Zamknięte było. Na podwórze było otwarte, naprzeciwko sztabu. Chłopcy się porozbiegali, nie było nikogo, wszędzie latanina. Cały czas mówili, że z „Baszty” wyciągają, że „Baszta” się broni jeszcze, i do nas to wszystko szło. Właściwie to nie mogę powiedzieć, że byłam tylko sanitariuszką, jeśli bratu pomagałam, jeśli broń przenosiłam, jeśli nawet w stójkach stałam, kiedy u nas było uczenie się bronią [posługiwać]. Jeśli były jakieś szepty i po kątach się gdzieś rozchodzili, to na patefonie grałam. Wszystko wiedziałam. Tylko brat mi zabronił latać po ulicach, mnie nie wolno było, tylko do Bagateli [niezrozumiałe], więcej nic.

  • Pamięta pani pierwszą ranną osobę, której pani udzieliła pomocy?

Pamiętam. Taki ładny chłopak, czarny, oczy piękne. „Siostro, ratuj mnie”. „Jak ja mogę cię ratować kochany, jak ty cały poobijany jesteś?”. A tam wpadli powstańcy: „Uciekać, gdzie kto [może], bo jesteśmy oblężeni”. Jak ja mogłam... Popędzili nas później do Pruszkowa i pierwszy wagon, jaki podjechał – kolejka EKG, [która] jeździła do Włoch – powiedzieli, że jedziemy do Wiednia na roboty, a zawieźli do Oświęcimia.

  • Zamiast do Wiednia, zawieziono panią do obozu w Oświęcimiu?

Tak, od razu do Oświęcimia.

  • Ile osób było w tym transporcie razem z panią?

Mnóstwo. Dołek zrobili, żeby siusiu móc zrobić.

  • To były kobiety, dzieci?

Kobiety, dzieci, mężczyźni – wszyscy. Nagromadziło się tego, nie wiadomo skąd. Powyciągali z hal roboczych, co robili remonty pociągów. Dużo hal było i w tych halach siedziało mnóstwo ludzi cały sierpień. Jak to zobaczyłam, to nie mogłabym przeżyć tego, bo chociaż moczyłam cukier w chlebie i jakoś jadłam, jakoś żyłam. Troszeczkę odżyłam, jak wyszłam za mąż, ale to było tylko jeden rok, więcej nie. Mi nie wolno było... Getto się paliło, smród taki okropny szedł, że nie [można] było wytrzymać. W kwietniu się getto paliło, w 1943 roku. A mój brat właśnie latał tam i zanosił, nie wolno mi było tego mówić.

  • Jak pani przeżyła Oświęcim?

Okropnie. Rozebrali nas do naga. Postawili nas. Kupa ludzi wysiadła. Nie wiadomo, skąd ci ludzie się wzięli. Szum okropny. Ci, co już tam się zadomowili, w tym Oświęcimiu, to byli baronami: marynarki nosili eleganckie, na luzie, buty z cholewami, tylko mieli paski napisane – [pionowy] albo „V” – ale nie farbą, tylko naszyte. To byli [ludzie] na stanowiskach, bo przecież Oświęcim istniał, funkcjonował. Tam przecież ludzie pracowali, elektrycy i różni. Pracowali więźniowie, tylko jedni byli funkcyjni, mieli lepsze funkcje, z Niemcami się zakamuflowali trochę. Jak przywieźli nas na rampę, to zaraz wpadli informować nas, że jedną parę butów to możemy sobie zostawić i jeśli mamy więcej, to dać im, bo i tak nam zabiorą.
Na koturnach szłam, [jak] mnie prowadzili Niemcy. Kobieta padła przede mną, bo za wolno szła – prowadzona była wtedy, jak nas na Czerniakowskiej złapali. Córka na nią wpadła: „Mamo!”. Na tą córkę też strzelił. A ja z tobołkiem i w koturnach. Nie wiem, czy mnie cud ocalił, czy pomyślał [Niemiec], że nie walczyłam, bo miałam futro. Nie wiem, może inaczej mnie potraktował z tym tobołkiem. Ale zamarłam, te koturny się wyginały, stałam i nie mogłam się ruszyć – noga z drewna. W końcu nogi mi się jakoś ruszyły, zaczęłam iść i dogoniłam ten cały [transport], co zaaresztowali nas wszystkich. Tam byli ranni i nie ranni, i różni. Na wały czerniakowskie [nas prowadzili], stamtąd gdzieś naokoło, ogródkami – już nie pamiętam, bo to nocą – do tego EKG, i później do Pruszkowa. To było w dwóch dniach. Nigdzie się nie motałam, bo nie miałam jak. Żeśmy przyjechali do Oświęcimia. Z rampy nas posegregowali. Jedni poszli nie wiem gdzie, ale nas dali do mykwy, włosy golić. Kobiety się kłóciły, nie chciały dać włosów obciąć. Mnie obcięli, brzydko wyglądałam. Ale jedna pani miała bardzo piękne, długie włosy. I dzień przedtem powiedziała, [jak] mnie myła. Znała niemiecki, zwróciła się do lekarza. Lekarz powiedział: „Zostawić kobiecie, bo nie ma wesz”. Żadnych numerów nam nie robili, o dziwo. Długi czas nie wiedziałam, jaki mam numer oświęcimski. Dopiero Jelcyn dał Wałęsie, i coś przyszło z Czerwonego Krzyża, że mam taki i taki numer. […]
  • Skierowano panią do pracy w obozie?

Proszę posłuchać. Później moje rzeczy wrzucała do wora. Numer napisała, kartę wypełniała, nazwisko, dowód, wszystko, co miałam, kenkarty, nie kenkarty, to wszystko oddać, i do wora. Ja mówię: „Co pani tak rzuca do tego wora? Jak przecież wyjdę, to muszę to zabrać, a pani tak wyrzuca to wszystko”. A to były bułgarskie albo rumuńskie Żydówki, bardzo ładne, w czarnych fartuszkach, całkiem nowych, niebieskie kołnierzyczki. Tak to wszystko wyglądało pięknie. I ona tak na mnie spojrzała jak na głupią, i dalej. Później do golasa rozebrać [się] i myć, i mykwa. Stoimy do drugiej w nocy [na] golasa i czekamy. W końcu przechodzimy przez bramę. Wtedy [wcześniej], to było w tych barakach wojskowych, murowanych. O Boże! Jak zobaczyłam tą bramę – praca i coś jeszcze – to wiedziałam, że jestem w obozie. Baraki długie. W podłogach kamienne ocieplenie; [śpimy] cztery na dwóch pryczach. I się zrobiło zbiegowisko. Wreszcie, o drugiej w nocy, jakieś szmaty dali nam – lód był, przecież w górach było zimno. Dali nam jakieś szmaty, koszula bez majtek, bez niczego. Koszuli nawet chyba nie dali, jedną szmatę tylko.
Podzielili na pół męski barak. Ten barak się nazywał „jedenastka”. W połowie byli [ludzie] z Warszawy, złapani z Powstania i nie z Powstania, różnie to było, bo ludzie po kątach się też chowali. Kontakt był. Byli zadrutowani. Mykwa dla nas tu [po naszej stronie], mykwa tam [po ich stronie], zadrutowane do połowy. W nocy balety jakieś – „Tango milonga”, smażenie kartofli – u sztubowego Franka, do którego ten cały barak należał. My skulone leżałyśmy, zimno nam było, ale żeśmy wiedziały, co się tam dzieje. Idziemy później się myć do mykwy po [naszej] połowie: „Masz jakieś papierosy?”. – „Masz…” – jakieś tam coś. „Od kogo?”. – „A od Franka”. – „A co to za Franek?”. I tak się mężowie, bracia i ojcowie podowiadywali o tym Franku. Za tydzień czy za półtora tygodnia, przed naszym wyjazdem z Oświęcimia, wywieźli wszystkich Polaków z drugiej strony do Leitmeritz, do kamieniołomów. Po drodze tego Franka powiesili na pasku, za kobiety, które oni zmuszali do stosunków. Podobno za papierosy, za inne historie. Ale mi się wydaje, że te kobiety były winne, bo się ujawniały. Jak trzeba było do mykwy, to szły pierwsze. Myśmy się chowały, jedna za drugą, ze wstydu, a one nie. Może to były takie… Nie wiem. W każdym razie [po] niecałych trzech tygodniach wywożą nas. Na drogę dali jakieś plasterek kiełbasy chyba, czego nigdy w życiu nie widziałam, ani chleba, ani nic, ani jedzenia, i wiozą nas do Ravensbrücku. Nie wiemy, gdzie jedziemy, ale mówią: Ravensbrück. Stoimy na postojach, widzimy ogródki niemieckie, w oknach falbankowe firanki. Tak ze trzy dni.
Jak przyjechałam do Ravensbrücku, to było rozszerzanie [obozu], i to były wielkie magazyny. Tam nie było ani łóżek, ani miski, ani łyżki, ani nic. Krzaki były i to już był koniec [obozu], bo tam były kobiety do wycinania różnego [chirurchicznego], do eksperymentów. Nam nie było wolno oglądać, ale mimo wszystko żeśmy zobaczyły, bo myśmy były na końcu tego Ravensbrücku, które miało być rozbudowane, ale niestety nie było. Na dwóch pryczach to jedna na drugiej [leżała]. Ja pod spodem byłam, dusiłam się. Ale trzeba było iść do pracy. Deszcz padał czy śnieg, na rolki się sypało piach i się ciągnęło wysoko. Później, jak upłynęło parę dni, inna praca była – brały dwie [więźniarki] worki cementowe i ciągnęły gdzieś na kupę, na układanie, też wysoko. Jeden z worków wzięłam, okryłam się, bo było mi potwornie zimno, a stałyśmy na apelu. Poprosiłam kobietę: „Potrzyj mnie pani, bo mi tak zimno”. Ona mnie potarła, a oni usłyszeli. A oni tak umieli nas w piątkę ustawiać, że jak stanął z tej strony [z prawej], to widział wszystkich, jak stanął z tej [z lewej], to widział wszystkich, jak z tej [z przodu, też widziała]. Aufseherin szelest usłyszała, doleciała do mnie: Verfluchte Donnerwetter! – zbiła mnie okropnie. On mnie rzucił na ziemię, skopał mnie. Byłam nieprzytomna moment. Nie był to duży moment, bo zaraz ciskali mną, kazali wstać. Ale ja poczułam szumy. Co mi szumi? Później, krwawa dezynteria. Z czego? Poszłam w krzaki i lało się za mną krwią z tyłu. Mówili: „To krwawa dezynteria”. Mówili: „To jakieś sprawy inne, kiszkowe”. Z głodu czy co, nie wiem. Nie poszłam na rewir, bałam się. I [do tej], co z nią razem się trzymałam, mówię: „Ty też nie chodź”. Ona też dostała to. Później, jak już upłynęło trochę czasu, za trzy czy cztery tygodnie, wyjazd.
Poszłam do krematorium. Pierwszy raz zobaczyłam w życiu krematorium. To było właśnie w Oświęcimiu, przed wyjazdem do Ravensbrücku. Oni kipisz robili wtedy w naszych szmatach, czy w sienniku czegoś nie ma, jakieś zdjęcie, jakiś łańcuszek, a tutaj nagle tak wspaniale. Przecież zawsze chodziłyśmy do innej mykwy. Wprowadzają nas, puszczają ciepłą wodę, puszczają zimną wodę, nagle się wszystko zatrzymuje, my stoimy. I otwory były na wysokości. Ale przepięknie, wszystko z kafelek, podłoga w kafelkach. Mówię: „Nic, tylko jesteśmy w krematorium dla zwiedzających, takie krematorium turystyczne, żeby Czerwony Krzyż mógł sprawdzić, takie uczucie miałam. Właśnie tam się rozstałam z ciotką. Powiedziałam: „Ciociu, Ravensbrück nie będzie, jadę, ale do krematorium”. To było krematorium, bo by nam nie rzucili cztery czy pięć bochenków chleba więźniowie – chleb to było na złoto – i głowami kiwali. Myśmy stały później w tej eleganckiej sali, można było siedzieć na marmurowym, pod oknem, i się przyglądali i się śmiali. A oni nie mieli szmat dla nas jeszcze. I co się stało z tym krematorium? Okazało się, że jak moja ciotka była do końca, bo ją leczyła lekarka w Oświęcimiu, to napisała książkę wtedy – ja tą książkę też mam – „Listy ravensbrüczanek”. Tam były różne pozycje, jak się zachowali Niemcy w tym obozie czy w tym. Nie byłam w Warszawie, nie dostałam blankietu, żeby coś wypełnić, cały czas na Zachodzie. Jak już wreszcie nam jakieś szmaciska dali, to wzięłam długie, bo przecież miałam biust. Urwałam szmaty dolnej kawałek, zawiązałam się tu [na piersiach i przez ramię], i wyszliśmy – tam, co przerwałam – do obozu „jedenastki”. Tam trzymali nas do drugiej w nocy, dosyć długo, żeby nam dać miejsce, bo miejsca nie było. Ani numeru, ani miejsca. Zaczęli przychodzić różni mężczyźni, szukać: „A czy pani z takiej ulicy?”. „A kto pani jest?”. „A czy pani zna taką?”. Mówię: „Owszem, jestem z Tatrzańskiej”. „A czy pani zna jakiegoś tam?”. Nie znałam. „A niech pani się przysunie”. A kobiety mnie odsuwały. Mówię: „Panie, my jesteśmy tutaj nagie i gołe, majtek nawet nie mamy, zimno nam jest. Niech pan da spokój, niech pan idzie sobie”. Tak szukali swoich krewnych. Jak się dowiedzieli, że Powstanie i że Warszawa, [to] nawet z [audycji] Szczepcia i Toncia – nie wiem [który], ten wysoki – przyszedł do nas i powiedział: „Nie bójcie się, już nie będą palić. Palą tylko Żydów. Ale było powstanie przecież u nas w 1943 roku, w Oświęcimiu. Już nie bójcie się, dużo zginęło”. Nie wiem, czy Toncio to był wysoki. Zawsze było przed wojną „Podwieczorek przy mikrofonie” i zawsze były krytyki różne. A ja wiecznie tylko siedziałam w gazetach, czytałam: a to miał przyjechać ten, a to miała się Anglia o nas upomnieć, a to mieli to i cisza.
W końcu, jak w Ravensbrücku wywieźli nas do obozu Buchenwald – ten obóz należał widocznie do Buchenwaldu, tylko że Buchenwald był wyzwolony 24 sierpnia i tu się nie zgadzało, ale może było tak, że nas kupili Niemcy do tej fabryki zbrojeniowej – Meuselwitzu. Mogłabym powiedzieć, że ta fabryka zbrojeniowa to uratowała mi w pewnym sensie życie, ale tylko z mojej mądrości, bo jak chleb dawali, to brałam ćwiartki obsypane wiórami chlebowymi, jadłam zawsze wieczorem i byłam syta. Jak powiedziałam więźniarkom: „Jedzcie tak, bo to jest bardziej syte”, to powiedziały sztubowej. Sztubowa powiedziała: „Niech ona nie będzie taka mądra, bo będziemy dawali mniejsze ćwiartki”. A ja powiedziałam: „Będę i tak jadła ćwiartki”, ale było mi strasznie zimno, bo jeszcze pasiaków nie było, nic nie było. A Lagerführer był inteligentny człowiek. Prawdopodobnie czuł sympatię do naszej Lageralteste, która była urzędniczką, bo musiała prowadzić różne korespondencje czy coś, więc polski i niemiecki musiała znać i to była Polka.
Zaczęłam składać chleb. Składałam ten chleb, żeby sobie kupić [sweter]. A tam Żydówka siedziała, Polkę zdradziła, bo się bała, że Polka zdradzi Żydówkę, i Polkę zabili, a Żydówka została. Później, po wojnie, ją zobaczyłam, ale uciekła. Uskładałam sobie pięć kromek chleba, sposobem – codziennie jeden kawałek – i miałam to wszystko pod siennikiem. Ukradł mi ktoś. Bardzo mi było przykro, bo myśleli, że to ja. Ale ja powiedziałam: „Słuchajcie, wiem, kto to zrobił. Przecież pracuję w hali i tam są papiery stearynowe, różowe i ja też mam”. A ona zawsze na zwolnieniu była. W końcu zaczęłam składać drugi raz i mówię: „Słuchajcie, teraz już mnie tego nie zrobicie”. I dostałam sweter. Poszłam do Żydówki i poprosiłam: „Daj mi sweter”. A ona mówi: „Już podrożało”. Mówię: „Nie podrożało, bo już więcej nie mam, ukradli mi. Teraz naskładałam drugi raz, głodna chodzę. Dajcie mi”. „Jaki chcesz?”. „Daj duży kołnierz, będę miała z tego na głowę przykrycie. Daj mi z rękawami długimi, będę miała na nogi i będę miała serdaczek”. I tak miałam, dopóki nie przywieźli nam pasiaków. W pasiakach wszy przeokropne, paskudne. Nic nie robiłyśmy, tylko w brykietach żeśmy paliły i wszy żeśmy goniły, ale nic się nie dało już zrobić.
Był nalot. Chodziły samoloty wysoko: „Oj, coś będzie”. Zbombardowali naszą halę, drugą halę, inne hale też. Może dlatego, że my w byłyśmy w tych [pasiakach]... A po dwa koce żeśmy dostawali, to już był luksus. Te koce żeśmy zabrały. Mówię: „Bierzcie koce, uciekamy”. A byłyśmy najbliżej lasku, gdzie pilnował nas folksdojczer na wieży. Patrzymy, on ma też otwartą wieżę i parkan. Uciekamy tamtędy, a tam matka z córką była w bunkrze: „Chodź pani tu do mnie! Nie idź pani tam. Tam walą”. Mówię: „Boję się, to jest bunkier Niemca”. „On się też boi”. I żeśmy tak przeżyli to bombardowanie potworne. Z naszej jednej sztuby jednej wywalono flaki. Zawieźli ją do Ravensbrücku. A ja zgłupiałam, pobiegłam przez ten lasek, taki zagajniczek, i leciałam polem. Wzięłam jeszcze jedną więźniarkę. Leciałyśmy tym polem, ale patrzę – chatka. Leci za nami Werkschutz, krzyczy na nas, żebyśmy się wróciły: Raus! Raus! Verfluchte! On też się bał najwidoczniej, bo wpadłam do tej chałupki, ci ludzie się tak potwornie bali. Pyta mnie, a ja: Wasser! Wasser! – to dali mi wody. Tak się trzęśli [naśladuje]. I z powrotem marsz: Raus! Jakiś dobry on był, on mnie uratował, bo mnie nie zastrzelił, musiał być dobry. Później kopało się ziemniaki na zimę. Baby mówią: „Werkszuci kopią ziemniaki na zimę. Oni są Ślązacy i kopią ziemniaki na zimę między barakami, weźmy trochę sobie”. Niektóre sobie brały po jednym, po dwa, a w mojej sztubie było trzydzieści sześć [kobiet]. Poszłam, dostałam raz jeden od niego – odwrócił się, dał mi. Poszłam drugi raz, zaczął na mnie się złościć. A ja mówię: „Proszę cię, daj mi. Tam tyle więźniarek jest głodnych”. „To bierz i idź stąd!”. Idę do nich, a one znów nie mają wszystkie po jednym. Mówię im: „Nie zostawię tak, muszę iść, uratować”. Poszłam trzeci raz, wzięłam baniak i mówię: „Daj, ostatni raz daj, bo nie mamy”. Mówi: „Verfluchte Donnerwetter! Weź i idź, bo ja odpowiadam za to wszystko!”. Dał mi i podzieliłam się z nimi. Już byłam szczęśliwa.

  • Ile to było osób, pamięta pani?

Trzydzieści sześć czy trzydzieści siedem nas było w sztubie. Ta sztuba była pierwsza przy lasku, przy pilnowaniu nas i łaźnia była zaraz przy naszej sztubie. Trzy sztuby z jednej strony [po] trzydzieści siedem [kobiet] i barak z drugiej strony, też trzydzieści siedem. To [jest] trzydzieści siedem razy sześć. To ile nas było? Ale ja dawałam tylko w swojej sztubie. A w następnej sztubie była pani dwunastoletnia, która się zdziwiła, jak przeczytała mój życiorys, że robiłam sabotaż. A z sabotażem, to się tak zaczęło, że rozniosło się, że przyjeżdża w styczniu do nas stu osiemdziesięciu więźniów z Oświęcimia. Robią bloki dla nich specjalnie, robią siatkę. Ci Żydzi przyjechali na początku stycznia do nas. Między innymi mieli tam być Niemcy, pederaści, tacy i siacy, i różni. Ciekawostka była, że przyjechało małżeństwo. To dziwne. A jednak Czerwony Krzyż genewski – myśmy się dowiedziały – się o nich postarał, żeby ich ocalić. Musiały to być jakieś osobistości. Nieważne. Ta żona z mężem, jak ich wyciągnęli z Birkenau – bo myśmy byli w Birkenau, [tak] się nazywało – uratowali się. Byłam tak strasznie zmęczona, dostałam żółtaczki, bo znów dostałam krwawą dezynterię. Poszłam na rewir i ten rewirowy, to był chyba...

  • Co było produkowane w tych zakładach?

Zaraz powiem. Wyciął mi [rewirowy] takiego wielkiego [z szyi] i nie wysłał mnie do Ravensbrücku, tylko dał mi trzy dni zwolnienia. Później, następny raz dostałam żółtaczkę, też mi dał trzy dni zwolnienia. Zobaczył ręce, nie wysłał mnie do Ravensbrücku. Myśmy były chyba pod jakimś dobrym Lagerführerem, który często przyjeżdżał, ale powiedział, że nie będzie, bo ma kilka obozów. Był bardzo przystojny, młody, z wilkiem chodził.
W fabryce, na hali, byłam przy opornikach do dział przeciwlotniczych. Była długa sala i w niej były blaszane stoły i myśmy siedziały. Siedziało nas, ja wiem, może nawet ze czterdzieści. Każda miała zegar, każda miała swoją tackę i w niej miałam kłaść, tak mi powiedziano: „Jak będzie do tego numeru, kładź do dobrych, jak będzie od tego numeru, kładź do złych”. Tak mi Niemiec powiedział i tak to robiłam. Ale było mi bardzo ciężko i dziewczyny prosiłam: „Dziewczynki, ja już wam popchnę te tace, już trudno. Mnie kręgosłup boli, nie wytrzymam”. I one wzięły, widocznie zniwelowały swoim sprawdzaniem, a ten Niemiec do mnie: Halt! A noga drewniana, ręka drewniana i walił tylko, po cywilnemu pan. Widocznie to był przedwojenny fabrykant, bo fabryka była luksusowa. Tak jakby jakaś u nas teraz – marmurowe siedzenia i w ogóle. Nawet była łaźnia. Raz nam dali łaźnię, to zobaczyłam, jaka była piękna. On podszedł i mówi: „Gut, Gut – ty z powrotem – Weg!”. I stwierdzili: Weg!. Za dwa dni Niemiec z tą łapą bierze mnie daleko do hali, gdzie nie wiedziałam, że tam są maszyny takie wielkie. Z tych maszyn wychodził pierwszy surowiec. Przychodził Niemiec, dał mi też maszynkę i powiedział: „Jak będzie tyle, to kładź tyle. Jak będzie wykazywać, to kładź tu” – i tak robiłam.
Oni [Niemcy] przez trzy dni ich [więźniów na hali] strasznie bili. Jezu, nie mogłam patrzeć. Taki był młody [chłopak], miał może z siedemnaście–osiemnaście lat. Ale [mieli] inteligentne twarze, wszyscy byli wysocy, wybitnie wyglądający, arystokracja – mogłabym powiedzieć – żydowska, a może i nieżydowska, w każdym razie powiedzieli, że przywożą Żydów z Oświęcimia. Zbliżyłam się do jednego i mówię: „Słuchaj, za co jesteście bici? Mów”. – „No, bo…” – tak i tak. „Powiedz mi, gdzie u was jest dobre, a gdzie u was jest niedobre? Pokaż mi na zegarze, to będę odwalała, co i raz – dwa, trzy. Tak będę robiła, żeby uśpić trochę Niemca”. Przychodził też – zaglądał do mnie, przychodził do nich – i też po łbie trochę dawał im, ale ciutek mniej. Trzy tygodnie tak to robiłam. Ale podczas mojej pracy Niemcowi coś zastukało, dał mi drugą więźniarkę i posadził mi. Mówię: „Wala, przyjechałaś z Krakowa, z Montelupich, mówiłaś mi, za co siedzisz”. Siedziała za synów, którzy uciekli. A ona miała gazetki i broń wszędzie. Nie rewidowali, ale ją aresztowali. Ona polikwidowała później broń, wszystko, popaliła – jak mogła, ratowała to mieszkanie. Ale Niemcy właśnie wyskoczyli za jej synami i mężem. Ona mi to opowiadała. Dlaczego [mi opowiedziała]. Dlatego że bardzo żółta była i bardzo jej się jajka odbijały, i więźniarki, które sprawdzały pociski, nie chciały z nią siedzieć. Mówię: „Wala, siadaj koło mnie. I już dajcie jej spokój. Chora, to chora. Źle czuć, może chora”. Wtedy ona mi to opowiedziała. Mówię: „Wala, będziesz to ze mną robić. Gdybyś nawet nie chciała, to bym cię wydała, ale wiesz, że cię nie wydam” – robiłyśmy to do końca.
Jak była ewakuacja, to podzielili nas na grupy – na dwieście. Tak że już nie spotkałam żadnej grupy. Szedł Lagerführer z nami i szła nasza Lageralteste. Najpierw było bombardowanie i myśmy nie miały gdzie się w rowy schować, bo zima, to tak się położyłam płaściutko w polu. Zbombardowali pociąg i zniknęli. Wtedy on [Niemiec] nas zaczął prowadzić. Wyprowadził nas na większą wysepkę i powiedział: „Słuchajcie, która ma kogoś – rodzinę tu, kontakty tu. My już nie chcemy siebie bronić, bo mam rodzinę – pokazywał zdjęcia – Berlin niedługo padnie, Hitler też padnie, tak że ja już nie chcę w tym brać udziału”. Nasza Lageralteste zniknęła. Widocznie jej pomógł, bo znała niemiecki. I prowadzili nas dalej [przez] rowy, doły, śnieg, deszcze. Tak żeśmy spały, tak żeśmy robiły po dwadzieścia kilometrów. Prowadzili nas w stronę Czechosłowacji. Nawet widziałam te Karlsbady, Karlove Vary. Prowadzili nas długi czas. U chłopa trochę tylko się chcieli wysuszyć. Chłop był litościwy i wyparował w parniku ziemniaki, trzy każda z nas dostała. Myśmy leżały na słomie. Na drugi dzień znów rajza, znów nas prowadzili: rowy, doły, śnieg, polami, dołami, byle nie [przez teren] zamieszkały. Ale zdarzyło się tak, że nas [prowadzili] przez zamieszkały [teren], i te młode gnoje poubierane po hitlerowsku, ze swastykami, przez parkan waliły kamieniami i mówili: Bandit, Schweine! Bandit! Żeśmy minęły ogrodzenia. Tam parę domków było może, i dalej nas prowadzili. I w następnym [miejscu] chcieli się ususzyć. Prowadzili nas bodajże – nie kłamię – ale chyba z miesiąc, ale trzy tygodnie [na pewno]. To jest i tak daleko, jak śnieg, deszcz [pada]. Znów się chcieli wysuszyć i wysuszyli się. Tam była woda. Podeszła nasza jedna więźniarka znająca język niemiecki i chciała się napić tej wody, a ausjera powiedziała: „Nie wolno, bo to zatruta woda”. A nasza Polka, mówi: „Kłamiesz, bo mnie gospodyni powiedziała, że dobra woda” – i tą wodą zalała ausjerkę, a ausjerka wodą pluła w Polkę: Polnische Bandit! – i wzięli naszą Polkę rozstrzelali.

  • Ile osób było w kolumnie, jak wyruszyliście?

Jak wyruszyłyśmy – około dwieście. Jak odzyskałyśmy wolność, to około osiemdziesiąt.
Miałabym też takie same spotkanie, że bym była zabita, bo to kolano mnie tak potwornie bolało – to, co operowane teraz było – że w grupie szłam do tyłu. Już byłam w końcu i Jasia – Jasię miałam, co spałam z nią w Meuselwitzu w sztubie – mówi: „Hala, wchodź do grupy, bo polecisz!”.
Nie wolno było podnosić ziemniaczka zamrożonego, nie wolno było podnosić korzonka jakiegoś po drodze, jak nas prowadzili, bo strzelali, zabijali. Bo myśmy im przeszkadzały tylko. Do trzeciej stodoły nas zaprowadzili, do baby – zrobiła awanturę. Też chcieli się osuszyć pewnie, albo i nas. Zrobiła [baba] awanturę, że jej brukiew ukradliśmy. Wszystkie żeśmy musiały wyjść z tej szopy, cośmy się suszyły, i nasza wystąpiła: „Bo rozstrzelane będziecie wszystkie, niech wystąpi ta, co ukradła brukiew”. Ukradła może taką malutką. Tej brukwi ona miała na kupce na podwórku. I wzięli naszą więźniarkę i rozstrzelali. I dalej nas prowadzili. Prowadzili nas tak aż do maja.
Jesteśmy na łące. Podchodzi do nas więzień – Francuz, z wolnościowych robót na polach, i mówi: „Co wy tu robicie?”. A my mówimy: „Niech pan odejdzie, bo nas Niemcy pilnują. Kazali nam w grupkę się ułożyć. Tylko nam dali po garsteczce grochu. Co my mamy z tym grochem zrobić?”. Chciałam w Karlovych Varach, bo posiedzieli oni [tam] trochę, pokrzywę gotować, bo mówili, że pokrzywę jedzą. Nie mogłam, bo stara pokrzywa wcale się nie chciała ugotować na tych opałkach, co pozbierałam tam takie patyczki. Tak że byłyśmy wygłodzone okropnie. Jak on powiedział, to myśmy się pomodliły, bośmy powiedziały sobie, że się pomodlimy. Myśmy taką grupkę tworzyły, jedna pani z ambasady francuskiej znała francuski, jedna pani znała angielski, i to było dla nas bardzo dobre. Wtedy właśnie tam były namioty jeszcze i myśmy takie głupie były, zamiast przejść na drugą stronę, na kładkę… Tam już byli Rosjanie. Jak poszłam zobaczyć, to przychodzę, mówię: „Jasia, tam są Rosjanie i tam są Czesi już. Już pozajmowali swoje domy na drugiej stronie. A tu to widzisz, że do spania jakieś namioty”. Patrzymy, wstajemy, a za tymi krzakami mundury wojskowe: „No więc prawda, więc pouciekali, więc wojna się skończyła”. Myśmy się ucałowały, wyściskały, pomodliły, a te drugie zaczęły bić te kapo, te różne, te, co tak nas biły, tak nas mordowały. Przecież nawet ja miałam dostać, bo jak moja Jasia z palcem miała [wypadek], bo wsadziła do tokarki za daleko, bo oporniki się przecież kręciło, to ausjera zawołała mnie od stołu i zapisała mnie do raportu, bo nie chciałam. Zbiła mnie i ten Niemiec mnie zbił. Powiedziałam, że nie, ja się boję, nie pójdę tam i wróciłam z powrotem do stołu. To pocieszyła mnie jedna, która miała kontakt z naszą Lageralteste – naszą panią w biurze, Polką – powiedziała, że ona mnie wykreśliła. Bo Lageralteste to była nad tymi, co nas biły, co nas prowadziły.

  • Czy po zakończeniu wojny ktoś pani pomógł? Pani była wycieńczona psychicznie i fizycznie.

Pomógł mnie Czerwony Krzyż. Pomogli mi tutaj, co się zapisałam na Puławskiej, róg Puławskiej i Rakowieckiej. Dali mi kartę repatriacyjną i przyjechałam do Wrocławia. Tu we Wrocławiu nie zapisałam się do żadnej partii, tylko do PPS-u, bo tak doradziła mi moja znajoma. Mówi: „Idź do PPS-u, to ocalejesz i będziesz miała trochę pracy”. Jak mój mąż tak wędrował tu i tam, zaszłam w ciążę i oczywiście poszłam do tego PPS-u.

  • Proszę powiedzieć, co by pani chciała przekazać młodemu pokoleniu Polaków, jakąś myśl, jakieś doświadczenie życiowe?

[…] Drugiego października [„Bór” Komorowski] przyjechał tam, gdzie kiedyś mieszkał w Sulejówku – albo Komorowo, albo Konstancin – i podpisał pakt poddania się Powstania Warszawskiego. Uznano nas za kombatantów, zrobili dla nas tą przysługę. Czy była, czy walczyła – kombatant. A ja się strasznie opiekowałam rannymi, strasznie przeżywałam to.
A co chciałabym przekazać? Przede wszystkim to sobie. Straciłam zdrowie, mam aparat, robiono mnie jedno oko, drugiego nie zdążyłam, bo poszłam na operację [nogi] na Pilczyce – bo tylko Andrzejewskiemu uwierzyłam, to jest prywatna klinika – ale ja potrzebuję protezy, która kosztuje szesnaście tysięcy. Kto mi to da? Ja nie mam ani pół emerytury, bo przecież byłam głucha. Cyrk mnie uratował, trzydzieści lat mąż pracował w cyrku – tu są obrazki. Żeśmy wyremontowali ten dom. A syn, synowa i dzieci, wyjechali do Ameryki. Wnuczek mój – tak bardzo go kochałam, tak się nim opiekowałam, tak go pieściłam, bo to najukochańsze dziecko – jak przyjeżdża do Warszawy, to często robi pokazówki różnego rodzaju rozbebeszonych sprzętów lotniczych. Skończył szkołę lotniczą na Florydzie nawigacyjną. Jeździ po Polsce, nadziemne robił sprawy potrzebne.

  • Gdyby pani się cofnęła w czasie, znowu miała osiemnaście lat, poszłaby pani do Powstania?

Jasne, że bym poszła. Poszłabym, bo taka euforia wstąpiła w nas, tacy byliśmy szczęśliwi strasznie – nie wyobraża pan sobie – że my jesteśmy wolni. Boże drogi!



Wrocław, 18 maja 2010 roku
Rozmowę prowadził Mariusz Rosłon
Alina Kondracka Pseudonim: „Czarna Alka” Stopień: sanitariuszka, służby pomocnicze Formacja: Pułk „Baszta” Dzielnica: Mokotów

Zobacz także

Nasz newsletter