Alina Stanisława Bergtold „Lusia”

Archiwum Historii Mówionej

Jestem Alina Bergtold. W czasie okupacji mieszkałam z rodziną w Legionowie i w czasie Powstania też tam byliśmy. Braliśmy udział w Powstaniu, ponieważ w Legionowie też trwało Powstanie tak jak w Warszawie. Nie tylko ja byłam zaangażowana w Powstanie, ale całe moje rodzeństwo, było nas siedmioro. W czasie okupacji działaliśmy w konspiracji aż do Powstania.

  • Czy może pani opowiedzieć o czasach przedwojennych?

Przed wojną mieszkaliśmy [w Maksymówce powiat Zbaraż] Ojciec był delegowany służbowo (ponieważ był wojskowym) na tereny obecnej Ukrainy, dawniejszej Polski – to są w okolicę Tarnopola i Zbaraża. Tam mieszkaliśmy i byliśmy wszyscy, wszystkie dzieci, cała rodzina do 1935 roku. Potem wróciliśmy tutaj, do Warszawy, i znów ojciec był delegowany do Legionowa, gdzie nas zastała wojna, 1939 rok i okupacja.

  • Jak zapamiętała pani wybuch wojny?

To było niesamowicie... Tak jakby mój ojciec już wyczuwał, ponieważ mówił, że coś będzie niedobrego się działo. Rano właśnie [1 września] 1939 roku przez radio ciągle było: „Nadchodzi, uwaga. Uwaga, nadchodzi”. My dzieci nie wiedziałyśmy, co to jest… W końcu o godzinie siódmej był nalot bombowy. Było ogromne przerażenie, wszyscy bardzo się [baliśmy], szczególnie dzieci. Wtedy dowiedzieliśmy się, że wybuchła wojna. To było podniecenie, zdenerwowanie, właściwie przerażenie... Miałam czternaście lat, moi młodsi bracia kręcili się, biegali, nie wiedzieli, co to się dzieje. Już to zamieszanie i podniecenie ludzi, sąsiadów wszystkich. Co będzie, co będzie?

  • Co zrobił pani ojciec?

Ojciec powiedział: „Spokój musi być przede wszystkim. Musimy się zmobilizować i czekać, co będzie”. Ponieważ najstarszy brat… Było nas siedmioro, wszyscy byliśmy w domu oprócz najstarszego brata, który był w szkole lotniczej. W tym czasie kończył szkołę lotniczą w Dęblinie, ale do domu nie wrócił. I najstarszy [pośród dzieci zgromadzonych w Legionowie] był [drugi] syn. Ojciec mówi: „Jesteś tutaj wśród rodzeństwa najstarszy, więc musisz jakoś trzymać wszystkich w spokoju. Jesteś młody i prawdopodobnie Niemcy atakują, więc będzie szło do przodu, musisz zatem sam się ratować, żeby ciebie nie zwerbowali albo gdzieś nie wysłali czy nie zabrali”. Tak czekaliśmy, co będzie.

  • Pani najstarszy brat przedostał się do Anglii?

Mój najstarszy brat… Nie wiedzieliśmy, co się z nim dzieje przez długi czas. Dopiero po wojnie dowiedzieliśmy się, że żyje. Matka się martwiła, rodzic też, że jednak do nas nie wrócił. Czy stało się coś? Był już zawodowym pilotem, więc co będzie dalej?
Jak potem Niemcy wkroczyli, [zaprowadzili] swoje rządy, to wszystko natychmiast – konspiracja. W 1940 roku najstarszy syn Zygmunt już był w konspiracji. Przystąpił do konspiracji, a ponieważ dom duży, liczne rodzeństwo, nie dało się tego ukryć. My też domyślaliśmy się, że coś się dzieje, bo brat ciągle gdzieś wychodził, coś robił, gdzieś coś przynosił do domu, więc w końcu się wydało. Wymusiłyśmy na nim, żeby powiedział, co się dzieje. Musiał się przyznać i mówi: „Słuchajcie, ale wy [jesteście za młode]”. – „My też chcemy, też będziemy w konspiracji. Chcemy też coś robić, działać, żeby nie było”. I wtedy on wprowadził nas do oddziału dywersji bojowej jako łączniczki.
Ponieważ łączniczka to dla nas jeszcze było mało, więc biegałyśmy... Byłyśmy uczennicami, chodziłyśmy jeszcze do szkoły. Ponieważ szkoły licealne czy inne były zamknięte – to komplety. Jeździłyśmy (pod pretekstem, że do szkoły czy gdzieś) z ulotkami. Czy trzeba było coś przewozić, czy iść do punktu kontaktowego zanieść meldunki, czy coś [innego – prasę albo broń]. Narażało się na duże niebezpieczeństwo. Osobiście się bałam, ale jednocześnie byłam dumna, że coś mogę robić. Zostałam zaprzysiężona i siostra moja też. Moja siostra miała na imię Lucyna, a pseudonim miała „Tamara”, a ja [przybrałam pseudonim] „Lusia”. Ale to dla nas było za mało, więc chodziłyśmy do Wojskowej Służby Kobiet. W szkole było jakby w wojsku, szkolenie było, więc uczyłyśmy się: jak się obchodzić z bronią, jak przewozić czy coś takiego robić.
Oprócz tego jeszcze trzeba było skończyć kurs sanitarny, bo na wypadek akcji jednak potrzebne są sanitariuszki. Skończyłyśmy kurs sanitarny z wynikiem bardzo dobrym. Byłyśmy bardzo zaangażowane [w konspirację], cała rodzina [też]. Rodzice [wiedzieli co się dzieje i nie bronili.] Ojciec nie był w domu. Musiał się ukrywać ze względu na to, że Niemcy poszukiwali wszystkich wojskowych. Czasami przychodził do domu w nocy, ale musiał natychmiast wracać z obawy przed [aresztowaniem]. Bo jednak zdarzało się czasami donosicielstwo, więc trzeba było się chronić z tego powodu. Tak konspiracja trwała. W każdym razie było strasznie, i ciekawie i niebezpiecznie.
Ponieważ dom był duży i pomieszczenie było duże, więc u nas były rozmaite zebrania, czy ważne komunikaty, czy coś. Wtedy właśnie trzej bracia młodsi ode mnie (wówczas mieli dziesięć, dwanaście i osiem lat) pilnowali na ulicy, czy czasami nie idzie niemiecka, jak to kiedyś nazywali, waha – [czyli] ci żandarmi, którzy chodzili po wydziałach policyjnych. [Bracia] już pilnowali, byli w ciągu dnia i obserwowali, czy ktoś się nie zbliża na ten czas. Tak że już działali. Ponieważ chodzili do szkoły podstawowej (wówczas się nazywała [szkołą] powszechną), zapisali się oczywiście do „Szarych Szeregów” i działali. Tam, gdzie trzeba było się wkręcić, wślizgnąć, czy coś zauważyć lub zobaczyć, to właśnie oni działali i ich drużyny.

  • Czy to był mały sabotaż?

Tak zwany mały sabotaż. Ale to już było pod kierunkiem głównego drużynowego, który prowadził akcje. Nieraz tak było, że wkręcali się na przykład do wagonów towarowych i nakłuwali gwoździami konserwy, bo żywność szła na front niemiecki, więc takie rzeczy [robili].
Dostali lanie nieraz od Niemców, strażników, ale byli traktowani jako wścibskie dzieci. Nie wpadło Niemcom do głowy, że oni mogą coś takiego robić [w ramach sabotażu], tylko że... „Głodny jestem, to daj puszki, daj jedzenie, daj chleba”. Dzieci udawały, że to było [szukanie jedzenia]... Ale dostawali nieraz. Kiedyś przyszedł mój brat, mówi ledwie szeptem, bo lanie dostał od Niemca, który złapał go kręcącego się przy wagonach. Tak to właśnie trwało całą okupację.
W domu była broń, było radio, było wszystko. Później nauczyłam się pisać na maszynie. Przynieśli maszynę, matryce wózkowe i trzeba było pisać ulotki na matrycach wózkowych na maszynie, a potem powielać. To była ręczna powielaczka i kręciło się, i ulotki wychodziły. To wszystko też się działo u nas w domu.

  • W Legionowie?

Tak, cały czas w Legionowie. Ale to była wolnostojąca willa, więc była łatwa do [obserwacji]... Chłopcy, bracia moi cały czas musieli biegać, niby pod pretekstem gry w piłkę; w nocy pilnować, jakby się coś w domu działo, żeby mogli zobaczyć, jak jadą żandarmi czy jacyś inni, żeby ostrzec i wtedy natychmiast chować.
Kiedyś była straszna akcja, bo niespodziewanie nadjechało gestapo, a wtedy akurat pisałam na maszynie i na matrycy rozmaite ulotki. Przybiegł jeden z nich i mówi: „Słuchajcie! Na sąsiedniej posesji żandarmi są. Jest gestapo!”. A my mamy wszystko rozłożone w pokoju. Niewiele myśląc złapaliśmy [matrycę i ulotki] – ja, siostra, bracia – i do następnej posesji przez okno, przez płot [przerzuciliśmy]. Był ogród i w buraki to wszystko wyrzuciliśmy! Maszyny… wszystko, żeby to [potem] zabrać.
Co się okazało? Był donos o naszej ulicy i gestapo się pomyliło, [zatrzymali się] o jeden budynek wcześniej i to nas uratowało. To było przeżycie wtedy bardzo ogromne, bo nie wiem, co by się z nami stało. Cały dom, cała rodzina wtedy... Pewnie by nas gdzieś wywieźli albo nie wiadomo co. To tak trwało przez cały czas okupacji aż do Powstania.

  • Czy pamięta pani jakieś inne niebezpieczne przygody związane z działalnością w konspiracji?

Oj, tak. Pamiętam jedną bardzo znaną i bardzo słynną [akcję], odbicie akowca ze szpitala, który to był później szpitalem powstańczym. Ale w czasie okupacji to był polowy szpital, jakby oddział szpitala. To było na ulicy Mickiewicza niedaleko domu, w którym mieszkaliśmy. Chodziło o to, że wcześniej była akcja na przystanku, krótka potyczka z Niemcami, [akowcy zaatakowali] strażników kolejowych związanych z pociągami towarowymi i w czasie tej akcji jeden został ranny. Niemcy go złapali, ale ponieważ był ciężko ranny to wzięli go do szpitala znajdującego się obok nas. Teraz [chcieli] go leczyć, żeby go potem przesłuchiwać. Przy nim była postawiona straż w szpitalu. Moja siostra pracowała już dorywczo jako sanitariuszka. Koledzy postanowili rannego akowca, naszego kolegę odbić. Właśnie między innymi mój brat i oddział dywersji bojowej, nasz oddział [brał w tym udział]. To było bardzo pięknie zaplanowane. Z tym, że to było niedaleko naszego domu, a na dachu naszego domu postawili ręczny karabin maszynowy w razie czego, w razie akcji, jak będzie odbicie… jeżeli będzie potyczka czy coś takiego. To było tak precyzyjnie ustawione…
Bracia byli na ulicy… Wiedziałam, wszyscy wiedzieliśmy, że jeżeli się akcja nie uda, to w domu będzie koniec z nami wszystkimi. Szczęśliwie właśnie weszli we trzech do szpitala, między innymi mój brat starszy, Zygmunt. Siostra moja była sanitariuszką, więc pilnowała, była obecna. Pilnowałam w domu, co się będzie dalej działo. Pilnowałam, żeby przekazać w razie czego innym jako łączniczka. Ale szczęśliwie się udało. Strażnik, który pilnował chorego, to był granatowy policjant. Oni go zamknęli na klucz w pomieszczeniu, zabrali mu wszystko i błyskawicznie wzięli na nosze chorego. Nosze natychmiast wyciągnęli, błyskawicznie w samochód i wywieźli. Za dwie minuty przyjechało gestapo, więc po prostu się minęli. Nie wiem, to była Opatrzność Boska, że to wszystko tak przygotowali... Bo gdyby się zetknęli, to już by był koniec. Walka by była straszna. Niemcy by oczywiście strzelali i byłyby na pewno jeszcze inne represje. Skończyło się, ale przerażenie był straszliwe.
To było potem bardzo znane w konspiracji, że szczęśliwie odbity został... Bo przecież pod torturą, to nie wiadomo, czy by przetrwał, czy nie powiedziałby wielu rzeczy, które byłoby dla wszystkich [szkodliwe]. Przede wszystkim, na pewno by się wtedy wydało, że w naszym domu był skład broni i skład wszystkiego. To by doprowadziło do wielkiego nieszczęścia. Szczęśliwie się skończyło. Ale to było naprawdę przeraźliwe.
Jeszcze jedna przeraźliwa dla mnie osobiście była przygoda... Przygoda? Trudo powiedzieć, co to było, nie przygoda. Jechałam do szkoły do Warszawy na plac Trzech Krzyży. Wtedy szkoła była przekształcona pod nazwą: Koedukacyjna Szkoła Handlowa. Była dozwolona, więc pozwolili tę szkołę prowadzić i jeździłam, ale w teczce miałam ulotki. Musiałam przekazać ulotki, zanieść. Jak wysiadłam na Dworcu Gdańskim – była tam egzekucja. Teraz jest tablica: egzekucja rozstrzelanych. Pociąg dojechał z Legionowa, właśnie kiedy egzekucja się skończyła. Tłumy ludzi wysiadały z pociągu od razu w ramiona Niemców. Bo przecież stali w poczekalni przy wyjściu. Tu się egzekucja już skończyła, zdążyli samochodem wywieźć zabitych. Leje się krew. Kałuże krwi wtedy były. Zobaczyłam, mówię: „Boże mój, Boże. Teraz koniec ze mną na pewno już będzie, bo mam w teczce [ulotki]”. Żandarmi rewidowali wszystkich wychodzących z pociągu. Mówię: „Teraz już będzie po mnie”. Ale idę. Byłam wtedy drobna, mała. Miałam szesnaście, siedemnaście lat, nie pamiętam. Z warkoczami, z teczką w ręku, wyglądałam naprawdę jak uczennica. Idę sobie i myślę: „Muszę dojść do przejścia, do wyjścia z dworca”. Nasyp wysoki, trzeba na górę wejść, żeby do tramwaju… Panował zwyczaj, żeby iść naokoło do schodów; ludzie, żeby wejść na nasyp do tramwaju, to szli sobie pod górę tak nasypem po trawie, żeby sobie skrócić drogę do tramwaju. Tak było. Nie było przepisów i nie było nic. Tak chodziliśmy sobie, wysiadając z pociągu. Wchodzimy. W tym czasie było bardzo pusto (to znaczy, nikt nie szedł), wszyscy byli rewidowani i tak – jednych na bok, innych z pociągów przepuszczali.
Idę też z teczką. Żandarm spojrzał na mnie, popchnął mnie i mówi: Raus!, żebym szła dalej. To idę, już mi się zrobiło lżej, bo nie rewidował. Zamiast iść normalnie, naokoło, to [idę] bezmyślnie na nasyp pod murem. Idę pod górę, żeby dojść... Automatycznie jak zwykle… Idę, a jak doszłam do połowy drogi, zatrzymałam się i mówię: „Boże, przecież jestem teraz absolutnym celem tutaj. Bo teraz jak mi strzelą [w plecy]...”. I plecy mi ścierpły zupełnie, zrobiło mi się sztywno na plecach. Jakbym poczuła, że zaraz będą celować we mnie, żebym się wróciła, bo przecież gestapo, masa Niemców, żandarmów, wszystkich… Ludzie bezwładnie się kręcą. Ci, których wypuścili, szli, ale nikt nie szedł tym nasypem, tylko ja jedna. Stanęłam myślę sobie: „O, Boże teraz to już przepadłam. Co mam robić? Czy wracać się z powrotem, czy iść?”. Ale myślę tak na sekundy, błyskawicznie – przecież to wszystko jedno, czy będę schodzić, czy będę szła na górę. Jak strzeli to i tak strzeli. Idę na górę.
Ale zapomniałam powiedzieć, że w międzyczasie, jeszcze na poczekaniu… Jako sanitariuszka, jako asekuracja w razie łapanki (która zawsze była, jak się do Warszawy nieraz trafiało) miałam przygotowane, tak jak wszystkie sanitariuszki, opaski białe z czerwonym krzyżem. W razie czego nasz doktor mówił: „Zakładajcie natychmiast opaski na rękę, [utrzymujcie,] że jesteście sanitariuszkami, pracownikami Czerwonego Krzyża. To nie musi pomóc, ale może większości pomoże”. Jeszcze był w dodatku napis: szpital zakaźny. Niemcy się strasznie bali wszelkich zakaźnych chorób, więc lekarz tak mówił: „Oni jak zobaczą »szpital zakaźny«, to nawet was nie dotkną, bo się boją, że się zarażą”. Już na poczekaniu założyłam sobie [opaskę] i być może Niemiec, który mnie popchnął i kazał mi iść, [uczynił] to pewnie dlatego, że zobaczył [opaskę], bo szłam i jeszcze specjalnie ręką machałam, żeby było widać, że mam opaskę. Zakręciłam się… Na górze [opaski] było napisane po niemiecku: Sehenlazaret. Tak [machałam ręką], żeby Niemcy zobaczyli, że pracuję w szpitalu zakaźnym. Wykręciłam się tak, żeby było widać opaskę i przeszłam na górę. Ale nogi miałam jak z waty. Plecy miałam drętwe do samego wieczora albo jeszcze dłużej, już nie pamiętam dokładnie. To było dla mnie straszne przeżycie.
Potem myślę sobie: „Chyba ocalałam jeszcze teraz”. Cały czas byłam przecież [zagrożona]... W teczce miałam coś, codziennie. Jakby zrewidowali… Mam nadzieję, że [mój] wygląd jeszcze młodej dziewczyny jakoś mnie ratował z ciężkich [opresji]. Tego chyba nigdy nie zapomnę, byłam jakby wystawiona na egzekucję wtedy. To było dla mnie przeżycie i do końca życia będę pamiętała ten straszny okres, moment przeraźliwego strachu… i drętwe plecy, jakbym już czuła, że on [strzeli], bo ci żandarmi stali z karabinami maszynowymi gotowymi do strzelania. Szczęśliwie wsiadłam i pojechałam. Ale były częste, rozmaite sprawy w Warszawie, łapanki… tak że było to ciężkie przeżycie.
  • Jak pani zapamiętała 1 sierpnia 1944 roku?

Brat najstarszy Zygmunt mówi: „Słuchajcie, już jest pora. Dostałem meldunek, że muszę biegać i zawiadamiać [ludzi, żeby stawili się w odpowiednich miejscach] na godzinę piątą”. To już o godzinę wcześniej biegłam, już miałam adresy, wiedziałam, gdzie mam iść. To była radości i podniecenie, i nadzieja, że coś się stanie, że coś dobrego będzie; że będzie coś takiego, że się skończy strach, niepewność, to wszystko. Była radość, tak bym powiedziała.
Oczywiście wszyscy byliśmy zmobilizowani. Jedna tylko matka oczywiście była bezradna pośród nas, myśmy się kręcili i każdy w swoją stronę szedł. Zygmunt, najstarszy nasz brat, mówi: „Teraz się rozstajemy, bo każdy idzie w swoją stronę”. On szedł do oddziału. Ponieważ jego oddział dywersji był przydzielony do ochrony sztabu i trzeba było... Już brat do nich poszedł. Był tam nasz dowódca, pułkownik „Grosz” i mówi: „Żegnamy się i teraz tylko pilnujcie się, każda z was. Dbajcie o to, żebyście z tego wyszły cało”.
Tak samo, trzeba było biegać tam, gdzie kazano, tam gdzie się szło. Potem trzeba było do szpitala, bo już były potyczki, więc już były i szpitale. Były bomby, naloty na Legionowo, dużo rannych było i ludzi cywilnych dużo zginęło. Bomby leciały też na Legionowo jak były naloty niemieckie.

  • Uczestniczyła pani w potyczce z Niemcami?

Nie uczestniczyłam, ale byłam przygotowana właśnie już jako sanitariuszka. Na parę dni byłam oddelegowana do leśniczówki, [w której się] zmienialiśmy. To jest łącząca się z Legionowem miejscowość Choszczówka. Obok lasu była leśniczówka i nasz punkt sanitarny. Ponieważ były wiadomości, że tam ma być większa potyczka z Niemcami i z partyzantami, trzeba było tam założyć punkt sanitarny, [do którego zostałam] oddelegowana, i [w którym] byłam przez trzy dni. Ale nie było potyczki. Czy plany się zmieniły tak, że potyczki nie było? Ale punkt sanitarny był, z tym tylko że się zmienialiśmy. Po trzech dniach znowu wróciłam. Było oczekiwanie – Boże, co będzie, jak będzie potyczka! Też było podniecenie i strach, i niepewność, czy damy radę. Było nas pięć dziewcząt, sanitariuszek. Już czekałyśmy w pogotowiu, żeby wszystko... Ale czy wytrwamy? Czy damy radę? Bo to byłaby mocna próba. Potem się to skończyło tak, że oddział niemiecki, który miał tamtędy jechać, przejechał inną drogą, inną trasą tak, że nic się nie działo. Punkt tam był, ale stamtąd już odeszłam.
W końcu też poszłam do szpitala powstańczego jako sanitariuszka, razem z siostrą żeśmy pracowały. Było też więcej sanitariuszek. Nie wiem, czy ranni byli. Do nas należało być obecnym przy opatrunkach, przy operacjach mniej ważnych, bo już przy poważnych operacjach musiały być pielęgniarki wykwalifikowane, a my [służyłyśmy] jako pomocnicza służba sanitarna. Ale robienie zastrzyków, robienie opatrunków bieżących, to tak… Leków nie było, a szczególnie przeciwbólowych było mało, bardzo mało. Legionowo skromnie było wyposażone [w leki], bo skąd [je wziąć]? Przecież w Warszawie nie mieli za dużo, a co mówić [o obrzeżach,] też nie było, a rannych drobnych było sporo właśnie cywilnych po bombach, czy z innych drobnych potyczek.
Był jeden bardzo niecierpliwy starszy pan, który został ranny w czasie bombardowania, i tylko wołał: „Siostro! Siostro, boli! Siostro, boli!”. A nie było leków przeciwbólowych. „Dajcie mnie coś!”. To troszeczkę, bym powiedziała, zabawna historia, bo sobie szczególnie upodobał, żebym mu robiła opatrunki, żebym go karmiła, żebym koło niego się kręciła, poprawiała łóżko... Mówię: „No chętnie”. – „Teraz, siostro, proszę o proszek znieczulający, bo nie wytrzymam, tak mnie wszystko boli”. Był troszeczkę bojący: „Bo zaraz będą bomby, znowu będę ranny”. Nie wiedziałam, co robić, bo mnie nie wolno było żadnych leków dawać. Mówi: „Proszę mi dać jakiś środek”. Mówię: „Boże, co on robi? Przecież on wszystkich pobudzi; szczególnie nocą, chorych, którzy leżą, którzy chcą odpocząć, i rannych”. Mówię: „Proszę pana, coś panu powiem – tak sobie wymyśliłam – dam panu lek, ale niech pan nikomu nie powie, że panu dałam. To jest taki środek, przeciwbólowy lek, że pan będzie spał jak aniołek po tym leku”. Dałam mu aspirynę. Rozpuściłam i mówię: „To jest lek. Tylko niech pan nie powie nikomu, że panu lek dałam”. – „Dobrze, dobrze siostro”. Wypił to. Mówię: „Teraz zaraz niech pan zamknie oczy i zaraz będzie wszystko skutkowało”. I poszłam do innego zajęcia. Co będzie, może uśnie? Rano mnie woła, mówi: „Siostro, co to za cudowny był lek? Spałem całą noc!”. Co znaczy sugestia! Tak mu zasugerowałam, że uwierzył, że go nie będzie bolało. Widocznie tak bardzo go nie bolało, tylko sobie narzekał. To z drobnych [przypadków], ale na ogół było ciężko. Byli ciężko ranni, nie było leków i nie było żywności, ile trzeba. Trudno było ze wszystkim.
Jak już Niemcy zajęli… Potem Rosjanie podchodzili blisko i broni już nie było, więc „Grosz” powiedział, żeby się wycofywać oddziałem i Powstanie w Legionowie upadło.

  • Kiedy Powstanie upadło?

Po tygodniu. Dłużej już nie mogło być, bo były ciągle oddziały niemieckie pancerne, pociągi pancerne... Tam były małe oddziały. Zdawało się, że Powstanie zacznie się i szybko się skończy, a nie kończyło się. Warszawa biła się, walczyła i wszyscy (oddziały, kto mógł) przedostawali się do Kampinosu; wszystkie oddziały stamtąd [poszły do puszczy].
Już z Kampinosu to różnie bywało. Inni do Warszawy, a inni nie. Zależy, jak było. Jedne szpitale były ewakuowane w różnych kierunkach. Sanitariuszki szły razem ze szpitalami. W Legionowie koszary, więc dowództwo niemieckie wymyśliło… Postanowili zamieszkać wśród ludności. Nasz dom zajęli właśnie Niemcy, oficerowie niemieccy i nas po prostu wyrzucili z domu. Była już ewakuacja. Ewakuowali z Legionowa ludność cywilną i wtedy z siostrą postanowiłyśmy, że ponieważ skoro mamy jechać gdzieś w nieznane, szpital jest już ewakuowany, to gdzieś uciekamy. Umówiliśmy się, że każdy na swoją rękę ucieka i punkt [docelowy to] Piastów – gdziekolwiek, gdzie ktoś znajdzie, będzie wracał w to miejsce, żeby wszyscy mogli, jeżeli przeżyją, tam się spotkać.

  • Mogłaby pani opowiedzieć, jak wyglądały walki z Niemcami w Legionowie? Czy też budowano barykady?

Jeśli chodzi o barykady – nie [budowano ich] dlatego, że nie było jak, bo to były ulice, a walki trwały przeważnie przy torach kolejowych. Były zatrzymania pociągów pancernych jadących w stronę Warszawy, rozbijanie torów. Na ogół tylko tak [walczono] albo w lasach, jeżeli szosą jechały czołgi na Warszawę. To były potyczki. Krótkie potyczki oczywiście, bo co można zrobić przeciwko czołgom i pociągom z karabinem czy z pistoletem? Tak że były po prostu tylko wypady, zasadzki i utrudnianie takie jak wysadzanie torów kolejowych czy na szosach robienie barykad. Ale przeciw czołgom to właściwie trudno było cokolwiek robić. Oddziały były, wszyscy chętni chcieli, tylko nie mieli broni.
Właśnie w tym czasie brat mój Zygmunt zaginął. Nie wrócił z potyczek, nie wiedzieliśmy, co się z nim stało, bo zawsze albo przez kogoś [przesyłał wiadomość], albo sam wpadał, żeby się pokazać, że jest. Ale nie wrócił i nie wiedzieliśmy czy zginął, czy co się z nim stało. Nic już nie wiedzieliśmy. Oczywiście myśleliśmy o tym, co się dzieje z moim najstarszym bratem – pilotem. Też nic nie wiedzieliśmy. Ojciec też był nieobecny w tym czasie, bo był w partyzantce i też nie wiedzieliśmy [gdzie się znajduje]. Z tym tylko, że każdy wiedział, że jeżeli kiedykolwiek i gdziekolwiek będzie, ma dążyć do tego, żeby dojść do Piastowa pod Warszawą.

  • Mieli tam państwo domek?

Tak, to była mała willa jeszcze rodziców mojej matki, [w której] mieliśmy się spotkać. Po naszej ucieczce Niemcy wyprowadzili nas – pół Legionowa, bo to częściowo [wyprowadzali]. Akurat moment, kiedy Niemcy zabrali nasz dom, mieszkanie w Legionowie i oficerowie [tam] zamieszkali... Bali się, że będzie silne bombardowanie koszar, więc dowództwo niemieckie chowało się wśród cywilów. Wybierali sobie co lepsze, wygodniejsze budynki, domy i mieszkali wśród ludności. Tak popadło, że zajęli nasz dom i po prostu trzeba nam było się wynieść. To my na piechotę do Piastowa żeśmy się zabrali i szczęśliwie dotarliśmy. Czekaliśmy, co będzie, i tylko było widać łunę z Warszawy, czerwone niebo wieczorem – straszne to było przeżycie. Jeszcze walczyli. Patrzyliśmy, ile jeszcze ludzi tam zginie. Ta łuna… Nie wiedzieliśmy, co z bratem jednym, co z bratem drugim.

  • Później się państwo dowiedzieli, że bracia też brali udział w Powstaniu?

Brat mój Zygmunt był w Powstaniu w Legionowie, to wiadomo. Tylko właśnie w czasie Powstania w Legionowie nie wrócił do domu, nie dał znać i zaginął. Szukaliśmy, pytaliśmy – nikt nie wiedział, co się z nim stało. Po wojnie już okazało się, że w czasie potyczki dostał się do niemieckiej niewoli. Wieźli go w głąb [Rzeszy], a w czasie podróży uciekł z niewoli. Dostał się do Jugosławii i był w partyzantce aż do skończenia wojny. Tego już dowiedzieliśmy się później, bo po wojnie cały czas mieszkaliśmy w Piastowie, bo nie mieliśmy już gdzie mieszkać po Powstaniu. Wrócił do Piastowa w 1946 roku. Wtedy dowiedzieliśmy się, że walczył w górach jugosłowiańskich w dalszym ciągu z Niemcami.
O bracie najstarszym dowiedzieliśmy się też właśnie po wojnie. Szukaliśmy brata. Z nim się nie umawialiśmy, bo już jak był w szkole w Dęblinie, to piloci byli ewakuowani do Rumunii, na Węgry, potem do Francji. Z Francji dostał się do Anglii i był szkolony jeszcze w Szkocji na samoloty bojowe i potem już latał…

  • Pani brat latał „Liberatorem” i zrzucał broń powstańcom Warszawy?

Tak. Najpierw latał Halifaksem, a potem „Liberatorem”. Dowiedzieliśmy się, że zrzucał ludzi, spadochroniarzy, cichociemnych i broń. Był postrzelony nad Warszawą, w czasie zrzutów.
Zrzutów dokonali w tym czasie i – co najgorsze było – ulice zmieniły się zanim meldunek był, że mają na przykład zrzucić na plac Krasińskiego, więc jak dolecieli, to już pozycje się zmieniły. Tak się często zdarzało, że po prostu Niemcy przejmowali te [zrzuty]. Bratu się szczęśliwie składało, tak jak opowiadał, że zrzucali ładunki i otrzymywali, że zrzuty trafiły do miejsca przeznaczenia. Tak że jemu się to szczęśliwie udawało.
Z tym że ostatni lot „Liberatorem” był właśnie postrzelony. Dwa silniki [zostały] postrzelone i zapas paliwa wyciekał. Skrzydło było poharatane w taki sposób, że nie byli pewni czy dolecą. Brat postanowił, że lecą. [Drugi pilot] mówi, żeby skakać gdzieś, zostawić samolot, ale brat obliczył z nawigatorem, że może uda im się dolecieć do bazy do Włoch. I udało im się dolecieć, ale mieli jeszcze paliwa tylko na pięć minut. Paliwo im się w ostatniej chwili skończyło, jak wylądowali i samolot rozleciał się na drobne części. Ledwo z tego wyszli. [Opowiadał], że ogon samolotu był jak u skorpiona wykręcony do góry, skrzydła połamane, kierownica była na wierzchu. Ledwo wyczołgali się ze szpar, z dziur samolotu, bo wszystko było powykręcane, ponieważ podwozia nie było. Brat wylądował bez podwozia i nad samą przepaścią nad morzem, bo to było już po linii startowej. Jakby cudem jakimś nie skręcił w bok, w skałę, to by wpadli do morza. Skręcił w ostatniej chwili i uderzył w skałę. Samolot się zatrzymał, bez hamulców, bez niczego. Oni cali i zdrowi wyszli z samolotu. Wiadomości się błyskawicznie rozeszły po całym świecie i [dotarło] do Londynu, że samolot dokonał zrzutu i doleciał, i wrócił szczęśliwie; ale samolot już rozbity dokładnie.

  • Ile razy pani brat był nad Warszawą?

Nad Warszawą w ogóle był siedem razy. Raz tylko mówił, że wrócili z powrotem z zasobnikami, ponieważ nie mogli trafić do celu. Nie dokonali zrzutów, bo po prostu [miejsca zrzutów] były zajęte przez Niemców, a tak zrzuty się udawały. Były zrzuty z bronią, zrzuty z żywnością i zrzuty z ludźmi, ze spadochroniarzami. Tego właśnie dokonywał brat i szczęśliwie się udawało.

  • Mimo że Niemcy strzelali?

Strzelali Niemcy, straszliwie strzelali. Musiał tak lawirować, żeby pociski nie trafiały w samolot. Były widoczne, bo przecież nocą były zrzuty, nie w dzień. Mówię: „Musiałeś dobrze się nagimnastykować, żeby unikać tych [pocisków]”. On mówi: „Taki to był balet”. Jeszcze się śmiał. Mówi: „Lataliśmy bardzo nisko, żeby widzieć cel i żeby trafić dobrze”. Tak się to mu szczęściło.
Brat był za loty do różnych krajów i za loty nad Warszawą był czterokrotnie odznaczany Krzyżem Walecznych i wtedy za lot szczęśliwy [dostał] krzyż Virtuti Militari. Był odznaczony jedynym największym odznaczeniem angielskim – DSC [Distinguished Service Cross].

  • Mieszkańcy Legionowa reagowali na Powstanie entuzjastycznie?

Tak, bardzo. Pierwszego dnia już się mobilizowali, żeby dostarczyć powstańcom żywność, żeby im pomagać. Zgłaszali się do pomocy. [Chcieli robić] cokolwiek, pomagać, kopać, wszystko. „Tylko mówcie, co mamy robić, to będziemy wam pomagać”. Tak że to rzeczywiście było zaangażowanie ogromne dla całego Legionowa, Chotomowa, Jabłonny. To było połączenie całego okręgu, który w czasie konspiracji... też wspólnie działali. Wszyscy byli z Armią Krajową.

  • Czy do Piastowa docierały bezpośrednie informacje o tym, co się dzieje w Warszawie podczas Powstania?

Specjalnie nie, dlatego że w Piastowie byli Niemcy… Ludzie się jednak bali, bo było dużo [osób] donoszących do Niemców. Tylko że obserwowaliśmy dym straszny i [widzieliśmy,] że Warszawa dalej się broni.
To było we wrześniu – dotarła z Warszawy nasza kuzynka do Piastowa. Uciekła z Warszawy, ponieważ szła z Krakowskiego Przedmieścia jako żywa tarcza przed czołgami niemieckimi. Ona była w tej grupie. Jakim cudem [przeżyła]? Do dziś nie wiem, bo nie była w stanie powiedzieć, jak to się stało, że ocalała z pochodu żywej barykady, jak to Niemcy [określali]. […] Przez Krakowskie Przedmieście do Starego Miasta Niemcy prowadzili ludzi. Między innymi ją. Ona jakimś sposobem z gromady [tych] ludzi wysunęła się i uciekła z Warszawy. Ktoś ją zabrał, jakiś starszy człowiek. Była poraniona, jakby rozbita, pobita. On ją przyprowadził do Piastowa. On uciekł – cywil ją zabrał.
Opowiadała właśnie, że była w czasie walk we wrześniu… Tam działali Ukraińcy w niemieckim [wojsku] i strasznie mordowali ludzi cywilnych. Rabowali, szczególnie złoto. Ona z barykady ocalała, a była bardzo chora i trudno było nawet od niej dowiedzieć dokładnie, co się działo, jak się działo, bo w takim była szoku. Później nie mogła się wyzbyć wspomnienia o tym, jaki był strach, jakie to było straszne tak iść przed czołgiem. To jej się śniło, majaczyła.
  • Co się działo po zakończeniu Powstania z państwem, z pani rodziną?

W styczniu widzieliśmy czołgi, ponieważ nasz dom był blisko szosy. Była to tak zwana Szosa Warszawska w stronę Pruszkowa. Patrzymy – jadą czołgi. Oczywiście w styczniu to było, śnieg, mróz, więc wszyscy wybiegli, [ciesząc się,] że to już się skończyło...
Ale jeszcze wracając, po Powstaniu – właśnie listopad, grudzień – Niemcy nas, warszawskich ludzi, szukali w Piastowie i trzeba się było ukrywać… albo się ukrywać, albo był warunek na tak zwane okopy jechać do Warszawy pod eskortą niemiecką. Wtedy zabierali siłą na okopy ludzi, a szczególnie warszawiaków, którzy z Warszawy się wydostawali i mieszkali [w podwarszawskich miejscowościach]. Jeździliśmy pociągiem towarowym do Warszawy i wszystko mogłam widzieć. Żeby uniknąć zabrania do Rzeszy czy gdzieś, to lepiej było jechać pod eskortą do Warszawy na tak zwane roboty, kopanie okopów przeciwczołgowych... przeciwko Rosjanom. Wywozili na Mokotów i na Okęcie, gdzie było lotnisko. Tam właśnie z Pragi leciały na nas pociski. Małe pociski. Grzmiały tak zwane armaty, szafy niemieckie. […] Kopaliśmy i widać były granatniki czy coś (nie armatnie pociski, tylko inne). Słychać było gwizd i myśmy się już tak przyzwyczaili, że jak leciał… Gwiżdże, to już przeleciał. Już nie do nas [leci], tylko dalej. Rosjanie strzelali. Czy wiedzieli, że tam pracujemy? Chyba wiedzieli, a może nie wiedzieli? Strzelali w stronę jakby Niemców, bo Niemcy nas pilnowali, jak kopaliśmy rowy przeciwczołgowe. Z powrotem odwozili nas towarowym pociągiem do Piastowa, a później rano znowu [zabierali na roboty].
Przeważnie cały listopad, grudzień... To były mrozy, śniegi chyba nie. Ale widziałam strasznie popalonych ludzi i tylko dzikie koty, dzikie psy latały żywe… jeszcze głodne, wyczerpane. Trzeba było maszerować ulicą. To nie była już ulica, po gruzach trzeba było iść. Nic nie było wtedy jeszcze sprzątnięte, bo kto miał sprzątać? Nie było nic. Wszyscy – zwierzęta i ludzie – leżeli na gruzach, na tym wszystkim. To było straszne.
Tak piechotą aż na Mokotów z Dworca Zachodniego, na czołgi przeciwczołgowe na Okęcie i z powrotem. Tak prawie cały listopad można było widzieć gruzy, wszystko i oczywiście Niemców, którzy chodzili i miotaczami ognia... Później widać było, jak na budynki puszczali, gdzie jeszcze można było spalić. Tylko takie były... Tylko to widzieliśmy po Powstaniu.

  • W styczniu, kiedy Rosjanie zajęli Warszawę, państwo próbowali znowu wrócić do Legionowa?

Tak. Parę dni [później wyruszyliśmy w drogę], ponieważ zaraz jak zobaczyliśmy czołgi, była oczywiście radość, że to już się skończyło, że już można swobodnie [się przemieszczać], i wtedy tłumnie wszyscy wracali do Warszawy. Procesje szły szosą i postanowiliśmy też na piechotę przejść do Legionowa, bo wyszliśmy z domu tak jak staliśmy, nie było ani ubrania, ani nic. Może dom ocalał, może wszystko ocalało… Wybraliśmy się na piechotę. To było bardzo ryzykowne, bo pamiętam, był śnieg ogromny, mróz. Szłam ja, matka, mój młodszy ode mnie brat Bolesław i jeszcze jeden cioteczny brat. W czwórkę żeśmy przeszli przez Warszawę do Wisły. Wisła była cała zamrożona. Całym szeregiem już ludzie szli przez lód, przez Wisłę. Mostów nie było, nic nie było. Ścieżką [się szło], ale już lód na samym brzegu był popękany i już woda wypływała na [wierzch]... Nie wiem, jak można było iść, wszyscy ryzykowaliśmy strasznie. Szliśmy w odstępie. Nie wiem do dziś, kto tym dyrygował. Trzeba było być w półmetrowym odstępie od drugiego człowieka. Sznurkiem, gęsiego, pojedynczo, ściśle. Na brzegu z jednej i z drugiej strony Wisły już ktoś położył deski, bo woda chlupała pod lodem. Już widocznie popękał cieńszy [lód]. Po tej wodzie szliśmy i przeszliśmy. Tak się przechodziło. Przeszliśmy na Pragę, potem przez całą Warszawę-Pragę. Wszystko na piechotę i wszyscy ludzie szli, z tłumokami różnymi niektórzy. Tak szliśmy i doszliśmy do domu.
Oczywiście w jednym miejscu bomba uderzyła w róg domu, ale tak w całości był. Myślę sobie: „Matka mówi, że tam gdzie mieszkamy część ocalała, to dobrze”. Wchodzimy, a tam już ludzie mieszkają. Zdziwiliśmy się okropnie, ale już [dom] zajęli. To ludzie partyjni zajęli. Byli z PPR-u, jak to się mówiło. Nie było męża, tylko kobieta z dziećmi. Mówi: „To wy jesteście właścicielami mieszkania, ale nic z tego. Musicie się zabierać natychmiast, jeśli nie chcecie się dostać na Syberię”. Bo w tym czasie właśnie były aresztowania wszystkich AK w Legionowie. Zaraz po wyzwoleniu wszyscy koledzy moi pociągiem zostali wywiezieni z Legionowa z Oddziału Dywersji Bojowej właśnie na Syberię.

  • Państwo uniknęli wywózki?

My uniknęliśmy właśnie dzięki temu, że byliśmy w Piastowie. Ale wtedy [gdy przyszliśmy, ta kobieta powiedziała]: „Nie macie tu nic do zabrania”. Matka mówi: „Ale my zostawiliśmy tutaj wszystko. Nie mamy palta, nie mamy ubrania”. – „Tutaj nie ma już nic waszego i jak chcecie się ocalić, to uciekajcie stąd jak najprędzej”. Kobieta tak powiedziała: „Póki nie ma męża [uciekajcie], bo jak mąż przyjdzie to już będzie za późno”. My w tył zwrot i z powrotem do domu do Piastowa. Tak się skończyło mieszkanie w Legionowie. Już nie wróciliśmy do Legionowa.

  • Byli państwo represjonowani później za udział w Powstaniu?

Tak. Później byliśmy represjonowani. Ciężko było dostać pracę. Trzeba było starać się. Siostra miała dziewiętnaście, ja miałam osiemnaście [lat]. Trzeba było jakoś życie układać. W końcu dostałam pracę, a siostra moja… Akurat tak się złożyło, że wyszła za mąż za obcokrajowca i dostała paszport, i to już jej nie dotyczyło, że tak powiem. Przejęła obywatelstwo męża.
Nas oczywiście Urząd Bezpieczeństwa odwiedzał nas bardzo często.

  • Były rewizje?

Rewizje robili. Potem aresztowali młodszego brata. Wtedy nie miał jeszcze osiemnastu lat. Jednak go zabrali, aresztowali i wyrokiem wojskowym został skazany na cztery lata za udział w Armii Krajowej. Odsiedział w więzieniu na Mokotowie cztery lata, młody chłopak. Oczywiście to na jego zdrowiu bardzo się odbiło, bo później bardzo długo chorował na płuca.
Potem brat mój, który wrócił z Jugosławii (oczywiście, natychmiast wrócił w 1946 roku, jak mówiłam), też nie mógł znaleźć pracy. Musiał się meldować. Został wezwany do Urzędu Bezpieczeństwa – gdzie był, co robił i tak dalej, niech powie. Oczywiście wszelkiego rodzaju zeznania. Powiedział: „Nic nie powiem, nic nie wiem. Byłem w Armii Krajowej, byłem żołnierzem, potem byłem w Jugosławii w partyzantce”. Oczywiście dowódcą jego wówczas był „Tito”. On tam też był i walczył w górach jugosłowiańskich. [Brat] nic nie powiedział, więc musiał się co miesiąc meldować. „Może będzie pan z nami współpracował?”. To też była propozycja. Powiedział, że nigdy w życiu wiary swojej nie zmieni: „Możecie sobie mówić i robić co chcecie, ale swoich zapatrywań nie zmienię. Jestem żołnierzem, byłem żołnierzem Armii Krajowej i zostanę Polakiem do końca swojego życia. Tak zostałem wychowany”. Taki był.
Rewizje były u nas. Wtedy jeszcze mieszkaliśmy wszyscy w Piastowie, bo jeszcze nie można było... Ciężko było z mieszkaniami. Trzeba było zaczynać życie od nowa, bo nic nie było. Tak to trwało właśnie do roku 1948.
W 1948 brat mówi do mnie: „Mam dość represji. Planuję ucieczkę stąd, bo tutaj prędzej czy później i tak będę miał wyrok”. Nasz brat młodszy, niepełnoletni wówczas, siedział, a jak wyszedł to już był pełnoletni. Byłam wzywana też na [przesłuchania]. Tylko siostra moja, ponieważ już miała obywatelstwo obce, nie mogła być wzywana. Ja byłam, zabierali mnie zawsze z pracy. Przychodzili do kadr najpierw, żeby mnie zwolnili, a później przychodziła kadrowa i mówi: „Dzisiaj jest pani zwolniona z pracy”. I szłam. Też mnie tak samo [wypytywali]: „Co robił ojciec?”. Ojciec już wtedy nie żył. [Pytali też,] co robili bracia, co ja robiłam. Był zwyczajny wywiad. Powiedziałam, że nic nie wiem. Byłam w Armii Krajowej. Też wypierałam się i nie chciałam nic powiedzieć. „Ode mnie się nikt nic nie dowie”.
Brat powiedział, że nie [zostanie w Polsce] i pomyślał… Latały samoloty pasażerskie po kraju, między lotniskiem Gdańsk i Katowice była najdłuższa trasa. Wyliczył, że benzyny wystarczy na lot do Szwecji i kupili bilety. Było ich pięciu, kupili bilety, pojechali... Jeszcze ich wtedy odprowadzałam.

  • Brat był z kolegami, tak?

Tak, z innymi akowcami. Bo oni byli w takiej samej sytuacji co brat, ciągłe nękanie i trudności z pracą. Ciężko było szczególnie mężczyznom, bo kobiety to jeszcze jakoś, choć też było bardzo ciężko.
Kupili bilety i wsiedli w samolot pasażerski (pełny, bo ludzie lecieli do Katowic). Ponieważ mój brat chciał iść w ślady swojego starszego brata i już był pierwszy rok w szkole pilotów lotniczej w Dęblinie... Ale ponieważ to był pierwszy rok, na wakacje wrócił do domu. Wojna wybuchła w 1939, więc już do szkoły nie wrócił.

  • Ale latać umiał.

Nawigację znał, uczył się nawigacji. Właśnie dlatego wymyślili coś takiego. Wtedy poszli do pilota i powiedzieli pasażerom też, że lecą... „Proszę wykręcić, lecimy do Szwecji i macie do wyboru – do pilota [mówił] – albo my zginiemy, jak zawrócicie, albo wy lecicie, wysadzicie nas i z powrotem wrócicie do domu, do Polski”. Piloci wykręcili więc do Szwecji, a pasażerowie klaskali, bo przecież od razu powiedzieli, że: „Proszę państwa, jesteśmy akowcami, chcemy uciec. Uciekamy z Polski, bo nas wsadzą”. I [ludzie] aprobowali.
Rzeczywiście wykręcił, ale drugi z pilotów próbował jednak zawrócić do Polski. Brat się zna na nawigacji, mówi: „Nie zawracaj. Jak już lecimy, to nie ma co. Wrócicie z powrotem szczęśliwie”. Zało im benzyny pod samym Sztokholmem i musieli lądować... Skomunikowali się z lotniskiem w Szwecji w Sztokholmie, że nie mają benzyny i [pytali,] gdzie mają lądować. Powiedzieli im, że pod Sztokholmem muszą wylądować. Na łące pod Sztokholmem ten pasażerski samolot wylądował i ci piloci... Ale zanim wylądowali już były karetki, już byli dziennikarze i już byli... masa samochodów. Straż była i sanitarne pogotowie i wszystko było w pogotowiu. Wysiedli ci, pięciu… Poprosili o azyl, że są polityczni. Zabrali ich od razu w samochód, władze szwedzkie… Pasażerowie zatankowali benzynę i wrócili szczęśliwie z powrotem. Tak, że nic nikomu się nie stało. […]
Przez londyńskie radio dowiedziałam się, że wszystko się udało szczęśliwie. Umówiliśmy się, że jeżeli się uda, to przez radio londyńskie wieczorem... Wtedy ludzie słuchali radia londyńskiego. To była „Wolna Europa” i „Radio Londyńskie”. O dziewiętnastej wtedy (jak pamiętam) była audycja z Londynu i sygnał był londyński: „Tu polskie radio Londyn” i pierwszy komunikat, że pięciu Polaków uprowadziło samolot pasażerski do Szwecji, poprosiło o azyl i samolot szczęśliwie wrócił... To sobie mówię: „Dobra nasza, wszystko się udało”.
Ale nam się nie udało, bo na drugi dzień rano w pracy już miałam dwóch panów. Od razu mnie zabrali samochodem tu na główną, do Ministerstwa UB, do najgłówniejszego wówczas szefa Urzędu Bezpieczeństwa Publicznego. Prowadzili mnie pod eskortą. Szłam korytarzami i myślę sobie... Od razu się domyśliłam, o co chodzi. Wiedziałam, że mnie [biorą na przesłuchanie w sprawie brata] i też kadrowa powiedziała, że: „Jest pani wolna na cały dzień”. (Wtedy była dyscyplina pracy, nie wolno było tak sobie wychodzić, tylko trzeba było mieć zezwolenie na wyjście.) Wchodzę do gabinetu, strasznie... niesamowity gabinet, wrażenie okropne, skórami obite ściany i drzwi, wszystko obite. Za fotelem, za biurkiem siedział. Patrzę się – gazeta szwedzka. Widzę zdjęcia na biurku. Twarze paseczkiem [zaklejone]. Już gazetę szwedzką mieli, domyśliłam się. Mówi: „Teraz pani mi powie, gdzie pani brat jest?”. Mówię: „Nie wiem. Jest dorosły. Skąd mam wiedzieć gdzie jest mój brat?”. I tak mnie [trzymali i wypytywali]. Cały dzień było badanie na temat: gdzie jest mój brat. „Pani brat to jest szpieg, pani brat to jest bandyta. Pani brat to jest…”. Rozmaite rzeczy zaczął opowiadać. Myślę sobie: „Dobra, możecie sobie mówić. I tak wiem już, gdzie on jest”. Ale mówię: „Przecież jeżeli wiecie, gdzie jest, to po co mnie się pytacie?”.
Od tej pory co miesiąc były rewizje, bo podejrzewali, że może nielegalnie brat przyjeżdżał czy co. Mój brat i [jego] koledzy otrzymali na drugi dzień azyl polityczny. Zajęli się nimi, dostali pracę. Brat mój pracował jako konstruktor i wynalazca maszyn rolniczych, czy coś takiego. Oczywiście bardzo społecznie pracował w Polonii szwedzkiej i we wszystkim, ale do Polski nie mógł wrócić.

  • Ale wobec państwa rodziny skończyły się represje?

Skończyły się dopiero w 1952 roku. Tak, że było trochę... ciężko było.

  • Czy pani też siostra wyjechała za granicę?

Nie, siostra mieszkała w Polsce ale jako obywatelka [innego państwa]. Jej mąż pracował w Polsce, więc stały pobyt miał załatwiony i ona też.

  • Jakiej narodowości był pani szwagier?

Chińskiej. To było jeszcze za okresu Czang Kaj-szeka właśnie. Później już nie pracował...

  • Nie żałuje pani udziału w konspiracji?

Nie, nigdy nie żałowałam, nie żałuję i wspominam, że czy to była potrzebna walka, czy to była niepotrzebna… Ale dla mnie to było potrzebne, bo to nie była wegetacja i nie było zniechęcenia. Była nadzieja, coś się działo i było po prostu... Nie można było pozwolić dać się zniszczyć.
Tak się tylko szczęśliwie złożyło dla naszej rodziny, że nikt w czasie walki i niesamowitych historii, przygód, które dotykały moich braci, że im też nic takiego się nie stało. Mój brat jeden tylko siedział w więzieniu. Mnie jakoś to ominęło, ale... jakoś to wszystko się przeżyło. Mam nadzieję, że wielu Polaków tak myśli jak ja, że jednak warto było.

  • Warto było walczyć.

Warto było, tak. Mimo wszystko warto było.




Warszawa, 24 października 2007 roku
Rozmowę prowadziła Anna Kraus
Alina Stanisława Bergtold Pseudonim: „Lusia” Stopień: łączniczka, sanitariuszka Formacja: Obwód VII „Obroża” Dzielnica: Legionowo Zobacz biogram

Zobacz także

Nasz newsletter