Anastazja Brodziak „Nina”

Archiwum Historii Mówionej

Anastazja Brodziakowa, urodzona 28 grudzień 1915 rok, Armenia. Pseudonim „Nina”. III Zgrupowanie „Konrad”.

  • Co robiła pani przed 1 września 1939 roku, przed wybuchem wojny?

Przed wybuchem wojny, to był urlopowy miesiąc, pracowałam na kolonii w Otwocku z dziećmi. Mąż był w domu. To tak bezpośrednio przed wybuchem wojny. 1 września na stacji w Otwocku spotkał mnie pierwszy nalot. Mieszkaliśmy na ulicy Różanej, naprzeciwko Kazimierzowskiej.

  • Pani była wtedy na dworcu 1 września w Otwocku i chciała się pani dostać do Warszawy?

Nie mogłam się dostać do Warszawy, tak że musiałam pójść do jakiegoś innego [pociągu], w przeciwną stronę, tam wsiadłam i dopiero potem dostałam się do Warszawy.

  • A pani mąż, został wtedy już zmobilizowany?

Mój mąż był już po służbie wojskowej, zasadniczej. Już od 1 października miał mieć pracę [w] służbie konsularnej, ale tak się stało, że swoją czapkę studencką zostawił w pociągu i mówił: „Coś strasznego się stanie”. I się stało.

  • Jak pani wspomina pierwsze dni okupacji, obronę Warszawy, czy brała pani udział?

W obronie Warszawy [brałam udział], bo to było coś tak nagłego, coś tak koszmarnego, że myśmy byli zupełnie zaskoczeni.

  • Nikt nie wierzył w to, że wojna?

Nikt nie wierzył. To był grom z jasnego nieba, dosłownie. I od razu naloty, naloty, naloty. Potem przyszedł moment taki, że nawoływano mężczyzn do opuszczenia Warszawy.

  • Ale kto nawoływał?

Radio jakieś takie, ale nie wiem, w każdym razie mężczyźni mają wyjść z Warszawy. I gdzieś tam się [udać]. I mąż razem z falą mężczyzn wtedy opuścił Warszawę, zostałam w domu, w którym żeśmy mieszkali. Z tym, że byłam [tam] przez dwa tygodnie, a potem rodzice przysłali kogoś po mnie i poszłam na piechotę na Żoliborz, i [byłam] u rodziców do końca bombardowań. Już potem spotkałam się [z mężem]. Mąż wrócił i spotkaliśmy się gdzieś tak na ulicy niechcący zupełnie. Już po zaprzestaniu działań wojennych.

  • Pamięta pani defiladę niemiecką w Warszawie?

Jej nie widziałam, nie chciałam widzieć, nie oglądałam. Pani sobie nie wyobraża tego stanu szoku, w jakim myśmy żyli. To są przeżycia zupełnie nie do opisania.

  • Czy w czasie okupacji cały czas pani mieszkała na Różanej?

Nie. W czasie okupacji myśmy jakiś czas mieszkali chyba na Francuskiej 11, bo w dom, w którym żeśmy mieszkali po ślubie, wpadła bomba, tak że tylko nasz ślubny tapczan obłamany do dzisiejszego dnia jeszcze jest i to wszystko. Potem zamieszkaliśmy gdzieś na Francuskiej na Saskiej Kępie w jakimś takim [mieszkaniu], [gdzie] mieszkaliśmy chyba rok czy dwa. Potem zamieszkaliśmy na Waszyngtona 104.

  • Czym się pani zajmowała, pracowała pani, czy pani mąż pracował w czasie wojny?

Mąż jako student pracował na poczcie, przy segregacji. Miał nocną pracę, bo w dzień na wykłady. Nocne dyżury miał na poczcie, wtedy była poczta [przy ulicy] Chmielnej.

  • Co studiował mąż, to były tajne komplety?

Mąż przed wojną był w Szkole Służby Zagranicznej, nie pamiętam jak to się nazywało, na Wawelskiej była na Wydziale Konsularnym. Już miał ósmy egzamin, dyplomowy, bo już pisemny złożył, oprawiony pięknie i to się wszystko rozeszło. Został przy poczcie, do Powstania Warszawskiego już, tylko przeniesiony potem był na Warecką, na główną pocztę. I tam do Powstania pracował.

  • A pani pracowała w czasie okupacji?

Nie, nie pracowałam. Nie pracowałam, bo miałam inne sprawy. W 1942 roku, wtedy kiedy już nastąpiła ostateczna organizacja Armii Krajowej i przy szóstym oddziale utworzony został pododdział „Pomoc Żołnierzowi”, to tam już byłam uwiązana. Jakiś czas z jedną z koleżanek miałam funkcję łączniczki. To już jest inna sprawa. Miałyśmy punkt kontaktowy w Szkole Kosmetyki i Masażu Leczniczego u pani Kamińskiej na Mazowieckiej 11, ponieważ tam był telefon. Każdą wiadomość i polecenie tam otrzymywałyśmy.
Później już, pod koniec 1942 roku zaczęło się już przeważnie, tam się znalazły osoby dawniej związane z Polskim Białym Krzyżem, między innymi nasza bezpośrednia komendantka od spraw szkoleniowych, która kierowała sprawami. Zorganizowano nam szkolenie, chyba raz na tydzień, co raz w innym miejscu, ale przeważnie gdzieś na Pradze. To było już szkolenie nie instruktorów, tak jak myśmy pracowały przed wojną z żołnierzami w warunkach pokojowych, ale w warunkach frontowych.

  • To w sumie od kiedy pani należała do konspiracji?

Od 1942 roku.

  • Pamięta pani, jak składała przysięgę?

Przysięgę składałam już po… Nie pamiętam daty, pamiętam tylko, że to był trzydziesty piąty kurs, może pod koniec. Myśmy swoje pięciozłotówki oddały i mam do dzisiejszego dnia znaczek z numerkiem 35. Tak że to jest właśnie pamiątką z kursu. Tam właśnie pani „Zofka”, Hanna Puczyńska-Wendtlandowa, była komendantką kursu. Druga pani, uciekło mi jej nazwisko, ale dzisiaj odnalazłam jej zdjęcie, która wykładała przedmiot – Służba wojskowa, wszystkie zasady, regulamin wojskowy. Były inne przedmioty, oczywiście dotyczące spraw opatrunek, ale oprócz tego były przedmioty dotyczące organizacji świetlicy, klubu wojskowego w warunkach [wojennych].

  • Dużo osób było na kursie?

Nas było niedużo, nie mogło być tłumów, bo to było w prywatnym mieszkaniu. Było nas kilka osób.

  • Pamięta pani jakieś swoje koleżanki z tamtego okresu?

Jedną pamiętam bardzo dobrze, niestety już nieżyjącą, koleżankę, z którą pracowałam w Polskim Białym Krzyżu. Ona mnie potem wprowadziła do [organizacji] konspiracyjnych. Razem byłyśmy na kursie masażu leczniczego i kosmetyki i spotykałyśmy się przez cały czas okupacji.

  • Mogłaby pani podać jej imię i nazwisko?

Ona się wówczas nazywała Nonna Kotarska. Potem wyszła za mąż. Jej mąż, Bolesław Jastrzębski, poszedł na wojnę i już nie wrócił. Został w Katyniu.

  • Pani mąż też brał udział w konspiracji?

Tak. On brał udział w konspiracji, z tym, że on był związany z grupą, z którą potem walczył w Powstaniu na Starym Mieście.

  • Jaka to była grupa?

To była kompania „Wkra” i jego dowódcą był chyba Andrzej Szczepański.

  • Czy może pani powiedzieć, jak miał na imię mąż?

Władysław.

  • Władysław Brodziak?

Brodziak, pseudonim „Chadek”.

  • Gdzie zastał panią wybuch Powstania Warszawskiego? Czy jakieś przygotowania były wcześniej?

Tak. Myśmy na kilka dni przed Powstaniem, wówczas mieszkaliśmy na Gocławku, na Bukowej 13, na kilka dni przed Powstaniem zawiadomiono nas, że mamy być w pogotowiu. To była chyba niedziela, że w niedzielę mamy przenocować w Warszawie, tak że przenocowaliśmy na Chmielnej, pożegnaliśmy się. On poszedł na Stare Miasto, a ja dostałam adres na Nowym Świecie, już nie pamiętam, pod którym, gdzie się zgłosiłam. Tam otrzymałam polecenie, że mam zawiadomić, kilka adresów, że pobiec tu, tu i tu, zawiadomić, gdzie się mają stawić, a potem mam się stawić na punkt zborny na ulicę Elektoralną 11. Tam myśmy się spotkały, cała grupa kobiet, z tym, że przeczekałyśmy na belach odzieży jakiejś do pewnego momentu i ktoś przyszedł i [powiedział]: „Macie natychmiast pójść i stawić na swój punkt zborny na Chmielną 34”. Nie doszłam tego dnia, ponieważ tramwaj mnie zawiózł na róg Królewskiej i Marszałkowskiej, gdzieś tak szłam Królewską i w krzakach zastały mnie strzały, i z Saskiego Ogrodu i ze wszystkich stron. Tak że w krzakach [czekałam] do wieczora, z plecakiem. Koło mnie przejeżdżali Niemcy, bo tam przecież [była] PAST-a. W pewnym momencie wyjechał samochód strzelający na wszystkie strony z Niemcami, ale jakoś prędko wrócili. Jakoś tak ucichło i nie wiem, jakim cudem, przeskoczyłam przez narożny [dom] na Królewską 25 do bramy i tam przenocowałem. Tam się dużo rzeczy działo, tak że jak wyszłam rano, to widać było kałuże krwi. Wtedy już spokojnie przebiegłam Marszałkowską do Chmielnej 34 i już widziałam naszych ludzi i sztandary biało-czerwone.
Dobiegłam do tego domu, gdzie był nasz punkt, zapukałam. Słyszę: „O, jeszcze jedna idzie”. Tam przez dwa tygodnie już jako „peżetki” pełniłyśmy różne funkcje pomocy ludziom – dyżury w szpitalu. Jedna z koleżanek chodziła po domach i zbierała odpadki żywności, bo ktoś miał kozę i ona karmiła tę kozę, bo ktoś inny miał małe dziecko i od tej kozy ona nosiła mleko temu niemowlakowi. Miałam kilkakrotnie dyżur w szpitalu. Trzeba było [być] koło ludzi w szpitalu, coś zrobić, czy porozmawiać. Kiedyś pogoliłam chłopaków, bo byli zarośnięci, a mąż zostawił na Chmielnej maszynkę do golenia.

  • Miała pani kontakt ze swoim mężem?

Nie. Żadnego kontaktu.

  • Żadnych listów?

Nie. Chciałam pójść, nawet kiedyś było tak, że miałam rozmowę, że pójdę kanałami na Stare Miasto, bo on miał na Długiej 18 punkt zborny. […]

  • Mąż wyszedł ze Starówki kanałami?

Nie. Został na Starówce. Razem z moim bratem. Brat miał siedemnaście lat.

  • Walczyli razem, tak?

Byli razem.

  • A brat jak miał na imię, jak się nazywał?

Jaki miał pseudonim nie wiem, Marian Tadeusz Mazur. Urodzony na Wołyniu 28 grudnia w 1927 roku. Miał siedemnaście lat.

  • Wiem, że to jest bardzo przykre pytanie. Zrozumiałam, że brat i mąż, oni zostali na Starówce, że zginęli?

O nim i o bracie, dowiedziałam się 30 sierpnia, ponieważ dostałam polecenie zorganizowania dla wychodzących z kanałów, ze Starówki, kawy, wody do mycia. Obydwie, z moją koleżanką, z którą byłam przez cały czas Powstania i potem w obozie byłyśmy razem, miałyśmy właśnie dyżur i po skończeniu naszego, bo od szóstej rano myśmy tam tkwiły, a po gruzach nosiłyśmy wodę i kawę. Kawę nam dali w kuchni na Powiślu. Już jak skończyłyśmy dyżur, ona poszła na Powiśle. Mówię: „Ja się rozejrzę”. Zaczęłam szukać wtedy i spotkałam kolegę męża z tego oddziału i on mi właśnie powiedział o tym, że tam ich wyszło ośmiu, że żaden z nich nie wrócił.

  • Jak nazywała się koleżanka, która była z panią przez całą wojnę?

To była bardzo piękna postać. Przepiękna postać. To była Barbara Kruczyńska. Jej ojciec był w IV Oddziale Komendy Głównej. W czasie okupacji ona, jej siostra i ojciec, przyjmowali zrzuty, sprawa gospodarki pieniężnej, tego rodzaju rzeczy, to w czasie okupacji było. Nie wiem, on umarł już po wojnie, a z nią byłyśmy do końca Powstania, do upadku Powiśla, poszłyśmy razem potem do obozu. Po obozie ona odnalazła swojego męża, który był w Murnau w oflagu, ja zostałam odkomenderowana do I Pułku Pancernego do pracy jako oficer oświatowy. Ona pojechała do Włoch i w potworny sposób na początku tego roku umarła. Straszna żałoba dla mnie, bo byłyśmy obydwie bardzo związane.

  • Ona mieszkała cały czas we Włoszech?

Nie. Wyszła za mąż za syna, Ankowicza. Wyjechali potem do Toronto. W Toronto była duszą organizacji byłych akowców, organizowała rozmaite koncerty, skupiała całą masę i dziewczyn z obozów, które się tam znalazły i organizowała całe życie kulturalne środowiska Polonusów akowskich.

  • To faktycznie bardzo ciekawa postać, ale wróćmy teraz do Powstania Warszawskiego, jakie były kontakty z ludnością cywilną?

Jeden raz, wtedy kiedy miałam polecenie udania się z Powiśla na Marszałkowską, gdzieś w kierunku placu Zbawiciela, gdzieś tam, nie pamiętam, jaka to ulica była, bo nasza komenda była. W czasie bombardowania znalazłam się w piwnicy, gdzie się spotkałam z ludnością cywilną, którzy mi zaczęli wymyślać, że niszczymy [Warszawę]. Wymyślono mnie osobiście.

  • Ale były też i jakieś dobre kontakty? Na początku była wielka euforia.

Euforia, tak. Mieliśmy kontakty z ludnością cywilną, wtedy kiedy myśmy działały w obrębie ulicy Chmielnej. Na początku Powstania, to myśmy miały bezpośredni [kontakt], nie tylko z żołnierzami, ale i z ludnością cywilną.

  • Czy spotkała się pani z Niemcami, którzy zostali wzięci do niewoli, miała pani taki kontakt?

Nie. Nie miałam z nimi [kontaktu].
Jedna z dziewczyn, pamiętam, miała na imię Basia, [zginęła] właśnie na Chmielnej, w pierwszych dniach [Powstania]... Wezwano wszystkich do kopania barykady. Tam przewrócono tramwaj. Basię trafiło, zginęła na miejscu, tam na podwórku Chmielna 34 została pochowana. To była taka strata.
  • Nazwiska pani już nie pamięta, tylko Basia?

Nie, nie pamiętam. Pamiętam, że myśmy były jeszcze na Powiślu, wtedy kiedy dostałam polecenie znowu przejść do komendy i skontaktować się na Wareckiej, tam była nasza duża placówka. Tam było kilka „peżetek” i jak odnalazłam, to mi powiedziano, że wszystkie wyleciały w powietrze. Chyba wtedy kilka zginęło „peżetek”, na Wareckiej.

  • Jaka atmosfera panowała w pani zgrupowaniu?

To było wszystko młodzi ludzie, patrioci. To byli ludzie, którzy wiedzieli, co robią i dlaczego to robią.

  • Czy były jakieś przyjaźnie, jeden drugiemu pomagał?

Tak. To byli ludzie, z którymi spotykam się do dzisiejszego dnia, z grupą chłopców, bo my jesteśmy dziewczyny, a oni są chłopcy i do dzisiejszego dnia jesteśmy zaprzyjaźnieni, do dzisiejszego dnia witamy się tak, jak witają się starzy przyjaciele.

  • Mogłaby pani podać parę nazwisk chłopców?

Wit, Piotrowski, ich było dwóch braci śpiących.

  • Dlaczego dwóch braci śpiących?

Bo oni byli niemrawi, byli tacy spokojni, tacy [zostali] do dzisiejszego dnia. Kazio Piotrowski dogorywa w Brukseli, a Wit, dotychczas jeszcze się z nim widuję i widuję się tak, jak by to był mój serdeczny brat. Wit miał pseudonim „Brat”. Piotrowski, już nie pamiętam, jaki on miał pseudonim. Był jeszcze Gol, on miał pseudonim „Bramkarz”. Była cała gromada Rafałków, Rafał Potulicki. To była grupa ludzi, chłopców, którzy szli na niebezpieczne wyprawy, bardzo odważnych braci. To jest Smulikowskiego 6/8, oni tam mieli kwaterę. Nas było cztery „peżetki”, to, gdzie myśmy pracowały, nazywało się „Gospoda”. W Anglii to się nazywały frontowe kantyny, a u nas po polsku nazywało się gospoda. U nas gospoda na Smulikowskiego 6/8 to była gospoda numer 10 w podziemiach. Ksiądz Adam, obecnie błogosławiony, Czartoryski. Był naszym kapelanem.

  • Czy uczestniczyła pani razem z koleżankami w życiu religijnym w czasie Powstania?

Tak jest.

  • Msze były?

Msze były i nasza gospoda, do sióstr szarytek na ulicę Tamka 30 przynosiłyśmy naręcze kwiatów, ustroiłyśmy ołtarz. Tam się odbywały nabożeństwa.

  • Nabożeństwa były tylko w niedzielę czy codziennie?

Nie. To były niedzielne nabożeństwa, bo codziennie popołudniu to się odbywały podwieczorki.

  • Jakiś czas wolny był?

Dla tych żołnierzy, którzy nie brali udziału w akcjach, dla tych żołnierzy, którzy wrócili z akcji, którzy nie pełnili nocnej służby. My z „Witą”, Basią Kruczyńską miałyśmy [służbę] jednego popołudnia, tamte dwie miały drugiego popołudnia. Myśmy przygotowywały podwieczorki. Kawę dostawałyśmy z kuchni, natomiast jeśli chodzi o żywność, to myśmy nie brały z kuchni, tylko chodziłyśmy z plecakami do naszego, PŻ miało magazyn, tam gdzie jest dzisiejsze PKO na rogu Jasnej i Świętokrzyskiej. Na dziedzińcu był schron i na którymś piętrze, myśmy schodziły po schodach na dół i tam był nasz magazyn. Myśmy tam napełniały plecaki. Dostawałyśmy puszki rozmaite, mięsne, dostawałyśmy jakieś kakao. Robiłyśmy różne rzeczy. Po chleb, kilka swoich wypraw pamiętam przez ulicę Dobrą do sióstr na Powiślu – Urszulanki. One tam piekły chleb, zaopatrywały ludność cywilną i z plecakiem [szłam]. Tam był mały rowek, że to w kuckach się szło, bo obstrzał był z uniwersytetu. Pod ostrzałem tak szłyśmy, z „Witą”, tośmy szły Tamką pod ścianami, koło Pałacu Ostrowskich wskakiwałyśmy na górę i potem Ordynacką do Wareckiej. Warecką do Rozbrat, do Jasnej i potem już po gruzach do naszych magazynów i z pełnymi plecakami wracałyśmy do [gospody]. Przygotowywałyśmy posiłki, tak że chleb i jakieś smarowidło do chleba, to myśmy przynosiły, w puszkach były mięsne rzeczy, to myśmy z tego robiły kanapki.
Kiedyś to była przygoda, że ktoś mówi: „Słuchajcie, na Dobrej zabili konia”. Myśmy z „Witą” pobiegły, przyniosłyśmy jakiś ogromny [kawałek] mięsny i coś przyrządziłyśmy. Nas było cztery do tej roboty, coś się przysmaczyło. Kuchnia była jeszcze na tyle czynna, że myśmy to upiekły i przez jakiś czas miałyśmy świeżo pieczone mięso do kanapek.

  • Czy chłopcy byli zadowoleni z podwieczorków?

Tak. Do dzisiejszego dnia to nam wypominają kulki. Robiło się zasmażkę z mąki, coś tam się z powidłami, robiło się nieduże kulki, obtaczało się w kakao i taki stos [podawałyśmy]. Bractwo się zlatywało się na kakaowe kulki. Długi czas nam wypominali te kulki.

  • Znaczy, że im tak bardzo smakowały?

To był rarytas nie z tej ziemi.

  • Coś słodkiego.

Tak.

  • Czy w czasie Powstania czytała pani jakąś prasę podziemną czy słuchała pani radia?

Nie. Był „Biuletyn”, tak że „Biuletyn” krążył, radia żadnego nie słuchałam.

  • Jakie jest pani najgorsze wspomnienie z Powstania Warszawskiego?

Kilka miałam, ale pod jakim względem najgorsze?

  • Najbardziej pani zapamiętała, najbardziej pani w sercu utkwiło.

To była cała masa takich rzeczy. Jeszcze podczas pobytu na Chmielnej dostałam polecenie przeskoczyć Marszałkowską, zanieść komuś papierosy, jakimś żołnierzom po tamtej stronie Marszałkowskiej. Tak przeczekałam, aż się zrobiło cicho i puściłam się. I czuję, że coś mnie tak kole w łydkę i słyszę, że coś jazgocze od strony skrzyżowania Alej Jerozolimskich z Marszałkowską. Tłum ludzi stoi tam na rogu, wyglądają zza rogu i mówią: „Ale się pani udało”. Widziałam, że tam stoi coś takiego, „tygrys” z lufą, ale nie przypuszczałam, on nie strzelał do mnie, ale strzelał z karabinu maszynowego. Okazuje się wróg strzelał do mnie, po łydkach. Dopiero wtedy, jak mnie powiedzieli, że mnie się udało, zorientowałam się, że mnie się udało.

  • Bo to był początek Powstania, człowiek nie był przyzwyczajony do takich zadań.

Tak. Drugi raz, będąc na Chmielnej jeszcze, też miałam jakieś polecenie na Zgoda 8, to był jakiś wysoki budynek i coś miałam załatwić na którymś piętrze. Schodzę na dół, jestem już, prawie, że zbiegam ze schodów na dół i słyszę potworny gwizd. To był coś niesamowitego zupełnie. Jak bomba wyskoczyłam z drzwi i rozpłaszczyłam się, tam jest teraz jakiś bank czy coś. Przeskoczyłam przez Zgoda na drugą stronę, a potem obejrzałam się, a Zgody 8 już nie ma. W tej sekundzie, kiedy wyskoczyłam stamtąd, dom się rozpłaszczył.

  • Takie było pani przeznaczenie.

Tak. Jeszcze jedno przeznaczenie było takie, że wieczorem już tak skończyła się [zmiana], już pod koniec, byłam zmęczona, cichy spokojny wieczór i wyszłam z naszej gospody, stanęłam. Cicho tak, rozglądam się, tak ładnie i tak słyszę koło mnie „frzzzzz” i tu klap. Moja ręka jest mała, jak duża męska ręka, klap koło nogi. Co to jest? Dotykam i sparzyłam się, bo to był olbrzymi odłam, skąd się wziął, nie wiem.

  • Ale upadł obok pani?

Koło mnie, koło mojej nogi upadł. Klapnął koło mojej nogi. Nie wiedziałam, co to jest, tylko pomacałam to, a to było gorące. Jeszcze jedno było, kiedy wycofywaliśmy się z Powiśla. „Wita” poszła na przepustkę do swoich rodziców. Oni mieszkali na Polnej. Ja z drugą koleżanką, ona już po wojnie zmarła.

  • Jak się nazywała?

Inez Szyderska. Nie pamiętam, czy nazwisko jej było Szczepańska, a panieńskie Szyderska czy coś takiego, w każdym razie Inez Szyderska-Szczepańska, „Halinka”. Z „Halinką” obie wycofywałyśmy się ulicą Szczyglą i wtedy się rozgorzała straszliwa bitwa. Ostrzał niesamowity. W pewnym momencie mówię: „Inez kucaj!”. „Ojej, »Nina«, dostałam w śródstopie lewej nogi”. Jakoś od razu był punkt opatrunkowy, ale punkt opatrunkowy nie załatwił tej ważnej sprawy, tak że jeden z naszych żołnierzy potem po skarpie jakoś ją tam [zniósł]. Potem ją zanieśli do szpitala na Pierackiego, teraz jest Foksal. Potem szpital zaczął się palić, z jednym rannym wyskoczyłam z tego, wróciłam po nią, to już ona z rannymi innymi była ewakuowana.

  • Jakie jest pani najlepsze wspomnienie z Powstania?

Śmieszna rzecz, to była taka… Razem z grupą chłopców, w tej grupie byli między innymi dwaj bracia Barbary Fijewskiej, była „Wita” i myśmy na kwaterze, na [ulicy] Zgoda 4, bo to na tym samym piętrze było, to już było po ewakuacji z Powiśla, jak to młodzież, siedzimy i rozważamy, co to dalej będzie, co to z tego wyniknie, bo to przecież ważyły się losy, co dalej, jak Powstanie upadnie. Siedzimy i sobie dyskutujemy na ten temat. W pewnym momencie wpadł dowódca plutonu chłopaków i z krzykiem do nas: „Wynosić się w tej chwili, zabraniam tutaj”. On miał [pseudonim] „Kukułka”, już nie żyje. Mówię: „Ale nas nakukał, ale nam nakukał”. Dlaczego, on nie rozumiał tego, że przecież my rozmawiamy o naszych poważnych sprawach. Tak żeśmy śmiały się z tego wszystkiego.

  • Miał pseudonim „Kukułka”?

„Kukułka”.

  • I nakukał?

Tak. Śmieszna rzecz była… Przeuroczy chłopak, jeden z „Rafałków”. To było jeszcze na Smulikowskiego. Idę i widzę, skacze na jednej nodze. Mówię: „A co ty tu robisz?”. „A uciekam ze szpitala”. „Dlaczego?” „A, bo tam ryż dają, ja nie lubię”. „A dlaczego byłeś w szpitalu”. „A, bo mnie postrzelili”. „A jak ty się nazywasz?”. „Mączka się nazywam”. I tak to ten został. Potem spotykam go już drugi raz na Zgoda 4. Wracam na swoją kwaterę, bo myśmy na piątym piętrze, po schodach skacze na jednej nodze. Mówię: „Mączka, co ty tutaj robisz? Dlaczego tak skaczesz?”. „A, bo ja drugi raz byłem ranny”. Pochwalił się, ale tak się pochwalił. Już wtedy wiedziałam, że mój brat nie wróci, a to w tym wieku, w jego wieku był chłopak. Jaś, Janek. Był tu niedawno, przeuroczy chłopak, jako człowiek. Nie było osoby, z którą on by nie rozmawiał i że ktoś się z nim, nie uśmiechnął się do niego. Takie były z Mączką historie.

  • Później, jak przyszła wiadomość, że jest podpisanie kapitulacji, to kobiety mogły wyjść albo z ludnością cywilną albo razem z wojskiem?

Nie wiem. W grupie, w której byłam, nie było tego dylematu. To była jasna sprawa, że my idziemy z żołnierzami. Byłyśmy z nimi cały czas, myśmy się czuły też żołnierzami i żeśmy z nimi wyszły.

  • Którego dnia pani wyszła z Warszawy?

Myśmy wyszły z Warszawy 4 października. Jeszcześmy z „Witą” dostały przydział mąki, upiekłyśmy z sody jakieś gnioty i poszłyśmy.

  • Najpierw był obóz przejściowy, tak?

Najpierw był Ożarów. Myśmy doszły do Ożarowa koło północy, ale miałam tylko tyle sił, że weszłam w drzwi, tłok był, mnóstwo, tylko kucnęłam razem z plecakiem. Obudziłam się rano, razem z plecakiem na plecach. Na drugi dzień, 5 [października] i 6 [października] wywieziono nas.

  • Do obozu?

Do obozu przejściowego w Fallingbostel. Tam byłyśmy chyba miesiąc. Potem piechotą do Bergen-Belsen i potem ostatni etap to był Oberlangen.

  • I tam do wyzwolenia w tym obozie?

Tak, do wyzwolenia, do 12 kwietnia.

  • Jak pamięta pani swoje wyzwolenie, 12 kwietnia?

Była bardzo piękna pogoda, myśmy wyniosłyśmy sienniki przed [baraki], na południową stronę i grzałyśmy się na słońcu. Później zaczął [się] ruch i strzały. Nie zna pani tego środowiska, bo to od razu wszystkie baby się rzuciły na druty, bo strzelają, to trzeba. To się nazywały „gołębniki”. „Gołębniki” to były wieże strażnicze dookoła. Kilka wież strażniczych było. Okazuje się, że tam żołnierze mówią: „Odejść od drutów, schować się!”. Zaczęły mówić po angielsku, bo to przecież obce stroje były. A to my, Polacy. Emocja była. Przyznam się, że byłam wtedy, żyłam w stanie szoku, ponieważ byłam po Powstaniu, po przejściu od obozu. Tak że byłam raczej obserwatorem, widzem i tak to wszystko koło mnie się działo i tylko obserwowałam to wszystko, ten cały tumult. Od razu sprawy kontaktu z żołnierzami, byłam jakoś z boku tego wszystkiego.

  • Kiedy i jak pani wróciła do kraju?

Wróciłam do kraju w maju 1947 roku, po demobilizacji 1. Pułku Pancernego. Już był czas, kiedy już zaczęły się sprawy demobilizacyjne.

  • Czy była pani represjonowana za udział w Powstaniu Warszawskim po powrocie do kraju w 1947 roku?

W 1947 [roku] bezpośrednio nie, dlatego że wtedy jakoś tak odnalazłam matkę, bo nie miałam kontaktu z matką. Nie wiedziałam, co się dzieje. Okazało się później, że moja matka znalazła się w Katowicach. Od czasu wyjścia z Warszawy do początku 1947 roku nie wiedziałam, co się dzieje z matką i co się dzieje z moją siostrą i z bratem, z którymi pożegnałam się, prawie że w dniu wybuchu Powstania na Żoliborzu. Oni mieszkali na Żoliborzu. Nie wiedziałam, co się z nimi stało.

  • Dopiero w 1947 roku?

Dopiero. Niechcący zupełnie, gdzieś mi jakaś myśl zaświtała, imię, nazwisko i nazwa miejscowości w Stanach Zjednoczonych i nazwa stanu Arizona. Bo wszystkie Czerwone Krzyże, gdzie tylko można było. Nigdzie [znaku]. Dopiero taki dziwny list napisałam pod ten adres. I dopiero [wtedy]. To był stryj mojej matki, który przed samą rewolucją [wyjechał]. Udało mu się uciec z Armenii do Stanów Zjednoczonych.

  • I on dał pani kontakt, gdzie jest mama?

Mama z nim się skontaktowała i przez niego dostałam adres matki. To był styczeń 1947 roku, kiedy dostałam pierwszy list z adresem matki.

  • A co się działo z rodzeństwem, bo jeszcze pani powiedziała, że został brat i siostra?

To były dzieci. Pół roku po moim powrocie z Niemiec dostałam w spadku dwoje dzieci, pochowałam matkę i tak się zaczęło moje życie w PRL.

  • Rodzeństwo było jeszcze małe, tak?

Tak. Siostra miała dziesięć lat, brat szesnaście.

  • Ale wróciła pani, była pani cały czas w Warszawie?

Nie, najpierw pojechałam do Katowic i potem przez znajomych dostałam posadę w Towarzystwie Uniwersytetu Robotniczego, jako że byłam oświatowcem od dawna. Jak pojechałam pochować matkę, to długo trwało. Napisałam list do swojej bezpośredniej kierowniczki, że jest taka i taka sprawa, że muszę [zostać]. Musiałam te dzieci gdzieś [umieścić], bo rok szkolny, że proszę, żeby dali mi urlop. Ona schowała mój list do szuflady, przyjechał [niezrozumiałe]. A panią dyrektor personalną to była pani Róża Obozowicz, siostra towarzysza Światły. I z miesięcznym wymówieniem zostałam od razu wykopana z TUR.

  • Jaki powód?

Że nie opowiedziałam się, że pojechałam. Zawiadomiłam, tylko nikt nie raczył się tym zająć, że proszę o urlop, że muszę przecież matkę pochować.

  • Przyznawała się pani, że należała pani do AK, że była pani w konspiracji?

Do AK, potem się przyznałam, potem podawałam wszędzie. Był czas, kiedy potem raz czy drugi raz zmieniałam pracę. Potem dostałam, to też był jedno z ciekawych wydarzeń w moim życiu, bo o głodzie, spałam u przyjaciółki na podłodze, bo takich, jak ja było tam cała chałupa. Każdy miał na podłodze swoje miejsce. W TUR-ze to też tam tylko jakiś obiad. Uciułałam pieniądze, tak że wynajęłam jakieś mieszkanko. W Rembertowie to było. Właśnie wtedy, kiedy już zawiadomiłam, chciałam wrzucić list do mamy, żeby już szykowała się, że przeniesiemy się, to właśnie dostałam depeszę, żeby przyjechać i matką się zająć. Tak że to była taka historia. Mieszkaliśmy potem z bratem i z siostrą w Rembertowie, bez wody, bez ubikacji w takim domku. I o głodzie właściwie, bo kupowałam raz na tydzień jakąś głowiznę, dzieliłam to i gotowałam. Kupowałam, żeby dzieci miały mleko, masło, przede wszystkim. I żyliśmy tą zupą, tym wszystkim. Któregoś dnia, lubiłam i jak tylko mogłam się urwać, to patrzyłam, co się dzieje z Warszawą. Chodziłam tak, jak się chodzi po drodze krzyżowej.
Kiedyś zaszłam na Krakowskie Przedmieście, to już był 1949 rok. Patrzę, stoi wybudowany dom. Co to jest za dom? Weszłam na dziedziniec. Patrzę, klatka schodowa, weszłam. To była Dziekanka. Patrzę, że tam jakaś młodzież jest. Weszłam tutaj, piękny wystrój wnętrza. Mnie ogarnęło chciejstwo aż do bólu: „Mój Boże, co ja bym dała za to, żeby tu móc zamieszkać”. Coś czego się bardzo chce, aż do zaparcia tchu. Niedługo potem mam sprawę do załatwienia w jakiejś instytucji, Związek Uniwersytetu Ludowego. Ktoś mnie szturcha w bok: „A co ty tu robisz?”. „A ty, co tu robisz?”. Bratowa mojego męża, której nie widziałam od czasu przedwojennego. Zaczęły się odpowiednie: „Co ty robisz?”. Ona mnie mówi: „A może byś chciała przyjść na wychowawczynię do Dziekanki”. I z tego głodu, z tego zapyziałego miejsca, dużo większa pensja niż mogłam mieć, wyżywienie bezpłatne dla mnie i dla jednego dzieciaka i pokój dla nas trojga normalny, gdzie i łazienka i wszystko. Czy to nie jest cud?
  • Marzenia się nieraz spełniają.

To nie było marzenie, tylko to było chciejstwo, że to trzeba, żebym to miała. Chcę tego mieć, tego pragnę, bardzo tego pragnę. Niedługo potem to wszystko tak się spełniło.

  • Miała pani i trochę szczęścia i trochę nieszczęścia w życiu. A takie na zakończenie pytanie ostatnie, czy chciałaby pani coś powiedzieć na temat Powstania Warszawskiego tak na zakończenie? Czy poszłaby pani drugi raz do Powstania Warszawskiego?

Tak.

  • I Powstanie było potrzebne?

Było potrzebne.

  • Dobrze. To dziękuję pani bardzo.

Jeszcze jest jedno pasmo mojej działalności w czasie konspiracji. Nie wiem w jakim, bo to najpierw mąż przyszedł, że dostaliśmy polecenie, że mamy przechować jakiegoś pana. To był, okazuje się, jakiś Żyd ze Lwowa. Prawdopodobnie mój mąż miał kontakty z ŻOB, bo mówi, że dostał polecenie.
Potem, drugi raz, to była taka historia, że być może z tego powodu mnie też odnaleziono, bo przyszedł człowiek pobity, skatowany i mówi, żebyśmy go przechowali, bo on z żoną nie może wrócić, bo go szmalcownicy [wydali]. Też uciekinierzy ze Lwowa. To była druga [para] ludzi, którzy się u nas przechował. Potem mąż jako swojego kuzyna polecił go na główną pocztę i razem przepracowali do Powstania. Wtedy, kiedy nie miałam pieniędzy na pochowanie matki, to on właśnie dał mi pieniądze na pochowanie matki i przyjaźniliśmy się do ich śmierci.
Trzecia grupa to była, jeszcze dwóch takich mój mąż przeprowadził. Też dostał polecenie, że tylko na kilka dni, bo tylko ktoś tam ma im dostarczyć dokumenty, więc kilka dni. Ale ludzie już, na skutek zbiegu okoliczności, sąsiedzi się dowiedzieli i napisali donos, w wyniku [czego] przyszło gestapo, ale ich już nie było.
Jeszcze ostatni etap był taki, że mąż spotkał swojego kolegę z wojska, z którym w Zambrowie odsługiwali podchorążówkę, że jego żona jest w strasznych warunkach gdzieś tam i mówi: „Jak masz wolne…”. Akurat mieliśmy wolne. Mąż mówi: „Jest taka, akurat spotkałem tego Michała”. To mówię: „Nie ma sprawy”. To z małym, dwuletnim czy trzyletnim synkiem, z którym do dzisiejszego dnia się widuję. Mam Medal „Sprawiedliwy wśród Narodów Świata”.
A oprócz tego z koleżanką, która potem w cudowny sposób [ocalała]. Byłam z nią, od niej brałam dokumenty, zawoziłam do kogoś, kto robił kennkarty i kennkarty jej zawoziłam i ona je dostarczała nie wiem, jakim ludziom. Tylko widziałam, że są zdjęcia, że jakieś nazwiska.
Kiedyś w umówiony dzień przychodzę do niej po nowe materiały i jakaś pani grubsza spaceruje po podwórku i mówi: „A pani do kogo? Mówię: »Do pani Gocówny«. „To niech pani prędko stąd [ucieka], bo tam kocioł”. Czy to nie jest cudowny zbieg okoliczności, że bym prosto weszła w kocioł. A Halinka Gocówna skończyła w Ravensbrück i wróciła jako królik doświadczalny po wojnie do Warszawy. Młoda, piękna, prześliczna dziewczyna, wrócił wrak. Cały szereg zbiegów okoliczności takich, które się tylko jakimiś cudownymi zbiegami okoliczności albo cudem tylko mogą tłumaczyć.


Warszawa, 22 lipca 2005 roku
Rozmowę prowadziła Małgorzata Brama
Anastazja Brodziak Pseudonim: „Nina” Stopień: podporucznik Formacja: Zgrupowanie "Krybar" Dzielnica: Śródmieście Północne Zobacz biogram

Zobacz także

Nasz newsletter