Andrzej Baranowski „Andrzej”

Archiwum Historii Mówionej


Nazywam się Andrzej Baronowski, urodziłem się 21 lipca 1929 roku w Kutnie, aktualnie zamieszkuję w Bydgoszczy.

  • Pana stopień w czasie Powstania?


Mój stopień w czasie Powstania był najpierw łącznik, ponieważ z „Zawiszaków” szedłem do Powstania. Później, jak trzeba było, byłem zaprzysiężony w oddziale bojowym i byłem strzelcem.

  • Jakie to było zgrupowanie?


To było zgrupowanie Kryski, które walczyło na dolnym Czerniakowie.

  • Pana pseudonim?


„Andrzej”.

  • Proszę opowiedzieć o latach przedwojennych. Pan się urodził w Kutnie. Czym się zajmowali pana rodzice?


Urodziłem się w Kutnie, w rodzinie kolejarskiej. Ojciec był kolejarzem, ponieważ to była podstawa zatrudnienia w Kutnie. Mieszkaliśmy w domach kolejowych mieszczących się przy ulicy Rychtelskiego, bardzo blisko torów kolejowych. Tam zastała nas wojna.

  • To znaczy, że tata był kolejarzem?


Tata był kolejarzem, pracownikiem Polskich Kolei Państwowych. W 1939 roku rozpoczęła się wojna.

  • Miał pan rodzeństwo?


Miałem młodszego brata. Jest nas dwóch w rodzinie. Jeden jest bardzo porządny i mój brat.

  • Jak pan pamięta Kutno przed wojną?


To było miasto dwudziestopięciotysięczne, właściwie większość było ludności żydowskiej. Trudnili się handlem. Poza tym przeważnie byli kolejarze. Jeśli chodzi o przemysł, to istniała fabryka maszyn rolniczych, nazywała się „Kraj”. To było wszystko. Ale głównym miejscem zatrudnienia dla większości mieszkańców Kutna były usługi i kolej.

  • Jakie były stosunki między Polakami a Żydami?


Układały się, jeżeli chodzi o starszych, pozytywnie. Jeżeli chodzi o młodszych, to jak zawsze staraliśmy się psocić i robić tej ludności jakieś dowcipy, kawały. Ale to była normalna rzecz. Na ogół nie stwierdzam i nie pamiętam poważniejszych incydentów, jeżeli chodzi o ludność polską czy Żydowską.

  • Tam pan chodził też do szkoły?


Tam chodziłem do szkoły powszechnej. Skończyłem trzeci oddział szkoły podstawowej. Miałem dość daleko do szkoły, bo szkoła mieściła się na drugim końcu miasta.

Wyjechałem na wakacje w 1939 roku, w sierpniu, w okolice Sierpca, do znajomych. 1 września, jak wybuchła wojna, to państwo, u których byłem, wsadzili mnie w pociąg w Sierpcu i pojechałem do Kutna z powrotem. Sam jechałem. Pamiętam wielkie bombardowanie Płocka w tym czasie. Zdążyliśmy przejechać Wisłę w Radziwiu, Płocku-Radziwiu, ale do Kutna już nie dojechałem, ponieważ Kutno było całe zbombardowane. Węzeł kolejowy był zniszczony i pieszo, pięć kilometrów szedłem do domu, do rodziców, których nie zastałem, bo rodzice już się ewakuowali. Ojciec jako kolejarz miał obowiązek ewakuować się z rodziną do Witonii, to jest stacyjka niedaleko Kutna, gdzie ojciec był dyżurnym ruchu. Dotarłem do Witonii potem, z rodziną ojca, to znaczy z siostrą ojca. Tam przeżyliśmy do 7 września, ponieważ 7 września ojciec otrzymał polecenie od władz kolejowych ewakuowania się na wschód. My z kolei, z całą rodziną - dalsza rodzina zabrała nas w okolice Kutna, do wioski Żakowice. Tam przeżyliśmy wejście wojsk niemieckich.

  • Jak weszli Niemcy, co było?


Jak weszli Niemcy było bardzo różnie. Tam był początek bitwy nad Bzurą stamtąd ruszały polskie oddziały do ataku. Ta miejscowość, wioska była ostrzeliwana bardzo usilnie przez artylerię niemiecką, zresztą artyleria polska również tam bazowała i strzelała. Zdaje się, nie pamiętam dokładnie, był 8 albo 9 września, gdy zrobiła się wielka cisza. Po jakimś czasie rozeszła się fama, że wkraczają wojska niemieckie. My byliśmy w tak zwanej piwnicy, w sklepie, bo na wsi takie były, gdzie chroniliśmy się przed odłamkami. Oczywiście jak wojska niemieckie weszły, to nic specjalnie się nie działo. Ale ponieważ moja mama trochę znała niemiecki, więc bardzo szybko została zaangażowana przez Niemców jako dolmeczerka, czyli tłumaczka. Cały czas, w zagrodzie gdzie byliśmy, władze niemieckie przyjmowały i załatwiały swoje sprawy urzędowe. Trwało to do 12 albo 13 września, dokładnie nie pamiętam. Potem ponownie wróciliśmy do Kutna. Ojciec po jakimś czasie też wrócił z wędrówki.

Niby rozpoczęliśmy naukę, ale już nie w szkole, ponieważ nasza szkoła była zajęta na koszary przez władze niemieckie, wojska niemieckie. Zaczęliśmy w starej piekarni. Odbyły się, o ile dobrze pamiętam, trzy czy cztery dni zajęć. Na czwarty dzień weszła żandarmeria niemiecka, wszystkich nas rozgonili, ponieważ tereny, na których leżało Kutno, zostały wcielone do Rzeszy, do tak zwanego Wartegau i szkoły polskie były tam zakazane. Wszystko odbywało się w języku niemieckim. Na tym moja edukacja właściwie się zakończyła. Uczyłem się potem z kuzynem prywatnie, to znaczy u rodziny, bratowa ojca troszkę miała doświadczenia pedagogicznego. Prowadziła z nami lekcje. Tak to trwało do roku 1941. W roku 1941, ponieważ kończyłem dwanaście lat…

Był obowiązek przez władze niemieckie [wprowadzony], że od dwunastego roku życia wszyscy musieli pracować. My oczywiście też. Ponieważ rodzice nie byli bardzo z tego zadowoleni, a ja tym bardziej, więc zapadła decyzja, żeby mnie przeszwarcować, że tak powiem, przez zieloną granicę – granica między Generalną Gubernią a Rzeszą była gdzieś na wysokości Żychlina – żeby mnie przeszwarcować do Warszawy, gdzie mama miała bardzo dużo rodziny. Tam, u rodziny, miałem się zatrzymać. Tak też się stało. Ponieważ i brat mamy i ojciec ciągle byli z koleją związani, więc mój przerzut przez zieloną granicę odbywał się dzięki pomocy kolejarzy. Miałem zabawną historię w czasie transportu. Zgłosiłem się na stację rozrządową, gdzie formowano skład towarowy, bo tylko towarowe składy prowadzili Polacy. Kierownikiem składu był brat mojej mamy, mój wujek. Jechałem w brankardzie, ale w momencie kiedy dojechaliśmy do granicy, przekroczyliśmy ją i dojechaliśmy do Łowicza, zaistniało niebezpieczeństwo, że mogą za Łowiczem być kontrole ze strony władz niemieckich. W związku z tym wujek pogadał z maszynistą, wykopali wielką jamę w węglu, w tendrze przy parowozie, wlazłem w tę jamę węgla, przykryli mnie plandeką i myślałem, że się przeszwarcuję. Oczywiście przyszli Bahnschutze, tak zwani czarni, którzy kontrolowali wtedy, czy nie ma jakichś przemytów. Ponieważ nie chciało im się specjalnie szukać, więc zarządzili, żeby podjechać parowozem pod pompę wodną, która tam była – tendry zawsze musiały mieć zbiorniki wody – i po prostu na węgiel nalali kupę wody. Jak stamtąd odjechaliśmy, wyszedłem umorusany oczywiście jak nieboskie stworzenie, jak się przysłowiowo mówi. Ale w parowozie było dość ciepło, woda była, szybko się umyłem. Tak do Warszawy dojechałem.

W Warszawie u rodziny byłem, u ciotki, siostry mojej mamy. Mieszkaliśmy na placu Trzech Krzyży, prawie że w centrum Warszawy, ona tam miała mieszkanie. Pracowałem dorywczo, bo każdy musiał jakoś pracować, u moich wujków w warsztacie. Miałem doświadczenie, ale do szkoły nie poszedłem. Nie chciałem iść, ponieważ w szkole, która była pod zarządem niemieckim, nie było takich przedmiotów jak historia, język polski, przedmioty, które Niemcy zakazali prowadzić.

  • Co to był za warsztat i gdzie się znajdował?


Warsztat samochodowy. Znajdował się na Powiślu, na ulicy Dobrej 29.

Na komplety tajne zacząłem chodzić, nieoficjalne. Trzy razy w tygodniu spotykaliśmy się po obiedzie. Prowadził, z tego co wiem, oficer przedwojenny rezerwy – zajęcia na temat historii, literatury, historii Polski, geografii, bo to też było istotne. Stwierdziłem po jakimś czasie, że on jest chyba ściśle związany – przynajmniej teraz o tym wiem - z konspiracją, ponieważ zaczął nas mobilizować do działań konspiracyjnych. Stworzyła się nieformalna grupa - jak na razie bez żadnego zaprzysiężenia, bo im mniej się wiedziało w Warszawie w czasie okupacji, tym lepiej - która zajmowała się tym, że nam zlecał, żebyśmy robili psikusy Niemcom, to znaczy zrywali flagi niemieckie, zrywali plakaty niemieckie, a równocześnie żebyśmy propagowali… Dzisiaj to wiem, dzięki znajomości literatury, że była specjalna sekcja w Komendzie Głównej Armii Krajowej – „N”: „Niemcy”, która miała za zadanie utrudniać życie Niemcom i uprzykrzać im pobyt w Warszawie. Dlatego bądź to malowaliśmy kotwice Polski Walczącej, bądź też szubienice z Hackenkreutzem, bądź też pisaliśmy modne wówczas hasło „Oktober”. Do dzisiaj nie wiadomo o co chodziło, ale „październik” w języku niemieckim był bardzo aktualny, Niemcy się tego mocno obawiali, bo nie wiedzieli, o co chodzi. A to chodziło po prostu o to, żeby trzymać ich w napięciu. My te rzeczy robiliśmy.

  • Pamięta pan może miejsca, gdzie pan to malował?


Niektóre pamiętam. Jedno szczególnie pamiętam bardzo dobrze, z tego powodu, że był tam nieprzyjemny incydent. Razem z kolegą malowaliśmy na placu Unii Lubelskiej, róg ulicy Szucha i Unii Lubelskiej, a Szucha to była ulica policyjna, Polizeistrasse się nazywała i była silnie strzeżona. Tam się mieściło gestapo, w którym zresztą po Powstaniu siedziałem, ale o tym potem. Tam sobie postawiliśmy za ambit, żeby wieczorową porą, to była jesień, namalować kotwicę na budynku przy wjeździe na Szucha ze strony Unii Lubelskiej. Znaleźliśmy wiadro z oliwą, smarem, który mieli tramwajarze i smarowali tym rozjazdy tramwajowe – było dość dużo rozjazdów na placu Unii – z pałką i z tym podeszliśmy do budynku. Malowaliśmy Polskę Walczącą i w końcówce z jakiejś bramy wyszedł cywil niemiecki. Chyba niemiecki, bo chciał nas zatrzymać i krzyczał: Halt! Oczywiście zaraz nogi za pas wzięliśmy, on nawet dwukrotnie za nami strzelił, ale my w Polną, tam gdzie jest straż, wpadliśmy. Tam były już pola, ogródki. Stamtąd uciekliśmy. Tak, że to szczególnie pamiętam.

  • To było po prawej czy po lewej stronie na Alei Szucha?


Jak się wjeżdża, to po lewej stronie. To była jedynka, narożny budynek, który graniczy: Marszałkowska, aleja Szucha i plac Unii Lubelskiej.Pamiętam również zadanie, które dostaliśmy, a szczególnie ja, ponieważ mieszkałem na placu Trzech Krzyży. Tam była trasa przelotowa z Alej Ujazdowskich, przez plac trzech Krzyży w Nowy Świat i dalej na Pawiak. Niemcy tam często jeździli. Polecono mi notować numery samochodów niemieckich osobowych, a szczególnie mercedesów z literami „POL”. „POL” to była policja. Numery notowałem i oddawałem mojemu wykładowcy. Nie wiedziałem, o co chodzi. Później, z literatury, dowiedziałem się, że jak przygotowywano zamach na Kutscherę, to między innymi chciano zlokalizować, jakimi on samochodami jeździ. I stąd najprawdopodobniej – tak sobie to kojarzę w tej chwili – chodziło o to, żeby numery notować. Już w centrali wiedzieli, co z tymi numerami zrobić.Pamiętam też przykry wypadek. To był już 1944 rok, już po zamachu na Kutscherę - niedaleko placu Trzech Krzyży zamach był. Kiedyś zostałem złapany w czasie łapanki ulicznej na Nowym Świecie. Myśleliśmy, że będziemy mieli tragiczne przeżycia, ale Niemcy nas tylko wywieźli w rejon Wesołej, Radzymina, i tam przez cały dzień kopaliśmy wykopy, jako linię obrony Niemiec [dla] Warszawy.

I tak trzy lata okupacji – trzy bo w 1941 roku do Warszawy przyjechałem – w Warszawie przeżyłem. Muszę przyznać, że wspomnienia z tamtego okresu mam bardzo sympatyczne, jeżeli chodzi o Warszawę. Nie jestem rodowitym warszawiakiem, ponieważ urodziłem się w Kutnie, ale widziałem społeczeństwo warszawskie skonsolidowane. Przygnębione okupacją, ale jednocześnie wesołe, naśmiewające się przy każdej okazji z okupanta. Takie zintegrowane, że można było liczyć na pomoc każdego, kogo się spotkało. To było powodem, że po zakończonej wojnie, jak wróciłem do kraju, cały czas marzyłem o tym i chciałem wrócić do Warszawy, ponieważ liczyłem, że to będzie takie społeczeństwo. Niestety, jak pojechałem, okazuje się, że troszkę było rozczarowanie. Ale to już jest zupełnie inny rozdział i chyba zupełnie inne przyczyny tego wszystkiego.


  • Pan mówił, że u wujka pracował.


Tak, w warsztacie samochodowym. Wujkowie, to znaczy dwaj braci mojej mamy, prowadzili prywatnie warsztat samochodowy, zresztą od [czasów] przed wojną. Remont samochodów, jednocześnie usługi spawalnicze wykonywali. To była Dobra 29. W podwórku było mnóstwo fachowców związanych z samochodziarstwem, był tam i kowal, który resory robił i tapicer, który tapicerkę robił i oni, jako warsztat mechaniczny samochodowy.

  • Jak się nazywali?


To był Brunon i Karol Biller. Mama rodowe nazwisko ma Biller właśnie. Prowadzili warsztat [czasów] przed wojną do samego Powstania Warszawskiego.

  • Nie wie pan, czy coś mieli wspólnego z konspiracją?


Raczej chyba nie. Wiem, że jeden z nich, Brunek, jeździł na wieś w okolice Warszawy, ponieważ zajmował się hydrauliką i zakładał w tym czasie niektórym chłopom – przecież niektórym dobrze się powodziło w czasie okupacji, szczególnie młynarzom czy hodowcom – centralne ogrzewanie. Oczywiście pędzili razem bimber. Takie było życie. A w konspiracji raczej nie byli.Natomiast ściśle i mocno był związany inny brat mamy, który był w niewoli niemieckiej. Przyjechał niby na urlop z niewoli, bo zdeklarował się do pracy w gospodarstwie i dostał urlop. Przyjechał do Warszawy. Tu się zajęła nim konspiracja. Już więcej nie pojechał. Wystawiono mu fikcyjne zaświadczenie, że zmarł tutaj na gruźlicę, bo przyjechał leczyć właśnie płuca. On siedział głęboko w konspiracji zaangażowany.

  • Później brał udział w Powstaniu?


Brał, z tym, że jego losy były bardzo dziwne. Zresztą takie były polskie drogi. Proszę sobie wyobrazić, że przez konspirację został ulokowany w pracy w kripo, to znaczy Kryminalnej Policji. Taka istniała, oprócz granatowej była kryminalna, która się zajmowała kradzieżami, przestępstwami, drobnymi sprawami, oczywiście nie politycznymi. I on pracował w kripo. Ponieważ pracował, miał i nocną przepustkę i pozwolenie na broń. W momencie, kiedy wybuchło Powstanie – z jego relacji po Powstaniu wiem – nie dostał się na Stare Miasto, gdzie miał punkt mobilizacyjny. Wybuch Powstania zastał go w Śródmieściu, w rejonie placu Trzech Krzyży. Zgłosił się do pierwszej komendy powstańczej, że jest taki a taki, był w takim a takim zgrupowaniu i nie może się dostać do swojego oddziału. Jak zrobili rewizję, znaleźli u niego i pozwolenie na broń i nocną przepustkę i go posądzili, że to jest oczywiście folksdojcz. Zamknęli go w obozie internowanych. Na ulicy Kruczej taki był. Stamtąd chodził do pracy, jak wszyscy Niemcy internowani. Dopiero jak oddziały powstańcze ze Starówki przeniosły się, przeszły kanałami na Śródmieście, to kiedyś, jak on maszerował w kolumnie, zauważył go jego dowódca z konspiracji. Widział, że w kolumnie więźniów idzie, zrobił wielki raban, oczywiście go stamtąd wyciągnął. On był już wtedy ranny, poparzony przez moździerz niemiecki, tak zwaną krowę. Miał poparzoną nogę. [Jego dowódca] wyciągnął go z obozu i potem w szpitalu jakoś się wykurował. Przeżył Powstanie, został skierowany w rejon Krakowa, w Krakowie rekonwalescencję przechodził w szpitalu. Tam była sanitariuszka, która się nim opiekowała, potem została jego żoną – jak to bywa. Mówię o tym, dlatego że takie dziwne losy były naszych rodaków.

  • On żyje jeszcze?


Nie. Po wojnie pracował na kolei, w Zduńskiej Woli. Niestety zmarł w bardzo wielkich męczarniach, ponieważ miał raka żołądka. Wtedy jeszcze, w tych latach, to były lata sześćdziesiąte, początek, nie było środków znieczulających i medycznych. Niestety zmarł.

  • Jak się nazywał?


Biller Alfred. Pseudonim jego był „Ali”. Jakie miał nazwisko konspiracyjne, nie wiem. Najprawdopodobniej miał trzy albo cztery nazwiska, bo miał trzy albo cztery adresy. W dwóch miejscach go odwiedzałem w mieszkaniu.

  • Jak pracował w policji, nie pracował pod swoim prawdziwym nazwiskiem?


Nie, oczywiście, że nie. Pod przybranym nazwiskiem. Nie pod swoim.

  • Które to były te miejsca konspiracyjne?


Gdzie byłem u niego? Jedno mieszkanie miał na ulicy Mokotowskiej, nie pamiętam numeru, na pierwszym piętrze, i jedno mieszkanie miał na ulicy Złotej. Tam byłem u niego też.

  • Rodzina pana mamy ma korzenie niemieckie?


Ma chyba tylko nazwisko niemieckie, korzeni żadnych nie ma niemieckich. To znaczy

najstarsza siostra mamy wyszła za mąż w Kutnie za Dobersteina, który był obywatelem polskim, ale miał nazwisko niemieckie, narodowość niemiecką w dokumentach miał. W momencie, kiedy wybuchła wojna, oni się znaleźli w Warszawie, dlatego że w 1937 albo 1938 roku, już nie pamiętam, jego zwolnili z kolei, jako [obywatela] narodowości niemieckiej. Przeniósł się do Warszawy, tam się urządzili i całą okupację przeżyli w Warszawie. To tylko mamy siostra. A reszta rodzeństwa i mama, mimo nacisków ze strony Niemców, żeby przyjąć folkslistę [zachowali obywatelstwo polskie]. Mamę, żeby przyjąć grupę w Kutnie, między innymi Deberstein, jej szwagier, bardzo mocno namawiał. Pamiętam [jeden] incydent. Chyba mieszkaliśmy w kolejowych domach jeszcze, to był początek lat czterdziestych. On przyjechał z Warszawy, przywiózł wszystkie dokumenty i do mamy mówił: „Alfreda (bo mama miała na imię Alfreda) podpisz tylko to, twoje dzieci będą miały masło, to, tamto”. A mama wzięła te dokumenty, przedarła, rzuciła mu. „Zabierz sobie to. Jestem Polką, byłam Polką i zostanę Polką”. Ten moment pamiętam. Miałem wtedy lat dziesięć, jedenasty rok zaczynałem. Pamiętam, byłem trochę przestraszony i trochę wściekły na wujka, bo nie za bardzo go szanowałem.Wiem, że jego syn najstarszy… Mieli trójkę dzieci, dwójka automatycznie – nie była pełnoletnia – musiała przyjąć w Warszawie folkslistę. Mieszkali na Bagateli, na placu Unii Lubelskiej, bardzo ładne mieszkanie mieli, z tego co wiem, to chyba pożydowskie. Wiadomo – ich tam lokowali. Ale najstarszy jego syn, który miał lat dziewiętnaście, dwadzieścia, nie chciał podpisać listy niemieckiej. Długi czas, chyba przez półtora roku, ojciec się z nim awanturował. On tego nie chciał zrobić. W końcu konspiracja, jego koledzy z Wawelberga, bo on rozpoczął studia Wawelberga jeszcze przed wojną, namówili go, żeby podpisał, bo to będzie korzystne dla konspiracji. Z tego co wiem, podpisał folkslistę. Potem był bardzo aktywny, niby pracował w BGK, w banku w Alejach, róg Nowego Światu. Jeździł jako łącznik często do krajów Beneluksu, do Francji z dokumentami jakimiś. W 1944 roku został aresztowany, bo go ktoś sypnął, nie wiem kto. Został aresztowany, został skazany na karę śmierci z publiczną egzekucją. Ponieważ to był „HJ”, to z publiczną egzekucją w Berlinie. Konspiracja wtedy dała szalone pieniądze, o ile pamiętam, około pięciu milionów złotych, na to, żeby mu to zamienić. Zamienili mu karę śmierci na obóz koncentracyjny Sachsenchausen. Widocznie kogoś innego stracili w tym czasie, ale nie wiem, jak to dokładnie było. Właściwie on wojnę przeżył w Sachsenchausen.

Po wojnie wyjechał do Stanów. Był w Polsce dwukrotnie u nas. Drugim razem jak był, przyjechaliśmy do Warszawy… My już w Warszawie mieszkaliśmy właściwie wtedy. Przyjechał z żoną i z córką. Poszliśmy na aleję Szucha. Oglądał cele. Między innymi tam jest wykaz wszystkich referentów, którzy prowadzili badania. Znalazł tego, który go badał i który go przesłuchiwał. Mówi: „Ten mnie badał, w tej celi siedziałem”. Proszę sobie wyobrazić, że ani żona ani córka nie wytrzymały do końca obchodu. Wziąłem im taśmy, żeby mogły sobie posłuchać. Zresztą żona znała polski, córka nie bardzo, ale angielską taśmę miały. Pod koniec wyszły stamtąd, z tego obiektu, piwnic. Jak my wyszliśmy, pytam się, dlaczego nie wytrwały do końca, a jego córka mówi, że była przerażona tym wszystkim, co usłyszała, zobaczyła i się dziwi, że ojciec jej ani słowa na ten temat nie mówił. Faktycznie, on im nic nie mówił. Żonie też nic nie mówił na ten temat. Mówił, że przeżył, to jest jego sprawa, co się ma chwalić tym wszystkim. W każdym razie widziałem, że bardzo one to przeżyły. On też to przeżył.

  • On żyje?


Nie, zmarł cztery lata temu w Stanach.

  • A imię i nazwisko?


Eryk Doberstein się nazywał. Jego żoną była Irena Doberstein, też folksdojczka, spod Ozorkowa. Gdzieś się poznali w Niemczech, już po wyzwoleniu, pobrali się i wyjechali. Miałem okazję i przyjemność ich odwiedzić. Mieszkali na Florydzie. Byłem chyba w 1991 albo 1992 roku u nich, przez miesiąc czasu. Powspominaliśmy sobie trochę stare dzieje.Tak, że to przykre losy. Zresztą chyba nieodosobniona rodzina, bo większość rodzin polskich miała takie perypetie w czasie okupacji, że jedni byli w takiej organizacji, inni w jeszcze innej organizacji. Proszę sobie wyobrazić, że mój wujek Alfred, o którym wspominałem, co niby w kripo pracował, jak przyjechał, wszedł tutaj w konspirację, to też wszedł do jakiejś konspiracji, która nie wiadomo jakie miała korzenie. Dopiero jak spotkał swojego przyjaciela, Glinka się nazywał przyjaciel, który go rozpoznał w szeregu transportu, to on go zapytał, po przyjeździe z Niemiec, czy gdzieś jest związany. On mówi: „Z takim i takim ugrupowaniem”. – „Uciekaj stamtąd, bo to jest lewe jakieś, trefne ugrupowanie”. Uciekł stamtąd. Okazuje się, że go znaleźli. Przysłali mu wyrok śmierci, że zdezerterował. On sobie nic z tego nie robił co prawda, bo to była chyba taka organizacja, jak dzisiaj mówimy: „organizacja krzak”.

  • To nie było AK?


Nie. Później był w AK, ale ta pierwsza organizacja [nie]. Daję tu przykład po prostu, jakie były koleje rodzin polskich, losów, jak trudno było czasem żyć.

  • Wracając do pana: Czy były jakieś przygotowania do Powstania Warszawskiego?


Mało o tym wiedziałem. Nie byłem zaprzysiężony, bo nie byłem w „Szarych Szeregach”, tylko w „Zawiszakach” tak zwanych – tak się potem dowiedziałem. Przypuszczam, że nasz przywódca, który nas prowadził, nauczyciel – zajęcia mieliśmy na Mokotowskiej tuż przy placu Zbawiciela – przygotowywał nas do tego wszystkiego. Ale przecież zaprzysiężenie mogło być dopiero tych, którzy ukończyli przynajmniej piętnaście lat życia, nie wcześniej, a ja jeszcze piętnastu lat nie miałem, więc przypuszczam, że jeszcze przygotowania trwały.

W momencie, kiedy wybuchło Powstanie, byłem na placu Trzech Krzyży. Od razu, wieczorem, o dwudziestej chyba, zgłosiłem się do pierwszego punktu powstańczego, który był zainstalowany, z tego co się zorientowałem, na ulicy Wspólnej, tuż przy placu Trzech Krzyży. Chciałem przystąpić ochotniczo do Powstania. Pytali mnie, czy miałem jakiś kontakt, więc mówiłem o tym, co tutaj mówiłem, że tak i tak było. „Dobrze, proszę przyjść jutro, ale z osobą dorosłą, która się na to zgodzi”. Zaprowadziła mnie ciotka, u której mieszkałem. Z wielkimi oporami, bo nie chciała tego zrobić. Siostra matki zaprowadziła mnie, wyraziła zgodę, zostałem tam zakwalifikowany i zapisany. Powstanie wybuchło we wtorek, o ile dobrze pamiętam, a to była chyba środa albo czwartek. Stawiłem się na punkt zborny […].



  • Dużo było takich chętnych, jak pan?


Bardzo dużo.

Nasza kompania, która się tam sformowała, liczyła około osiemdziesięciu osób, z tego, co wiem. Ilu było z konspiracji, trudno mi powiedzieć. Moim szefem bezpośrednim był sierżant Gajewski „Tramwajarz”. „Huragan” z wąsikiem malutkim, niziutki, malutki, ale energii miał za wielkoluda albo jeszcze więcej w tym wszystkim. Wszystkich nas ustawił w dwuszeregu, odliczyliśmy, to niby wojsko miało być. Popatrzyłem na uzbrojenie. Trochę człowiek wiedział z harcerstwa, jak się [bronią] posługiwać. Później, po Powstaniu, jak sobie przeanalizowałem, to naprawdę był obraz nędzy i rozpaczy. Chyba trzy peemy tam widziałem, cztery karabiny jakieś stare, kilkanaście granatów, butelki zapalające. Pistolety, to nie wiem, kto miał.W każdym razie otrzymaliśmy rozkaz, że mamy się przebazować na ulicę Ludną na Czerniakowie.

  • Stamtąd, to znaczy skąd?


Ze Wspólnej, bo na Wspólnej był punkt zborny.

  • Wspólna ile?


Wspólna przy placu Trzech Krzyży, ale trudno mi powiedzieć. W każdym razie nieparzysta strona. To była chyba piątka. Myślę, że to w tym miejscu, gdzie aktualnie jest Grand Hotel. Ale naprawdę numeru nie pamiętam dokładnie.Stamtąd zeszliśmy Książęcą na dół, do starej gazowni, która się mieściła na rogu Czerniakowskiej, Ludnej i Książęcej. Szliśmy wzdłuż muru Szpitala Świętego Łazarza, jak go nazywali, który był wtedy jeszcze w naszych rękach, Niemcy go jeszcze nie opanowali. Odbijali go, potem go odbili. Z gazowni się przekwaterowaliśmy. Dowództwo naszej kompanii, to była kompania „Tura”, V kompania chyba – miało swoją siedzibę w ZUS-ie na rogu Czerniakowskiej i Ludnej. Rozlokowaliśmy się w piwnicach na dużych belach, arkuszach papieru, bo ZUS przecież musiał mieć zapasy papieru. Tam sobie łóżka urządziliśmy na zapasach papieru.Byłem łącznikiem przy dowództwie kompanii. Moją szefową była „Ola”. Była łączniczką i szefem łączników. Później okazuje się, że była to pani Lenartowicz, aktorka, która niedawno zmarła.

 

  • Nie przeszkadzało panu ani kolegom, że szefową jest kobieta?


Nie. Miała przecież chyba osiemnaście lat już skończone, a my byliśmy gówniarzami. Miałem czternaście lat. Chociaż w czasie wojny to już dorosły człowiek, bo musiał się troszczyć o życie i o rodzinę, na pewno inaczej dorastało się w czasie okupacji, ale to mi nie przeszkadzało. Natomiast bardzo mi imponowało, że mogłem się meldować, że mogłem salutować niby – do gołej głowy.Zostaliśmy zaprzysiężeni, ci wszyscy, co nie złożyli przysięgi, w pierwszą niedzielę sierpnia. Była msza polowa oczywiście. Najpierw złożyliśmy przysięgę, potem była msza polowa. Pamiętam wielkie wzruszenie, jak po raz pierwszy głośno, oficjalnie, bez żadnego skrępowania mogliśmy na zakończenie mszy odśpiewać „Boże coś Polskę”. To był drugi hymn konspiracyjny. Zresztą często się do tej melodii wracało w naszej historii. Niby się uważałem za żołnierza, ale się popłakałem.

Uzbrojenia żadnego nie miałem, ale gdzieś w połowie, nie pamiętam dokładnie kiedy, szef, „Tramwajarz” - on był ojcem podchorążego „Tyrolczyka” , który potem, w czasie zdobywania budynku YMCA był bardzo ciężko ranny; po wojnie się z nimi spotkałem - szef kompanii kiedyś mówi: „Za to, że tak się dobrze sprawujesz”... bo latałem z Czerniakowa, z ZUS-u na plac Trzech Krzyży i na Kruczą, tam było nasze dowództwo zgrupowania, nie „Kryski”, tylko zgrupowania „Sławbora”, Śródmieście Południe. Tam kilka razy chodziłem nocą. Trzeba było nocą chodzić, bo w dzień trudno było przejść, cały czas Książęca była pod obstrzałem ze strony muzeum, w muzeum się usadowili Niemcy. I [szef] mówi: „W dowód dzielności masz tu broń”. Dali mi kolta starego z końca ubiegłego wieku, jeszcze chyba kolta kowboi, z jednym nabojem, okazuje się niewypałem, bo spłonka był sprasowana. Ale nabój był w każdym razie. Dumnie sobie tego kolta za pasek od spodni założyłem i z koltem paradowałem, który do niczego nie był potrzebny. Ale dla takiego smyka to zawsze coś było, jakaś satysfakcja. Bez broni byłem długi czas. Potem dostałem od kogoś, ktoś zginął z powstańców, karabin. Już jako strzelec dostałem karabin.



  • Jako łącznik, jak pan chodził na plac Trzech Krzyży do „Sławbora”, spotkał pan może głuchoniemych?


Tak. Często chodziłem przez Instytut Głuchoniemych, bo naprzeciwko Instytutu mieszkaliśmy całą okupację. Kościół był i za kościołem zaraz mieszkaliśmy.

  • W czasie Powstania był tam pluton głuchoniemych.


Był, tak, spotykałem ich też.

  • Nawiązywał pan kontakty z nimi?


Żadnych. Zawsze mnie ostrzegali: „Uważaj, bo tam są głuchoniemi”. Trzeba było uważać, żeby nie zatrzymywali, bo przecież trudny z nimi kontakt był, jak się nie znało języka migowego. Ale wiem, że na Książęcej 1 chyba był posterunek obsadzony między innymi przez głuchoniemych.Długi czas była trudna trasa z ZUS-u, bo trzeba było Rozbrat przeskoczyć, a Rozbrat był pod obstrzałem z Górnośląskiej, bo na Górnośląskiej, w gimnazjum, przez cały czas stacjonowali Niemcy. Trzeba było Rozbrat przeskoczyć i potem Książęcą do góry się trzeba było piąć, a tam było dość stromo i Niemcy mieli dobry wgląd ze strony muzeum i potem, jak zdobyli Szpital Łazarza, mieli dobry wgląd. Gdzieś pod koniec sierpnia przełożeni wymogli na jeńcach niemieckich, że zrobili przez Rozbrat wykop, okop przykryty deskami, tak że można było bezpiecznie przejść. Wzdłuż Książęcej, do Frascati był park i w parku też był okop - ja wiem - siedemdziesiąt centymetrów? Tak, że na czworakach dość spokojnie można było przejść. Na Książęcej, Książęca 5, tuż jak się dochodziło do placu Trzech Krzyży, leżała kobieta. Chyba w zaawansowanej ciąży była, albo tak już napuchnięta, taki duży brzuch miała. Leżała na chodniku i nie można jej było sprzątnąć stamtąd, bo Niemcy cały czas strzelali. Któregoś dnia szedłem na plac Trzech Krzyży. Zdjąłem sandały, żeby iść boso. Jak Niemcy zauważyli, że ktoś idzie, zaczęli ostrzeliwać. Wtedy zacząłem biec, już mi zostało jakieś siedemdziesiąt, osiemdziesiąt metrów może. Tak niefortunnie biegłem, że potrąciłem tę kobietę, wpadłem nawet nogą – to przykre jest, ale niestety prawdziwe – w jej brzuch. [Noga] ugrzęzła mi tam, to się wszystko rozlało. Ledwo dotarłem, ale mnie zaraz łączniczki uspokoiły: „Nie przejmuj się nic, to tak jest, taka jest wojna”.Potem, jak już był wykopany przekop, to dość swobodnie, na czworakach można się było przeczołgać i już nie było to takie niebezpieczne, jak się tam chodziło.Na początku września, kiedy Niemcy wykończyli Starówkę, do nas przyszły oddziały, część oddziałów „Parasola”, „Zośki”, która się rozlokowała na ulicy Okrąg, w banku. Potężna budowla, tam mieli swoją siedzibę, swoje dowództwo. Niemcy zaczęli napierać i od strony Czerniakowa górnego i od strony Powiśla i obszar robił się coraz węższy. Wtedy już łączników zlikwidowali. Zresztą sam się zgłosiłem bezpośrednio do linii.

Jak poszedłem do bojowego plutonu, który był rozlokowany w Porcie Czerniakowskim, to dostałem Lebela, karabin z I wojny światowej, francuski, który był prawie pół raza wyższy odo mnie, oczywiście bez żadnego naboju. Ale muszę przyznać, że ten karabin mi uratował życie w jakimś czasie. Jak się wycofaliśmy na ulicę Śniegockiej, proszę sobie wyobrazić, to ja z tym karabinem paradowałem zawsze, bardzo dumny. Ale on był tylko dla ozdoby, nie dla obrony. Byliśmy na pierwszym piętrze i nagle słyszymy: „bang!”. To znaczy strzela działo kolejowe, które w Ożarowie było ulokowane. Wiadomo było, że za półtorej minuty gdzieś pocisk spadnie. Trudno powiedzieć gdzie, ale na ogół zawsze się wtedy uciekało i chowało gdzieś. Jak usłyszeliśmy wystrzał, to szybko na dół chcieliśmy zejść z pierwszego piętra. Zdążyłem zrobić tylko jeden krok po schodach w dół i pocisk przeleciał przez blok. Całe szczęście był to niewypał, tylko przeleciał przez blok, przebił go. To było budownictwo krótko przed wojną, z pustaków w większości. Cały strop się zawalił i strop schodowy na mnie leciał. Na schodach usiadłem, byłem przyciśnięty siłą rzeczy, karabin między nogami miałem i proszę sobie wyobrazić, że strop się oparł na karabinie. Karabin się wygiął, ale w każdym razie trzymał strop cały. Jak się koledzy do mnie dokopali, pytali czy żyję. Powiedziałem, że tak, to mnie jakoś stamtąd wyciągnęli. Gdyby nie to, to by na pewno strop spadł na mnie i byłby ze mną koniec. Nie byłbym tutaj.


  • Co się stało z koltem? Oddał pan komuś?


Tak. Przychodzili młodsi i młodsi brali tego kolta oczywiście. Tak zawsze było.

Potem miałem szmajsera, to była moja duma. Zdobywałem go w bardzo tragicznych okolicznościach. Jak byliśmy w porcie rzecznym na Czerniakowskiej, Niemcy kiedyś chcieli uderzyć i wyprzeć naszych z jednej z hal. Nie udało im się to. Potem się z tej hali wycofywali i gdzieś w połowie drogi między jedną halą a drugą… One stały równolegle do siebie, a prostopadle do ulicy Czerniakowskiej i do Wisły - hale fabryczne, bo tam fabryczne były remonty, przecież to była stocznia remontowa. Trzydzieści, czterdzieści metrów od naszej hali został zabity jeden z żandarmów - żandarmów, bo miał mundur Feldgradu. Potężne chłopisko. Jak kiedyś przyszedłem z meldunkiem, mówią: „Chcesz mieć szmajsera?”. Mówię: „Pewnie, że chcę!”. Szmajser to był szczyt marzeń. Mówią: „Patrz, tam leży. Idź i sobie weź”. Ten Niemiec miał szmajsera. Mówię: „Poszedłbym, ale jak?”. Mówią: „W dzień na pewno nie pójdziesz. Jeżeli chcesz, to ci zorganizujemy i w nocy pójdziesz”. I tak się stało. W nocy mnie przywiązali za pas na lince i się zacząłem do tego Niemca czołgać. Trzeba to było cicho robić, bo pięćdziesiąt metrów dalej Niemcy byli i słyszeli wszystko. Doczołgałem się do Niemca, szmajsera mu zdjąłem. To potężne chłopisko było, ja też nie byłem ułomkiem, ale czternaście lat, to byłem mikrusem. Schowałem się za niego, szmajsera mu zdjąłem, uważałem, żeby nie uderzyć kolbą, w szmaty owinąłem go, przywiązałem sobie na brzuch. Jeszcze mnie podkusiła chęć, żeby mu ładownice zdjąć. Miał ładownice, z jednej strony i z drugiej strony, sześć magazynków w sumie. Ile było pełnych, nie wiem, ale ładownice były na pasie. Trzeba było to jakoś zdjąć, żeby razem pas i ładownice mieć. Klamrę mu odpiąłem i klamra uderzyła niefortunnie o bruk, tam był asfalt. No i się rozpoczęło wtedy. Niemcy rakiety, ja za nim nie byłem widoczny, ale wiedzieli, że coś się dzieje, zaczęli strzelać. Proszę sobie wyobrazić, że leżałem za nim i czułem, jak w niego pociski padają. Był dla mnie tarczą, bo mnie prawie że przykrył. Tak to trwało chyba ze dwadzieścia minut. Koledzy się spytali, czy jeszcze dycham, mówię: „Żyję”. Zapiąłem mu pas ponownie, przywiązałem go za pas, mówię: „Teraz ciągnijcie”. Oni go ściągali, a ja za nim się wycofywałem, zupełnie jak za tarczą. I szmajsera miałem. Ale byłem dumny wtedy! Niesamowicie. Ale po tygodniu kolega szedł na patrol, [mówi]: „Pożycz, patrz, ja nie mam. Mam stary Sten, który już nie ma amunicji. Pożycz, tylko na patrol pójdę”. Poszedł i nie wrócił. Szmajser też zginął.

 

 

  • Pan mówił wcześniej, że razem z „Parasolem”, z grupą „Radosława”, przyszedł też pluton żydowski.


Tak, ale z nimi bliższego kontaktu nie miałem. Wiedziałem tylko, że są. Byli z Gęsiówki. Wyzwolili ich na Gęsiówce i zmobilizowali i oni przyszli. Rozmawialiśmy z dwoma czy trzema, ale nie byli specjalnie rozmowni, jeszcze chyba nawyki konspiracyjne były. Tylko wiem, że był pluton żydowski. Mieli opaski, tak jak my, i mieli małą żółtą gwiazdę Dawida, przypiętą, tak zresztą, jak im Niemcy kazali nosić i było wiadomo, że są z plutonu żydowskiego. Podobno bardzo dzielnie sobie poczynali.Spotkaliśmy się również na Czerniakowie z oddziałami AL. Nawet byłem zdumiony, bo zobaczyłem opaskę i napisane AL, a my mieliśmy WP: Wojsko Polskie. Pytałem się: „Co to za wojsko jesteście?”. – „To jest Armia Ludowa”. – „A co to jest?”. – „Armia Polska Ludowa”. Więcej się nie pytałem, wtedy mnie to mało interesowało. Zresztą wtedy kto o tym myślał? Wtedy się myślało o tym, żeby jakoś przeżyć, bić Niemców i zdobyć jak najwięcej broni, a nie kto jest skąd. U góry się polityka odbywała, a u nas nie było polityki żadnej. To samo było z żołnierzami, co wylądowali zza Wisły, berlingowcami tak zwanymi.



  • Niech pan opowie o spotkaniu z nimi.


Wtedy bazowaliśmy na ulicy Idźkowskiego 5, chyba. Po jednej stronie my, po drugiej Niemcy w budynkach. Tam ze szmajsera… Widziałem po raz pierwszy w życiu i obym nie musiał tego więcej oglądać. Jeden Niemiec się z okna wychylił, strzeliłem i upadł. Mam przekonanie, że go trafiłem, ale czy zabiłem, nie wiem. W każdym razie on upadł do tyłu. To oznaka, że musiał dostać dość porządnie. Tam bazowaliśmy.

Przedtem był jeszcze incydent z odbiciem szpitala na Zagórnej. W szkole na Zagórnej był szpital powstańczy. Ponieważ musieliśmy się stamtąd wycofać, więc rannych zostawiliśmy. Wiadomo – nie było możliwości i nie było gdzie ich zabrać. Do Wisły co prawda niedaleko, ale do Wisły dojść… Wtedy powiedzenie: „Wariat, Wisła się pali” miało rację bytu, bo faktycznie Wisła się paliła. Jak Niemcy tam weszli, zaczęli naszych rannych mordować. My to widzieliśmy, bo to było dosłownie tylko dwadzieścia metrów przez ulicę Zagórną. Było widać. Zdesperowani, uderzyliśmy na nich, wyparliśmy Niemców, co byli w naszym budynku. Tam się odbywała bitwa – nie uczestniczyłem w tym, ale koledzy – na noże kuchenne, bo strzelać nie było gdzie i do kogo. Wiadomo, czy się strzela do swoich czy do obcych? Szpital dosłownie na pół godziny odbiliśmy. Rannych, którzy mogli – czołgali się w naszą stronę – sanitariuszki wyniosły. Sanitariuszkom to w ogóle osobny rozdział w historii się należy chyba, takie były dzielne i odważne. Rannych ewakuowaliśmy stamtąd i wynieśliśmy.

Na ulicy Idźkowskiego już byliśmy.

To był chyba 16 września w nocy. Raptem przychodzi do nas łącznik z dowództwa zgrupowania, [mówi]: „Przyprowadziłem wam nowych kolegów”. Patrzę na nich – mówię tylko swoje odczucia, może inni się orientowali, o co chodzi – w rogatywkach, w zielonych mundurach, przede wszystkim z pepeszami, z bronią automatyczną i kilkunastoma magazynkami, co było dla nas wielką furorą, z granatami. Przynieśli nam, co najważniejsze, chleb, którego my nie widzieliśmy i nie jedliśmy od przeszło miesiąca. Tak się niefortunnie złożyło, że my na Czerniakowie zdobyliśmy magazyny Społem z marmoladą, z mleczkiem w proszku i z cukierkami i tym się tylko żywiliśmy, bo więcej nic nie było. Mieliśmy tego dość. Oni nam chleb przynieśli.Byli ciężko przestraszeni. To nie byli żołnierze przygotowani do walk w mieście, byli przygotowani do walk w polu i szkoleni do walk w polu. Jaka była ich wartość bojowa, trudno mi mówić. Zupełnie inaczej teraz na to patrzę, kiedy mam trochę i przygotowania wojskowego i trochę znajomość historii, a zupełnie inaczej wtedy. W każdym razie chcieli się bić. Ale w momencie, kiedy draśnięcie jakieś, paluszek, skaleczenie, to on już jest ciężko ranny i do lazaretu musi pójść. Broń oddawał wtedy, komu się chciało. Mieliśmy po dwie, trzy pepesze nawet. Ale co nam dały? Nic nam nie dały, bo już się właściwie tam Powstanie kończyło, już Niemcy tak mocno napierali.

  • To byli Polacy?


To byli Polacy.

  • A oficerowie?


To byli Polacy, natomiast dowódcą ich był major Łatyszonek, szef sztabu 9. Pułku, jak teraz wiem, prawdopodobnie Rosjanin. A to byli wszystko Polacy. Oficerowie, którzy tam byli, to też byli Polacy. Była chorąży, babka, która była dowódcą baterii, bo przebazowali też jedno działko przeciwpancerne, które było przecież na wagę złota w czasie Powstania. To działko przypłynęło zza Wisły z dwoma jednostkami amunicji, to znaczy chyba z dwunastoma sztukami amunicji i było bardzo szybko bezużyteczne. Ta chorąży też była Polką.

  • W jakim mundurze był Łatyszonek?


Łatyszonek był, jak armia Berlinga, w zielonym, polskim mundurze, z polskimi dystynkcjami. Usiłował mówić po polsku, raz go słyszałem, ale zaciągał, tak że podejrzewam, że był to zrusyfikowany Polak albo Rosjanin polskiego pochodzenia.

Musieliśmy się z Idźkowskiego wycofać z tego powodu, że Niemcy wprowadzili czołgi. Działko już nie strzelało, bo nie miało czym strzelać. PIAT-ów w ogóle nie mieliśmy, bo zrzutów mieliśmy [bardzo mało], do nas nie docierały zrzuty, jeżeli chodzi o alianckie. Te z kukuruźników owszem, tak, ale to jest osobny rozdział.

Byłem świadkiem, widziałem bardzo tragiczny moment, kiedy jeden z chorążych, już nie pamiętam jego nazwiska, dowódca plutonu żołnierzy, którzy przyszli [został zabity]. Przy ulicy Idźkowskiego, jak się kończyła – w tej chwili zaczyna się tam park, nowo wybudowany, [który] na gruzach budynków powstał – były stajnie, bo tam był jakiś majątek gdzie trzymano konie. Potem było pole, które do ulicy Solec trzeba było przeskoczyć, to było pole uprawne, [rosły tam] buraki, ziemniaki. W każdym razie około stu, stu pięćdziesięciu metrów przez to pole trzeba było przejść. I ten oficer – nie pamiętam jego nazwiska, naprawdę, nawet potem w literaturze się doczytałem i skojarzyłem, ale w tej chwili nie pamiętam – ten oficer osłaniał z naszą drużyną akowską i ze swoją pozostałością plutonu, wycofanie reszty wojsk, przeniesienie rannych. Mówi, że będzie ostatni: „Wycofujcie się”. Miał ręczny karabin maszynowy, pozorował, że to jest duże zgrupowanie. W każdym razie Niemców jakoś na dystans trzymał. W tym czasie Niemcy wprowadzili Panterę do boju, Pantera weszła w ulicę Idźkowskiego, potem gwałtownie skręciła o dziewięćdziesiąt [stopni], przejechała przez stajnie jak przez puch i wpadła na otwarte pole. On zaczął uciekać wtedy, już wiedział, że nie ma innego wyjścia, do ulicy Solec, gdzie była baza oporu, gdzie między innymi Łatyszonek był. Proszę sobie wyobrazić, że czołgista gonił go po polu. Postrzelili go w nogi, tak że już właściwie nie uciekał, a się czołgał, na czworakach uciekał. Nie zastrzelili go, tylko najechał gąsienicami, stanął i zrobił skręt jeszcze o dziewięćdziesiąt w jedną, o dziewięćdziesiąt w drugą i wgniótł go, wdeptał całkowicie w ziemię. To było dla nas straszne przeżycie, jak to zobaczyliśmy, ale taka była niestety wtedy wojna i taka była walka.

Natomiast ta chorąży, o której mówiłem, nie przebazowała się na drugą stronę, nie przeszła. Z tego co słyszałem potem, popełniła samobójstwo. Nie oddała się do niewoli, tylko zastrzeliła się po prostu ze swojego pistoletu.Nasz odcinek, który trzymaliśmy, to jest aktualnie Płyta Czerniakowska i tam wpływa się do Portu Czerniakowskiego. Płyta jest na stałym lądzie i cypel, który był – tam była zatopiona „Bajka”, statek spacerowy, co do Młocin pływał przed wojną.

  • Na cyplu?


Nie, przy cyplu.

  • Nie tutaj, gdzie jest Skra, w kierunku mostu Poniatowskiego?


Nie.

  • Niektórzy mówią, że statek „Bajka” był tu, jak Skra.


Statek był przy cyplu zatopiony.

  • Między lądem stałym, a cyplem?


Tak, ale bliżej cypla. Między lądem stałym, a cyplem. Tam był zatopiony ten statek i my część rannych na „Bajkę” dostarczaliśmy.

  • Jeszcze raz. Jak się wyjdzie z Wilanowskiej, po lewej stronie jest Poniatoszczak.


Tak, a po prawej jest Łazienkowski.

  • Po prawej stronie była „Bajka”?


Oczywiście, że po prawej stronie. Dosłownie jak jest tablica, Płyta Czerniakowska, jest cypel, jak się wpływa do Portu Czerniakowskiego. Przy cyplu była „Bajka” zatopiona.

  • Niektórzy twierdzą, że był tam, gdzie jest Skra.


Gdzie jest Skra?

  • Tak, że tam była „Bajka”.


Bliżej Poniatowskiego? Na pewno nie. Na pewno, jestem przekonany, że tak nie było. „Bajka” była tam, bo przecież na „Bajkę” rannych nosiliśmy. Do Wisły chodziliśmy po wodę, jak jeszcze można było chodzić, bo przecież wody już nie było w tym czasie i wszystko, co się chciało ugotować, trzeba było na wodzie z Wisły ugotować, a wyprawa po wodę była bardzo, bardzo tragiczna.Tak, że potem się wycofaliśmy na Solec, gdzie Łatyszonek był. Potem przeszliśmy na Wilanowską. Wtedy już oddziały „Radosława” kanałami przeszły na Mokotów.

  • Pan wiedział o tym, że oni się wycofują?


Nie. My nic nie wiedzieliśmy o tym i taki rozkaz do nas nie [dotarł]. Zresztą sam „Radosław” pisze w swoich pamiętnikach, że dowodził tylko swoimi oddziałami. A chyba niewłaściwie, bo przecież był mianowany dowódcą wszystkich oddziałów na Czerniakowie, jak Necer został ranny, już nie mógł sprawować dowództwa. Zresztą jak tylko przyszedł, to Necer oddał się pod dowództwo „Radosława”, bo „Radosław” był podpułkownikiem, a Necer tylko kapitanem i to było wiadomo, taka jest hierarchia w wojsku.Jak mówimy o Wiśle, to był ciekawy incydent, śmieszny trochę dla nas.

Jak bazowaliśmy na ulicy Śniegockiej, to nasze sanitariuszki chciały nam koniecznie upitrasić cos do jedzenia. A z jedzeniem było bardzo, bardzo kiepsko. Proszę sobie wyobrazić, że gdzieś kota złapaliśmy, oczywiście uśmierciliśmy, obrobiliśmy. Sanitariuszki znalazły stęchły makaron w piwnicach i ucztę miały nam zrobić, ugotować ten makaron. Trzeba było pójść i przynieść wodę z Wisły. Poszedłem z kolegą po wodę z Wisły, przynieśliśmy w menażkach chyba pół wiaderka wody. Sanitariuszki najpierw makaron opłukały, potem upitrasiły. Kota też upitrasiły odpowiednio i miała być wielka uczta na dwanaście fajer, jak się popularnie mówiło. Bazowaliśmy w mieszkaniu chyba bardzo zasobnych lokatorów, bo była piękna zastawa porcelanowa, piękne sztućce, piękny pokój stołowy, stół na dwanaście osób z krzesłami. Oczywiście one wszystko pięknie przygotowały, obrusem nakryły stół, talerze porozstawiały. Kotka przynieśli, każdemu wypadało dosłownie jak duży paznokieć mięsa, ale w każdym razie było wszystko. Rozłożyły na talerzyki, nas zaprosiły: „Chłopcy, chodźcie na ucztę”. Siadamy do uczty i w tym momencie słyszymy szafę, to znaczy krowę; zaczyna ryczeć. Ta krowa akurat musiała spaść w nasz rejon. Nie wpadła w nasz blok. Oczywiście my wszyscy z pokoju uciekliśmy. Pod wannę wlazłem, wcisnąłem się jakoś. Jak pociski wybuchły, po wszystkim przychodzimy do pokoju, a cały sufit, tynk z sufitu, leży na stole i w naszych talerzach. Uczta się zakończyła. Było to dla nas przeżycie i śmieszne i tragiczne jednocześnie.

Wracamy do Wilanowskiej, do „Bajki”.

Wycofaliśmy się z Idźkowskiego na ulicę Solec 5, gdzie była baza. Z Solca wycofaliśmy się na ulicę Wilanowską, chyba pod piątkę. Trójka, piątka – taki dom był wspólny. Już niedobitki, właściwie nie było wiadomo, kto dowodził. Tak jak dzisiaj – kto rano wstaje, ten rządzi – tak samo wtedy dowodził. W każdym razie z kolegą, dwójka nas, mieliśmy na pierwszym piętrze punkt obserwacyjny. Mieliśmy obserwować dzisiejszy park, a wtedy to była ulica Solec i druga strona ulicy Wilanowskiej, czy tam się coś dzieje, czy oddziały niemieckie nie nacierają. To już były niedobitki, ostatni bastion obrony. Proszę sobie wyobrazić, stoimy w oknie, była gdzieś godzina dwudziesta trzecia wieczorem, 24 września chyba, słyszymy: Hände hoch!” Oczywiście początkowo myślałem, że to jest głupi żart kolegów i mówię, żeby się nie wygłupiali, ale poczułem lufę pistoletu pod żebrami. Oglądam się, patrzę, już są. W hełmach oczywiście, oddziały niemieckie. Łapy do góry. Z bronią w ręku nas złapali, więc nie było co udawać, że się jest cywilem. Tak się przeważnie robiło potem, jak trzeba było, to się udawało, że się jest cywilem. Stamtąd nas zgonili na dół i przegonili całą naszą grupę na plac magazynów Społem, które się paliły, więc było bardzo widno. Tam nas ustawili, powstańców, którzy byli z opaskami i się przyznawali, że są powstańcami, pod murem. Ludność cywilną w inny koniec placu zgonili. Co się z nimi stało, nie wiem. W każdym razie my pod murem staliśmy i Niemcy z pedanterią niemiecką, co piętnaście minut, nad naszymi głowami serie puszczali. My staliśmy oparci o ścianę, każdy z nas zrobił rachunek sumienia. Ja oczywiście za długo rachunku nie musiałem robić, bo za dużo życia nie było, ale przykro mi było. Tak staliśmy do świtu, to znaczy gdzieś do godziny czwartej rano. Kolega, co koło mnie stał, znał trochę niemiecki. Pytam się go: Czemu nie strzelają?”. – „Czekają na rozkaz oficera, który gdzieś pojechał i ma przyjechać z rozkazami”. Tak wywnioskował z rozmowy. Koło godziny czwartej, w pół do piątej rano, już było bardzo szaro, słyszymy: na motorze przyjechał oficer. Coś poszwargotali między sobą i nas sformowali w kolumnę czwórkową. Wszystkich nas tam było dwudziestu, może trzydziestu akowców, byli też żołnierze z III Dywizji, to znaczy z armii Berlinga. Ulicą Fabryczną, Rozbrat, doszliśmy do ulicy Agrykoli i Agrykolą do góry szliśmy w kierunku aktualnego placu Na Rozdrożu, wtedy na tym placu było kasyno gry, zrujnowane.Tak doszliśmy do Szucha. Po drodze nieśliśmy naszych rannych, bo ci co zostawali z tyłu – słyszeliśmy strzały tylko i kątem oka można było zobaczyć, że Niemcy wykańczali tych, którzy nie mogli iść dalej. My jednego rannego kolegę nieśliśmy na drzwiach, te drzwi były cięższe chyba jak on, ale nieśliśmy go i tak doszliśmy na Szucha, do siedziby wówczas gestapo, a dziś Ministerstwa Edukacji Narodowej. Przed wojną zresztą też tam było Ministerstwo Edukacji. Tam nas zagonili do cel, które były w podziemiach, do celi wcisnęli wszystkich, staliśmy jeden koło drugiego. Na stojąco oczywiście, wyprężeni. Jeść absolutnie nic, pić też nic, a to nam najbardziej dokuczało. Znów z dokładnością, pedanterią niemiecką, co dziesięć minut otwierały się drzwi, dwóch drabów z pałami stawało i tych, co przy drzwiach [stali], młócili. Oczywiście my się zorientowaliśmy, o co chodzi i się wymienialiśmy po kolei. Przez okienko, przez kraty, jak można było, to patrzyliśmy, ale tam nic się nie działo, tylko był ruch samochodów, Niemcy coś krzyczeli i na tym się kończyła nasza wiadomość. Tam chyba byliśmy przez cały dzień i jeszcze jedną noc nocowaliśmy. Na następny dzień rano nas stamtąd wygonili. Cały czas nie wiedzieliśmy, jaki będzie nasz dalszy los. Później z literatury dowiedziałem się – i sobie skojarzyłem – że to czekanie na egzekucję polegało na tym, że w tym czasie toczyły się już rozmowy o kapitulacji Powstania i Żeleński powiadomił Himmlera, że „jeżeli nie damy praw kombatanckich powstańcom, to oni się nie poddadzą i w dalszym ciągu będziemy musieli się borykać z tym wrzodem, który jest na linii Wisły”. Podobno Himmler mu polecił, żeby jednak złagodzić dotychczasowe warunki wobec powstańców, bo do tej pory to byli Bandit i, wiadomo, byli rozstrzeliwani. Byliśmy, z tego jak wywnioskowałem, jako pierwsza grupa tych, których Niemcy uznali za kombatantów. Stąd też życie nam darowano.

Z Szucha nas pogoniono przez plac Unii Lubelskiej, Rakowiecką. Doszliśmy do ogródków działkowych w kierunku na Dworzec Zachodni, przeszliśmy tunelem Dworca Zachodniego na drugą stronę torów i na ulicy Wolskiej, w kościele świętego Wojciecha, odbył się pierwszy przystanek. Tam pierwszy raz od wielu, wielu dni RGO - Rada Główna Opiekuńcza, baniaki z kawą i po kawałku chleba nam dali. Tym się pożywiliśmy. Byłem tylko w kombinezonie, który miał udawać mundur i miałem tylko kąpielówki pod spodem, nic więcej, a noce już niestety robiły się coraz chłodniejsze. Wlazłem za ołtarz kościoła i za ołtarzem znalazłem worek. To nie był worek lniany, tylko parciany. Ten worek założyłem na głowę i to dla mnie było i przykrycie i posłanie jednocześnie. W kościele przespaliśmy chyba jedną noc, tam została spisana ewidencja wszystkich, po raz pierwszy nas chyba zaewidencjonowano jako jeńców.

Stamtąd nas pognali pieszo do Ożarowa, do aktualnej fabryki kabli. Tam teren był wygrodzony i stało wybudowane cztery czy pięć baraczków, w których mieszkali jeńcy sowieccy. Jak przyszliśmy do Ożarowa, była chyba godzina trzecia czy czwarta po południu, bo od rana szliśmy. Daleko tam nie jest, ale wlekliśmy się wiadomo jak. Wieczorem sowieci wrócili z pracy. Początkowo patrzyli na nas wilkiem, bo nie wiedzieli, kto jesteśmy. My na nich też, bo też nie wiedzieliśmy, co za jedni. Tam się dorwaliśmy do pompy ruszanej z wodą, ja sobie głowę pod kran wsadziłem i ze łba to właściwie sam gruz leciał. Przecież człowiek się przez dwa miesiące w ogóle nie mył, a miałem wtedy włosy, nie tak jak dziś, tak że było co [myć]. Jak wrócili sowieci, popatrzyli, potem zaczęli między sobą szeptać, że my powstańcy. Proszę sobie wyobrazić, [że] nasze pierwsze zetknięcie z sowieckimi żołnierzami było dość sympatyczne, bo raptem widzimy – rozkładają koc i każdy coś z baraku przynosi i na koc rzuca: cebulę, ziemniaki, pomidor jakiś, jakieś nadgniłe jabłko. Oni też za dużo nie mieli. To wszystko zebrali i nam oddali, żebyśmy jedli.


  • Berlingowcy byli z wami?


Tak, byli razem z nami wtedy.

  • A AL?


Oni się nie przyznawali, że są z AL. Już w ogóle ich potem nie spotykałem.

  • Co się stało z rannym kolegą, co był na drzwiach niesiony?


Donieśliśmy go na Szucha i tam został. Najprawdopodobniej go wykończyli, nie wiadomo, co się z nim stało. Już dalej go nie nieśliśmy. Nas zagonili do cel, jego zostawiliśmy na dziedzińcu.

  • Chcę jeszcze wrócić do Czerniakowa. Czy spotkał pan Słowaków na Czerniakowie?


Wiem, że był pluton Słowaków. Osobiście się z nimi nie spotkałem, ale wiem, że taki pluton był. Oni się znaleźli tam chyba z Węgrami. W każdym razie był pluton Słowaków, ale bezpośredniego kontaktu z nimi nie miałem. Zresztą byłem za smarkaty, żeby się dopytywać o nację. Polityka była bardzo daleka od nas.

  • Oni mieli opaski?


Mieli. Mieli charakterystyczny krzyż. Ale ja ich tylko spotkałem, ale z nimi nie walczyłem ani razem nie współdziałaliśmy absolutnie.

  • Wracając do Ożarowa - Rosjanie.

 

Rosjanie nam to wszystko oddali i potem jeszcze wystąpili do Niemców z propozycją – jak nam mówili, po rosyjsku oczywiście, można było zrozumieć – chcieli, żebyśmy nocowali w barakach, a oni żeby nocowali na polu. Niemcy się na to nie zgodzili i nocowaliśmy na gołej ziemi. Worek mi się bardzo przydał.Po noclegu, na następny dzień rano oni poszli do roboty, wcześnie ich pogonili do roboty, nie wiemy gdzie, a nas pogonili na bocznicę kolejową w Ożarowie. Tam nas wsadzili do wagonów i pojechaliśmy aż do Skierniewic. Ludność cywilną powywozili do Pruszkowa. Okazuje się, że w Skierniewicach Niemcy zrobili przejściowy obóz dla powstańców i tam nas wszystkich skomasowali. Ile czasu tam że siedzieliśmy, nie wiem. Tam już dostawaliśmy jako takie racje żywnościowe, była woda też, na bieżąco można się było umyć, toalety były. Ze Skierniewic sukcesywnie ładowano transporty i jechaliśmy gdzieś w nieznane. Ja w takim transporcie też się znalazłem, który ruszył ze Skierniewic. Proszę sobie wyobrazić, każdy się do okienka pchał, bo to były wagony towarowe, stało się, siedzieć nie było miejsca, o leżeniu nie było mowy. Pytałem, jakie stacje przejeżdżamy. Jak mi powiedzieli, że Łowicz i Żychlin, to już się orientowałem, że jedziemy w kierunku na Kutno. Jak jedziemy na Kutno, to znaczy będę przejeżdżał obok bloku, gdzie moi rodzice mieszkają. Jakiś kawałek papieru znalazłem, ktoś mi dał. Nagryzmoliłem na nim, że żyję, Andrzej i adres, żeby oddać. Przez okienko w Kutnie wyrzuciłem, ale nie było żadnych szans, żeby to dotarło do rodziców. Ale w każdym razie przez Kutno przejechaliśmy, mnie się łezka zakręciła, że obok domu przejeżdżam.Jak stamtąd ruszyliśmy, to zatrzymaliśmy się tylko pod Poznaniem gdzieś, żeby wodę wziąć do parowozów. Potem dalej ruszyliśmy i stanęliśmy aż tam, gdzie żołnierz polski zawsze chciał być, w Berlinie na Ostbahnhof, na wiadukcie. Tam znów charakterystyczna scena była. Naprzeciwko nas stał pociąg z rannymi Niemcami, szpital niemiecki. Siostry roznosiły strawę dla tych rannych, w dużych baniakach. My zaczęliśmy się domagać, zaczęliśmy krzyczeć, bo wagony nasze były zamknięte, żeby nam też coś dali. W tym czasie ogłoszono alarm, samoloty przyleciały. Oczywiście Niemcy nikomu nie pozwolili wyjść. Ale to jeszcze przedtem było. Jakiś niemiecki lekarz, oficer, rozmawiał z dowódcą naszego konwoju. W końcu zaczęli otwierać drzwi, dosłownie na minutę otwierali, baniak z kawą zostawiali, zabierali i dalej, do następnego wagonu. Kto miał czym, to się pożywił, a kto nie miał, w garść brał i tak popijał. W momencie jak rozdawali kawę, ogłoszono alarm, słychać było syreny. Od razu się skończyło, pociąg sanitarny odjechał, a my na torach zostaliśmy - przecież to nie byli ludzie, mogli być zbombardowani. Tak się znalazłem po raz pierwszy w Berlinie. Po raz pierwszy, bo po wojnie kilka razy tam byłem. Berlin oglądaliśmy i jak z Berlina dalej ruszyliśmy, to stanęliśmy dopiero w miejscowości Bremenverde, to jest stacja węzłowa między Bremą a Hamburgiem. Tam nas wyładowali. Powstańców było już wtedy ze trzy, cztery setki albo i więcej, bo wagonów kilkanaście było, w każdym wagonie po pięćdziesięciu, to więcej nawet mogło być. Wtedy już była kapitulacja pełna Powstania, już powstańcy wychodzili i wszyscy byli w Skierniewicach lokowani, jako w obozie zbiorowym. Potem dalej.W Bremenvorde też ogłoszono alarm, pierwszy raz widziałem wtedy nalot dywanowy. Dosłownie około stu samolotów superfortec. Tylko dudniło i dudniło i to szło. Lecieli na Hamburg, bombardować Hamburg. Amerykanie bombardowali w dzień, a Anglicy w nocy, jak wiadomo dziś z literatury. Oczywiście Niemcy nas do wagonów z powrotem zamknęli, sami się schowali w okopach, schronach koło dworca. Dwie czy trzy bomby, orientacyjnie tylko, rzucili Amerykanie i polecieli dalej.

Po tym wszystkim nas pognano, chyba ze dwanaście kilometrów, do miejscowości Sandbostel. Tam stalag XB to był stalag dla jeńców wojennych i nas w tym stalagu zamknęli. Z tym że ciekawa rzecz, bo okazuje się, że w stalagu wyodrębnili obóz dla powstańców. Nie mieliśmy kontaktu z pozostałymi jeńcami. A jeńców tam było mnóstwo, nie wiem ilu, ale byli i Jugosłowianie i Francuzi, i Belgowie. Od 1940 roku siedzieli i, o dziwo, było trzydziestu paru podchorążych z 1939 roku. Niemcy nie wiedzieli, jak ich traktować, czy jako oficerów, czy jako szeregowców. Takiego pojęcia u nich nie było. Albo był żołnierz albo był oficer. A podchorążowie u nas, w naszej armii przed wojną, mieli prawa oficerskie i tam też się takich domagali, ale Niemcy to lekceważyli. Więc oni tam siedzieli, mieli osobny barak. Jak my przyjechaliśmy, z nami przyjechało mnóstwo dziewcząt, kobiet też, bo wszyscy razem siedzieli. Trochę szykan było wobec tych kobiet, ale to jest inny rozdział.

 

  • Ze strony Niemców?


Ze strony personelu obozu, a pomocniczy personel składał się głównie z Ukraińców. Nie z Rosjan, a z Ukraińców. Tak kobiety szykanowali, że jak do łaźni weszły, a wszystkich golili, to ich szczególnie długo trzymali i golili. Wiadomo, o co chodziło. Potem te kobiety, dziewczyny nasze nie skończyły jeszcze mycia, to nas już wpuszczono. My się wycofaliśmy wtedy. Po prostu robili sobie żarty z tego, a to było troszkę żenujące.

  • Nie były tam gwałcone?


Nie. Tego nie było, to na pewno nie zdarzało się. Może gdzieś poza obozem tak, ale w obozie nie. One były na pełnych prawach, tak jak i my, na prawach jenieckich. Potem dopiero Niemcy zorganizowali obóz jeniecki dla kobiet Oberlangen, na terenie pogranicza Holandii i Niemiec, dywizja Maczka go wyzwalała. Ale [do tej pory] siedziały razem z nami. Znów miałem wyjątkowe szczęście. Rodzice nie wiedzieli, co się ze mną stało. Naszą ewidencje spisywali ci [polscy] podchorążowie. Jeden się mnie pyta: nazwisko, imię, oczywiście urodzenie, miejsce urodzenia, miejsce zamieszkania, kogo powiadomić z rodziny. Więc podaję rodziców, [miejscowość] Kutno. Mówi: „Zaraz, zaraz… Kutno… Zygmunt!”. – woła swojego kolegę. Przychodzi kolega, Zygmunt Brzywczy, który był synem naszej sąsiadki, w kolejówkach mieszkała. Była wdową, on był jej pierwszym synem, odkąd wyszła za mąż miała inne dzieci, z tymi dziećmi się kolegowałem, bo po sąsiedzku mieszkaliśmy. Brzywczego, który był starszy od nas, oczywiście znałem i on mnie też znał. Od razu mnie spytał; „Co ty tu robisz?”. – „Widzi pan, co tu robię. Co mogę tu robić?”. W każdym razie on się mną zajął. Przede wszystkim zapytał się, czy rodzice wiedzą o moim istnieniu. Mówię: „Nic nie wiedzą”. Mówi: „Słuchaj, wy na pewno szybko nie dostaniecie kartek na listy ani na paczki”. Każdy jeniec dostawał jeden blankiet listowy, gdzie pisał list na jednej stronie, wysyłał go do rodziny, rodzina na drugiej stronie odpisywała i blankiet wracał z powrotem, już jako list od rodziny. Raz na trzy miesiące każdy jeniec otrzymywał blankiet na paczkę, mogła rodzina mu paczkę przysłać. [Brzywczy] mówi: „Jak chcesz, to napiszę do twoich rodziców, że żyjesz, jesteś tu i może wyślę też blankiet na paczkę. Rodzice będą mogli przysłać paczkę?” Mówię: „Nie wiem, czy będą mogli, ale na pewno przyślą”. I on to zrobił. Rodzice się dowiedzieli, że żyję i jestem w obozie na podstawie jego listu. Zresztą odpisali, na jego adres, nie na mój, bo jeszcze nie miałem adresu, bo przecież Niemcy nam jeszcze blankietów nie dali. To był miesiąc chyba listopad, więc było jeszcze trochę za wcześnie, żeby nas zaewidencjonować. Paczkę na święta dostałem, proszę sobie wyobrazić, od mamy. Oczywiście suchary, cebulę, smalec. Po paczkę poszedłem, to było akurat przed świętami Bożego Narodzenia 1944 roku. Kolegów miałem całe mnóstwo wtedy, bo każdy liczył na to, że coś oberwie, zresztą wcale się nie kryłem z tym. A Niemiec, który paczkę kontrolował, jak mi ją wydawał, to widać, z premedytacją każdy chleb przekroił, każdą cebulę przekroił, rzucił, jabłko przekroił, rzucił do koca, koc trzymałem. Mama przysłała mi smalec w słoikach. Słoiki młotkiem potłukł, zobaczył, czy tam nic nie ma, też mi rzucił. Przyszedłem z taką wałówką, ale wyżerka była w każdym razie, było co jeść.

  • Podzielił się pan z kolegami?


Tak. Ale i szczęście miałem, że spotkałem tego znajomego. On mnie zresztą zaprosił potem do swojego baraku. Trzeba było pod drutami przejść, ale co tam dla warszawskiego chłopaka było przejście pod drutami? W obozie to żaden problem był. Przeszedłem pod drutami i poszedłem na Wigilię, byłem u nich w obozie jenieckim. Wigilia była, jak to Wigilia w obozie. Munk w „Eroice” bardzo ładnie to odtworzył, podział żywności, tak jak się to odbywało. Ludzie, którzy siedzieli pięć lat w obozie, oficerowie, niektórzy bardzo wysoko rozwinięci intelektualnie, dosłownie dziecinnieli w tym wszystkim. Takie były warunki, taka była nostalgia.Żeby jeszcze uzmysłowić, jak nas przyjęli w obozie: po drugiej stronie, jak nasz obóz był, była aleja, tam jeździły niemieckie komanda, a po drugiej stronie byli Francuzi. Siedział ze mną w obozie jeden z łączników, Wojtek, ze Starówki był. Miał osiem lat, dosłużył się stopnia kaprala, miał krzyż walecznych za zniszczenie dwóch goliatów. Jak go Francuzi zobaczyli, to oszaleli na jego punkcie. On tam przychodził, kiwał im. Na migi zaczęli mu pokazywać, żeby stanął na jakimś podwyższeniu. Patrzymy: grupa ich mierzy, wymierza, piszą coś. Nie wiedzieliśmy, o co chodzi, sam Wojtek zgłupiał, mówi: „Co oni, głupie, czy co? Za modela mnie biorą jakiegoś?”. Okazuje się, po dwóch dniach przez druty przerzucili paczkę. Uszyty był dla niego mundur, elegancko, z furażerką. Pierwszy mundur miał właśnie w obozie. Na podstawie tych wymiarów mundur mu uszyli i sprezentowali. Takie były incydenty.

 

  • Nazwiska pan nie pamięta?


Wojtka – nie. W obozie się przeważnie pseudonimami posługiwano. Nie posługiwano się nazwiskami, bo to jeszcze przyzwyczajenie z konspiracji, że pseudo się znało i to wszystko.Przesiedzieliśmy w obozie chyba do kwietnia. W kwietniu zaczął się zbliżać front zachodni, Anglicy zaczęli się zbliżać. Niemcy zaczęli obóz ewakuować. W tym czasie już przyszły do obozu chyba dwa transporty oficerów sprzed wojny, tych co siedzieli w Oldenbergu, bo jak szedł front ze wschodu, to też ich ewakuowali. Do naszego obozu między innymi przybył generał Kuropieska, późniejszy generał, chyba osoba znana. W pierwszej połowie kwietnia, ponieważ się front zachodni zaczął zbliżać, Niemcy zaczęli obóz ewakuować partiami. Byli systematyczni. Zawsze jak grupę robili, sto osób musiało być w grupie i setka maszerowała.Niemcy wydzielili w obozie tak zwaną grupę małoletnich, to znaczy wszystkich tych, którzy nie ukończyli szesnastego roku życia. Było nas w tej grupie około trzydziestu, niektórzy byli starsi, ale udawali, że są małoletni. Mieliśmy ten przywilej, że dostawaliśmy, oprócz wyżywienia, pół kubka, to znaczy szklankę mleka dziennie. Oczywiście niemieckiego mleka, więcej wody jak mleka tam było, ale to było już coś. Jak nastąpiła ewakuacja, to nasza starszyzna, czy komenda obozu wytargowała, że chorzy nie będą ewakuowani – bo nikt nie chciał się ewakuować, chciał jak najszybciej, żeby wał [przyszedł] – i grupa małoletnich też nie będzie ewakuowana. Spokojnie sobie tam żyliśmy i czekaliśmy na przyjście aliantów, którzy maszerowali z południa do nas, bo to na północy Niemiec było. Okazuje się, że w ostatniej grupie, która odchodziła, w ostatniej chwili, Niemcy chyba ośmiu nie mieli do setki, [do] kompletu. W związku z tym małoletnich zebrali, najbardziej rosłych ośmiu wybrali, żeby dołączyli do grupy. My się wtedy zbuntowaliśmy. Małoletni mieli nie iść, to nikt nie idzie. Albo wszyscy, albo żaden. Niemcy się na wszystkich zgodzili i ci, co mogli odejść z tamtej grupy ewakuacyjnej, bardzo chętnie to przyjęli. Wszyscy małoletni poszli z grupą. Popędzili nas aż do Lubeki. Już dalej nie było gdzie iść, bo było morze, tak że to koniec był naszej wędrówki.Okazuje się, że dobrze się stało, bo grupa, która została jeszcze w obozie, nieliczna, potem miała wielkie przykrości. Z tego, co słyszałem, większość z nich rozstrzelano. Niemcy tam przygonili też więźniów obozu koncentracyjnego, już nie zdążyli dalej ich ewakuować i dokonali masowej egzekucji więźniów i przy okazji jeńców, którzy tam zostali. A my do Lubeki zawędrowaliśmy. Tam mieliśmy dopiero frajdę, bo była zasada, konwencja genewska przewidywała, że raz miesiącu jeniec powinien otrzymać pięciokilogramowa paczkę Czerwonego Krzyża. W paczce były różne wiktuały, ale była przede wszystkim kawa, czekolada, która była bardzo chodliwa i papierosy, które były towarem wymiennym. W obozie, jak w obozie, też się handlowało i podstawową walutą, jak dolar u nas później był w PRL-u, tam był jeden papieros. Papieros to był jeden punkt. Jeden punkt odpowiadał cenom innych materiałów. Na przykład porcja dzienna chleba, w zależności od tego, czy paczki były, to był jeden punkt, potem już porcja to była jedna czwarta punktu, czyli za jedną porcję trzeba było dać cztery papierosy. Takie wahnięcia, jak to na rynku bywa; na wolnym rynku.

  • Małoletni dostawali papierosy?


Dostawaliśmy paczkę. A paczka - nie było powiedziane: małoletni czy nie małoletni. Każdy dostawał. Z tym, że my pierwszą paczkę dostaliśmy w obozie w styczniu i to nie całą, tylko jedną paczkę na dwóch. W lutym też jedną paczkę na dwóch. Niemcy mieli wielki problem z transportem. Dopiero potem zaskoczyliśmy, jak to się działo. Lubeka była portem otwartym i przez aliantów niebombardowanym, ponieważ Czerwony Krzyż założył sobie tam bazę. Wszystkie paczki, które ze Szwajcarii, z Czerwonego Krzyża Międzynarodowego przypływały, przypływały do Lubeki i były magazynowane w Lubece w magazynach. Niemcy mieli obowiązek stamtąd paczki dostarczyć do obozów. Ponieważ mieli kłopoty z transportem, nie dostarczali paczek. W związku z tym dostawaliśmy pół paczki, nie tak jak trzeba. Ale jak już byliśmy w Lubece, to oni, żeby magazyny rozładować, żeby potem nie było zarzutów, że nie dostarczyli, nam dosłownie dwie paczki dziennie dawali. Tak, że mieliśmy żarcia potąd, papierosów, czekolad, wszystkiego. A to był towar tak bardzo chodliwy wśród ludności niemieckiej i wśród żołnierzy, że można było wszystko za to kupić. Do tego stopnia, że jak pobieraliśmy z kuchni jedzenie, które Niemcy mieli obowiązek nam dostarczyć… Konwencja haska przewiduje, że jeniec wojenny powinien dostawać taką porcję, jak żołnierz walczącej armii danego państwa na tyłach - nie na froncie, na tyłach. Niemcy starali się w miarę możliwości już wtedy, w Lubece, z tego wywiązywać, bo bali się, czuli swój koniec. A my to jedzenie braliśmy i wylewaliśmy do kanałów dosłownie, nie chcieliśmy tego jeść. Była to trochę perfidia z naszej strony, szczególnie powstańców, ale powiedzieliśmy, że nie darujemy. Komendant niemiecki zwrócił się do naszej rady obozów, że jeżeli tak jest, to może byśmy zrezygnowali, bo ludność niemiecka jest głodna. A my mówimy: „Co nas to obchodzi? Należy się, trzeba dać”. Tak było do końca, do 4 maja chyba, kiedy wojska angielskie wkroczyły do obozu, obóz został wyzwolony i doczekaliśmy się, i powstańcy, którzy tam byli, wolności.


  • Jak przyszli Anglicy, mógł pan zostać na zachodzie?


Byłem tam do 1946 roku, wróciłem dopiero w grudniu, w 1946 roku.

  • Dlaczego pan wrócił? Niektórzy nie wrócili.


Niektórzy nie wrócili, ale tu jest mój kraj. Też specjalnie nie miałem zamiaru wracać, bo propaganda była, że tu się dzieją straszne rzeczy. Tak było do momentu, kiedy nie napisałem do mojej mamy, do rodziców. Ojciec [odpisał] żebym natychmiast wracał, a matka nie. Rodzice wtedy, w ramach pionierów, przebazowali się i przeprowadzili do Legnicy, na ziemie odzyskane. Ojciec tam uruchamiał węzeł kolejowy, w Legnicy właśnie. Napisałem, że mam propozycje wyjechania do Anglii i przeszkolenia w szkole lotniczej - a ciągle marzyłem o tym, żeby zostać lotnikiem – i że prawdopodobnie z tego skorzystam. Wtedy Anglicy byli mocno zaangażowani przecież w wojnę na Filipinach, wiadomo, że tam wysyłali swoje siły zbrojne. Ojciec mamie powiedział: „No i dobra, niech idzie, pojedzie tam i tam mu łeb ukręcą”. Jak to ojciec, po męsku. I mama napisała, że jest bardzo ciężko chora i mam wracać natychmiast do kraju. Szybko zdecydowałem, zresztą już wtedy sytuacja polskich sił zbrojnych na zachodzie zrobiła się bardzo nieciekawa, bo utworzono obóz przysposobienia wojskowego. Polacy, którzy walczyli, jak byli potrzebni Churchillowi, walczyli z poświęceniem, potem stali się balastem zbędnym i [Anglicy] nie wiedzieli, co z nimi zrobić. Nie było to ciekawe i wcale nie żałuję, że wróciłem.

  • Spełniło się pana marzenie o lataniu?


Spełniło się, że zostałem w lotnictwie, ale jednak latać nie latałem. To znaczy nie skończyłem szkoły pilotażu, ale skończyłem szkołę techniczną i w lotnictwie cały czas służyłem, dosłużyłem się stopnia pułkownika. Czterdzieści dwa lata przesłużyłem w lotnictwie. W Bydgoszczy zaczynałem swoją służbę i moją przeuroczą małżonkę poznałem w Bydgoszczy. Zaraz jak się pobraliśmy, dosłownie na następny dzień, przebazowali pułk do Modlina. Żona zrozpaczona, ale niestety musiała za mężem pójść. Modlin a Bydgoszcz to jest zasadnicza różnica. Tam twierdza, w ogóle nie wolno było wejść bez przepustki. Jak ktoś przyjechał, to musiał najpierw się starać o przepustkę, czasem to trwało kilka godzin. A żeby się gdzieś dostać… Zresztą żona najlepiej wie. Po zakupy do Nowego Dworu w tym czasie, to był 1950 rok, jak szli, to jeszcze nie było mostu nad Wisłą i Narwią. Po kładce szły nasze panie do Nowego Dworu i asekurowały się jak komandosi.

  • Nie był pan represjonowany za udział w Powstaniu Warszawskim?


Nie wiem, czy można to nazwać represją czy nie, wiem, że bardzo, bardzo długo byłem podoficerem zawodowym, nie mogłem dostać stopnia oficerskiego. Gorsi ode mnie dostawali, ja nie mogłem dostać. Co prawda, to była moja wina. Jak byłem w Legnicy z ojcem zacząłem rozmawiać, że chciałbym pójść do lotnictwa jednak, ochotniczo się zgłosić. Ojciec znał dobrze szefa RKW, to była Rejonowa Komenda Uzupełnień, majora, pamiętam – Wysoki się nazywał, nazwisko historyczne. Poszliśmy do niego i [ojciec] mówi: „Chłopak chce iść do wojska, załatw mu coś, żeby mógł pójść do szkoły lotniczej”. On mnie zaczyna pytać, co robiłem, więc mówię, że byłem w Powstaniu. „A w jakim zgrupowaniu? Armii Krajowej?”. Po tym wszystkim, jak mu powiedziałem, mówi: „Słuchaj Sylwek – do mojego ojca – z takim życiorysem, to jego mogą przyjąć tylko do więzienia, a nie do szkoły oficerskiej”. Ojciec mówi: „To co ma chłopak zrobić, jak chce?”. – „Niech napisze, że go złapali w czasie łapanki w Warszawie na ulicy, wywieźli do Niemiec i cześć”. Tak napisałem. Proszę sobie wyobrazić, że to funkcjonowało dość długo, bo do 1952 roku, aż skończyłem szkołę techniczną w Boernerowie, Techniczna Szkoła Lotnicza. Adamecki był komendantem, to osobna historia. Dowiedziałem się dopiero potem, że najpierw to była szkoła oficerska i ja niby na szkołę oficerską poszedłem, ale potem ją przemianowali na podoficerską szkołę, bo się dopatrzyli, że Adamecki był jakoś ze Spychalskim powiązany, a przygotowywali proces Spychalskiego. To są wszystko wiadomości, które zdobyłem z literatury, do której miałem dostęp. W każdym razie szkołę skończyłem i po szkole zostałem skierowany do Bydgoszczy. W Bydgoszczy poznałem żonę, pobraliśmy się. Potem okazuje się, że moi koledzy, którzy razem ze mną szkołę kończyli, których uważałem, zresztą inni też, za gorszych, stopnie oficerskie dostają, a ja nie dostaję. Za każdym razem jest jakieś ale. Dowódcą pułku wtedy w Modlinie był Rosjanin Malinin. Któregoś dnia się do niego wybrałem, zameldowałem. Byłem u niego jakiś czas mechanikiem samolotu, bo kiedyś załoga składała się [z trzech osób]: pilot, mechanik i strzelec pokładowy. Na Iłach był taki zestaw.

  • Ten dowódca chodził w polskim mundurze?


W polskim mundurze. Był zresztą bardzo towarzyski, a jego żona szczególnie towarzyska. Powiedziałem mu, że sfałszowałem życiorys i [dlatego], przypuszczam, nie dostaję stopnia. W związku z tym chcę się wybrać do cywila, dlatego, że chcę się uczyć. Powiedział mi w ten sposób: „Słuchaj, dobra, napiszę wniosek o stopień oficerski dla ciebie i z okazji Dnia Wojska – który wtedy zaczęto obchodzić 12 października – pojadę z tym wnioskiem osobiście do dowództwa wojsk lotniczych, do Warszawy. Wtedy zdecydujesz. Jak ci dadzą stopień, zostajesz w wojsku. Będziesz musiał zostać, jak dostaniesz stopień oficerski. A jak nie, to skorzystam ze swoich uprawnień i zwolnię cię do rezerwy” Było wtedy apogeum zimnej wojny, odejście do rezerwy po służbie zawodowej nie było łatwe, ale on takie uprawnienia miał. Proszę sobie wyobrazić, że przyjechał, przychodzi 12 października, stopnia nie dostaję. Wzywa mnie: „No i co decydujesz? Zostajesz w wojsku?”. Mówię: „Idę do rezerwy, bo się chce uczyć. Skoro nie mogę w wojsku, to się chcę uczyć, chcę jakieś studia skończyć”. Zacząłem tam chodzić do dziewiątej klasy, skończyłem dziewiątą klasę. Co to było za wykształcenie? Taka moja edukacja była przerywana.W grudniu mnie zwolnił do rezerwy. Oficjalnie, bez żadnych szykan, bez niczego, za co mu jestem bardzo wdzięczny, bo postąpił tak, jak powinien postąpić oficer wobec swojego podwładnego. Pojechaliśmy do Katowic, bo rodzice mieszkali w Katowicach. Razem z żoną zamieszkaliśmy u rodziców. Zacząłem pracę w Siemianowickich Zakładach Wojskowych, bardzo ciężką. Przerabiali tam silniki lotnicze na silniki czołgowe i pracowałem na hamowni. To była harówa po prostu, ale pracowałem tam jakiś czas, tam rozpocząłem kurs zerowy na wieczorową szkołę inżynierską w Katowicach. Kurs zacząłem, to był 1952 rok.Proszę sobie wyobrazić, w 1953 roku, na jesieni dostaję powiadomienie z WKU, to znaczy Wojskowej Komendy Uzupełnień, że mam się zgłosić. Zgłaszam się. Byłem w rezerwie, sierżantem rezerwy, mechanikiem lotniczym, jak by nie było. Mam się do nich zameldować, zgłaszam się, mówią: „Będziemy was powoływali do wojska”. Mówię: „Jak to, przecież wojsko odbyłem”. – „Nie szkodzi, wiecie, jaka jest sytuacja, zimna wojna, imperializm”. Wiadomo, jak to wtedy było. „Nam potrzeba specjalistów lotniczych, bo pułki lotnicze się rozwijają”. Faktycznie, nastąpił szalony rozwój lotnictwa wtedy. „Musimy was powołać”. Mówię: „Dobrze, ale do mnie są zastrzeżenia natury politycznej, nie mogłem stopnia dostać”. – „My to sprawdzimy”. Po miesiącu przysyłają znów wezwanie: „Sprawdziliśmy, żadnych zastrzeżeń do was natury politycznej nie ma, pracowaliście sumiennie”. Mówię: „Dobrze, a do jakiej jednostki mnie skierujecie?”. – „Tam, gdzie będą potrzeby”. W tym czasie pułk ponownie wrócił z Modlina do Bydgoszczy, najlepszy garnizon lotniczy, jaki był w tym czasie i dalej dowódcą był ten Rosjanin. Mówię: „A jak bym chciał do Bydgoszczy?”. – „To tylko pod warunkiem, że dowódca pułku napisze zgodę, zgodzi się was przyjąć do jednostki”. Wziąłem trzy dni urlopu z pracy, przyjechałem do Bydgoszczy, zgłosiłem się do Malinina, tego samego Rosjanina, mówię, że taka [sytuacja jest]. „Chłopie, natychmiast! Masz tu, pisz raport”. Napisałem raport, on podpisał, że wyraża zgodę na przyjęcie, że ma dla mnie stanowisko, etat. Zawiozłem to do Katowic. W przeciągu miesiąca czasu byłem ponownie w wojsku. Do Bydgoszczy mnie skierowali. Żona była zadowolona, ja też jako tako byłem zadowolony, że Bydgoszcz. A w dalszym ciągu stopnia nie dostałem. Nie mogłem dostać.

  • Mam jeszcze pytanie dotyczące Powstania: co się stało z pańską opaską i legitymacją?


Opaskę nie, ale legitymacje wszyscy zakopaliśmy w piwnicy na posesji Idźkowskiego 5. Nasz dowódca zebrał wtedy wszystkie legitymacje, tam wykopaliśmy dołek w piwnicy i zakopaliśmy. Co z nimi jest, trudno powiedzieć.

  • Nie szukał pan?


Nie, nie miałem kiedy. Przecież jak wróciłem po wojnie, to do Warszawy tylko sporadycznie jeździłem, od czasu do czasu.

  • Od kolegów pan nie wie, co się tam stało? Może tam jeszcze do tej pory to jest?


Może i są. Ale ja bym teraz i tej piwnicy nie znalazł i tego miejsca nie znalazł.
 

  • A z opaską co się stało?


Opaskę miałem do końca bo, jak mówiłem, z opaską na ramieniu mnie Niemcy wzięli do niewoli, więc miałem ją nawet w obozie. Potem gdzieś się zapodziała, bo człowiek nie przywiązywał wtedy wagi do tego, że to może być kiedyś pożyteczne.

  • Ostatnie pytanie. Czy jakby pan miał znowu czternaście lat, poszedłby pan do Powstania Warszawskiego?


Zawsze, na pewno tak. Na pewno tak. To był odruch który, przypuszczam, każdego patriotycznie myślącego człowieka do tego skłaniał. Przeżycie okupacji w Warszawie to było takie przeżycie, które doprowadzało do tego, że człowiek z pazurami by się na przeciwnika rzucił, żeby miał tylko możliwość. Jeżeli by się taka możliwość nadarzyła, to żadnych wahań absolutnie bym nie miał. Zresztą to są rzeczy, które gdzieś wewnątrz człowieka tkwią. Może nie wszyscy je rozumieją. Jak pisałem swoje wypociny do naszego wydawnictwa, co w Bydgoszczy ma się ukazać, to bratanica żony przepisywała mi to na komputerze. Jak przepisała, mówi: „Wiesz co wujek? Teraz dopiero zrozumiałam, dlaczego ty tak nienawidzisz Niemców”. Mówię: „Ja nie Niemców nienawidzę, nienawidzę hitlerowców. I w dalszym ciągu ich będę nienawidził. I faszystów. A Niemcy to jest naród, który był wmanipulowany w taką czy inną awanturę i musiał w tym brnąć”. Ale bym nie miał żadnych wątpliwości.

Bydgoszcz, 11 sierpnia 2007 roku
Rozmowę prowadziła Małgorzata Brama
Andrzej Baranowski Pseudonim: „Andrzej” Stopień: łącznik, strzelec Formacja: Zgrupowanie „Kryska” Dzielnica: Czerniaków Zobacz biogram

Zobacz także

Nasz newsletter