Andrzej Brudzyński „Ryś”

Archiwum Historii Mówionej


Nazywam się Andrzej Brudzyński. Urodziłem się 17 maja 1924 roku w rodzinie ziemiańskiej. Ojciec miał majątek Pniewo w powiecie kutnowskim. Poza tym jeśli chodzi o rodzinę, to były w rodzinie tradycje patriotyczne. Mój prapradziad był oficerem napoleońskim, kapitanem 6. Pułku Piechoty Księstwa Warszawskiego. Odbył kampanię 1809 i 1812 roku, miał Legię Honorową. Był to Wincenty Makomaski. A mój inny pradziadek, po stronie matki, to był Ludwik Orpiszewski, który był podchorążym, jednym z tych, którzy szturmowali Belweder w 1830 roku. A ojciec mój był członkiem POW w czasie I wojny światowej i 1920 roku i [dostał] jakiś krzyż pamiątkowy od generała Hallera, taki z odznaką POW-u. [Ojciec] uwielbiał postać generała Hallera, a później z kolei, bardzo lubił postać generała de Gaulle’a. No to tak wyglądały te sprawy. Teraz może powiem, jak mnie została II wojna światowa.

  • Jak rozumiem, pańska matka była „przy mężu”?


Tak, była Makomaska z domu, no i to właśnie była rodzina, która miała takie większe tradycje. Jakkolwiek Brudzyńscy też, są [na przykład] dwa nagrobki Brudzyńskich w Katedrze Gnieźnieńskiej, można je obejrzeć, tak że to jest taka rodzina z tradycjami. Ale jak chodzi o moją matkę, jak mówię, była z domu Makomaska i co może ciekawe być na dzisiejsze czasy, (ponieważ w tej chwili jest takie hobby, że wyszukują potomków twórców Konstytucji 3 Maja), przez moją matkę mam zaszczyt być potomkiem twórców Konstytucji 3 Maja, ale to już nie należy chyba do mojej opowieści.

  • Czy miał pan jakieś rodzeństwo?


Owszem, ja byłem jednym z czwórki rodzeństwa, niestety jestem ostatnim żyjącym.

  • Gdzie pan uczęszczał do szkoły?


Byłem uczniem najpierw w pierwszej klasie w gimnazjum w Kutnie, Gimnazjum imienia Jana Henryka Dąbrowskiego, a następnie byłem do wojny już, czyli przez drugą i trzecią klasę gimnazjalną, w Gimnazjum imienia Księdza Jana Długosza we Włocławku.

  • Jak pamięta pan wybuch II wojny światowej?

 

Wybuch II wojny światowej był całkowitym zaskoczeniem. Pierwszego września o godzinie szóstej rano zbombardowana była – właściwie nie zbombardowana a ostrzelana – stacja kolejowa Żychlin, która znajdowała się o niecałe pół kilometra od naszego domu. Na stacji stał transport wojskowy, było trzech rannych żołnierzy. Dwóch odwieziono do lekarza, do Żychlina, odległego o trzy kilometry, a jeden lżej ranny był opatrywany u nas w domu. Tak że pierwszy raz widziałem rannego z przestrzelonym [ramieniem], wprawdzie bez uszkodzenia żadnej kości, ale gdzieś górną część ramienia miał przestrzeloną.

  • Czy pański ojciec brał udział w działaniach wojennych września 1939 roku?


Nie, ojciec w roku 1939 miał sześćdziesiąt dwa lata. W czasie I wojny światowej też nie był w wojsku, tylko był w POW-ie, ale wtedy taki zwyczaj był, że nie powoływali do wojska ojców rodziny, […] jedynych żywiciel rodziny i tak dalej. Miał już [wtedy] dwoje dzieci, moje starsze rodzeństwo, tak że też nie był powołany.

  • Jak pan pamięta wkroczenie Niemców w te okolice?


Właściwie Niemców zobaczyłem pierwszy raz pod Mszczonowem, a to dlatego że był taki pan pułkownik Umiastowski. Nie wiem, czy to był zdrajca płacony przez Niemców, czy też może tylko idiota, w każdym razie zrobił straszną rzecz, mianowicie przez polskie radio nawoływał ludność cywilną do ucieczki za Wisłę. Ta akcja miała po prostu straszliwe rezultaty, bo drogi były zatłoczone, niemieccy lotnicy z koszącego lotu strzelali do ludzi i po prostu były setki, może tysiące zabitych. Polskie wojsko miało utrudnione ruchy, tak że to była, można to nazwać, bardzo sabotażowa akcja, nieprzemyślana albo idiotyczna, albo zdradziecka (tego już nie potrafię powiedzieć, to historycy może wyjaśnią). Więc my także chyba 6 września […] wyjechaliśmy końmi w stronę Podlasia, gdzie mieliśmy rodzinę... Rodzina mojej matki, Szaniawscy, mieli majątek Przegaliny w powiecie Radzyń Podlaski i jechaliśmy do tych Przegalin, ale na szczęście nie dojechaliśmy, bo tam spotkali byśmy bolszewików. Na szczęście […], bo jak dojechaliśmy do Mszczonowa, to czołgi niemieckie już się toczyły na Warszawę, a to był 9 września.

  • Czyli nie dotarli państwo na miejsce.


Wróciliśmy z powrotem. […] [Moje] spotkanie [z Niemcami] było tego typu, że zatrzymaliśmy się, jeden z oficerów niemieckich spacerował sobie gdzieś przy drodze i rozmawiał z moją matką po francusku. Mama zresztą bardzo dobrze znała język francuski i ja się nauczyłem tego języka, mając siedem lat. Niemieckiego uczyłem się w gimnazjum, ale po trzech latach gimnazjum to mój niemiecki był taki sobie, dosyć słaby, ale już był do wykorzystania. No niemniej jednak ja nie rozmawiałem, tylko moja matka, z tym oficerem. On właśnie powiedział, żeby się niczego nie obawiać, żeby wracać do domu spokojnie i tak dalej. Tego typu rozmowa była [i wróciliśmy do domu].

 

  • Co się działo z pańską rodziną w czasie okupacji?


Bardzo nieprzyjemnie się działo. Mianowicie w kwietniu czterdziestego roku zostaliśmy pozbawieni tego majątku w Kutnowskim i musieliśmy się wynieść do Guberni Generalnej, gdzie na szczęście siostra ojca miała w Piastowie dom z ogrodem, który nawiasem mówiąc, ojciec jej podarował, tak że wypadało jej nas tam jako rozbitków przyjąć.

Mieszkałem pierwsze dwa lata w Piastowie i byłem uczniem prywatnej szkoły rolniczej, która się nazywała Landwirtschaftliche Fachschule, czyli szkoła rolnicza fachowa. Była to szkoła bardzo dobra, bo bezrobotni w tym czasie profesorowie Szkoły Głównej Gospodarstwa Wiejskiego byli naszymi wykładowcami. A moimi kolegami był między innymi Andrzej Zalewski, ten który zapowiadał pogodę dla Polaków, był profesor Tadeusz Wolski, który wyhodował polskie pszenżyto, no i paru innych takich. O, Andrzej Żółkiewski, który był później prezesem Polskiego Towarzystwa Hodowców Koni, no i cały szereg różnych, dosyć takich niegłupich kolegów.

 

  • A co się działo z pańskim rodzeństwem, z rodzicami?


Mój starszy brat skończył przed wojną SGGW, znaczy Szkołę Główną Gospodarstwa Wiejskiego, i pracował w Puławach. Zajmował się hodowlą nasion buraka cukrowego. Był majątek należący do Puław, nazywał się Pożóg i w tym Pożogu oni mieli pola doświadczalne i tam hodowali te nasiona buraków. No a moja starsza siostra w trzydziestym ósmym roku wstąpiła do klasztoru Sacre Coeur, którego nowicjat był w Belgii. Tak że w trzydziestym ósmym roku wyjechała do Belgii i tam ją zastała wojna i tam już została. Moja młodsza siostra miała w czasie wybuchu wojny siedem lat […]. Tak że [podczas wojny] przechodziła szkołę podstawową, kurs szkoły podstawowej.

Po ukończeniu tej zawodowej szkoły rolniczej dostałem najpierw praktykę w majątku Strzyżew, cztery kilometry od Żelazowej Woli, którego właścicielem był pan Jan Żukotyński, absolwent […], Wyższej Szkoły Nauk Politycznych w Paryżu, i były szef sekretariatu przedwojennego Ministra Rolnictwa. Muszę powiedzieć, że była to bardzo kulturalna rodzina a ja widocznie dobrze się starałem jako praktykant, bo po skończeniu praktyki w październiku czterdziestego drugiego roku otrzymałem propozycję pozostania w majątku Strzyżew jako pracownik administracji. Pozostałem tam aż do końca wojny z przerwą na partyzantkę w Puszczy Kampinoskiej.

 

  • Czy ktoś z pańskiej rodziny miał w owym czasie kontakty z konspiracją?


[...] Owszem, miał i nawet przyjechał do mnie do Strzyżewa. Był to mój wuj, właściwie według nomenklatury to był mój pociotek, tak to się nazywało, ponieważ był to mąż siostry mojej matki, czyli mojej ciotki. Nazywał się Jan Kisielewski, był kapitanem 36. Pułku Piechoty „Dzieci Warszawy”, chyba tak się [ten pułk] nazywał. Nie poszedł do niewoli, ponieważ nie zdążyli go zmobilizować, ale był właśnie w konspiracji. Mieszkał w Milanówku i przyjechał do mnie, żeby wybadać, jaka jest sytuacja, ale ponieważ ja, pracując w administracji majątku, byłem, jak to się mówi, bardzo pod obserwacją, nie było żadnych możliwości, żebym zaczął tam jakieś konspiracyjne działania. Natomiast była taka sytuacja w pewnym momencie, że gospodarz ze wsi Piasecznica, niejaki pan Urbaniak, który w wolnych chwilach zajmował się ciesielstwem, był zatrudniony przy naprawie dachu jednego z budynków majątku Strzyżew. Był to sympatyczny człowiek, z którym dużo rozmawiałem i na tyle się z nim zaprzyjaźniłem, że powiedział mi, że ma schowane trzy karabiny, które pozbierał na polu w trzydziestym dziewiątym roku, i pewną ilość amunicji do nich, ale się obawia, że te karabiny mogą być już trochę zardzewiałe. W związku z tym on mi może je przekazać, czy ja bym się nie zajął ich, że tak powiem, konserwacją. W związku z tym karabiny zostały furmanką przywiezione do Strzyżewa. W zabytkowym spichrzu na górze z dwoma chłopcami, do których miałem zaufanie, te karabiny oczyściliśmy, naoliwiliśmy, nasmarowaliśmy. Zrobiona została szczelna drewniana skrzynka i karabiny zostały w czterdziestym trzecim roku zakopane w takim kurhanie, który był na środku pola. Ten kurhan też był ciekawy, bo były tam już trochę zmurszałe krzyże z napisami rosyjskimi. Mianowicie byli to żołnierze rosyjscy polegli w czasie I wojny światowej, w 1915 roku, pochowani w tym kurhanie. No ale my oczywiście nie naruszyliśmy ich spokoju, tylko żeśmy z boku zakopali te karabiny. I w czterdziestym czwartym roku, kiedy wybuchło Powstanie, to ja i dwaj chłopcy, którzy ze mną poszli, niejaki Janek Walczak i Bronek Kiełbasa, […] poszedliśmy do partyzantki. I byliśmy mile przyjęci, bo byliśmy porządnie uzbrojeni.

  • Jak pan pamięta, jak pan wspomina kontakty z Niemcami w czasie okupacji?


Moje osobiste kontakty z Niemcami były niewielkie. To znaczy nasza szkoła, ta na Pankiewicza, była na czwartym piętrze, a na parterze Niemcy mieli jakieś biura. Ale ponieważ rolnictwo było wtedy oczkiem w głowie, bo chodziło o zaopatrzenie w żywność, to szkoła rolnicza była w pewnym sensie pod ochroną. Ja mam nawet stare legitymacje, gdzie jest napisane, że nie należy mnie do żadnych robót pociągać i tak dalej. Później muszę powiedzieć, że jedna przykrość duża, która mnie spotkała, to był mój przyjaciel z gimnazjum z Włocławka, Andrzej Paszkiewicz, z tej samej klasy, z tej samej ławki, który w wieku osiemnastu lat został rozstrzelany w Warszawie, ponieważ miał nieszczęście, że akurat jego wyciągnęli z tramwaju, postawili pod ścianą w ramach takiej akcji, jak to się nazywało, odwetowej. Gdzieś tam był zamach na jakiegoś gestapowca, a potem rozstrzeliwano [w odwecie] stu Polaków, […] mój kolega został właśnie w ten sposób zamordowany.
No a ja, jak chodzi o samą moją pracę w majątku Strzyżew, to miałem [z Niemcami] raczej mały kontakt. Właściwie kontakt służbowy był z tak zwanym Kreislandwirtem, czyli szefem rolnictwa na powiat sochaczewski, który był wyjątkowo przyzwoitym człowiekiem, bo po pierwsze nie był wcale Niemcem, tylko Duńczykiem ze Szlezwiku-Holsztynu, nazywał się Nissen. I jak czasem przyjeżdżał do Strzyżewa zobaczyć, co się dzieje, [to] ja, ponieważ trochę znałem niemiecki, go oprowadzałem po majątku. No, ale to były takie sporadyczne okazje, można policzyć na palcach jednej ręki.
No i jeszcze kiedyś... To jest taka trochę anegdotyczna historia. Mianowicie ja w czterdziestym trzecim roku miałem dziewiętnaście lat i była taka jedna dziewczyna, ładna i zgrabna, która sobie na rowerku przez ten Strzyżew często jeździła. No i ja tam się kiedyś z nią umówiłem na jakieś spotkanie, ale bez żadnych konsekwencji, tylko zrobiłem kilka zdjęć aparatem, który nawiasem mówiąc, stoi tutaj w gablotce i można go obejrzeć, bo to jest mój najstarszy aparat. Zrobiłem kilka zdjęć i miałem je w portfelu, bo miałem jej dać, ale jeszcze [jej] nie spotkałem. Jadę kiedyś na rowerze, to jest droga pomiędzy Kampinosem i Żelazową Wolą, dzisiaj to jest bardzo porządna droga, a wtedy to była jeszcze taka droga gruntowa, no ale przy drodze była ścieżka. Jechałem sobie na rowerze i naprzeciwko jedzie bryczka i w niej czterech żandarmów. I w pewnym momencie zatrzymali się, jeden z nich zmierzył do mnie z karabinu: „Ręce do góry”. Ja podniosłem ręce do góry, tak jak należy, wyskoczył jeden z tej bryczki, obejrzał zawartość mojego portfela i trafił na zdjęcia tej dziewczyny. Zaczął się śmiać okropnie. Następnie poklepał mnie po plecach, [powiedział]: „Dobry chłopak” i poszedł. Okazało się, że miałem do czynienia z dziewczyną, która w niedwuznacznych celach na rowerku jeździła właśnie do kwatery tych żandarmów co pewien czas. Była po prostu z nimi w bardzo, można powiedzieć, bliskich kontaktach. Co się z nią później stało, nie wiem, przypuszczam, że przed końcem wojny uciekła do Niemiec. No to było takie spotkanie. Mówię o przedpowstaniowych przygodach. Natomiast w czasie Powstania... Mogę już zacząć czy jeszcze…

  • Chciałbym najpierw zapytać, w którym momencie udał się pan do partyzantki?


Dobrze, już mówię. Było to w ten sposób, że w ogóle my pierwszego dnia jeszcze nie wiedzieliśmy o tym, że jest Powstanie. Wiadomości powoli przeciekły po kilku dniach. We dworze w Strzyżewie mieszkał – bardzo znana postać – mianowicie pan Aleksander Zelwerowicz. [Sypiał] w sąsiednim pokoju obok mnie. Przez cały rok miałem okazję, że tak powiem, poprawiać moją polszczyznę, rozmawiając z taką wybitną postacią jak pan Aleksander Zelwerowicz, i byliśmy w pewnym stopniu, mogę powiedzieć, zaprzyjaźnieni, choćby dlatego, że na przykład wieczorem pan Aleksander prosił, żebym jego bardzo wygodne buty schował na strychu, bo w razie jak przyjdą partyzanci z Gwardii Ludowej albo z Armii Ludowej, to oni [mają] zamiar ekwipować się przy [użyciu] różnych rzeczy znalezionych w domach. No a dwory były raczej takimi miejscami, na które oni lubili napadać. Zawsze jakiegoś świniaka zabili i zabrali, i tak dalej. Kilka takich napadów mieliśmy. Tak że pan Aleksander Zelwerowicz bardzo lubił, znaczy bardzo prosił, żeby jego cenne buty chować na górze, gdzieś tam na strychu, żeby mu ich nie zabrali. Ale przy tej okazji chciałem powiedzieć, że miałem taką bardzo niebezpieczną historię. Mianowicie, któregoś dnia, właściwie późnym wieczorem, stukanie do drzwi. Więc ja otwieram... Pan Żukotyński wtedy już nie nocował we dworze, tylko wynajął sobie mieszkanie czy tam pokój w pobliskiej miejscowości Chodaków, tam gdzie była fabryka sztucznego jedwabiu, no i tam był posterunek policji, posterunek żandarmerii, więc tam czuł się bezpiecznie, jak chodzi o bandytów. No bo niestety Gwardię Ludową należy tak trochę nazwać, bo to jednak było takie towarzystwo, które zajmowało się bardzo często rabunkiem. No i właśnie ja byłem wtedy, że tak powiem, na gospodarstwie. Otwieram drzwi, godzina jakaś tam jedenasta wieczór, w takich płaszczach cywilnych, ale z karabinami na paskach zawieszonymi, udają normalnie bandytów, czy tam nie-bandytów, partyzantów udają, powiedzmy. No bo właściwie AK to tam nie było w ogóle, jak chodzi o takie nocne wizyty, tylko Gwardia Ludowa i Armia Ludowa się trudniła takimi sprawami, napadaniem na dwory.

Ja widzę, tak mnie troszeczkę coś, że tak powiem, ruszyło, że oni mają za bardzo nową i za bardzo porządnie błyszczącą broń jak na partyzantów, którzy mieli zwykle takie poukrywane po stodołach i tak dalej karabiny. Więc tak dosyć opornie z nimi rozmawiałem, to znaczy mówię: „A, pieniądze chcecie? Za często tu przychodzicie, pieniądze chcecie. My tu nie mamy przecież wytwórni pieniędzy. Pieniądze są w banku. Ja mam tylko taką sumę potrzebną na bieżące, najważniejsze wydatki”. No i taka rozmowa była, że ja taki oporny byłem dosyć. No to oni w końcu uśmiech na twarzy: „No to już się nie bój”. I rozpięli te płaszcze, a tam mundury żandarmów. No i wtedy zacząłem się bać, ale pomyślałem sobie: „No chyba nic takiego nie powiedziałem, do czego by się przyczepili”. No bo oni czekali na to, że ja ich radośnie przywitam jako miłych gości, partyzantów, a ponieważ ja ich witałem w sposób taki mocno oporny, no to się skończyło na tym, że właśnie mi powiedzieli, żebym się nie bał.

 

  • Kiedy pan się zgłosił do partyzantki? Jak dotarła wiadomość o wybuchu Powstania?


Tak jest. Znałem kilku chłopców z najbliższej wsi, między innymi mogę wymienić nazwisko Więcławskich (niestety spotykam już ich tylko na cmentarzu). No i wiedziałem w pewnej chwili... No niestety pan Jan Żukotyński i pan Aleksander Zelwerowicz podsumowali wybuch Powstania dość negatywnie. Powiedzieli, że to bardzo nierozsądne, i tak dalej, i tak dalej, żeby nie powiedzieć gorzej. No a jak już wychodziłem wieczorem 17 sierpnia, żeby się dołączyć do chłopców, którzy szli właśnie do Kampinosu, to Aleksander Zelwerowicz, żegnając się ze mną, powiedział: „No, panie Andrzeju, jak już pan tak postanowił, to niech pan idzie, ale niech pan trochę uważa na siebie, bo Polsce będzie pan potrzebny bardziej po wojnie niż teraz”. No ja rzeczywiście zachowywałem się tam normalnie. Nie było specjalnie okazji żadnych do jakichś wielkich wyczynów, ale to może opowiem za chwilę.

  • Wiedział pan, gdzie się należy udać, żeby się zetknąć z partyzantami?


[Szedłem] razem z tymi chłopcami, tak, to już oni byli zorganizowani. Dowódcą kompanii z powiatu sochaczewskiego był porucznik „Nawrot”, który nazywał się Jan Gronecki, o czym żeśmy wtedy jeszcze nie wiedzieli. A mieszkał w najbliższej wsi od Woli Żelazowej, to była taka wieś, Mostki się nazywała, i on tam był, i tam wrócił. Co ciekawe, później spotkałem go na SGGW jako pracownik SGGW, on też był asystentem na SGGW, na Wydziale Technologii Drewna, czyli właściwie tam na oddziale takim, leśnym, ale był przez parę lat i potem się gdzieś przeniósł. Natomiast jak to wyglądało? Noc była ciepła, przemaszerowaliśmy te osiem kilometrów do Puszczy Kampinoskiej. Niedaleko nadleśnictwa był na brzegu puszczy taki cmentarz z trzydziestego dziewiątego roku i tam była zbiórka tej kompanii, a później pomaszerowaliśmy na Wiersze. I obok Wierszy była taka wieś, która nazywała się Truskawka, i na tej Truskawce mieliśmy swoje kwatery, w stodołach oczywiście.

Pierwsza noc była bardzo ciekawa, bo były zrzut. Tak że na polanie ustawione były takie pudełka blaszane, do których była włożona jakaś szmata i trochę nafty, i w momencie jak już ten samolot był blisko, to się zapalało te takie znicze wyznaczające miejsce, gdzie on powinien rozrzucić te zasobniki. Może leciał na wysokości jakichś dwustu, trzystu metrów, bardzo nisko. No ale to był pojedynczy samolot, który chyba bez przeszkód wrócił potem do bazy.

Naszym zadaniem najbliższym było dostarczenie broni do Warszawy. To znaczy, były cztery kompanie wyznaczone do marszu do Warszawy. Czwarta kompania, ostatnia, w której ja byłem, właśnie porucznika „Nawrota”, szła jako ostatnia. Bardzo były wzruszające momenty, bo [jak] przechodziliśmy za dnia jeszcze przez miejscowość Truskaw na przykład, to tam ludność wyległa z błogosławieństwami. „Nasi chłopcy” – tam dzieciom [nas] pokazywali i tak dalej ze łzami w oczach. My też byliśmy bardzo wzruszeni. No ale przemaszerowaliśmy i doszliśmy do Lasek. W Laskach mieliśmy przerwę, ponieważ były negocjacje z Węgrami, którzy mieli swoje posterunki od tej strony Warszawy, i tam się z nimi dogadywano, czy przepuszczą nas i tak dalej. I okazało się, że Węgrzy jak najbardziej nam sprzyjają. W tym czasie pojawił się wśród nas kapelan sióstr w Laskach, którego też cała Polska [później] znała, mianowicie ksiądz Stefan Wyszyński. Udzielił nam absolution in articulo mortis, czyli rozgrzeszenia w obliczu śmierci. No i potem żeśmy pomaszerowali w stronę Warszawy. I kiedy już byliśmy na Woli, pierwsze trzy kompanie szły trochę szybciej, a nasi zatrzymywali się, bo im się pić chciało, i pompowali wodę jakąś bardzo skrzypiącą studnią. Hałas, który był zakazany, bo mieliśmy iść cicho, no ale studnia skrzypiała, obudził placówkę niemiecką. I Niemiec położył zaporowy ogień z karabinu maszynowego w poprzek naszej drogi, na szczęście trochę wcześniej, niż my tam doszliśmy. Była to świetlno-śladowa amunicja, czyli była świetnie widoczna w nocy i robiła bardzo silne wrażenie. W związku z tym kompania zaległa w rowach, a Niemiec kilkakrotnie powtórzył swoją serię. I jak zaczęliśmy się podnosić, to zaczęło już świtać, bo to już był poranek (w sierpniu to dosyć wcześnie słońce wschodzi). W związku z tym porucznik „Nawrot” zdecydował, że wracamy do lasu, ponieważ nie mieliśmy przewodników. Przewodnicy poszli z pierwszymi trzema kompaniami. Nikt z nas nie znał dobrze terenu, ani tych ulic, ani tej dzielnicy miasta. Wszystko to byli chłopcy ze wsi. Decyzja, moim zdaniem, porucznika „Nawrota” była jedyna możliwa. Zresztą, że była słuszna, to okazało się niestety niebawem, bo okazało się, że te trzy pierwsze kompanie zostały bardzo mocno wybite pod Dworcem Gdańskim. To była przecież znana historia, że gdzieś tam zajechał pociąg pancerny z jednej strony, pozycje niemieckie z drugiej strony, i mieli bardzo duże straty. Tak że mogę powiedzieć, że porucznik „Nawrot” pierwszy raz mi wtedy uratował życie. Później była jeszcze okazja druga, ale na razie to była ta pierwsza.
No, wróciliśmy, […] to był 19 sierpnia... Gdzieś tak mniej więcej po dwunastu dniach my z tym moim przyjacielem z miejscowości Kampinos mieliśmy po prostu taki pomysł, żeby się przenieść do kawalerii. No, kawaleria miała ciekawsze zadania, po prostu oni byli bardziej mobilni. A ponieważ zarówno Heniek Kenig, który był w kawalerii, jak i ja, który byłem ziemiańskim synkiem, dobrze jeździliśmy konno i nie baliśmy się tego, to żeśmy się zgłosili do „Doliny” i zostaliśmy zaakceptowani pod warunkiem, że się sami postaramy o konie i o siodła. To było do zrobienia i to żeśmy zrobili.
Ale przedtem, zanim się przenieśliśmy do kawalerii, to nasza służba polegała na obsadzaniu placówek, którymi otoczona była cała środkowa część Puszczy Kampinoskiej. I na takich wsiach jak Łubiec, Roztoka i innych (nie pamiętam wszystkich w tej chwili) trzymało się wartę, to znaczy po prostu taki oddział w sile kilkunastu ludzi, czyli plutonu jednego, obsadzał taką placówkę na zmianę z innymi i trzeba było pilnować, żeby nie nastąpiło zaskoczenie przez jakiś oddział niemiecki. Akurat tam, gdzie ja byłem, nic się takiego nie zdarzyło. Była jedna potyczka. Była taka leśniczówka a wieś nazywała się Pociecha. W tej Pociesze to było jakieś takie małe, że tak powiem, starcie z jakimś niemieckim oddziałem zwiadowczym.

No a w czasie jednego pobytu na placówce, w czasie dziennej służby na […] widziałem na własne oczy, jak został zestrzelony ten samolot z załogą kanadyjską, którego kawałek jest w waszym Muzeum. Ja go tam widziałem, taka nasada silnika […] z odłamanymi skrzydłami leży w Muzeum. To właśnie jak ten samolot spadał, to ja [to] widziałem. Został trafiony przez artylerię przeciwlotniczą na wysokości mniej więcej jednego kilometra. A przyszło wtedy tych samolotów chyba dwanaście. Nie przysięgnę, może było osiem, nie pamiętam tego tak dokładnie, ale była grupa wyraźnie spora i jeden został zestrzelony. Później […] w pierwszych latach powojennych [widziałem też], ci Kanadyjczycy byli pochowani na cmentarzu Armii Krajowej na Powązkach i mieli bardzo piękny grób, bo był zrobiony w ten sposób, że z prętów metalowych była sylwetka spadającego samolotu i były cztery znicze umieszczone w takich miejscach, jak są silniki. W czasie obchodów 1 sierpnia wieczorem te znicze były zapalone i to wyglądało naprawdę bardzo tak... przypominało widok spadającego, palącego się samolotu. Później tych Kanadyjczyków ekshumowano i wywieziono do Kanady, ale myślę, że w Warszawie oni byli bardziej zadbani i pamiętani.


To byłoby na tyle, jeśli chodzi o takie obserwacje. Kiedyś już jak… Aha, [powiem], jak po te konie się wybraliśmy. No trzeba było z Kampinosu, znaczy z Puszczy Kampinoskiej, z tej Truskawki pójść sobie pieszo. I najpierw żeśmy doszli do Kampinosu, do wsi Kampinos, do rodziców Heńka Keniga i tam żeśmy przeczekali dzień, bo w dzień nie można było wędrować. Mieliśmy krótką broń przy sobie i żeśmy w nocy pomaszerowali do Strzyżewa, gdzie ja widziałem, że są na przechowaniu konie półkrwi arabskiej, nadające się bardzo dobrze do konnej jazdy, które były ewakuowane z Lubelskiego przed nadchodzącym frontem bolszewickim. Tam jakiś znajomy pana Żukotyńskiego, niejaki pan Lechnicki miał hodowlę koni półkrwi arabskiej i tych osiem klaczy i kilkoro młodzieży było w Strzyżewie przechowywanych. No i my sobie te konie wypożyczyliśmy do tej partyzantki. Nawet pamiętam, że moja klacz nazywała się Oliwa, a ta, którą sobie wybrał Heniek, nazywała się Pestka, ale to nie jest ważne.
Natomiast co jest ciekawe, że... No, tak się mówi, że bardzo porządni Polacy to są Polacy pochodzenia niemieckiego. Nie wiem, ile w tym jest prawdy, ale chyba jest, bo znałem bardzo wielu i bardzo zasłużonych, jak Gebethner i Wolf na przykład. Pana mecenasa Gebethnera znałem osobiście, bo [po wojnie] mieszkał na osiedlu, które było przez nas budowane, to znaczy Nauczycielska Spółdzielnia „Oświata”. No więc właśnie ciekawostka jest taka, że wieś Kampinos to była osadnicza wieś niemiecka. Wystawiła bardzo liczny oddział do partyzantki. Moi koledzy w partyzantce to byli Heniek Kenig, drugi się nazywał Loewenau, trzeci nazywał się Schwarz, czwarty nazywał się Miller. Można powiedzieć, przeciętne niemieckie nazwiska i tacy mieszkają w Kampinosie w tej chwili. Bo to jest wieś założona pewnie na początku XIX wieku, żenili się z Polkami i potem już nawet żaden z nich nie znał niemieckiego. Tak że byli to już dobrzy Polacy. No tak to wtedy wyglądało.
I jak żeśmy się zgłosili z końmi, z siodłami i ze wszystkim, co trzeba, do kawalerii, to zostaliśmy włączeni do 4. Szwadronu, III plutonu i sekcji z piatem. Tak że ja woziłem takie wielkie naboje do piata, chyba trzy, jeden na drugim, w takich kartonach, które teraz przypominają opakowanie do dobrych alkoholi, a wtedy to były pociski do piata. To był taki przeciwpancerny mały przyrząd. No i mieliśmy szefa naszego, bardzo go lubiliśmy. Był wachmistrz „Żyd”, taki miał pseudonim. Czy był Żydem, to nie wiem, ale było sporo […] różnych Żydów, którzy uciekli do partyzantki, więc być może był.
No i jak chodzi o nasze działania w kawalerii, to były znowu placówki, ale mieliśmy jedną akcję, taką większą, to była akcja na Piaskach. To był tartak, który był prowadzony przez organizację Todta. No i w nocy został zaatakowany przez nasz szwadron, chyba niepotrzebnie spalony, bo był tam wielki zapas desek, które by się bardzo przydały zaraz po wojnie w Warszawie, no ale niestety zostały spalone we wrześniu. Muszę powiedzieć, że miałem tam pewne zasługi, tak mogę powiedzieć, ponieważ miałem zapałki w kieszeni i tymi zapałkami porucznik „Dąbrowa”, który był palący nie miał zapałek, podpalił taką kupę słomy, która leżała pod […], jednym z baraków, w którym ta organizacja Todta sobie siedziała. Późna to była godzina, tak że jak tam uciekali, to wszyscy byli niekompletnie ubrani. Tak że mając na muszce jednego, nie pociągnąłem za spust i bardzo słusznie zrobiłem, ponieważ później okazało się, że duża część tej załogi tartaku to byli Belgowie, prawdopodobnie Flamandzi. Ale w momencie kiedy zostali przez nas wzięci do niewoli, to sprytnie rozmawiali po francusku. No i jak ja do nich podszedłem i zagadałem do nich po francusku, to muszę powiedzieć, że chyba nigdy w życiu tyle szczęścia na twarzach nie widziałem, co wtedy, kiedy zorientowali się, że jest ktoś, kto się z nimi dogada i powie, że oni nie są Niemcami i nie należy im nic złego robić. My żeśmy nic złego im nie zrobili, bo po prostu zostali wypuszczeni później i sobie wrócili gdzieś tam, gdzie chcieli. Zresztą porucznik „Dolina” też kiedyś tam wziął do niewoli nawet jakąś grupę Niemców. To wydał im takie przepustki z napisem: „Przez Poznań do Berlina”. No ale to taka była historia, której już ja sam nie widziałem, tylko była opisana.
Może teraz zrobimy małą przerwę...
A więc w kawalerii żeśmy przesłużyli dwadzieścia pięć dni. I były to przeważnie te placówki. Kiedyś jechałem z jakimś poleceniem, bo oczywiście zapewnialiśmy również łączność. Jechałem konno przez dosyć dużą polanę, gdzie na szczęście na środku polany była duża kępa orzechów laskowych, czyli taka dosyć gęsta i rozrośnięta. No i akurat nadleciał nisko dosyć lecący samolot zwiadowczy niemiecki, taki storch z takimi długimi [skrzydłami], rzeczywiście przypominający sylwetką bociana. I on mnie zauważył i zawrócił. A ja na szczęście dopadłem tej kępy. Jak on krążył naokoło, a kilka razy tak zakrążył, to ja jechałem sobie naokoło tej kępy. I ponieważ mój promień, że tak powiem, był dużo krótszy jak jego, to zdążałem objeżdżać sobie w tym czasie, jak on oblatywał. No i znudziło mu się i poleciał. Drugim razem to jechaliśmy na zwiad do tartaku Zamczysko, który chyba istnieje do tej pory, a w każdym razie jest na mapie. [Jechaliśmy z] Heńkiem Kenigiem we dwóch […] bo znaliśmy dobrze ten teren, tak że po prostu dlatego nas tam wysłali. […] Chłopcy „Doliny” byli z Wileńszczyzny, to oni Puszczy Kampinoskiej nie znali wcale, tylko poznawali dopiero, natomiast my byliśmy tam miejscowi. No i dojeżdżamy już bardzo blisko do tego tartaku Zamczysko, a tam ludzie wybiegają i do nas: „Zawracajcie, bo właśnie do tartaku przyjechali »własowcy«”. No, „własowcy” to było najgorsze, co można było spotkać, więc żeśmy oczywiście wtedy zawrócili i nie zostaliśmy zauważeni. No to takie były przygody różne.
Ale tak naprawdę to w żadnej bitwie nie braliśmy udziału. A to dlaczego? […] Wiedzą, że była sławna klęska pod Jaktorowem, ale w przededniu wymarszu w kierunku Jaktorowa była wydana taka dyspozycja, żeby ci, którzy są z terenu miejscowego, z sochaczewskiego i łowickiego czy okolic Żyrardowa, jeśli mogą, czyli jak to się mówiło wtedy, jeśli nie są „spaleni”, to żeby wracali do domu. No i nasz porucznik „Nawrot”, który nie stracił kontaktu z nami, ponieważ przez te kilkanaście dni, kiedy byłem jego podkomendnym, to jak gdyby się trochę ze mną zaprzyjaźnił... Bo wieczorem na placówce pokazywałem mu poszczególne gwiazdozbiory, które potrafiłem rozróżniać i tak dalej, i różne takie tematy żeśmy omawiali, skutkiem czego miałem wrażenie, że mnie polubił. I jak już byliśmy wtedy na tym pierwszym etapie wymarszu, ale jeszcze w lesie, to znaczy już z kwater żeśmy wyruszyli, ale byliśmy niedaleko skraju lasu, z którego później w kierunku Jaktorowa był ten wymarsz, to porucznik „Nawrot” poświęcił te pół godziny czy nawet godzinę na odszukanie nas. Przyszedł do nas, do mnie i do Heńka Keniga, i powiedział: „Chłopaki, ten bałagan, który już widzę, niczego dobrego nie zapowiada. Ponieważ jest taka sugestia, żeby kto może, wracał do domu, to ja wam radzę, wsiadajcie na konie i jedźcie do domu”.
No i my tak zrobiliśmy. Zostawiliśmy konie u znajomego gajowego czy tam leśnika. Wszystkie nasze kompromitujące [rzeczy], to, co mieliśmy, jakieś tam te karabiny, naboje i tak dalej, schowaliśmy w takiej jak gdyby kupie chrustu pozbieranego w lesie, którą zresztą zapamiętaliśmy i potem żeśmy je odszukali. Ale wtedy – już jako cywile – wyszliśmy na łąkę na skraju lasu. No i tak się złożyło, że akurat siostry Heńka Keniga grabiły siano, więc wsiedliśmy na wóz z sianem i przyjechaliśmy do Kampinosu, do gospodarstwa Kenigów. Heniek był w domu, no a ja byłam tam obcy, więc schowali mnie w stodole wysoko, na zebranym zbożu. A następnego dnia pan Kenig, czyli ojciec Henryka, dał mi szpadel i powiedział: „Na połowie drogi między Kampinosem i Strzyżewem kopią rów przeciwczołgowy. Nikogo idącego ze szpadlem na ramieniu rano nie legitymują, bo widzą, że to są obywatele posłuszni, którzy idą kopać rów. Pójdzie pan z tym szpadlem, pokopie rów przez jeden dzień, a po południu o piątej weźmie pan szpadel na ramię i zamiast do Kampinosu wróci do Strzyżewa. No i ja tak zrobiłem. Przenocowałem najpierw we wsi u jednego z gospodarzy, który był ojcem też mojego kolegi z kompanii porucznika „Nawrota”, mianowicie u ojca Staśka Drabińskiego. No on tam jakoś zrobił wywiad, co się dzieje we dworze. Okazuje się, że we dworze Niemców nie ma, są jacyś uciekinierzy z Warszawy. No i wszystko jest w porządku. No to ja wróciłem do dworu, już bez szpadla, zostawiłem go u Drabińskiego, i wróciłem sobie jak gdyby nigdy nic.

I pracowałem następnie od końca września do 17 stycznia, czyli do tak zwanego wyzwolenia, które „wyzwoliło” Strzyżew ze wszystkiego. To znaczy jak armia radziecka weszła, to po jednej godzinie nie było już ani jednej żywej krowy, ani jednej żywej świni ani owcy. Wszystko było zarżnięte, zabrane na ciężarówki, wywiezione, a konie zabrane i wyprowadzone dalej, żeby je sprzedać gdzieś w następnej wsi za wódkę albo coś takiego. W każdym razie całkowicie ogołocili majątek z żywego inwentarza i ze wszystkiego, co się dało zabrać.


Następnego dnia, może nie następnego, po paru dniach pojechałem do Warszawy. No i tam były dalsze przygody już niezwiązane ze Powstaniem. Pierwsza moja praca po wojnie. No nie, pierwsza praca po wojnie to nie. Ale może powiem o tym, że najpierw byłem proszony przez rodzinę, żeby pojechać do Poznania i zobaczyć, czy ocalało mieszkanie mojego wujostwa, właśnie tego oficera i tej mojej ciotki, czyli siostry mojej mamy. No i pojechałem transportem wojskowym już na szerokich torach do Poznania. Okazało się, że mieszkanie ocalało, tylko dziura jedna była od pocisku czołgowego, ale dom stał. No więc wróciłem później, ale po drodze odwiedziłem rodzinę w Kutnie.

No i jak chciałem wsiąść ponownie na transport wojskowy, żeby jechać do Warszawy, to zostałem zwinięty przez ubowców i wsadzony do więzienia w Kutnie na trzy tygodnie, gdzie ciągle mnie pytali… I nie pytali, czy byłem w Armii Krajowej, tylko pytali od razu, jaki był pseudonim mojego dowódcy, i udawali, że wiedzą wszystko. No ale ja się twardo, że tak powiem, nie przyznawałem i po trzech tygodniach mnie wypuszczono.


A później tak się złożyło, że dostałem pracę kierowcy w Prezydium Rady Ministrów. Bo podobno najlepiej jest się schować pod latarnią. No więc tak... Ten przypadek był bardzo ciekawy, bo jedna z pań, które były jako uciekinierki we dworze w Strzyżewie, przechowywały się, dopóki było można, to była koleżanka z gimnazjum, z tej samej klasy pani Wisły Pankiewiczówny, żony premiera Osóbki-Morawskiego. W związku z tym przy tak wysokim poparciu dostałem posadę kierowcy w Prezydium Rady Ministrów. Co było bardzo ciekawe, bo jednym z moich zadań było przywożenie eminentnych repatriantów z lotniska do Warszawy. Tak że ja przywoziłem tym samochodem służbowym pana premiera Eugeniusza Kwiatkowskiego, później pana generała Rómmla, później pana premiera.... jak on się nazywał, na „M”...

  • Mikołajczyk?


Mikołajczyka, tak. I z każdym z nich miałem jakieś rozmowy po drodze. Najlepszą rozmowę miałem z panem premierem Kwiatkowskim Eugeniuszem, ponieważ on patrząc przez okna samochodu umyte ładnie przeze mnie, podziwiał, właściwie nie podziwiał, tylko ze smutkiem oglądał ruiny Warszawy i w pewnej chwili mówi tak: „No chyba żadne miasto na świecie nie było tak zniszczone jak Warszawa”. A ja chciałem go pocieszyć, więc mówię: „Panie premierze, ale Kartaginę to przecież zaorali nawet”. A on mówi: „Panie, a coś pan za szofer z tą Kartaginą?”. I później jak z nim porozmawiałem dłużej, to mówi: „To niech pan jedzie ze mną do Gdyni, będziemy odbudowywać Gdynię”. No ale ja jakoś wolałem na jesieni zapisać się na studia na SGGW i chyba dobrze zrobiłem.

  • Proszę powiedzieć, czy po wyzwoleniu skontaktował się pan z rodziną?


Rodzina mieszkała w Piastowie. Ojciec później pracował do pięćdziesiątego trzeciego roku jako kierownik gospodarstwa pegeerowskiego na ziemiach zachodnich, czyli konkretnie to był powiat Międzyrzec lubuski. To była miejscowość bardzo trudna do wymówienia dla cudzoziemca, bo to był majątek Szarcz, poczta Pszczew, powiat Międzyrzecz. No ale to była bardzo ładna okolica, wśród lasów, nad jeziorami – bardzo ładnie tam było.

  • A pańskie rodzeństwo i matka też przeżyli?


Moja starsza siostra była w Belgii, to wiadomo, bo mówiłem o tym. Mój brat, który pracował w Puławach, jakoś przed bolszewikami zdążył tam się ewakuować, a później mieszkał w Łodzi i pracował w takiej instytucji, która zajmowała się osiedlaniem na Ziemiach Zachodnich. No bo on był z wykształcenia rolnikiem, więc potrafił oceniać gospodarstwa rolne i tak dalej. To się nazywało... jakiś taki skrót był, no ale w tej chwili to nie bardzo pamiętam. Była taka instytucja powołana do tego, żeby tych wszystkich wysiedlonych zza Bugu lokować, dawać im poniemieckie gospodarstwa na Ziemiach Zachodnich. Mój brat jako jeden z pracowników tej instytucji z wykształceniem rolniczym tym się zajmował przez może dwa czy trzy lata, bo później zaczął pracować w Szkole Głównej Gospodarstwa Wiejskiego i był zatrudniony w gospodarstwach doświadczalnych zakładu szczegółowej uprawy roślin. Tak że mam tu nawet taki spis osobowy, spis osobowy Szkoły Głównej Gospodarstwa Wiejskiego, w którym spisie pracowników, w wykazie jest dwóch Brudzyńskich. Andrzej Brudzyński to ja i Stefan Brudzyński to mój starszy brat.

  • Chciałbym wrócić do momentu, kiedy wrócił pan z partyzantki do majątku. Czym się pan tam zajmował do stycznia czterdziestego piątego roku, przez całą jesień i zimę? Po prostu prowadził pan ten majątek, administrował nim?


Czy próbowałem wrócić do majątku, tak?

  • Do tego Strzyżewa.


A, do Strzyżewa.

  • Wrócił pan do Strzyżewa?


Tak.

  • I czym pan tam się zajmował do stycznia czterdziestego piątego roku? Czy pan nim po prostu administrował?


W administracji i to nawet… Ale tak, był kłopot pewien, bo kenkarty tak zwanej, czyli dowodu osobistego nie miałem, ponieważ niepotrzebnie go zabrałem ze sobą wtedy, bo się zawsze nosiło w kieszeni, i kazali nam spalić dowody osobiste, żeby w razie gdyby któregoś z nas zastrzelono, żeby Niemcy potem nie mścili się na rodzinie. No tak to było powiedziane. Ale to było niepotrzebne właściwie, bo Niemcy wtedy już nie mieli głowy do takich spraw. Bo przecież front był już na Wiśle wtedy. Ale jak chodzi o ten okres, to pan Jan Żukotyński bardzo szybko mi załatwił dokument, żebym tak zupełnie bez dokumentów nie chodził. [...]

  • Jeszcze chciałem zapytać, jak pan się udał do partyzantki razem z tymi dwoma kolegami, jak panów przyjęto w partyzantce?


Radośnie, dlatego że przecież ja znałem tych chłopaków, którzy tam poszli. I oni wiedzieli, kto ja jestem, i ja wiedziałam, kto są oni. Tak że tam ze wsi Strzyżew był Krupiński i Drabiński, których obydwu zdałem dobrze. Ze mną poszli Bronek Kiełbasa i Janek Walczak, którzy byli chłopcami z Lubelskiego i przyprowadzili właśnie te konie Lechnickiego do Strzyżewa. A ja jeszcze w okresie na początku grudnia miałem takie zadanie bojowe, że tak powiem, mianowicie z Batalionu „Parasol” dwie sanitariuszki przechowywały się w Strzyżewie, uciekły tam z Pruszkowa i były. Jedna z nich to była krewna pana Żukotyńskiego, Hania Karczewska, z którą nawiasem mówiąc się później ożeniłem, a druga to była Lucyna Podlaska, też sanitariuszka z „Parasola”. No i one miały jakiś kontakt w Milanówku, że trzeba było tam jakieś dokumenty dostarczyć, dostać. Jakieś tam były pieniądze jeszcze na wszelki wypadek dawane, bo „Parasol” miał jakieś swoje fundusze, bo po prostu z PWPW, czyli z Wytwórni Papierów Wartościowych, zabrali jakieś sumy tamtejszych pieniędzy ówczesnych. No i tym swoim żołnierzom, którzy się gdzieś przechowywali, zdążyli uciec, nie pojechali do Niemiec, no to dawano taką odprawę, żeby mieli z czego żyć. No więc te dziewczyny prosiły mnie, żebym pojechał. Dziewczynom takim się nie odmawia, jak się ma dwadzieścia lat. Osiodłałem konia, bardzo pięknego zresztą, którego sam ujeździłem... A był to ogier, który nazywał się Śmiałek. Wsiadłem na Śmiałka i pojechałem do Milanówka ze Strzyżewa. To był kawał drogi. No i musiałem omijać Seroki, w których stacjonowali „własowcy”. No i jakoś udało się to ominąć, ale jak już dojeżdżałem do Milanówka, to spotkałem uciekających ludzi, którzy krzyczeli: „Niech pan zawraca, bo jest łapanka w Milanówku”. No ale ja byłem na odkrytym polu, na śniegu, doskonale widoczny, Milanówek był już w polu widzenia, więc pomyślałem sobie, że jak zawrócę, to pierwszy lepszy motocyklista mnie dogoni. W związku z tym pojechałem prosto do Milanówka, wjechałem w sam środek tej łapanki na tym pięknym koniu, nikt mnie nie zaczepił. Żandarmi się przyglądali, wymieniali uwagi na temat konia, nie na temat mnie. Dojechałem pod wskazany adres, gdzie był kontakt z tym jakimś tam delegatem, przedstawicielem Batalionu „Parasol” i załatwiłem wszystko, co miałem załatwić. W międzyczasie łapanka się skończyła i dojechałem szczęśliwie z powrotem do Strzyżewa. To wszystko zajęło mi cztery dni, no bo nocowałem po drodze w Święcicach u swojego wujostwa. Tak że wszystko było zorganizowane dobrze, a koń stanął na wysokości zadania.

  • Czy w okresie pańskiej służby w partyzantce i potem w kawalerii mieli państwo jakieś problemy z zaopatrzeniem w żywność?


Zabrali z majątku Pilaszków znaczną ilość krów i mniej więcej cztery krowy były przerabiane dziennie na zupę. No a jak chodzi o kaszę i ziemniaki, no to też jęczmienia nie owało, wszystko załatwiano.

Nasi chłopcy z mojego szwadronu wyprawili się na szosę poznańską, znaczy tę Poznań – Warszawa, i wzięli do niewoli ciężarówkę KdF-u, czyli Kraft durch Freude. To była taka organizacja, która dbała o rozrywki dla żołnierzy frontowych. Mieli kino na tym samochodzie, mieli całą aparaturę filmową. Tam było trzech żołnierzy niemieckich, którzy się tym wszystkim zajmowali. Były to chłopaki w naszym wieku, więc można powiedzieć, że niemal się zaprzyjaźnili z nami i wyświetlali nam filmy. Prześcieradło było rozwieszone na drzwiach od stodoły i wieczorem bractwo się schodziło i oglądało filmy. Były to same komedie, tylko wesołe, takie różne, więc miały duże powodzenie. Nawet zapamiętałem jeden fragment takiego filmu. Rzecz się działa w szkole i nauczyciel się pyta ucznia, który nazywał się Pfeiffer: „Czy »Pfeiffer« się pisze przez dwa »f«”?”, a ten odpowiedział zgodnie z prawdą: „Przez trzy »f«, panie profesorze”. No bo Pfeiffer rzeczywiście pisze się przez trzy „f”. No to tak, ale więcej… Ale muszę przyznać, że więcej z tych filmów to nie pamiętam, ale były jakieś takie dosyć niemądre i dosyć śmieszne, typu „Flip i Flap” albo „Pat i Pataszon”, gdzie był humor sytuacyjny, ciągle ktoś się przewracał, ktoś komuś nogę podstawiał i tak dalej.

 

  • Proszę powiedzieć, jak docierały do państwa…


Aha, jeszcze chwileczkę. Od mojego kolegi, którego później spotkałem, a który był pod Jaktorowem i jakoś przeżył tę klęskę, potem chyba siedział w obozie w Niemczech, ale wrócił do Warszawy, ja go spotkałem i opowiadał mi, że ci trzej Niemcy od tej ciężarówki z kinem biegali – już jak Niemcy brali naszych do niewoli – biegali od jednego oficera niemieckiego do drugiego i tłumaczyli im, że byli wzięci do niewoli przez tych partyzantów i byli bardzo dobrze traktowani. [...] „Polak Mały”, zna pan to?

  • Znam.


To ja to znam też na pamięć całe, no to nie musimy tego podawać. A następne [wspomnienie], to myśmy śpiewali taką pieśń: „O Boże, który jesteś w niebie, wyciągnij sprawiedliwą dłoń. My z Puszczy dziś wołamy ciebie o Polskę i o polską broń”. To zna pan?

  • Tak.


To ja pamiętam to z autopsji, że tak powiem, stamtąd. No i wiersz „Czerwona zaraza” też pan na pewno pamięta. Ja go miałem przepisany na maszynie i ukryty bardzo dokładnie chyba przez dobre trzydzieści lat PRL-u, no ale później, jak już się zrobiła odwilż, to przekazałem komuś.

  • Jeszcze chciałem pana zapytać o kwestie docierania informacji o tym, co się dzieje w Powstaniu Warszawskim, w Warszawie. Jak one do państwa docierały?


Była radiostacja u nas, tak że jakoś tam docierało. Nie przypominam sobie, żeby jakieś „Biuletyny...” były drukowane w Kampinosie, ale tak to zazwyczaj się przenosiło od człowieka do człowieka.

  • Czy w pańskim oddziale poza spotkaniem z księdzem kapelanem Wyszyńskim było jakieś życie religijne? Czy byli kapelani, organizowali jakieś modlitwy, msze?


Mieliśmy nabożeństwa niedzielne i było właśnie to śpiewane: „O Boże, który jesteś w niebie, wyciągnij sprawiedliwą dłoń”. To było śpiewane całe, łącznie z taką zwrotką, której niestety nie udało się zrealizować. „W poszumach drzew błogosław, Panie, przysięgę naszą we dniach prób. Cokolwiek zdarzy się lub stanie, nie damy Kresów – to nasz ślub”. Tak śpiewali chłopcy z Wileńszczyzny. A to zna pan chyba też?

  • Nie, tego nie.


Nie? To była taka zwrotka, która była śpiewana w Puszczy Kampinoskiej właśnie przez zgrupowanie „Doliny”. To co, powiedzieć ją, żeby była nagrana?

  • Już została nagrana.


Już została nagrana, aha.

  • Mówił pan, że kiedy wrócił pan potem do Strzyżewa, przechowywały się tam dwie łączniczki z „Parasola”. Wspominał pan też o tym, że przechowywali się tam jacyś uciekinierzy z Warszawy...


Tak jest. Pan pułkownik Ostrowski, były instruktor fechtunku w szkole kawalerii w Grudziądzu, ale już emerytowany pułkownik. Pan pułkownik Ostrowski, ponieważ się nudził, to zrobiliśmy drewniane szable i uczył mnie fechtunku. Jeszcze była rodzina z Poznania, to byli państwo Szwedkowscy, dwoje z Poznania, i były właśnie dwie sanitariuszki i jeszcze szkolna koleżanka jednej z nich, Janka Narbutowicz, ta, która była koleżanką szkolną pani Wisły Pankiewiczówny-Osóbkowej, czyli ta, przez którą później dostałem posadę kierowcy Prezydium Rady Ministrów. Przy czym Mikołajczyk był milczący i taki jakby zdenerwowany, pan premier Kwiatkowski Eugeniusz był bardzo rozmowny, natomiast pan generał Rómmel był tak średnio rozmowny, ale nie zapamiętałem specjalnie, co mówił. Natomiast pamiętam, bo wiem od chłopców z „Parasola”, jak powitał jeńców, którzy przyjechali po Powstaniu Warszawskim do Murnau, gdzie pan generał Rómmel był szefem, polskim szefem obozu. Powitał ich w ten sposób: „No to tak, my napoczęli »Warszawu«, a wy »akończyli«”. Bo on tak po rusku trochę mówił, bo to był rosyjski generał z czasów I wojny światowej, pan Rómmel, tak że wyraźne rusycyzmy były w jego polskim języku. I oni opowiadali, że tak powiedział: „No to tak, my napoczęli »Warszawu«, a wy »akończyli«”. No i to było takie podsumowanie lapidarne, trochę smutne, ale tak to było.
Później w Belgii jak byłem, bo w końcu jak tam Gomułka odpuścił wyjazdy za granicę, to ja pojechałem na staż do Belgii, to spotkałem tam mojego kolegę z liceum rolniczego, który był w Powstaniu Warszawskim, w Warszawie i wywieziony był do obozu w Niemczech. Trafił później do Belgii, skończył tam studia i był profesorem na uniwersytecie w Leuven, Catholic University in Leuven...

  • Proszę powiedzieć, pan się zapisał na studia do SGGW...


Tak, skończyłem studia w pięćdziesiątym roku. Później pracowałem jeszcze jakiś czas w przemyśle, w gorzelnictwie, później w przemyśle cukierniczym i w pięćdziesiątym trzecim roku zacząłem pracować na SGGW jako asystent profesora Wacława Dąbrowskiego, którego imieniem nazwany jest teraz nasz Instytut Biotechnologii na Rakowieckiej. Bo profesor Dąbrowski był sto lat temu założycielem tego instytutu, sto dwa lata temu.

  • Jak pan ocenia Powstanie? Czy pańskim zdaniem było ono konieczne?


Pan Zelwerowicz i pan Żukotyński już 17 czy 16 sierpnia podsumowali, że to było bardzo nierozsądne. Ja przeczytałem wszystkie „Dzienniki Polskie” w Edynburgu, które były w Bibliotece Narodowej, oprawione ładnie, z okresu Powstania. No wynikała tam wyraźnie bezsilność taka, niestety. Nikt nie przewidział, a mógł przewidzieć chyba, jak się Rosjanie zachowają, jak bolszewicy się zachowają. Bo przecież znana już była historia Katynia, znane było, jak się odnosili do... Przecież „Dolina” był wzięty w dwa ognie – przez Niemców i przez partyzantów bolszewickich – i rezultacie, żeby uratować swój oddział, to wybrał mniejsze zło i dogadał się z Niemcami. Dla mnie to było trochę zaskakujące, że te oddziały „Doliny” były uzbrojone w bardzo dobrą, nową, broń niemiecką. Bo oni dostali te karabiny maszynowe Spandau MG-34 (na tym zdjęciu nawet jest taki karabin maszynowy). To były karabiny maszynowe nieruszone żadną rdzą, były prosto z magazynu wojskowego. Oni zresztą zostali przepuszczeni przez Wisłę, przecież [pod Nowym Dworem] gdzieś tam przeszli przez Wisłę do Puszczy Kampinoskiej. No bo przecież jak wracali, jak szli z Wileńszczyzny, to musieli przejść przez Wisłę. Niemcy ich przepuścili, bo oni mieli jakieś dokumenty, które wskazywały na to porozumienie, które tam było zawarte. Bo jak się przekonali, że partyzanci sowieccy zabijają ich bez litości, to ponieważ jakoś tam mieli możliwość się dogadać z miejscowymi władzami niemieckimi, to się dogadali. Oczywiście niechętnie o tym opowiadali, ale były takie przecieki. Ale wtedy jak tam się do nich dołączaliśmy, to żeśmy tego nie wiedzieli wszystkiego. Dopiero później się dowiedzieliśmy.
Chcę powiedzieć jeszcze jedną rzecz. To dotyczy podsumowania, o które pan prosił. Poznałem w Edynburgu, dzięki temu, że miałem tam taką rekomendację do Polonii mieszkającej w Edynburgu, poznałem wszystkie bardziej eminentne rodziny polskie, między innymi generała Maczka osobiście, u którego piłem kawę parzoną przez niego, i bywałem w domu. [Poznałem] również innych, między innymi był tam pan Adam Smolka, oficer ułanów krechowieckich, który w momencie wybuchu wojny był sekretarzem Ambasady Polskiej w Paryżu. Później był w Wojsku Polskim w Szkocji. Po wojnie został w Szkocji, sprowadził jakoś rodzinę i ponieważ był to człowiek znający języki obce, poza tym bardzo zdolny, więc wygrał konkurs na dyrektora „Gasboardu” na całą Szkocję i był dyrektorem gazownictwa, czyli wszystkich urządzeń rozprowadzania gazu i tak dalej, w Edynburgu również. Bywałem u niego w domu, miał pięcioro dzieci, wszystkie zdolne, studia wyższe kończyli i tak dalej. Ania Smolka była miss uniwersytetu w Edynburgu. A pan Adam Smolka powiedział mi tak: „Chciałem pokazać dzieciom bohatera narodowego. Zaprosiłem do domu generała „Bora” Komorowskiego. Panie Andrzeju, co za rozczarowanie, jaki niski poziom umysłowy. Ale wie pan, na dowódcę pułku ułanów w Trembowli to nie potrzeba było stratega. Taki wystarczył, za którego myślał jego koń”. Tak to niestety było podsumowane przez pana Smolkę. To był wnuk Franciszka Smolki, którego pomnik stał na głównym placu we Lwowie. Tak że to była, można powiedzieć, rodzina wielce zasłużona. Ten Franciszek Smolka to był przez jakiś czas chyba premierem rządu cesarza Franciszka Józefa na początku stulecia, a ten pan Adam to był już wnukiem jego i był sekretarzem ambasady, […] najpierw oficerem. On chyba był w dwudziestym roku tym oficerem, no bo wtedy jak ja go poznałem, to miał pewnie dobrze sześćdziesiąt lat, tak że mógł być. Generał Maczek też dowcipy różne [opowiadał], nawet zapamiętałem, powiedzieć? To był taki sobie dowcip bieżący, mianowicie zapytał mnie: „Czy wie pan, jaka jest różnica pomiędzy mną i panem dla Anglików?”. No to ja stanąłem na baczność i mówię: „Nie wiem, panie generale”. „A taka, że pan dla Anglików jest bloody foreigner, a ja jestem dla Anglików Her Majesty bloody foreigner”. No bo on miał już obywatelstwo angielskie, w związku z tym on był „Jej Królewskiej Mości cholernym cudzoziemcem”. To byłoby wszystko.


Warszawa, 2 października 2014 roku
Rozmowę prowadził Michał Studniarek
Andrzej Brudzyński Pseudonim: „Ryś” Stopień: strzelec, ułan Formacja: Grupa „Kampinos”, kompania „Nawrota” Dzielnica: Kampinos, Żoliborz

Zobacz także

Nasz newsletter