Andrzej Dękierowski „Gryf”

Archiwum Historii Mówionej

Andrzej Dękierowski, [urodzony] Warszawa, 25 lipca 1928 roku. [Pseudonim] „Gryf”. Strzelec w Pułku „Baszta”.

  • Jak wyglądało pana życie przed wojną?

Przed wojną wyglądało bardzo dobrze, dlatego że mój ojciec był bardzo zamożnym człowiekiem. Był właścicielem Wytwórni Filmowej „Falanga”. W Polsce, przed wojną, poza „Falangą”, to może była jedna tylko. Ale największą była „Falanga”. W związku z tym był zamożnym człowiekiem.
Mieszkaliśmy w willi pobudowanej przez mojego ojca, na Górnym Mokotowie. Chodziłem do szkoły zboru ewangelicko-augsburskiego imienia Mikołaja Reja. I do wybuchu wojny zdołałem skończyć szkołę podstawową.
Warunki materialne miałem bardzo dobre. Uczyłem się języków obcych, do tego stopnia, że jak poszedłem do pierwszej klasy to pisałem i miałem opanowaną gramatykę francuskiego. A polskiego, to tak jak dziecko, które idzie do szkoły, do pierwszej klasy. I tak mnie zastał wybuch wojny, w 1939 roku.

  • Czy miał pan rodzeństwo?

Tak. Miałem siostrę, która była ode mnie o sześć lat starsza. Już nie żyje.

  • Siostra mieszkała przed wojną z państwem?

Przed wojną tak. A w czasie wojny mieszkała też na ulicy Pilickiej. Przed wojną willa, która miała czterysta metrów była oczywiście jednorodzinną willą, a [siostra] mieszkała na tej samej ulicy. Mieszkałem na Pilickiej 27, a ona mieszkała gdzieś dalej. Mieszkała w willi drugiego współwłaściciela „Falangi”, dwudziestoprocentowego współwłaściciela, pana Adama Drzewickiego, który był artystą. On przy filmach robił, dekoracje malował, takie rzeczy. I był w dwudziestu procentach współwłaścicielem „Falangi”. A, poza tym, był moim ojcem chrzestnym, więc to tak było wszystko rodzinnie.

  • Jaka atmosfera panowała w latach szkolnych? Ta szkoła, jak wyglądała?

Tak wyglądała, że jak poszedłem po wojnie pierwszy raz do szkoły podstawowej, w której był mój syn, na rogu Malczewskiego i pierwsza przecznica od Puławskiej, to w ogóle oniemiałem. Dlatego że u nas był rygor niebywały. To znaczy, trudno jest powiedzieć czy niebywały. W każdym razie był taki rygor, że stale, piątek, świątek, sobota, niedziela, musiałem chodzić w mundurze. Do godziny ósmej mogłem być na dworze. Po godzinie ósmej pod żadnym warunkiem nie mogłem. Jakiś profesor mnie zobaczył, że byłem w kinie z własną matką. Zawołali matkę i zrobili jej nieprzyjemne uwagi. A jak ona się oburzała, to powiedzieli: „Jak pani nie chce, to niech pani go stąd bierze. U nas są takie obyczaje i nie ma mowy”. No a w ogóle o jakichś ekscesach, żeby w czasie lekcji ktoś odzywał się do nauczyciela, to w ogóle nie było mowy. Na tych przerwach oczywiście biegaliśmy tak jak chłopcy w moim wieku, ale było właściwie cicho. Z tym, że to wszystko zależy od pozycji, jaką sobie wyrobią nauczyciele. Oni byli dobrze płatni, nie byli uzależnieni finansowo od nikogo. Tam chodziły dzieci zamożnych rodziców, ale nie było mowy o żadnych „kopertach”, czy coś. Oni zupełnie czuli się swobodnie i rodzice, przed początkiem roku podpisywali, że będą się stosowali do regulaminu i musieli się do tego stosować. Ich dzieci musiały też wiedzieć. Był rygor.

  • Te dzieci były różnych wyznań?

Do nas przychodziło trzech czy czterech duchownych. Byli ewangelicy, bo to była szkoła zboru ewangelicko-augsburskiego, więc przychodził ten duchowny obrządku ewangelicko-augsburskiego, oczywiście najwięcej było rzymskich katolików, wobec tego przychodził ksiądz, jezuita i przychodził pop i przychodził rabin. Ale na tym tle nie było żadnych kwestii. W ogóle młodzież była, przynajmniej w Reju, bardzo krótko trzymana. A do jakiego stopnia, to mogę powiedzieć. Sąsiedni budynek, który chyba jeszcze stoi, bo kawałek szkoły Reja stoi na placu Małachowskiego za tym „okrąglakiem”, a obok była szkoła żeńska też zboru ewangelicko-augsburskiego. [Uczennice] chodziły w takich beretach z pomponem zielonym. I tam doszło do takiej tragedii, że w ostatniej klasy liceum złapano jedną uczennicę na kradzieży. Ponieważ te kradzieże były stałe i dopiero po pewnym czasie je wykryto, to wzięli ją do dyrektorki. Dyrektorka powiedziała: „Przestajesz być naszą uczennicą i jutro mają przyjść rodzice”. Dziewczyna wyskoczyła z czwartego piętra w czasie takiego spotkania. I doszło do dużej hecy... No, to niewłaściwe słowo, do jej śmierci samobójczej. Ale jej ojcem był pułkownik, który był bardzo dobrze ustawiony w ówczesnych władzach. Sprawa się długo ciągnęła, ale oczywiście nic tej szkole ani nauczycielom nie zrobili. Oni powiedzieli: „Kradła, i tak byłaby wyrzucona. A to, że tak się stało? No, nieszczęście, ale to znaczy, że głębokie poczucie wstydu ona miała”. I o tym, żeby tam były jakieś tego typu rzeczy, to nie słyszałem, a byłem tam sześć lat, u Reja.

  • Czy pamięta pan jakieś uroczystości państwowe, patriotyczne w szkole czy poza szkołą?

Uroczystości patriotyczne. Rok się zaczynał, każda grupa wyznaniowa szła do swojego kościoła. Najbliżej mieli ewangelicy, bo tylko przeszli przez podwórko, już byli u siebie.
Zapamiętałem sobie taką historię, która nie ma związku z uroczystościami patriotycznymi, ale dobrze oddaje [atmosferę], jest charakterystyczna. Otóż na początku roku cała szkoła stawała w czworokąt i wychodził dyrektor tej szkoły, który kiedyś miał szkołę, nazywał się Ronthaler, a potem nie wiem co się z tą jego szkołą stało, był dyrektorem u Reja. Czytał wszystkim jak gdyby kodeks obowiązków i uprawnień ucznia szkoły imienia Reja. I tak się zaczynał rok. Po trzech dniach kazali naszej klasie stanąć znowuż do takiego apelu. Wiadomo było, że coś się stało. I tak było, że ten Ronthaler wyszedł, jak żeśmy się ustawili i mówi tak: „Stała się rzecz skandaliczna, bo naszego ucznia, który był ubrany w mundur, złapano, jak na ulicy Jasnej... – to tuż koło szkoły – ...stał przed sklepem i [pluł na] witrynę”. I [dyrektor] mówił, że to jest niedopuszczalne. Wywołał go po nazwisku i mówi: „Wystąp! Co masz do powiedzenia?”. A on mówi tak: „Proszę mi wskazać w regulaminie ucznia, gdzie jest zabronione [plucie na wystawy]”. Ronthaler nie wytrzymał, zasłonił się dziennikiem i poszedł. A nasz wychowawca, syn brata warszawskiego poety „Or-Ota”, Oppmann, stanął na jego miejscu i wygłosił nam początek prawa. Że nie wszystko może być objęte przepisami, że powinniśmy już wiedzieć, że takie rzeczy są... Ale to mi utkwiło do dzisiaj, bo pytanie było takie... No, czytano prawa i obowiązki, a on tego nie wyczytał. Ale to taka śmiesznostka.

  • Czy mógł pan jakoś uczestniczyć w świecie filmowym?

Uczestniczyć tylko w ten sposób, że się urywałem... Bo żadna szkoła nie może... Tam nie było zamkniętych drzwi. Uczniowie sami wiedzieli, że nie powinno się takich rzeczy robić. Ale ja czasami, jak była jakaś szczególnie lekcja, do której byłem nieprzygotowany uciekałem. Ponieważ na róg Alej Ujazdowskich i Chopina było bardzo blisko, to tam chodziłem, bo to było bardzo ciekawe. Tam jednocześnie robiono zdjęcia do dwóch, czasami trzech filmów. Ruch, światła, aktorzy, aktorki. Nagrywanie.
Pamiętam, jak doszło do takiego [zdarzenia], że zauważyła mnie (oczywiście trzeba było cicho siedzieć) na sali zdjęć ówczesna gwiazda polskiego filmu, pani Barszczewska, i zwróciła się do kierownika zdjęć: „Co to za chłopak jest? Proszę go stąd zabrać”. A on powiedział: „Nie można, bo to syn właściciela”. Więc to było pierwsze demoralizujące zdarzenie. Po prostu część znałem. Znałem osobiście na przykład Kiepurę, który był często gościem u nas, jak przyjeżdżał do Polski. Poza tym to był taki świat, w którym się żyło, bo to on był podstawą działalności tej firmy.

  • Jak pan zapamiętał wybuch wojny?

Wybuch wojny, 1939 rok, zapamiętałem tak, że w ogóle były przygotowania robione. Była mania, żeby w tych willach prywatnych, bo to jest taka kolonia, Malczewskiego, Pilicka, i były same prywatne domy, ludzie rzucili się, ci, którzy byli majętni robili sobie przeciwgazowe schrony. Bo było przekonanie, że jeśli wybuchnie wojna, to na pewno będą użyte gazy. I robili, faktycznie, schrony, w których można by było taki atak gazowy przetrwać. Ale jak wiadomo żadnych gazów nie było. Natomiast Niemcy zaczęli się szybko zbliżać i moi rodzice postanowili uciec z Warszawy. Samochodem opuściliśmy miasto i dojechaliśmy do Białej Podlaskiej. Tam nas zastało wejście wojsk sowieckich. Po krótkim czasie zdecydował mój ojciec, że jednak on wraca, że wracamy do Warszawy. No i był to okres, kiedy następowała wymiana ludzi pomiędzy strefą okupacji sowieckiej a strefą okupacji niemieckiej i przepuszczali. I myśmy wrócili do Warszawy.

  • Kiedy to było?

To był koniec września. Przyjechaliśmy, to już była godzina policyjna, i pamiętam, że na Dworcu Zachodnim spędziliśmy noc. Leżeliśmy na peronach. Tam było dość zimno, stąd to zapamiętałem. A rano żeśmy wrócili do domu, w którym pierwsze piętro było w połowie spalone. Ale parter był do użytku. Spędziłem na parterze tego domu, w tym mieszkaniu [czas] do Powstania.

  • Jak bardzo się zmieniło pana życie w czasie okupacji?

Bardzo się zmieniło. Tak jak wszystkich, jak dziewięćdziesiąt dziewięć procent społeczeństwa w strefie niemieckiej, a szczególnie w Warszawie. Zmieniło się, po pierwsze, radykalnie pod względem materialnym. Pieniędzy nie było, aczkolwiek funkcjonował czarny rynek, ale było bardzo trudno. Nawet jak się miało pieniądze, to bardzo trudno było kupić rzecz. Ludność wiejska przyjeżdżała do Warszawy i sprzedawała to, co tam przywiozła ze wsi. Ale to też było bardzo trudne, bo w pociągach niemiecka żandarmeria szczególnie grasowała. Nie tyle nawet w celach, żeby kogoś zabić, ale po prostu tej ludności, która przyjeżdżała do Warszawy, żeby to sprzedać, zabierała te wiktuały. Oni mieli podobno w tym czasie już dość ciężką sytuację u siebie w kraju. To znaczy brali chętnie nawet takie rzeczy, których u nas nie owało. Jajka, masło, i tak dalej. Oni to wszystko zabierali. Tak że to z jednej strony utrudniało, a z drugiej strony podbijało cenę.

  • Co stało się z wytwórnią?

Niemcy zajęli i po pewnym czasie było z wytwórnią tak, że zjawili się urzędnicy Ministerstwa Kultury i Propagandy niemieckiej i powiedzieli, że oni ją konfiskują. Pokazali ojcu zarządzenie, nie pamiętam kogo, Franka zdaje się, że to ulega likwidacji, to znaczy Niemcy to przejmują. Ojciec mój bardzo dobrze mówił po niemiecku, zwrócił im uwagę, że tam są napisane rzeczy, które by się mogły odnieść do zakładu fotograficznego, a nie do wytwórni. To oni powiedzieli: „Chwileczkę”. Wyszli i piórem dopisali co trzeba. „Jest pan zadowolony?”. Powiedział, że bardzo jest „zadowolony”. I zabrali. Jeszcze w czasie Powstania, wiem, że była część sprzętu, dlatego że nawet na terenie „Falangi”, na dole, na Powiślu, na Leszczyńskiej przy Dobrej, to w czasie okupacji ci, którzy robili zdjęcia na polecenie władz Armii Krajowej, tam wywoływali. Nie było już dużo sprzętu, ale... A potem, już w czasie popowstaniowym, kiedy wszystkich wyrzucili z Warszawy, prawie wszystkich w każdym razie, to wywieźli to do Niemiec.

  • Czy rodzicom Niemcy składali jakieś propozycje?

Jakiego typu?

  • Żeby współpracować, czy...?

Nie. Pominąwszy, że takie propozycje w ogóle nie wchodziłyby w grę ze strony moich rodziców, ale nie [składali]. Oni mieli określony stosunek do Polaków. Jednak to, że oni uważali, że Słowianie to są podludzie, to się objawiało w wielu momentach. To niekoniecznie, że strzelali. Niekoniecznie to, że kazali jak szedł Niemiec, szczególnie w mundurze, to kazał, żeby Polacy schodzili na jezdnię, bo on idzie. Ale w ogóle się nie kryli z tym, że są narodem panów. A z tego co wiem, to do niektórych okupowanych narodów oni się odnosili możliwie, szczególnie do tych, których uważali za aryjczyków, bo oni mieli całą taką chorą ideologię, że oni się wywodzą od Wikingów. Przecież to była cała ich taka filozofia, którą karmili wszystkich. Na przykład do Norwegów, do tych, którzy nie spiskowali przeciwko nim, czy do Duńczyków, to tam jeszcze stosunki były jak cię mogę, oczywiście też oni ponieśli duże straty, ale do Słowian generalnie, to się odnosili właśnie jak do podludzi. Tak że współpraca, to oni nie. Kapusie… Taką współpracę oni mogli komuś zaproponować, z Polaków. Ale takiej, specjalnie, współpracy, na jakimś lekko wyższym szczeblu, to oni nie chcieli.

  • Już nie interesowali się pana rodziną po zajęciu wytwórni?

Nie, nie interesowali się.

  • Gdzie pan kontynuował naukę w czasie okupacji?

W czasie okupacji Rej funkcjonował, ale z uwagi na warunki, które panowały w Warszawie, stałe łapanki, wywożenie na roboty, ja jako młody chłopak, to już miałem wzrost metr osiemdziesiąt, tak jak dzisiaj i wobec tego Niemcy uważali mnie za dorosłego. Więc bardzo łatwo byłbym schwytany. To rodzice powiedzieli, że jest niebezpiecznie żebym jeździł z Górnego, dość dalekiego na ówczesne czasy, Mokotowa aż do tej szkoły Reja. Wobec tego zapisali mnie do szkoły, która była w takim parku przy Puławskiej. Właścicielem tej szkoły był znany działacz społeczny w dziedzinie młodzieży (nie pamiętam jak on się nazywał, szkoła od niego miała nazwę) i do tej szkoły od siebie szedłem na piechotę może dziesięć minut. Co oczywiście było bezpieczniejsze, aczkolwiek mogli i na Puławskiej urządzić obławę, co zresztą czasami robili. I tam do Powstania chodziłem.

  • To była szkoła zawodowa?

Nie. To znaczy każda szkoła powyżej podstawowej musiała być oficjalnie zgłoszona jako szkoła zawodowa. I ona tak była. Ale jej program był normalnego nazwalibyśmy to dzisiaj gimnazjum.

  • I te zajęcia odbywały się jawnie?

Tak. Bo to była szkoła zawodowa. Zdaje się, że ogrodnicza. Ale chyba dlatego że była w takim dużym parku. Tam gdzie Narutowicza, to po drugiej stronie Puławskiej jest taki rodzaj dużego terenu zielonego. Tam, nad samą skarpą, po tam już dalej, potem jest skarpa i schodzi się i idzie się na Dolny Mokotów, to na samej górze tej skarpy stała szkoła [Giżyckiego], nie wiem czy ona jeszcze istnieje, i ta szkoła oficjalnie była szkołą ogrodniczą, a realizowała program gimnazjalny.
  • Od kiedy uczestniczył pan w konspiracji?

Zostałem zaprzysiężony albo na końcu 1943 albo na początku 1944 [roku] jako żołnierz. Nie mogę sobie [przypomnieć] pułku, który stacjonował na Pradze. Tam zostałem zaprzysiężony i tam przeszedłem pewne szkolenia. I szykowałem się, bo takich opowieści, że coś wybuchnie to było w Warszawie dużo. To nie były jakieś tajemnicze rzeczy, bo wszyscy o tym mówili. Tylko nie wiadomo było kiedy, co, jak.
A jak przyszła godzina wybuchu, to nie zdążyłem dojechać do tego pułku na Pradze, bo Niemcy wtedy w ogóle przecięli komunikację mostową, bo przecież inaczej nie mógłbym się tam dostać. Już w takiej gorączce, która była przed wybuchem Powstania, bo na parę dni przed wybuchem Powstania Niemcy masowo się wycofywali ze wschodniej strony. Już nie byli taką zwycięską armią. Jechali furmankami, końmi, krowy prowadzili. To było pewnie jedną z przyczyn, że dowództwo oceniło, że oni się sypią. Ale to było błędne pojęcie. Wróciłem i akurat był wybuch Powstania. Wtedy spotkałem kolegów, którzy mówią: „Słuchaj, tutaj jest Pułk »Baszta«”. I w ten sposób po raz drugi złożyłem tam przysięgę i zostałem wcielony do kompanii K-4.

  • Kto pana wprowadził do konspiracji?

Wprowadził mnie taki ładnych parę lat starszy ode mnie, on był chyba albo tuż przed maturą, albo tuż po maturze, chłopak, który mieszkał na Górnym Mokotowie. Zaprzyjaźniłem się z nim. Po pierwsze nie pamiętam jego nazwiska, po drugie okazało się, że mi podał nieprawdziwe z jakichś względów konspiracyjnych. On mnie wciągnął do tego pułku, który miał stacjonować i stacjonował na Pradze. I tak się zaczęło.
A przed tym, w ramach takich ćwiczeń, żeśmy wyjeżdżali pod Warszawę, uczono nas obchodzić się z bronią. Ja, w sposób nieostrożny, za wcześnie się wychyliłem z takiego okopu nazwijmy to, i granat ostry, który przedtem rzuciłem, wybuchł. I utkwił mi w nodze odłamek, który sterczał. Ale nie był to jakiś ani dotkliwy ból, ku mojemu zdziwieniu, bo myślałem, że to będzie Bóg wie co, ale nie. Sam moment był ciężki, ale... Z tym wróciłem do domu. Wszystko miałem zakrwawione. Wtedy moja matka już się przekonała, że jestem w jakiejś takiej organizacji. Jeszcze po drodze patrol niemiecki mi się tak przyglądał, ale udawałem, że... Zresztą to nie była rana, która „oczywiście” musiała być raną. Bo nie była ani postrzałową.

  • Wtedy pan się przyznał mamie, że jest pan w konspiracji?

Już się nie mogłem nie przyznać. Niedaleko nas był szpital elżbietanek. W tym szpitalu było paru lekarzy, z którymi moi rodzice byli zaprzyjaźnieni. Matka wezwała [jednego z nich], bo to wymagało opatrzenia. Ten lekarz to wyjął i powiedział matce, zresztą przy mnie: „Słuchaj, to jest odłamek z jakiegoś, nie wiem, pocisku, granatu?”. Tak że nie było już idei zapierania się.

  • Rodzice nie mieli nic przeciwko temu?

Jak rodzice. Mieli i nie mieli. To była atmosfera jak gdyby nie do odtworzenia, szczególnie ta w pierwszych dniach Powstania. To była euforia. Pierwsze dni Powstania to była euforia, również wśród ludności cywilnej. Nie tylko wśród tej grupy, która czynnie brała udział, nie tylko wśród żołnierzy Armii Krajowej, ale i wśród cywili. To wszyscy liczyli na godziny, kiedy Niemcy zostaną z miasta wyrzuceni.

  • Czym jeszcze zajmował się pan w konspiracji?

Przeszedłem szkolenie strzelca. Niepełne pewnie, ale w każdym razie, obchodzenie się z karabinem, obchodzenie się ze szmajserem, obchodzenie się z Parabellum, z granatem, które nie było specjalnie dla mnie udane.

  • A jakieś teoretyczne zajęcia były?

Były. Ale takie, [które] nie zostawiły w mojej pamięci jakiegoś śladu. Wiem, że były takie spotkania, nudne jak cholera. Była taka pierwocina. Mieli książki przedwojennej szkoły, nie wiem jakiej czy podoficerskiej, czy jakiejś i taki był chyba oficer, który się tym zajmował. Ale nie były jakieś specjalnie ciekawe te zajęcia. Co innego dla młodego chłopaka było strzelanie z karabinu. To tak, proszę bardzo. Ale słuchanie? No dobrze, niech będzie. Ale bez specjalnego [zainteresowania].

  • A pana siostra była w konspiracji?

Moja siostra nie była w konspiracji. Jej mąż był w konspiracji. Eugeniusz Markiewicz. Był w konspiracji. Był lekarzem i był w konspiracji. A ona nie. Ona nie była. Ja byłem. Zresztą, z takiego grona kolegów, z takiego kółka, w którym się obracałem przed wybuchem Powstania, to tylko ja się... Właściwie uciekłem z domu, żeby wziąć udział w pierwszym dniu walk. Uciekłem. No, nikt mnie siłą nie trzymał, ale rodzice się bali.

  • Wziął pan broń do Powstania? Miał pan jakąś broń?

Nie. Dopiero drugiego dnia Powstania „sprokurowałem” sobie pistolet Parabellum. Ale to była taka historyjka bardzo moim zdaniem pouczająca i śmieszna. Otóż Puławska, park Dreszera wtedy miał taki murek wzdłuż swoich granic, i jest taka scena. Otóż Niemcy mieli rozrzucone swoje placówki w całej Warszawie. Jak się zorientowali, że jest Powstanie, że jest większa jakaś już czysto wojenna zawierucha, to widocznie nakazali wszystkim takim poszczególnym grupkom powrót do Śródmieścia.
Puławską wycofywała się grupka lotników, która była gdzieś, jak oni mówili dość daleko, prawie że pod Piasecznem. I oni się chcieli dostać do Śródmieścia. Ale ponieważ nasi zaczęli ich ostrzeliwać, to oni weszli do budynku na rogu tej ulicy, która jest... bo Odyńca to jest ulica która, jadąc ze Śródmieścia to jest ulica, która idzie w prawo od Puławskiej, a po drugiej stronie Puławskiej chyba też powinna nazywać się Odyńca, ale ona się jakoś inaczej nazywa. Tam stoją jeszcze do dzisiaj trzy przedwojenne budynki. One ocalały. I oni się w tym narożnym budynku zabarykadowali w jakimś mieszkaniu. Ponieważ myśmy wiedzieli, że oni tam są, to zaczęliśmy ich ostrzeliwać. I oni się zaczęli z nami ostrzeliwać. My zza tego murka, oni z tego mieszkania. W pewnym momencie do naszego dowódcy przychodzi jakaś jejmość, zapamiętałem ją, że chyba jakaś przekupka naprawdę, i mówi tak: „Co pan oszalał?! Pan mi mieszkanie zniszczy! Pana ludzie tu strzelają w okna!”. A on mówi: „Co pani mi głowę zawraca? Zresztą tam są Niemcy i oni do nas też strzelają”. „No, bo jak wy strzelacie, to oni do was też strzelają. Ale wy mi zniszczycie całe mieszkanie”. To on jej mówi: „Proszę pani. Niech pani przestanie. A zresztą niech pani się schowa. Ale jeżeli pani jest już przy nich, to niech pani pójdzie i powie im, żeby się poddali”. I ona to zrobiła i oni się poddali. Wróciła za jakieś pół godziny i mówi: „Przestańcie strzelać. Oni się poddadzą i oddadzą broń. Tylko już nie niszczcie mi mieszkania”. Wszedłem tam, nie ja jeden, ale myśmy weszli i patrzę, a na stole ktoś z nich położył Parabellum. Zapytałem się tego podporucznika czy [mogę wziąć]. „No wielkiej chwały to w zdobyciu nie masz, ale weź”. I tak zostało. Miałem tę broń. Ale potem dostałem normalnie karabin. Taki jakie było wyposażenie większości. Wymarzonego szmajsera nie dostałem.

  • Jak ta pani przeszła, jakoś z białą chusteczką? Jak ona się dostała?

Zwyczajnie szła. To był pierwszy dzień Powstania. To nie była taka ciągła walka. Przynajmniej w okolicy Mokotowa. Owszem, ciągła walka już była przy tych zabudowaniach przedwojennych koszar na Puławskiej, już koło Rakowieckiej. Tam już była ciągła walka. Ale tam dalej to nie. To były takie sporadyczne walki.

  • To była starsza osoba?

Dla szesnastoletniego chłopaka, to starsza osoba różnie może być. Ale dzisiaj, jak wracam pamięcią, to sądzę, że była taka czterdziestoparoletnia.

  • W jakich akcjach jeszcze brał pan udział?

W akcjach najwięcej na Dolnym Mokotowie, na Chełmskiej i na przecznicach Chełmskiej. Tam była taka poszatkowana sytuacja, że w jednym budynku, na jednej klatce schodowej, byli Niemcy a na drugiej klatce schodowej myśmy byli. I taki był galimatias. Żeśmy do siebie strzelali prawie z korytarza w drzwi czy z drzwi do korytarza. Niemcy starali się Chełmską, a potem Dolną dojść do Puławskiej i naszym zadaniem było ich tam powstrzymać. Z tym że musieliśmy się powoli, ale cofać. Tam były ciężkie walki, w których nas dużo zginęło, ale i Niemców dużo zginęło. Niemcy, aczkolwiek są ludźmi, którzy potrafią się bić, biją się w taki sposób, [że] nie przestrzegają żadnych reguł. Zresztą dali dowód w czasie drugiej wojny światowej, bo mordowali ludność. Już tego nie ma co mówić, bo wszyscy wiedzą.
Ale oni też robili takie historie, że mieli, aczkolwiek to było zakazane przepisami ogólnoświatowymi, amunicję dum-dum. I strzelali do nas tymi pociskami rozpryskowymi. Myśmy nie pozostawali dłużni. Nie mieliśmy takiej amunicji, ale żeśmy nacinali pociski. Albo jednym [nacięciem], albo na krzyż. Efekt jest taki, że ten pocisk, jak trafi, to tu wejdzie, a z tyłu to trzeba talerzem zatykać, dlatego że on się rozczapirza wewnątrz ciała. Ma ruch obrotowy na skutek tego, że lufa jest gwintowana i robi nieodwracalne [szkody]. Kto tym dostał, to jeżeli dostał w korpus, to raczej już szedł do piachu. Tam były bardzo zacięte walki. To były walki, które pamiętam i które były takie chyba bardzo ciężkie nawet, na miarę dużych bitew toczonych, nawet na froncie wschodnim, a na zachodnim to na pewno.
Potem jak żeśmy się wycofywali, to na Chełmskiej jest kościół. […] Jak zaczęliśmy się zbierać powoli, to oni mówili: „Słuchajcie, ale chyba nas tu nie zostawicie?”. To jest taki moment, kiedy wiem, że ich zaraz zostawię. Nie osobiście, ale przyjdzie rozkaz i będziemy musieli się stąd wycofać, ale już były przygotowania. Jak doszliśmy do Chełmskiej, szliśmy pod górę, zaczął się silny ostrzał niemiecki. Schroniłem się za murek przy tym kościele. Tam jakiś snajper niemiecki mnie trafił.. To był tak rzadki postrzał, o tak rzadkim torze, że mnie nawet lekarze, na ochotnika, na Górnym Mokotowie oglądali. Byłem takim kuriozum.
Poza tym, z tym się wiąże jeszcze taka historia, że jak się Powstanie skończyło i mnie koledzy [wzięli] za ręce, nie mogłem chodzić w pierwszym okresie i wszyscy mówili, że nigdy nie będę mógł chodzić, również lekarze. A Niemcy, jak nas wyrzucili, kazali się ewakuować z Warszawy, to zostaliśmy zawiezieni do przechodniego obozu wojskowego w Pruszkowie. Bo w Pruszkowie było takie duże zbiorowisko wypędzonej ludności cywilnej, ale i wojskowej. Ale przeważnie to byli ranni.
Tam był taki duży, jak gdyby, polowy szpital niemiecki, w którym nasi żołnierze leżeli. A opiekował się nami, między innymi, niemiecki kapitan, lekarz, nazwiskiem Koenig. Leczenie mnie polegało na tym, że on mi robił opatrunki, to znaczy moja rana wymagała dezynfekcji stałej. Nie było środków takich, jak antybiotyki w zastrzykach czy coś. Był taki środek, który się nazywał Rivanol. Więc sączki były moczone w Rivanolu i wprowadzane do rany, a następnego dnia zmieniane. On przyjmował w pewnych godzinach w wydzielonym miejscu lekarskim. Pewnego dnia tak się źle czułem, że się spóźniłem. On już zamykał te drzwi. Ale jak mnie zobaczył to otworzył. Wszedł do tego pomieszczenia, tylko nie było już siostry, bo zawsze on to robił w towarzystwie jakiejś Niemki, która mu pomagała. Jak myśmy byli sami, to on się od mnie odezwał czystą polszczyzną. I powiedział: „Powiedz, szczeniaku, co mogę dla ciebie zrobić?”. Powiedziałem mu wtedy: „Niech pan doktor mnie wypisze na transport starców i kalek”. On powiedział: „Tak, mogę cię wypisać, bo ty z chodzeniem to do końca życia już jesteś bardzo ograniczony”. I mnie wypisał na transport starców i kalek. Dostałem się do takiego transportu.
Jeszcze była chwila wielkiego napięcia, zresztą niejedna, że ci ludzie, którzy szli do tego transportu, który miał ich z obozu w Pruszkowie wywieźć już w głąb Polski, przechodzili przez kordon policji niemieckiej. I oni jeszcze się przyglądali, czy właśnie w tym nie szmuglują się jacyś [udawacze].

  • Pan był na jakimś wózku, na noszach?

Nie, już trochę szedłem. Byłem tylko bardzo malowniczo ubrany, bo miałem na sobie koszulę, taką długą. Na to miałem marynarkę od jakiegoś stroju mojej siostry, damską marynarkę i jakąś taką czapkę narciarską. Oni tak mi się przyjrzeli, ale mnie puścili.
Dowieźli nas do Kielc. Tam nas rozpuścili. Powiedzieli nam, że w Kielcach jest punkt RGO, Rada Główna Opiekuńcza, organizacja, na którą Niemcy się zgodzili. Na dworcu ludzie się zachowywali bardzo nieprzyjaźnie. Odsuwali się od nas ostentacyjnie, odcinali się, żeby przypadkiem Niemcy czy jakieś szpicle niemieckie nie powiedziały, że oni się zajmowali tymi „bandytami” z Warszawy. Tak że reakcja społeczeństwa była przykra. Zresztą co tu się dziwić. Jak Piłsudski szedł z I Kadrową w 1914 roku właśnie do Kielc, to wszyscy zamykali okna, bo też uważali, że to jest formacja jakichś podejrzanych typów.
I co się dzieje dalej. Otóż mam takie zdarzenie, że przechodzę przez jakiś duży most kolejowy w Kielcach nad torami, nagle zajechały wozy niemieckie, duże ciężarówki i – obława. Żandarmeria wychodzi i idą ławą. Myślę sobie: „Cholera, mam szczęście”. Ale nie mam co już więcej kombinować. Po pierwsze, biec nie mogę. A jak zacznę, to zaczną strzelać i już na pewno będzie po mnie. Dochodzę do ławy tych żandarmów. Ale musze powiedzieć, że byłem w takim stanie, że w tę ranę mi się wdarło bardzo dużo ropy (a jak się potem przekonałem, bardzo często, jeżeli ropy się nie usuwa, to tam się lęgną takie małe, białe, wijące się robaczki). Śmierdziałem jak jasna cholera. Ten Niemiec spojrzał na mnie, skrzywił się od tego smrodu i nic nie mówiąc, przepuścił mnie. W ten sposób wydostałem się z kolejnej opresji.
A to było tak, że jak mnie zranili, to wszyscy się dalej wycofywali, a ja zostałem za tym murkiem, właściwie wczołgałem się za murek i leżałem. Myśmy przed tą cała historią, to znaczy na początku Powstania, rozbili pod Warszawą jakiś, już nie pamiętam jak się nazywał, obóz jeńców, oficerski. I w tym obozie jenieckim, oficerskim, byli Rosjanie, lekarze. I dwóch czy trzech przyłączyło się do nas do Powstania. I oni przyszli do mnie. Założyli mi pierwszy opatrunek. Powiedzieli, że nie mają żadnych środków, które by się nadawały do tej rany, bardzo rozległej, ale trzeba czymś ją zabezpieczyć i, wobec tego, oni ją zabezpieczą watą. Ale żebym pamiętał, że wata może być w ranie tylko dwanaście godzin, bo wywoła zapalenie dodatkowe. I tak się stało, bo nikt już się mną tam nie zajmował. Niemcy się zbliżali, w tym baraku tynk się tak sypał, że wszyscy byli biali, a sanitariuszki stale tam donosiły rannych, mimo wszystko.
Zwróciłem się do takich sanitariuszek, żeby one mnie stąd wyniosły, do mojego domu, gdzie mieszkam. I to była pierwsza lekcja, że jednak kobiet nie należy lekceważyć w żadnej sytuacji. Dlaczego? Dlatego że jak mnie moi koledzy nieśli w nocy z Chełmskiej do Dolnej na noszach, nie mogłem leżeć na plecach, tylko leżałem na przodzie, to jak tylko Niemcy wystrzelili jakąś flarę, rakietę, żeby sobie oświetlić (nie z naszego powodu, tylko, w ogóle chcieli wiedzieć, co się dzieje koło nich), to oni mnie rzucali i sami chowali się do jakiejś bramy. Powiedziałem: „Dajcie mi spokój, to już wolę tu zostać!”. Natomiast te dziewczyny, z rogu Dolnej i Puławskiej, właściwie biegły cały czas, czyli Puławską, przebiegły Odyńca, dobiegły do Malczewskiego i potem tam, do mnie. I ani razu się ani nie zatrzymały, ani nie ukryły. One się nie bały.
  • Kiedy dokładnie był pan ranny?

Dokładnie to już nie pamiętam, ale na jakieś dwa, trzy dni może, zanim major „Zryw”, to jest ostatni dowódca Pułku „Baszta”, zawarł rozejm z Niemcami na Bałuckiego.

  • Czy pamięta pan jak ci Rosjanie, lekarze, się nazywali?

Nie.

  • Ale to byli Rosjanie?

Rosjanie. Jeden był może trochę podobny do kogoś z Kaukazu, bo taki smagły, ciemny. A drugi był normalny blondyn. Ale ani się nie przedstawiali... Nie pamiętam. Tego Niemca zapamiętałem, bo to już było potem, kiedy już dużo lepiej się czułem. A poza tym tak mnie zdziwił...

  • Czy ci Rosjanie przyłączyli do Powstania czy byli w obozie?

Nie, oni byli w obozie jenieckim, który myśmy odbili. Bo on był gdzieś koło Dolnego Mokotowa. Nie brałem w tym udziału, ale Pułk „Baszta” odbił, wyrzucił Niemców. Było paru oficerów francuskich w czasie Powstania, właśnie z tego obozu. I dwóch oficerów rosyjskich, którzy byli lekarzami, którzy zdecydowali się brać udział w Powstaniu, dalej, w ramach naszej formacji.

  • Czy jakieś inne narodowości pan pamięta?

Francuza, bo bardzo dobrze mówiłem po francusku, a on się tam specjalnie nie mógł dogadać, więc tam parę słów z nim zamieniłem ku jego zdziwieniu. A innych narodowości sobie nie przypominam, aczkolwiek były chyba.

  • Francuz przez cały czas walczył razem z państwem?

Walczył w ramach Pułku „Baszta”.

  • Czy miał pan na sobie kombinezon?

Tak. Błękitny kombinezon. A on był w takim typowo przedwojennym, jak pamiętam, stroju oficera francuskiego. Bo w tym obozie przecież nie zniszczył sobie ubrania tylko siedział. To śmiesznie wyglądało, bo miał jeszcze sztylpy takie, których u nas już nie było. Armia francuska do 1939 roku nosiła. Miałem ten kombinezon i nie wiem skąd, bo to nie pierwszego dnia, po paru dniach dostaliśmy to, ale to, zdaje się, z Rakowieckiej zabrali. W każdym razie miałem.

  • Jak wyglądało takie życie codzienne podczas Powstania?

Życie codzienne w czasie Powstania wyglądało tak, że większość czasu spędzało się w akcji. Co nie znaczy, że to była czynna akcja koniecznie. Tylko zajmowało się ze swoimi współtowarzyszami jakiś budynek i się ostrzeliwało, do nas strzelali, albo nie, my też ich ostrzeliwaliśmy. Czasami się brało udział w jakimś ataku, ale to były rzadsze momenty. Potem jadło się, co się mogło jeść. Z tym że nie było głodu. Były jakieś konserwy.
Poza tym na Mokotowie było bardzo dużo takich prywatnych ogródków, gdzie ludzie w czasie całej okupacji coś sobie hodowali. Miałem o tyle dobrze, że mogłem [pójść do domu], znaczy nie chodziłem, bo to był „płacz i zgrzytanie zębów”, ale mogłem pójść.

  • Czy utrzymywał pan kontakt z rodziną?

Tak. Byłem w czasie Powstania może trzy razy.. Raz to nie poznałem ulicy Malczewskiego jak przyszedłem, bo był ostrzał „krów”. To są takie pociski, które zanim lecą to dają takie „ehmmm, ehmmm” podobne do katiuszy w skutkach. I tak było, że parkany ulicy Malczewskiego były przestawione na środek jezdni, więc zupełnie inny [widok].

  • Ale były przestawione...

Wybuchami. A poza tym różne zdarzały się rzeczy. Śmieszne i nie śmieszne, i straszne. Bo, jak się już widzi zagładę miasta, to...
Najgorsze wrażenie zrobił na mnie zupełnie niebojowy moment. Jak szedłem do domu, od strony Śródmieścia, Puławską. Doszedłem do Malczewskiego i widzę, że na rogu Malczewskiego, na skwerku stoi otwarta trumna. Ponieważ tam dużo osób znałem zajrzałem, kto to tam już się znalazł. Widzę, że leży trup, musiał już tam leżeć parę dni, bo miał strasznie rozdętą twarz, otwarte usta i z tych ust wylatują takie duże sine muchy. I muszę powiedzieć, że ten widok zrobił na mnie wrażenie, które tyle lat pozostało we mnie, jako dosłownie takie, podświadome hasło Powstania. Ten straszny wygląd rozdętej, już żółtej twarzy, zmienionej na skutek śmierci. I to wylatywanie tych much z otwartych ust.

  • A pana najgorsze wspomnienie z działań w Powstaniu?

Najgorsze to zawsze są związane z taką sytuacją, jak cywile mówią: „Słuchajcie, chyba nas nie zostawicie. Pamiętajcie, że my tutaj...”. Bo w ramach formacji niemieckich były tam właśnie, na Dolnym Mokotowie, formacje… Dziś trudno jest dokładnie dojść [jakie]. Nazywali ich wszyscy „ukraińcami”. Ale to zdaje się nie byli Ukraińcy, tylko to byli Rosjanie, którzy, bo taki był generał rosyjski, który jak się dostał do niewoli niemieckiej, to się dogadał z Niemcami i stworzył parę dywizji z jeńców. Czy to byli Ukraińcy, czy to byli ci Rosjanie to nie wiem, ale wiadomo było, że się strasznie zachowują, że największe bestialstwa po Reinefarcie, bo to on był na samym początku (na Woli) głównym „rzeźnikiem”, to potem były te oddziały. I cywilna ludność się bała, bo tam mówili, że oni idą. Chcieli się z nami ewakuować. A myśmy ich ze względów czysto wojskowych nie mogli z sobą wziąć. To jest straszne przeżycie.
Ale trudno powiedzieć... Cała historia związana z własnym zranieniem, tym ciężkim, to bardzo pozostaje w pamięci jako negatywne zdarzenie. Z tym, że to nie jest kwestia jakiegoś wielkiego bólu. Bo to jest tak, jakby ktoś jednocześnie mocno przypiekł jakimś rozżarzonym prętem i uderzył. I potem już tylko tyle, że nie ma władzy od pasa w dół. Bo nie miałem władzy przez pewien czas.

  • Czy w czasie Powstania czytał pan prasę? Miał pan okazję?

Nie.

  • A może pan słuchał radia?

Tak. Radia od czasu do czasu miałem możność słuchania.

  • To były audycje powstańcze czy z Londynu?

Z Londynu. Audycje radia „Błyskawica” z jakichś względów nie docierały do nas.

  • Czy rozmawialiście państwo między sobą o tych audycjach, o sytuacji na froncie?

Rozmawialiśmy. I to też było źródłem bardzo różnych nastrojów. Bo jeszcze z początku była nadzieja, że Sowieci jednak wejdą na drugi brzeg Wisły. A potem się okazało, że to wszystko jest z góry przekreślone. Dostawy powietrzne to było tyle, ile kot napłakał. A poza tym jeszcze… Myśmy w pewnym sensie nie dorastali wyszkoleniem i pojęciem technicznym do środków wojskowych, które nam alianci zrzucali. Na przykład była taka historia, że – mówię „przez dłuższy czas”, ale to wszystko było w wymiarze jednego, dwóch dni – była konsternacja, że granaty, które nam zrzucają nie wybuchają. A to po prostu trzeba było włożyć zapalnik, o czym nikt nie pomyślał, bo one były w innym zasobniku.
Na tle tych granatów miałem takie zdarzenie, które będę pamiętał już chyba zawsze. Otóż kazano mi żebym się porozumiał z pewnym oficerem, który stacjonował w takim parterowym pomieszczeniu jednego z domów, który istnieje do dzisiaj, idąc od Sobieskiego po lewej stronie na ulicy Chełmskiej. Tam się do niego udałem. To było jakieś pomieszczenie po sklepie, bo była duża taka szyba jak gdyby sklepowa, która kończyła się na wysokości połowy mojej nogi, więc całe [zdarzenie] widziałem. Wchodzę, a tam jest taka scena. Ten oficer stoi blady jak ściana. Miał przy pasku przytwierdzony prawidłowym uchwytem granat ręczny, który z drugiej strony tego jajka miał zapalnik o niebieskiej główce, który był normalnie na sznureczku. Żeby go zdetonować, to powinno się szarpnąć. A jemu się to jakoś odkręciło i wisiało. A przed nim stał sierżant jakiś. Jemu się ręce trzęsły i starał się to podkręcić, dlatego że jak on by wybuchł, to tamten to w ogóle już jest „amen”, bo by mu cały brzuch rozwaliło, a ten gdyby nie wybiegł z pomieszczenia, to też by dostał nieźle. I widzę jak on mu tak, tak, tak. A ten oficer, który patrzył kamiennym wzrokiem przez szybę mówi do mnie głośno: „Zjeżdżaj stąd!”. Oczywiście wykonałem ten rozkaz. Ale to się skończyło niczym. To znaczy on mu zdołał to w końcu umieścić. Ale sytuacja była bardzo [dramatyczna]. To niby śmieszny obrazek, ale [chwila] dramatyczna, bo lada chwila mogło być [źle].
To bardzo było podobne do innego zdarzenia w jednym z pomieszczeń, chyba to był garaż na Górnym Mokotowie. Jakiś podoficer, który nie miał pojęcia o obsłudze niemieckiego urządzenia, które się nazywało Pancerfaust, spowodował w tych czterech ścianach wybuch Pancerfausta. Zdrapywali go ze ścian. Myśmy nie byli przygotowani, bo w konspiracji nie można tak rozwinąć szkolenia, jak powinno być rozwinięte. Szczególnie, że postęp techniczny szedł bardzo do przodu.

  • Mówił pan o dramatycznych momentach. A najlepsze wspomnienie z Powstania?

Powiem jedną rzecz. Najlepsze wspomnienie to jest udział w tym Powstaniu. Bo, proszę wziąć pod uwagę, że opowiadam swoje przeżycia w sytuacji, kiedy miałem szesnaście lat i jeden miesiąc. Brałem udział w niebywałej rzeczy. I to mnie już, można powiedzieć, doprowadzało do euforii. Ponieważ było jedzenia w bród, ja, jako młody chłopak byłem wszędzie hołubiony i nawet z mieszkań, z których strzelałem do Niemców, to właściciele podawali mi jedzenie. Byłem niesiony na fali euforii. Trudno jest opowiedzieć akurat ten moment. Z każdej sytuacji kiedy z jakiegoś stanowiska, które chcieliśmy odzyskać i wyparliśmy Niemców, to każdy taki fakt stwarzał dodatkowe stany dużego zadowolenia. Bo starsi ludzie, który przewidywali możliwość bardzo złego zakończenia, ich ta sytuacja nie bardzo cieszyła. A dużo było takich.

  • A dzisiaj, po sześćdziesięciu dwóch latach, jak to pan ocenia?

Jak to oceniam?

  • Całe Powstanie. Czy było potrzebne?

Nad tym to się głowią najwybitniejsi historycy, więc ja nie pretenduję do takich. Była taka teoria, że gdyby nie wybuchło Powstanie, to po pierwsze Polska generalnie nie poniosłaby takich strasznych strat, zarówno materialnych to znaczy zniszczeń miasta, jak i personalnych. I ta teoria była lansowana przez czterdzieści pięć lat i ona w głowach się zagnieździła do dzisiaj. Ale im dalej w las, tym więcej drzew. Im bardziej się zapoznajemy z archiwami, nie tylko z naszymi, bo nasze to... My jesteśmy krajem, który nie odgrywał jakiejś pierwszoplanowej roli. Jak istnieje możliwość dojścia do archiwów niemieckich, ale również i sowieckich, to okazuje się, że Hitler jeszcze przed Powstaniem wydał Himmlerowi rozkaz wypędzenia wszystkich z Warszawy i całkowitego zniszczenia miasta. Czyli od tej strony materialnej to nie wiem czy byłoby lepiej, czy byłoby gorzej. Bo znając „rzetelność” Niemców w wykonywaniu rozkazów – rozkaz to jest rzecz święta, a są narodem dokładnym – to przypuszczam, że oni by z Warszawy zostawili perzynę. Czyli od tej strony – nie.
Natomiast od strony ludzkiej sądzę, że straty byłyby mniejsze. Aczkolwiek nie ma wątpliwości, że większość ludzi, którzy by byli ujęci w jakichkolwiek spisach świadczących o tym, że oni brali udział w czymkolwiek w ramach Armii Krajowej byliby wywiezieni. Najpierw Niemcy by to jeszcze przeczesali, bo przecież mieli ku temu wielkie inklinacje i doświadczenie, bo tak robili i w Rosji, i w Polsce, i w Jugosławii, a potem widzimy, co się stało już po wojnie. Masę ludzi wylądowało na tej przysłowiowej Syberii. I myślę, że też by [tak] było.

  • Czy jest coś, z czego jest pan szczególnie dumny? Z tamtego okresu?

Ponieważ należę do różnych organizacji kombatanckich, między innymi właśnie do ŚZŻAK-u, czasami wdaję się w jakieś rozmowy. I tam czasami są takie rozmowy, które są na pograniczu. Że na przykład pewna grupa zawodowych oficerów, która przeżyła do dzisiaj – nie są to jacyś generałowie, bo ci z racji wieku już wymarli, ale do majora nawet jeszcze żyją – oni stawiają kwestię, że „to oni wszystko”. Mówię: „Słuchajcie, przestańcie takie ględzenia robić, bo to jest drażniące. Bo wy, będąc zawodowymi oficerami, braliście pieniądze za to, że jak dojdzie do walki, to będziecie właśnie spełniali tę funkcję. Bo nic innego żeście nie robili! Przez całe prawie dwadzieścia lat spokoju zawodowy oficer szykował się do czegoś i za to brał niezłe wynagrodzenie. Natomiast, jeżeli ja miałem szesnaście lat i z własnej woli poszedłem wziąć udział w jednej z największych bitew (mówiąc o sobie, mówię o całym pokoleniu takich, jak ja), to myśmy chyba sto razy więcej zrobili niż wy! Bo myśmy oczywiście nigdy nie brali za to pieniędzy, ani przedtem ani potem. Nie byliśmy przygotowani do tego, nikt nas nie zmuszał, a jednak żeśmy w tym brali udział. A wy opowiadacie, że to wyście odegrali taką wielką rolę?! No, pewnie, byliście trybem w tej maszynie. I zgoda. Ale nie opowiadajcie, że wyście się jakoś szczególnie odznaczyli w tym. Bo, niestety, nie”. Na ten temat rozmowy chyba będą zawsze trwały.



Warszawa, 20 grudnia 2006 roku
Rozmowę prowadził Tomasz Żylski
Andrzej Dękierowski Pseudonim: „Gryf” Stopień: strzelec Formacja: Pułk „Baszta” Dzielnica: Mokotów Zobacz biogram

Zobacz także

Nasz newsletter