Andrzej Ireneusz Trubecki „Zając”

Archiwum Historii Mówionej

Nazywam się Andrzej Trubecki, urodzony 28 czerwca 1928 roku w Lublinie, pseudonim z konspiracji „Zając” i z takim pseudonimem pozostałem w czasie Powstania Warszawskiego.

  • Proszę opowiedzieć o swojej rodzinie, o wychowaniu, o domu.

Jak zaznaczyłem, pochodzę z Lublina, tu się urodziłem i tutaj spędziłem swoje młodzieńcze lata. Moja rodzina [była patriotyczna], a szczególnie ojciec był wielkim patriotą. I te wartości przekazał mi, wpajał we mnie, sprawy wolności, sprawy niepodległości. Tym bardziej że to było dopiero dwadzieścia lat po odzyskaniu niepodległości. Te wartości właściwie pogłębiłem, jeszcze będąc w harcerstwie, do którego należałem.
No a coś o rodzinie. Rodzina była taka typowa polska, małżeństwo i dwoje dzieci. Ojciec był dyspozytorem w parowozowni Lublin. Właśnie trochę z tego powodu później w czasie Powstania też w tym środowisku brałem udział, bo to było środowisko na wskroś kolejarskie w tym rejonie. No cóż, zetknąłem się właściwie z przedsmakiem wojny w sierpniu [1939] roku, gdzie na wojaże wybraliśmy się z rodziną…

  • Kiedy pan dołączył do harcerstwa?

Zaraz to powiem. Tak że, jak powiedziałem, w czasie tych wojaży na Pomorze, przejeżdżając przez wolne miasto Gdańsk, zetknąłem się z pierwszymi symptomami nienawiści ludności niemieckiej do polskiej. Gesty pozdrowienia spotkały nas z gestami wygrażania pięściami i różnymi obraźliwymi okrzykami. Poza tym ta atmosfera przemieszczania wojsk, koncentracji wojsk, budowa okopów, zasieków, a później powszechna mobilizacja. To już były to nie tylko że symptomy, ale właściwie można powiedzieć, że początek wojny. Pierwszego września byłem w domu rodzinnym. Przeżyłem te naloty. Tutaj były one dosyć dotkliwe, bo dotknęły sporo ludności.

  • W której części Lublina pan mieszkał?

Mieszkałem na ulicy 1 Maja. Pierwsza zbombardowana była Lubelska Wytwórnia Samolotów, później hotel „Victoria”, gdzie przebywał w tym czasie – a właściwie nie w tym czasie, spóźnili się troszkę – rząd ewakuujący się poza granicę Polski. Dużo budynków zostało zniszczonych na ulicy Narutowicza, tak że to na mnie wywarło olbrzymie wrażenie, bo dla mnie to wojna była niepojęta. Bo rozumiem, że walczy żołnierz z żołnierzem czy ewentualnie nawet jakiś zakonspirowany człowiek. Ale tutaj właściwie nikt nikogo nie widział, a zrzucane zostają bomby na ludność cywilną, wbrew prawu międzynarodowemu. To już jako taki mały chłopak było dla mnie w ogóle niepojęte, jak można w ten sposób prowadzić wojnę, bo jak dotychczas, to te wojny troszeczkę inaczej wyglądały. W pierwszych dniach września, właśnie na tym zbombardowanym lotnisku, za zasiekami przetrzymywano naszych jeńców, żołnierzy. Muszę powiedzieć, że akurat w rejonie lotniska mieliśmy swój zastęp, bo opiekunem był major Kondratiuk, i w związku z tym byliśmy dość związani z tym lotniskiem. Jak w obozie jenieckim byli żołnierze, doszliśmy do wniosku, że trzeba tym ludziom pomóc. I pierwsza rzecz, to dostarczaliśmy żywność poprzez zasieki, co nie było takie znowuż mile widziane przez Niemców, bo to się wiązało nawet ze strzelaniem do tych, można powiedzieć, że dzieci jeszcze. Ale tak to się właśnie Niemcy zachowywali. Później przenosiliśmy ubrania cywilne i pomagaliśmy poprzez przecięcie drutów w takich miejscach, gdzie akurat my znaliśmy lotnisko, to wiedzieliśmy, gdzie to można przeciąć, tak żeby było niedostrzegalne. Sporo jeńców wojennych, tych żołnierzy polskich uratowało się w ten sposób. Tak że to jest taki mój pierwszy epizod i zetknięcie z takim ruchem oporu.
Ta działalność się przeniosła najpierw na kolportaż prasy podziemnej, a później mały sabotaż. Na przykład taka akcja „Kotwica”, zresztą opisana w książce beletrystycznej, ale opartej na faktach, dla młodych harcerzy. Akcja „Kotwica”, gdzie niszczyliśmy niemieckie linie telefoniczne. Dalej taka akcja „Tory”, już poważniejsze trochę, destruktywne działanie, jeśli chodzi o dostawę transportów na wschód do wojsk niemieckich. Przecinało się na przykład mocowania sprzętu, który w czasie jazdy spadał, przekładało się zwrotnice na niewłaściwy tor, co powodowało wykolejenie się pociągów. Tego typu akcje dosyć długo trwały. Tak to się ciągnęło właściwie, można powiedzieć, aż do 1943 roku. W 1943 roku zetknąłem się z organizacją bojową Armii Krajowej w Warszawie i tam pozostałem aż do końca Powstania Warszawskiego.

  • W jaki sposób doszło do tego spotkania? Co pan robił w Warszawie? Czy oni tutaj przyjechali, do Lublina? Jak to wyglądało?

To jest w taki sposób, że pojechałem do Warszawy. To była taka dziwna sprawa. Ludzie z Armii Krajowej musieli się z czegoś utrzymywać. W związku z tym powstała taka tajna produkcja papierosów na przykład i innych takich produktów, które były masowo sprzedawane na Kercelaku i tak dalej. Ludzie chętniej brali, bo to były lepsze papierosy niż… To taka właściwie dygresja, ale to właśnie był ten pierwszy kontakt. Tutaj pomagałem im po prostu przerzucać tytoń z Lubelskich Zakładów Tytoniowych właśnie samochodami z kolei.

  • Oni nawiązali z panem kontakt właśnie przez harcerstwo?

Nie, nie przez harcerstwo. Akurat tak się zdarzyło, że to była moja rodzina. Z resztą on później był nawet moim dowódcą w zgrupowaniu, porucznik „Pilot”. Tam właśnie rozpoczęło się najpierw od tej pomocy, żeby jakieś środki były na utrzymanie tych ludzi z Armii Krajowej, którzy nie zawsze pracowali. To było takie preludium do tego, że wciągnięto mnie do Powstania. To znaczy sam chciałem, ale po prostu ułatwili mi w ten sposób, że zostałem członkiem, właściwie żołnierzem Armii Krajowej właśnie w 193 plutonie, 1. kompanii Zgrupowania „Gurt”.

  • Gdzie pan mieszkał w Warszawie już po przeprowadzeniu się z Lublina?

Na Woli mieszkałem, na ulicy Żytniej, Gibalskiego. Tak się te ulice nazywały i tam zresztą mnie zastało Powstanie. Mogę już ewentualnie w tej chwili nawet przejść do tego fragmentu.

  • Czy brał pan udział w jakichś akcjach?

Tak, tak. To jest też łącznik, mały sabotaż, a później już i akcje quasi-bojowe, bo ubezpieczanie oddziałów, które szły na akcje przed Powstaniem oczywiście, w Warszawie.

  • Czy któraś z akcji przed Powstaniem jakoś mocniej zapisała się w pana pamięci? Chciałby pan jakąś przywołać teraz?

To była sprawa również rozbrajania Niemców na dworcach kolejowych. Wtedy właśnie tam się ubezpieczało tych ludzi, rozpoznanie się robiło, czy nie ma jakiejś obstawy większej, żeby nie doprowadzić do jakiegoś niebezpiecznego starcia. Tak że ponieważ to byli młodzi chłopcy, to nie byłem tylko ja, to właśnie w ten sposób, niezauważenie rozpoznawaliśmy teren i wtedy właśnie były już przez starszych kolegów… No bo cóż, miałem wtedy szesnaście lat konkretnie, to takich większych akcji nikt nie powierzał takim chłopcom…

  • Ale nie pytam o większe akcje, tylko po prostu o takie, które mocniej zapisały się w pamięci.

Tak że mówię, właśnie to rozbrajanie Niemców, a przede wszystkich chodziło o pozyskanie broni, bo w ogóle z bronią w czasie Powstania nie było najlepiej.

  • Czyli to były te przygotowania i wiedział pan wtedy, że będzie zbrojne przeciwstawienie się Niemcom, że wybuchnie Powstanie?

Że będę brał udział w Powstaniu?

  • Tak.

No tak, oczywiście. Powstanie tu już wisiało gdzieś od 15 lipca, różne były terminy podawane. I to wreszcie skończyło się na 1 sierpnia, ale przecież Niemcy już się z tym liczyli. Przecież były takie sytuacje, że szliśmy na przykład chodnikiem, pod płaszczami broń, to Niemcy schodzili na jezdnię i omijali nas, bo po prostu wiedzieli, czym to może grozić. Tak że była straszna panika wśród ludności niemieckiej. Ludności mówię, bo nie tylko żołnierzy, ale ludności, która na przykład była przemieszczana. Ci osadnicy niemieccy z Zamojszczyzny. To wszystko uciekało, podobnie jak u nas była ewakuacja w 1939 roku, to wszystko uciekało na wschód, tak oni uciekali. Przecież nawet jeszcze jechałem 22 lipca do Lublina i w Dęblinie Niemcy wszystkich ewakuowali, zostawili jeden wagon i tam swoich żołnierzy, swoją ludność ewakuowali. To była wielka panika wśród Niemców. Tak że myśmy się właściwie czuli już wcześniej jakby w oswobodzonej stolicy.

  • Pamięta pan atmosferę 1 sierpnia i cały ten dzień, jak wyglądał?

Tak. Dlaczego jeszcze? Bo to było dla mnie takie nietypowe, zresztą w ogóle jak dla każdego żołnierza. Miałem przydział, jak powiedziałem, na Śródmieściu. To był taki kwartał: Zielna, Chmielna, Marszałkowska, Złota, tutaj, [te okolice]. To była godzina siedemnasta. Myśmy właśnie wtedy byli razem we trzech, jeszcze dwóch innych żołnierzy… [Mieliśmy] po prostu coś przegryźć, nie jeść specjalnie i pożegnać się z rodziną.
O czternastej słyszeliśmy strzały i w granicach godziny czternastej Powstanie wybuchło na Woli. Już to nam odcięło drogę do dojścia do swojego oddziału. I dołączyliśmy do oddziałów Zgrupowania „Parasol” na Woli, w rejonie cmentarza żydowskiego. Tam były zabudowania, w których nawet powierzono mi wartę przy jeńcach. A jednym z tych jeńców był generał niemiecki, co rzadko się spotykało, żeby generał się dostał do niewoli, a właśnie tam tak było. No i tam przez parę dni byliśmy, brałem udział w budowie barykady na ulicy Wolskiej przy zakładach Franaszka, tych fotograficznych zakładach i później obronie tej barykady. Było to duże przeżycie, bo w natarciu Niemcy przeciwstawili nam ludność polską, jako żywe tarcze przed czołgami. W związku z tym no jak strzelać do swoich ludzi? Musieliśmy barykadę opuścić. To była dla mnie taka pierwsza porażka życiowa, jeśli chodzi o działania wojenne.

  • Wszystkim udało się opuścić tę barykadę?

Nie została opuszczona, Niemcy ją zdobyli.

  • Tak, ale czy kogoś wzięli wtedy do niewoli, czy udało się wszystkim uciec?

To znaczy myśmy opuścili ją, ale jak wiem, to była masakra tej ludności.

  • Czyli ci ludzie, cywile i tak zginęli?

No tak, ale nikt tego nie przypuszczał, że może być takie bestialstwo ze strony okupanta. A drugie, nawet nie było możliwości zobaczenia tego, bo myśmy musieli się wycofać. Ale wiem, że tam była masakra olbrzymia, tam bardzo dużo ludzi zginęło. Mówią, że do dwudziestu tysięcy na Woli zostało w ten sposób zlikwidowanych. Zresztą to nie tylko to jedno.
Tak że trochę się oczyściło przejście, że była możliwość do Śródmieścia wrócić, i wróciliśmy do swojego macierzystego oddziału bardzo dobrze uzbrojeni, jeszcze w panterkach niemieckich, bo tu zdobyty był magazyn broni i odzieży niemieckiej. Jak nas w tych panterkach zobaczyli, to w ogóle był pewien szok dla Powstańców. Jak się dowiedzieli, że my mamy broń i tak dalej, że jest łatwiej, jeśli chodzi o broń w Zgrupowaniu „Parasol”, dostaliśmy rozkaz, żeby wrócić tam z prośbą o dostarczenie. Nie wiem, pewnie to nie było jakimś rozkazem, ale pismem do tego oddziału. Dostaliśmy trochę broni, peemy, pistolety, amunicji trochę, granatów i z tym chcieliśmy wrócić z powrotem do oddziału. Niestety, w tym czasie już się zablokowała możliwość i znów zostaliśmy na Woli, próbując się jakoś przedostać na Śródmieście. Taka próba była przy murze cmentarnym na Okopowej, przy cmentarzu Powązkowskim. Powiedzieliśmy, że już odchodzimy i nie wzięliśmy hasła, w razie wpadki, żeby nie wydać hasła. I w sumie trafiliśmy na ostrzał z dwóch stron, bo Niemcy zaczęli strzelać, to Polacy, Powstańcy odpowiedzieli, a myśmy przeleżeli tak przez całą noc, dopóki nas nie rozpoznano rano, że tu właśnie jesteśmy. I z tym oddziałem ewakuowaliśmy się przez stare getto pod obstrzałem z Pawiaka, Dworca Gdańskiego na Stare Miasto.
Tam już nie byliśmy do końca, bo szliśmy do swojego oddziału. Przez Ogród Saski dotarliśmy do swojego oddziału. To było w granicach 7 sierpnia. Później już cały czas byłem w oddziale, aż do końca Powstania Warszawskiego. Oczywiście tam też, jak to młody chłopak, przecież nie mogłem dowodzić jakimiś oddziałami, byłem jednym z żołnierzy, którzy tam walczyli. Ale w każdym bądź razie byłem w akcji na „Żywiec”, byłem w akcji na rezerwy policji konnej, na Waliców (jedni mówią Ciepła, drudzy mówią Waliców, bo to są dwie sąsiednie ulice). Tam zdobyliśmy nawet sporo broni i sporo odzieży, w którą później zostaliśmy ubrani, bo to było coś w rodzaju ubrań drelichowych i cała 1. kompania była w to ubrana, już wszyscy jednakowo. Bo tak to były tylko opaski. Właściwie głównie było się na stanowiskach bojowych w budynkach przy ulicy Chmielnej, bo jedna strona Chmielnej to byli Niemcy, a po drugiej stronie ulicy byliśmy my, żołnierze. Tak że to było właściwie cały czas stanowisko bojowe, co chwila było jakieś natarcie i trzeba było po prostu wtedy organizować oddział do przeciwnatarcia. Ale tak to właściwie [byłem] na tych stanowiskach bojowych. Nawet [kiedy byliśmy] na takim stanowisku bojowym, Niemcy ostrzelali nas takimi miotaczami min, tak zwanymi krowami. Jedna z nich spadła na sąsiedni budynek, gdzie mieściło się dowództwo naszego obwodu, a druga w tym budynku, w którym ja byłem. Przysypało mnie oczywiście, byłem trochę ranny w nogę, troszkę w rękę, ale były to więcej draśnięcia niż rany. Później wydobywaliśmy tych, którzy byli przysypani, bo tamta część była bardziej zburzona, gdzie sztab…

  • Dużo osób zginęło wtedy, ktoś z dowództwa?

Dwie osoby.

  • W tym budynku, w którym pan był, czy w tym drugim?

W tym drugim. Była taka dziwna sprawa, bo już wody nie było i w związku z tym człowiek wyszedł, to znaczy wszyscy, którzy tam byliśmy, kilku, [wyglądając] jak Murzyni. Była taka beczka do celów gaśniczych, bo w każdym takim podwórzu powinna być. Myśmy się tak po kolei w tym myli. Tak że później już nie wiadomo było, czy to jest woda, czy jakiś smar. Muszę powiedzieć, że to jest tak, że jak to się przeżyło w takich warunkach… Brak higieny jakiejkolwiek, żywności, nikt specjalnie nie chorował, a przecież woda nawet była brana… Takie kino było budowane podziemne, jeszcze przed wojną, ono nie zostało skończone i tam w czasie wojny, w 1939 roku upadła bomba, przebiła strop i posadzkę piwnic. Wystąpiła tam woda podskórna i to było nasze zaopatrzenie w wodę. Nie tylko nasze, ale i ludności.

  • Jak dawaliście sobie radę z żywnością?

Początkowo to bardzo dużą pomoc żywnościową udzielała ludność. Panie gotowały, robiły coś. Później się to skończyło. No i już wtedy dziewczyny z Powstania zajęły się tym, była już kuchnia polowa zorganizowana. Różnie było. Na przykład pamiętam też, wyszliśmy po tłuszcz do fabryki kosmetyków i stamtąd przynieśliśmy skrzynki tłuszczu, jak masło kokosowe, które używane było do kosmetyków. Na tym pieczone były placki. To było jak parafina zupełnie, ale jadło się to. Były różne sposoby pozyskiwania. Z browaru „Haberbuscha” były duże ilości jęczmienia. Ten jęczmień mełło się na młynkach i robione były placki po prostu. W taki sposób już pod koniec Powstania, właściwie ostatni tydzień, to właściwie niewiele co kto jadł.

  • Jaki był stosunek ludności cywilnej do Powstańców?

Podziwiam tych ludzi. Nawet tak sobie nieraz myślałem, że Powstańców zawsze się tak honoruje rocznicami i tak dalej. Ale właściwie ile heroizmu w swoich zachowaniach pokazała ludność, to tego jakoś nikt nie docenia. Przecież tamci ludzie… Bo tak, żołnierz jak ma karabin, to jakoś się czuje pewniej, a tam ludzie skazani [byli] właściwie na taką niemoc. W piwnicach, bez światła, bo przecież już światła nie było, tylko jakieś kaganki, a nie było za dużo tego, żeby przez dwa miesiące można było oświecać. Tak że w takich warunkach ludzie tam siedzieli i proszę sobie wyobrazić, że nikt nie potępiał tego. A przecież tam różne rzeczy się działy też.

  • Czyli pan się nie spotkał z żadną wrogością, tylko raczej z heroizmem cywilów, tak?

Tak, tak. Na przykład też taki epizod. Na terenie działania oddziału w bramie zastaliśmy dziewczynę, która była w ciąży. Przed Powstaniem przyjechała poradzić się do lekarza i Powstanie tam ją zaskoczyło. Urodziła dziecko w tej bramie. Próbowaliśmy, czym można, bo w pierwszych dniach to jeszcze coś można było znaleźć z żywności, żeby tą matkę ratować, a przede wszystkim chodziło o dziecko, żeby to dziecko miało pokarm. Niestety zmarło dziecko, po prostu z głodu. To było też takie, można powiedzieć, duże przeżycie. [Inna] matka straciła dzieci, bo bomba upadła, przede wszystkim córkę, którą kochała, i oszalała. Chodziła po tych ruinach i wołała ją, tą córkę, szukała jej i wołała, nie zdając sobie sprawy, że ona przecież zginęła pod tymi gruzami. Nie patrząc na to, chodziła pod ostrzałem stanowisk niemieckich, jakoś jej nikt nie trafił, a strzelali też. Straszne wrażenie to robiło, jak ona chodziła i wołała tę swoją córkę. Tak że dużo było takich różnych epizodów, które mogły wstrząsnąć człowiekiem. Nie tylko sama walka zbrojna, ale i właśnie niedola tej ludności też.
W czasie Powstania jak byliśmy na tych stanowiskach bojowych, to był duży ostrzał niemiecki i w związku z tym trzeba było umacniać zabarykadowania w oknach, przede wszystkim na parterze. Mieliśmy dwóch jeńców niemieckich i wykorzystywaliśmy ich do budowy tego, bo tak to przecież był ostrzał. Oczywiście Niemcy, nie patrząc na to, z garłacza strzelili i jednemu rozerwało brzuch. To było tragiczne, jak on wołał, że chce żyć i tak zakrywał tę ranę, a to nie rana, to był po prostu cały brzuch rozerwany, i zmarł natychmiast. Ale ten drugi, który mówił: Hitler kaputt, to później jak było zawieszenie broni i wymiana jeńców, to on okazał się majorem SS. To też takie zaskakujące. U nas chyba by nikt tak nie mówił, „Polska kaputt” czy coś takiego, jak w obozie był, tylko każdy swoją godność utrzymał. A ten: Hitler kaputt, a później był majorem SS, to wiadomo, że on brał udział w przejmowaniu, rozbrajaniu i tak dalej. Tak że to były takie fragmenty, które nie mają akurat nic specjalnego z akcjami wojskowymi, ale dawały duże przeżycia.

  • Jest to obraz Powstania, a proszę jeszcze może opowiedzieć o innych akcjach, które pan zapamiętał.

Właśnie mówiłem. To głównie było obsadzenie całego frontu ulicy Chmielnej, bo to były cały czas próby natarcia i musiały być tam stanowiska bojowe. To głównie, ale [także] akcja na „Żywiec”, zresztą zakończona niepowodzeniem. Tam zginął mój przyjaciel, podchorąży „Roman”, pochodzący zresztą też z Lubelszczyzny. Bardzo wartościowy człowiek, nie mogłem się pogodzić z tym, a on tam zginął. Jak wspominałem, [akcja] na koszary policji na Waliców. A tu budowa barykad była na ulicy Zielnej, a tu podejmowanie zrzutów alianckich na walczącej stolicy, a to przekop robiony przez… Bo to wszystko należało do żołnierzy. Mimo że byłem w oddziale szturmowym, to też ktoś musiał to robić.

  • Czy zapamiętał pan jakiś przyjemny moment, podniosły, właśnie podczas walki?

Podniosły moment był wtedy, jak wybuchło Powstanie. To była taka euforia, że właściwie czuliśmy się w wyzwolonym kraju. Ludność po prostu by nosiła nas na rękach, taki to był entuzjazm. Później to troszkę przygasło, ale też nie można powiedzieć, żeby ludność potępiała tych żołnierzy, a przecież oni stracili dorobek całego życia.

  • Jakie były nastroje, jak już Powstanie zaczęło upadać?

To były takie dwa etapy. Jeden etap był takiej wojny, bardzo intensywnych działań, a później jak już Rosjanie weszli na Pragę i zorientowaliśmy się, że oni nie mają zamiaru przyjść na pomoc Warszawie, to wtedy to troszkę ostudziło nasz entuzjazm. Osobiście zauważyłem, że już i działania Niemców osłabły do końca września. Bo oni za wszelką cenę chcieli, żeby ci Rosjanie tam… Bo póki Powstanie było, Rosjanie się nie ruszali. W związku z tym oni mogliby, w moim przekonaniu, to Powstanie stłumić wcześniej, bo siły do tego mieli olbrzymie. Ale już później były to takie bardziej nękające działania niż takie forsujące, żeby sforsować teren. Tak odniosłem wrażenie, że Śródmieście było takim bastionem, który dawał Niemcom oddech do przygotowania się do natarcia wojsk radzieckich.

  • Co się z panem stało już po zakończeniu Powstania? Jak wyglądały pana losy?

Nosiłem się z zamiarem pójścia z żołnierzami do niewoli, ale co za perspektywa. Pójść do niewoli i co? Człowiek chciał jeszcze coś zrobić w życiu, w czasie tej wojny. I wraz z trzema kolegami, z którymi cały czas byłem i na Woli, i tu w Śródmieściu, zdecydowałem się dołączyć do ludności i szliśmy do Ursusa. Tak myślałem, że z tego transportu uda mi się we Włochach [wyskoczyć], tam miałem kontakt, mógłbym uciec, dlatego to mnie zresztą skłoniło do tego, żeby pójść z tymi ludźmi. Ale szliśmy tak szóstkami i co druga szóstka, z jednej, z drugiej strony Niemiec, a oprócz tego co jakiś czas obstawa niemiecka była. Tak że nie udało mi się we Włochach uciec, ale uciekłem w Ursusie. Uciekłem i ponieważ trochę człowiek był wygłodzony, to za pierwszym ogrodzeniem się przewróciłem, a Niemcy zaczęli strzelać za mną, bo jakby pobiegli za mną, to by się wszystko rozpierzchło, więc tylko na strzelaninie się skończyło. To, że się przewróciłem, to mnie uratowało.
Miałem kontakt do takiego pana, jeszcze pamiętam do tej pory, w Ursusie. Ogrodnik, u którego się schroniłem, pan Ruciński. Tam byłem około dwóch tygodni mniej więcej. Oczywiście w życiu nie jadłem pomidorów, bo nie lubiłem, a tam tylko były same pomidory i bułka i tak mi to smakowało, że od tamtej pory to jest dla mnie jedno z najlepszych, najbardziej ulubionych warzyw. Stamtąd schroniłem się do Brwinowa i wreszcie do Skierniewic i w Skierniewicach pozostałem do wyzwolenia Skierniewic.
Mieszkałem w takiej, właściwie ni to wieś, ni to miasto, w takiej chacie, gdzie była strzecha dziurawa i w zimie woda tam zamarzała. Miałem tam łóżko, a byłem tylko w letniej bieliźnie i taki tylko letni płaszcz, który zresztą od kogoś tam dostałem. Proszę sobie wyobrazić, tam się trzeba było rozebrać, bo przecież to była jedna koszula, tak że trzeba było ją uprać. W takich warunkach człowiek nie przeziębił się, a wchodził pod koc, to była jedna karta. Dopiero jak się człowiek skulił i trochę się rozgrzało, to wtedy dopiero jakoś można było przenocować, ale to wszystko jest nic. Tam była huta szkła, która została zajęta przez Niemców na magazyn broni dla „własowców”. W hucie jest taki piec, w którym się topi szkło, i ten budynek huty został przedzielony na połowę. Ten piec akurat się znalazł w połowie tej ściany. Myśmy przez otwory tej tak zwanej wanny hutniczej przedostawali się do tego i tam braliśmy ubrania, a przede wszystkim broń, amunicję i zorganizowaliśmy oddział dosyć dobrze wyposażony. Jak przyszło wyzwolenie Skierniewic, to znaczy przyszło, jak się zbliżała armia radziecka do Skierniewic, to doszliśmy do wniosku, że trzeba podjąć też działanie w walce z Niemcami. Była w parku Instytutu Sadownictwa komenda główna Bahnschutzów, straży kolei. Poszliśmy to zdobywać, tam zostałem ranny w rękę i to poważnie. Żołnierze radzieccy: „Chodź, zabieramy cię do siebie”. Powiedziałem: „Ja jestem ranny, nie pójdę.” – „No to tych chłopców”. Mówię: „Nie, oni ze mną przyszli, ze mną pójdą”. No i o mało się nie skończyło tym, że by mnie tam zastrzelili.
Później, jak wróciłem do tego domu z ręką na temblaku, kula została w środku i trzeba było to operować. Taki chirurg radziecki w chacie z powybijanymi szybami, na zwykłym stole robił mi operację, wyjmował kulę. Znieczulał mi poprzez uśpienie, ale nie mogłem jakoś zasnąć i on prawie na żywca mi tę kulę wyciągnął. Za trzy dni z tą ręką na temblaku, poszliśmy we dwóch jeszcze: ja do Lublina, a ten do Warszawy. Na piechotę przeszliśmy ze Skierniewic do Warszawy, to jest około osiemdziesiąt kilometrów. A zima była taka, że Wisła była skuta lodem, że w ogóle samochody przejeżdżały po Wiśle, więc to obrazuje, jakie to było… Ja w letniej bieliźnie i się szło i nic mi się nie stało.
Jeszcze taki też epizod w Pruszkowie. Podeszliśmy, tam była taka fabryka ołówków chyba i jakaś kobieta mówi: „Proszę panów, zróbcie coś, tam leży żołnierz niemiecki ranny, przecież nie można go tak zostawić”. Jakiś żołnierz radziecki mówi: „Ranny? Ranny? Dobrze, to my pomożemy”. Ten żołnierz radziecki wyjął bagnet, wbił temu Niemcowi w brzuch, powiercił i mówi: „Już nie ranny”. To było moje takie pierwsze spotkanie z wojskami radzieckimi. Jak doszliśmy do Warszawy, nie chciano nas wpuścić, bo cała Warszawa była podminowana. Na Wolskiej były rozłożone przez Niemców odchodzących takie miny wzdłuż chodnika, wyglądały jak takie ochronne zabezpieczenia chodnika przed wjechaniem samochodu. Wjechał na to samochód polski z polskimi żołnierzami i rozleciało się to wszystko w kawałki. Więc był wydany zakaz wchodzenia do Warszawy, ale jakoś spotkałem żołnierza, który też z Lublina pochodził, dał mi list i puścił mnie. Dotarłem do miejsca, w którym mieszkałem w Warszawie. Wypalony budynek i tam miałem tylko koc, bo żeśmy się w hucie szkła zaopatrywali w broń i w takie środki, jakieś ubrania, mundury. Miałem koc z wielbłądziej wełny i pod tym kocem przespałem w tym mieszkaniu na pierwszym piętrze, bez ogrzewania. Jak to było?… I człowiek przetrwał. Teraz pięć stopni ciepła i człowiek jest wychłodzony i umiera.
Na drugi dzień, też w tym płaszczyku, przeszedłem na Pragę po lodzie. Tam trafiłem do kwatermistrzostwa armii polskiej, bo chciałem się dostać do Lublina, a pociągi nie chodziły takie, tylko szeroki tor był, przez Siedlce, Łuków do Lublina. Do Lublina jechałem trzy dni i dwie noce, nie mając też nic do zjedzenia, bo uzyskałem jakąś drobną kwotę, za którą kupiłem kawałek kiełbasy i bułkę. Ta bułka oblana naftą była, nie mogłem tego zjeść. Tylko ten kawałek kiełbasy zjadłem na te trzy dni. Choć żołnierz radziecki jak to zobaczył: „Ło!” – zjadł tą bułkę i już.
Proszę sobie wyobrazić, jaki miałem epizod w czasie jazdy z Siedlec do Łukowa. Siedziało się na podłodze na stacji i co chwilę: „Pociąg do Lublina jedzie!”. No to wszyscy biegiem lecieli. „Nie, nie idzie!” No to się wracało z powrotem, a to na takiej dalekiej bocznicy i tak chyba ze trzy, cztery razy. Wreszcie rzeczywiście pociąg ruszył, a ja biegnę z ręką na temblaku, z chlebakiem i na ostatnim wagonie złapałem się za poręcz i na stopień. Zawisłem tak, bo mnie odwróciło, bo jedną ręką mogłem się tylko przytrzymać i odwróciło mnie plecami do pociągu. Nie wiem, chyba bym odpadł. Naraz patrzę, pas zjeżdża, bo to był taki wagon z sianem w kostkach i tam żołnierze polscy. Spięli pasy, zrzucili mi i wciągnęli mnie. W ten sposób się uratowałem. Jak przyjechałem do domu, to miałem swój klucz cały czas, ale były drzwi zamknięte jeszcze na łańcuch. Mama wyszła i: „Kto?!”. Mówię: „Andrzej”. Tylko usłyszałem upadek. Zemdlała, bo już mieli wiadomość od naocznego świadka, że zginąłem w czasie Powstania. Tak że to też było takie troszkę przeżycie. No i tak się zaczęło wtedy. Trochę tą rękę zacząłem kurować, bo mi groziła amputacja. Gdyby nie taka farmaceutka z akademii medycznej, to lekarze już chcieli amputować, a ona się tym zajęła.

  • Wdało się jakieś zakażenie, tak?

Tak, oj tak, bo tak zwane dzikie mięso zaczęło rosnąć i ona to lapisem wypalała. Zresztą mogę pokazać, jak ręka wygląda. No i jakoś tę rękę uratowałem i doszedłem do wniosku, że coś trzeba zrobić z tą bronią, która została w Skierniewicach. Pojechałem po tę broń i we worku typu plecak, ale to tak worek zawiązany i z tyłu powieszony i tam miałem tą broń. Szliśmy wtedy przez most zwodzony, oczywiście tam posterunki stały i wojsk radzieckich, bo ruch był wahadłowy, bo to i samochody i piesi szli. Mnie w tym czasie ten worek się rozwiązał i wylazła lufa z tego. Patrzę, co tak koło mnie pusto, wreszcie jakiś: „Lufę widać”. Nie wiedziałem, co zrobić. Nic, poszedłem. Bo myślę sobie: „Co zrobię w tej chwili?”. Nie wiem, czy widzieli, czy nie, ale przeszedłem spokojnie, bo może myśleli, że tam jest więcej, bo kto by taki głupi szedł jeden z bronią jak ja. No i udało mi się przejść, wróciłem do Lublina i tu zorganizowałem taki mały oddział, bo to przecież jeszcze nie była Polska w naszym odczuciu.
W 1946 roku, zresztą akurat 9 grudnia, w mojej mamy imieniny, przyszli mnie aresztować. Też traf taki chciał, że bramy były zamykane. Myśmy mieli klucz do bramy, a siostra poszła na imieniny do koleżanki. W związku z tym mama mówi: „Słuchaj, dzwoni pewnie Krystyna – to jest prawie godzina jedenasta w nocy, a były o dziesiątej zamykane bramy – weź idź, otwórz jej”. Zszedłem, a tu słyszę: „Dozorca. Idź za mną”. Myślę sobie: „O, to niedobrze”. Wyszedłem piętro wyżej, właściwie nie piętro wyżej, bo to było drugie piętro, a więcej już nie było w naszym budynku, tak że na poddasze strychowe. Jak oni weszli, to zszedłem i patrzę w okna. Tylko w koszuli, w pulowerku, bez butów, tylko w pantoflach. No i akurat słyszę, że idzie siostra, otworzyłem. Mówię: „Słuchaj, Krystyna, jak po mnie, to stań w oknie. Jak nie, to przyjdź i mnie zawołaj”. Ona to opatrznie zrozumiała, że jak stanie w oknie, to przyjdę, i stanęła w oknie. To mnie uratowało też, bo w ogóle bym przyszedł, tak jak ona to zrozumiała. Jak to Wałęsa przez mur i schroniłem się na Chopina u kuzynów. Stamtąd za dwa dni na piechotę do Motycza, stamtąd dostałem się do Warszawy, z Warszawy do Wrocławia, z Wrocławia do Gdańska. Tam już byłem aż do ogłoszenia amnestii. No i w marcu 1947 roku ujawniłem się. Tak się skończył mój [epizod]… A nie, jeszcze nie.
Później w 1950 roku jeszcze zostałem aresztowany, wprawdzie jako zakładnik, się okazało, i przesiedziałem na zamku, na baszcie. Baszta to taka duża rotunda, jak wiadomo. Tam było nas osiemdziesięciu. Dosłownie jeden przy drugim, nie można było się tam [ruszyć]… Jak się chciało obrócić, jak człowiek spał, to nie mógł, to musieli wszyscy się obrócić. Ale w każdym bądź razie tam niedługo byłem, bo coś około sześciu tygodni i tak się skończył mój epizod. Tak można to nazwać.

  • Jakie były pana dalsze losy? Kiedy pan wrócił do Lublina?

Właściwie już byłem w Lublinie. Skończyłem Państwową Szkołę Budownictwa i ponieważ pochodzenie: Armia Krajowa, bo zawsze pisałem w życiorysie, że Armia Krajowa, Powstanie Warszawskie, to nie dostałem skierowania na studia, bo to typowani ludzie byli przez ZMP. W związku z tym pracowałem w tym czasie w Biurze Projektów Budownictwa Wiejskiego jako projektant. W międzyczasie skończyłem studia wieczorowe i przeniosłem się później do Wydziału Architektury Urzędu Wojewódzkiego. No i w tym wydziale przepracowałem dosyć sporo, bo byłem dyrektorem tego wydziału. Byłem zarazem dyrektorem biura planowania przestrzennego, a na zakończenie swojej kariery przeniosłem się do Wojewódzkiej Dyrekcji Inwestycji na dyrektora naczelnego i tak się skończył ten [rozdział mojego życia]…

  • Jeszcze na koniec chciałabym zapytać pana o ocenę Powstania. Jak pan spogląda na to?

Każdy człowiek ma trochę inne podejście. Uważam, że to był spontaniczny zryw ludności. Czy ono osiągnęło swój cel? Ono osiągnęło kilka celów. Jeden cel to, że „jeszcze Polska nie zginęła”, mówiąc tak w cudzysłowie. Drugi cel dla Niemców, że opóźniło to ofensywę radziecką od lipca do stycznia, to jest pół roku. Stąd powstała linia obronna, Wał Pomorski zdążyli zrobić Niemcy. To opóźniło, to spowodowało to, że Związek Radziecki opóźnił zajęcie terenów niemieckich. Bo gdyby w tym czasie poszli tym jednym pędem, to by całe Niemcy były opanowane przez Związek Radziecki. To zmieniło bardzo obraz późniejszej Europy, Polski też. Tak że uważam, że to jest taki drugi element, który na to wpłynął. Ale w sumie muszę powiedzieć, że jak by to jeszcze raz było, to bym to samo zrobił.




Lublin, 3 października 2011 roku
Rozmowę prowadziła Małgorzata Rejmak
Andrzej Ireneusz Trubecki Pseudonim: „Zając” Stopień: kapral Formacja: Zgrupowanie „Gurt”, 1. Kompania, pluton 193 Dzielnica: Śródmieście Północne Zobacz biogram

Zobacz także

Nasz newsletter