Andrzej Kazimierz Sławiński „Włodek”

Archiwum Historii Mówionej

Sławiński Andrzej, jestem byłym żołnierzem Armii Krajowej. Byłem w Zgrupowaniu „Bartkiewicza” i brałem udział w Powstaniu Warszawskim.

  • Przedstawiając się nam wcześniej powiedział pan o używaniu swoich trzech imion. Proszę powiedzieć, z jakiego powodu?

Całkowicie moje nazwisko brzmi Andrzej Kazimierz Stanisław Sławiński, co w skrócie brzmi AKSS. To mi się bardzo podobało, bo to znaczyło Armia Krajowa Szare Szeregi.

  • Był pan wówczas bardzo młodym człowiekiem.

W Powstaniu tak.

  • Jak wybuchła wojna, miał pan zaledwie jedenaście lat. Czy zapamiętał pan coś z tego okresu, wybuch wojny 1 września?

Tak, to wszystko bardzo jest utrwalone w pamięci.

  • Proszę o tym opowiedzieć.

Jak wybuchła wojna mój ojciec był urzędnikiem państwowym.

  • Mieszkaliście państwo w Warszawie?

Mieszkaliśmy w Warszawie. Ale właśnie wtedy, ponieważ jeszcze było lato, byliśmy w Miłośnie, gdzie mieliśmy [domek] pod Warszawą i tam nas zastała wojna. Z drugiej strony dobrze, bo bardzo szybko nasz dom i mieszkanie, w którym mieszkaliśmy w Warszawie, zostały zbombardowane, ponieważ były bardzo blisko Dworca Wschodniego. Mój ojciec pracował na kolei, był wyższym urzędnikiem kolejowym. Jak większość urzędników państwowych dostał nakaz ewakuacji.

  • Z całą rodziną?

Z całą rodziną. Nawet aż do Miłosny był podstawiony oficjalny pociąg, w który się załadowaliśmy w pierwszych dniach września, nie pamiętam dokładnie, może czwarty, piąty. Wsiedliśmy w ten pociąg z pewnym, niedużym bagażem. Był mój ojciec, matka i mój starszy brat.

  • Znaliście cel, dokąd macie jechać?

Na wschód w pierwszym rzędzie. Potem miało być powiedziane, były jakieś rozkazy w zapieczętowanych kopertach dla kierownika pociągu. Ruszył pociąg, jechał bardzo wolno, bo tory były załadowane również wojskowymi transportami. Dojechaliśmy zaraz za stację, która się nazywała Dębe Wielkie, gdzieś za Mińskim Mazowieckim. Tam zaatakowały nas niemieckie samoloty i zbombardowały pociąg, było nawet dużo strat, i zniszczyły całe tory. Dalej nie było można jechać pociągiem. Zrobiły się grupy ludzi, które kupiły furmanki i konie od okolicznych chłopów. My też kupiliśmy ze znajomymi, czy dalsza rodzina to była, jakieś osiem osób, załadowaliśmy cały nasz bagaż, część wsiadła, część szła i tak jechaliśmy.

  • Ciągle na wschód?

Ciągle na wschód, takie były rozkazy. Dobiliśmy w końcu z różnymi przygodami w połowie września aż pod Włodawę. Tam zatrzymaliśmy się w jakiejś wsi. Zastanawialiśmy się, co dalej. Wtedy dowiedzieliśmy się, że bolszewicy ruszyli. Wtedy, ponieważ mój ojciec znał dobrze bolszewików, bo był w Rosji w czasie I wojny światowej, mówi „Nie chcę z tymi ludźmi mieć nic do czynienia.” I zorganizowaliśmy powrót furmanką i wypożyczonym od chłopów koniem z powrotem do Warszawy.

  • Do Warszawy czy do Miłosny?

Do Miłosny, bo w Warszawie wszystko zostało spalone, zniszczone. Potem wróciliśmy do Warszawy do wynajętych pokoi. Przez całą okupację jakoś się z jednego miejsca na drugie przenosiło. Znaleźliśmy całkiem porządne miejsce, potem Niemcy nas wyrzucili.

  • Z waszego domu was wyrzucili?

Tak, bo na Mokotowie zrobili niemiecką dzielnicę. My mieszkaliśmy na Mokotowie na ulicy Narbutta. Wyrzucili nas, dali nam [mieszkanie] po getcie, bo wtedy część getta była już wysiedlona, ale jeszcze getto działało, myśmy potem tam mieszkali. Tam już w roku 1942 przez kolegów dostałem się do konspiracji.

  • Proszę rozwinąć ten wątek. Kto pana wciągnął i jak wyglądała ta działalność?

Koledzy, znajomi [kiedyś] powiedzieli „Wiesz co to jest Zawisza?” „Nie. A co?” „To jest tajne harcerstwo.” I tak się zaczynało, oczywiście bardzo entuzjastycznie. W „Zawiszy” to była towarzysko-wychowawczo-patriotyczna działalność. Miałem trzynaście lat. Kolportowaliśmy pomiędzy sobą harcerskie gazetki „Bądź gotów” i oczywiście „Biuletyn Informacyjny” docierał do nas. Mieliśmy zebrania, pogadanki, przekazywanie wiadomości przez radio. Były codzienne komunikaty radiowe „Iskra”. To jakoś przechodziło z ręki do ręki, zawsze bardzo szybko wiedzieliśmy, co się dzieje na świecie. Jeździliśmy na ćwiczenia do lasów podwarszawskich.

  • Na czym polegały?

Towarzysko trochę, śpiewało się pieśni harcerskie, były pogadanki o cechach patriotycznych, ćwiczenia harcerskie do pewnego stopnia w terenie, rozpoznawanie terenu, kopanie okopów, pokazywali jak się to robi, nic specjalnie ważnego, ale wszystkim bardzo się to podobało. Jeździliśmy do Lasów Chojnowskich i do Józefowa koło Otwocka, tam mieliśmy nasze ćwiczenia. Tak to trwało. Dowiedzieliśmy się oczywiście, że po skończeniu piętnastu lat, taki był oficjalny regulamin, można się przenieść do następnego szczebla harcerskiego, który się nazywał Bojowa Szkoła. To było bardzo dla nas atrakcyjne, dlatego że jak się już tam dostało, to automatycznie było się w plutonie Armii Krajowej, od razu, z miejsca.

  • Czyli piętnastoletni żołnierze?

Tak jest. To już było oficjalne.

  • Ale też były i jakieś zobowiązania?

Tak, oczywiście. Oczywiście drugą atrakcyjną [częścią] Bojowej Szkoły był mały sabotaż, a to już była w ogóle czynna służba.

  • W jakich akcjach brał pan udział?

Chciałem opowiedzieć jeszcze ciekawą historyjkę o dniu, w którym dostałem się do Bojowej Szkoły. Piętnaście lat musiało być udowodnione, żeby nie wkręcił się nikt, kto jest młodszy. Musieliśmy przyjść do pewnego konspiracyjnego mieszkania. Tam przyszedł starszy harcerz z Szarych Szeregów, który sprawdzał czy wszyscy mamy naprawdę piętnaście lat. Musieliśmy przynieść nasze legitymacje. Każdy miał oficjalną legitymację w czasie [okupacji]. Ja miałem szkolną ze średniej szkoły handlowej. Nie było gimnazjów, oczywiście chodziłem do konspiracyjnego gimnazjum, na tak zwane komplety. Ale taką legitymację się miało, żeby jakąś mieć z tak zwanej obowiązkowej szkoły zawodowej. Trzeba było temu harcerzowi pokazać tę legitymację, pokazując fotografię i datę urodzenia, a zasłaniając ręką nazwisko. Dopiero, jeżeli on się zgodził, [przyjmowano]. Skończyłem piętnaście lat 29 listopada 1943 roku i w grudniu już byłem w Bojowej Szkole. Człowiek strasznie się palił, żeby koniecznie tam pójść, dostać się jak najszybciej.

  • Proszę opowiedzieć o akcjach.

Jeżeli ludzie czytają opowiadania o małym sabotażu, to [wiedzą, że] największe rzeczy już się zdarzyły do grudnia 1943 roku. Myśmy to przejęli w dalszym ciągu. Jeszcze się malowało kotwice, były różne nalepki do nalepiania, afisze, już nie pamiętam, co to było. Najbardziej to mi utkwiło w pamięci, bo wszyscy ciągle mówili „Monte Cassino, Monte Cassino.” Jak tylko doszła wiadomość, to nasza sekcja dostała rozkaz pisania czarną farbą na chodnikach, na murach dużymi literami „MONTE CASSINO”. To mi bardzo utkwiło w pamięci.

  • To było tuż przed Powstaniem.

Tak, to było w maju. Były też ćwiczenia, już trochę zaczęliśmy się zapoznawać z bronią, z granatami, z bronią ręczną. Ciągle tylko myśleliśmy, kiedy zaczniemy walczyć.

  • Rwaliście się do walki?

Tak, jak to młodzi. I nareszcie przyszło Powstanie, na które my bardzo czekaliśmy.

  • Kiedy była mobilizacja? Była 1 sierpnia, ale wcześniej też była poprzedzająca?

Tak. 1 [sierpnia] to był wtorek. W poprzedni piątek mieliśmy tak zwaną koncentrację pierwszą. Już wtedy mogło Powstanie wybuchnąć. Całe nasze zgrupowanie skoncentrowało się, pamiętam tę nazwę, do końca życia mi utkwiła w pamięci, to był plac Dąbrowskiego 2/4. Tam była jadłodajnia Rady Głównej Opiekuńczej. Tam właśnie było całe nasze zgrupowanie. Pamiętam, byliśmy tam od trzeciej po południu.

  • Mówi pan o piątku poprzedzającym wybuch Powstania?

Tak, o piątku. Przez całą noc było bombardowanie Warszawy.

  • Bombardowanie przez kogo?

Przez Sowietów. Potem, następnego dnia [zastanawialiśmy się], co dalej. I nagle do tej bramy wszedł jeden żołnierz niemiecki. Musieli go zabić, bo by była klapa straszna, jakby coś tam zobaczył. Ale potem przyszedł rozkaz „Stopniowo, w małych grupkach wychodzić z powrotem do domu.” Oczywiście myślimy sobie „Spalony lokal przez taką rzecz.” Jeszcze było ogromne zdumienie, że pierwszego sierpnia znowu w tym samym miejscu mamy być. Ale [dzień] 1 sierpnia bardzo mi utkwił [w pamięci] z osobistych względów, bo taka rodzinna, charakterystyczna sprawa wynikła. W dzień wybuchu Powstania byłem rano w domu, bo ktoś miał przyjść. Przyszła o dziesiątej rano łączniczka naszego zgrupowania, przyniosła mi małą paczkę i instrukcję, że sekcja naszej drużyny i plutonu ma się zjawić właśnie na placu Dąbrowskiego 2/4 o godzinie trzeciej po południu. Mówię „Co? Niemożliwe, w to samo miejsce, przecież tam już pewnie Niemcy na nas będą czekać.” Ale rozkaz jest rozkaz. W tej paczce było sześć opasek biało-czerwonych z orłem, z napisem „WP” i numer plutonu 101. Był rozkaz, że mam dać te opaski do pięciu pozostałych członków naszej sekcji i zawiadomić ich, że mają być o trzeciej godzinie. Trochę nie bardzo mi się to podobało, bo [niebezpiecznie] jeździć po Warszawie, jak ogromne patrole zatrzymują, rewidują. Strasznie wtedy było w końcu lipca, na początku sierpnia. Jak będę jeździł z takim czymś, jak mnie zrewidują, to mnie rozwalą na miejscu. Ale rozkaz jest rozkaz. Dzisiaj się człowiek dziwi, co to był za sens, po co te opaski rozwozić, lepiej było je dać potem na miejscu. Jeździłem po całej Warszawie do wszystkich naszych członków, dałem każdemu opaskę, powiedziałem „Trzecia godzina, plac Dąbrowskiego.” I wszyscy się zjawili na czas. Tak że wypełniłem [zadanie]. Byliśmy tam o trzeciej. Koło czwartej trzydzieści przyjechała buda żandarmerii na plac Dąbrowskiego i zaczęli do nas strzelać, bo coś zauważyli. I rozpoczęła się strzelanina i rozpoczęło się Powstanie nasze.

  • Czyli trochę wcześniej.

Trochę wcześniej, niektóre trochę później, tak mniej więcej od wpół do piątej to się wszystko rozpoczynało, niektóre zdaje się dużo wcześniej. Nasze zgrupowanie jako pierwszy cel miało zdobycie tak zwanego Arbeitsamtu To był budynek na placu Małachowskiego, który przed wojną był siedzibą Towarzystwa Kredytowego Ziemskiego. W czasie wojny Niemcy zrobili tam urząd pracy, czyli Arbeitsamt , którego wszyscy strasznie nienawidzili, bo ludzi tam kontrolowali i wysyłali do Niemiec.

  • Co osiągnęliście zdobywając Arbeitsamt?

To była pozycja bardzo kluczowa, dlatego że już dalej bardzo trudno było, bo z jednej strony był Ogród Saski, gdzie były oddziały niemieckie z artylerią, a trochę dalej wychodziło się na plac Piłsudskiego, który wtedy nazywał się placem Hitlera. Tam było bardzo duże nasilenie niemieckich pozycji. To już była kluczowa pozycja, już dalej nie można było mieć nadziei na zdobycie czegoś. W tym budynku byliśmy takim bastionem. To był bardzo duży budynek, dwa skrzydła i główne duże wejście. Odbudowali go prawie wiernie jak był, bo pod koniec Powstania to była mała kupka gruzu, nic więcej.
  • Brał pan udział w tej akcji?

Tak, brałem.

  • Jak to wyglądało?

Muszę powiedzieć, że jak się zebraliśmy i rozpoczęło się Powstanie, to wszyscy byli rozczarowani.

  • Z jakiego powodu?

Tak strasznie mało było broni! Ach, tak strasznie mało broni! Co piąty, co szósty miał palną broń, reszta tylko granaty i butelki zapalające. Ach, jakie to było straszne rozczarowanie: „Gdzie ta broń?! Przecież mieliśmy wszyscy mieć broń.” Przed samym Powstaniem chodziły pogłoski, że dziewięćset pistoletów „Błyskawica” produkcji konspiracyjnej wysłali gdzieś na wschód. Co za pomysł?! W każdym razie długo czekałem na tę broń, ale w końcu dostałem. Jak zdobywaliśmy Arbeitsamt , to, zdaje się, miałem ze sobą tylko granat.

  • Użył pan tego granatu?

Nie, nie było możliwości. To wyglądało w ten sposób, że myśmy z domu, który wychodził z Arbeitsamtu przystawili drabinę i przez okno wchodziliśmy tam i potem rozchodziliśmy się po korytarzach i w piwnicy. Strasznie duże korytarze tam były. Jak Niemcy zauważyli, że my [weszliśmy], to wysłali tam oddział i nawet z miejsca zabili polskiego stróża. Potem było trochę strzelaniny. Jak ja potem dochodziłem w następnej grupie przez to okno, to potykałem się już o ciało zabitego kolegi. Człowiek trochę nerwowo to przechodził. Po pewnej wymianie strzałów, kto miał broń palną, obsadziliśmy w końcu i zajęliśmy [ Arbeitsamt ].

  • Kto był waszym dowódcą?

Dowódcą zgrupowania był major Bartkiewicz.

  • A bezpośrednim dowódcą waszego oddziału?

[Dowódcą] naszego plutonu był podchorąży „Lubicz”, nie wiem jak miał na nazwisko, to był jego pseudonim. Dowódcą drużyny był kapral „Lotar”. Utworzyła się z tego II Kompania Pluton 101. Pierwszym dowódcą kompanii był porucznik, pseudonim „Bohun”.

  • Na czym się skończyła ta akcja?

Po wymianie strzałów, po pewnych stratach Niemcy się wycofali i objęli pozycje po drugiej stronie ulicy w kościele ewangelickim. Tam obsadzili i zrobili bardzo ufortyfikowaną pozycję i oczywiście byli również w Zachęcie. Stamtąd zaczęli do nas strasznie walić ze wszystkich możliwych środków, z karabinów maszynowych, dział. Moja pierwsza służba była taka, że musiałem stać w oknie z malutkim pistoletem w ręku i uważać, czy Niemcy nie podchodzą. Już dochodziło do rana 2 sierpnia.

  • Nie podchodzili?

Nie, przez pewien czas to trochę ucichło. Pamiętam ciekawą historię, że jak byłem w tym oknie, z boku patrzyłem na ten kościół ewangelicki, to nagle słyszę za sobą jakiś ruch. Przyszła grupa ludzi ze Starówki, którzy tam byli, nie mogli się dostać do swoich oddziałów i doszli. Mówię „Nie wolno tutaj, bo tu jest pierwsza linia.” To był jeden z kolegów mojego brata, bardzo przyjemny gość, Jurek Brzostowski. On został z nami. Musieliśmy obsadzać tę pozycję. Nie było żadnej możliwości, żeby posunąć się naprzód w tym kierunku. Różne inne strony, na przykład zdobywanie Poczty Głównej, drapacza chmur, potem już były zorganizowane [akcje], jak zdobywanie komendy głównej policji, zdobywanie PAST-y.

  • Włączaliście się?

Nie wszyscy, zostały wydzielone specjalne szturmowe grupy.

  • Ale tam trzeba było was zostawić do obrony?

Tak, to była nasza i kwatera i pozycja obronna, bardzo kluczowa, bo naprzeciwko nas byli Niemcy. Zaczęli nas strasznie bombardować, walić ze wszystkiego. Przyjeżdżały czołgi, waliły jak nie wiem co, ale budynek był silny. Mam znowu trochę osobiste [wspomnienie], o którym chciałbym powiedzieć. To był jeden dzień, który bardzo został mi w pamięci, bo się dużo działo.

  • Który to był dzień?

Jeden z pierwszych dni Powstania, może jeszcze pierwszego tygodnia. […] Ja z dwoma innymi kolegami obsadzaliśmy właśnie tę kluczową pozycję z tyłu głównego wejścia do tego budynku. Tam przy tym wyjściu, wewnątrz, wybudowaliśmy barykadę. Główną bramę niemieckie czołgi rozwaliły w drobny mak.

  • Barykada była wewnątrz budynku?

Wewnątrz budynku, zamiast bramy, myśmy zrobili sobie barykadę. Z początku z mebli, meble drewniane, biurka, wszystko, bo niczego innego nie było. Potem, z tyłu za meblami doładowaliśmy trochę worków z piaskiem. Tego dnia wcześnie rano ja z dwoma kolegami byłem na tej barykadzie. Było nas trzech. Byłem strasznie szczęśliwy, dlatego że po raz pierwszy miałem niemiecki pistolet maszynowy Schmeisser. Na służbę przy barykadzie broń była rozdzielona, każdy musiał mieć broń. Nikt nie miał osobistej broni, wszystko przechodziło z ręki do ręki, bo tego ciągle było strasznie mało. Ale pierwszy raz miałem pistolet, myślałem „Boże mój, żeby tak zaatakowali, to ja bym dopiero im pokazał.”

  • Miał pan okazję wykorzystać tę broń?

Niestety nie. Cisza, spokój. Ale coś innego się stało. Jak tam siedzieliśmy i pilnowaliśmy czy Niemcy nie idą, nagle słyszymy za nami jakiś ruch. Trzech ludzi bardzo elegancko ubranych, w bryczesach, w butach z cholewami, opaski AK, przychodzi i mówią, że są ekipą filmową z Głównej Kwatery i chcą filmować nasze pozycje i niemieckie pozycje. „Co wy zwariowaliście?! Tu Niemcy są wstrzelani, mają strzelców wyborowych naprzeciwko, jak tylko się wychylicie, to koniec. Lepiej w ogóle idźcie stąd.” „Nie, będziemy filmować.” I zaczęli filmować. Oczywiście nie byli ostrożni. Nagle strzał z kościoła. Jeden z tych ludzi pada na ziemię. Dostał postrzał w brzuch. Jakiż to był straszny krzyk… Do dzisiaj słyszę krzyk tego człowieka, taki straszny… coś potwornego…

  • Była jakaś pomoc? Były sanitariuszki?

Oczywiście, wzięły go zaraz. Bardzo nieprzyjemne to było, ale takie było życie. Po skończeniu naszej służby tam mieliśmy wolny czas i zdecydowałem się pójść odwiedzić kilku kolegów, którzy mieli kwatery na drugim piętrze tego budynku, zdaje się, we wschodniej części. Idę schodami na górę i w pewnym momencie, jak jestem w połowie drogi, słyszę ogromny huk silnika samolotowego i również ryk syreny, a potem ogromną eksplozję. Opieram się o ścianę, byłem w środku drogi na górę. Nade mną [było] ogromne okno i całe rozbite szkło spadło na mnie. Na całe szczęście miałem czapkę z daszkiem i to mnie ochroniło, że nie pocięło mi twarzy. Zaatakował nas sztukas, niemiecki samolot i zupełnie rozbił zachodnie skrzydło. Całe szczęście byłem we wschodnim skrzydle.

  • Czy ktoś został w zachodnim skrzydle?

Tak, właśnie kolega mojego brata Jurek Brzostowski. Dużo było strat tam. Oczywiście tak rozwaliło to, że były ogromne kawały muru jeden na drugim. Mam fotografię książki Zgrupowania „Bartkiewicza” i tam jest właśnie grupa żołnierzy AK z 2. kompanii Bartkiewicza, którzy pomagają dostać się przez gruzy do poległych i tam właśnie jestem. To jest jedyna fotografia z Powstania. Ale było bardzo trudno, bo mieliśmy tylko łopaty, a trzeba było [usunąć] ogromne kawały muru, leżące jeden na drugim. Pamiętam, niestety musiało tam [kilku] zostać, bo potem jak mieliśmy wartę bliżej tego [miejsca], to było czuć ten zapach trupów. To było w połowie dnia. I to jeszcze nie był koniec tego pamiętnego dnia. Myśmy byli trochę zmęczeni, bo warta rano, potem odgruzowywanie po południu. Nasza kwatera jeszcze wtedy była w piwnicy Arbeitsamtu , tam spaliśmy. Położyłem się już spać, żeby trochę odpocząć, bo byłem strasznie zmęczony. Już zasypiam i nagle ktoś mnie budzi „Wstawać, wstawać! Wszyscy wstawać! Na barykadę, jesteśmy atakowani!”

  • W nocy?

W nocy. To jest bardzo dziwne, dlatego że Niemcy nas właściwie w nocy nigdy nie atakowali, oni woleli sobie dobrze spać i dopiero działać w dzień jak się wyśpią. Ale w nocy? Bardzo silny ostrzał był na naszą barykadę z karabinów maszynowych, z działek. Używali pocisków zapalających i nasza barykada się zupełnie zapaliła, bo była w większości z mebli drewnianych. Jak doleciałem do tej barykady, dostałem rozkaz od dowódcy drużyny, która tam była, że mam wdrapać się na czubek tej płonącej barykady, a walili ze wszystkiego. Podawali mi wiadra z wodą i miałem gasić. Byłem na pół przytomny, bo dopiero się obudziłem. Jakbym więcej wiedział, o co chodzi, to bym odmówił tego rozkazu, bo to, można powiedzieć, była śmierć na miejscu. Wszystko jasne od ognia, oni naprzeciwko walą ze wszystkiego, a ja tu stoję.

  • I w dodatku oświetlony.

Tak. Aleśmy to ugasili, jakoś ocalałem, nie wiedziałem, dlaczego jeszcze żyję. Położyłem się spać, już świtał następny dzień.

  • To znaczy, że rzeczywiście w nocy zaatakowali.

To był wtedy jeden z bardzo nielicznych [przypadków]. Nie wiem, dlaczego to się stało, ale była ciemna noc. Ten jeden dzień tak utkwił mi w pamięci, te trzy rzeczy.

  • Czy do końca tam było wasze miejsce postoju czy zmienialiście?

Tylko było obsadzane, już nie było możliwości, żeby mieć kwaterę. Potem mieliśmy kwatery w różnych miejscach w pobliżu, na placu Dąbrowskiego 2/4 były jeszcze możliwe budynki., potem na ulicy Mazowieckiej. Na Mazowieckiej znowu miałem jedną ciekawą historię. To już musiało być chyba w drugim miesiącu Powstania, jeżeli sobie przypominam. Była to kwatera na Mazowieckiej 7 czy 9, któryś z małych numerów. To była duża kamienica, chyba cztery czy pięć pięter. Myśmy mieli kwaterę w piwnicy, czuliśmy się bardzo bezpieczni z takim ogromnym domem nad nami. Byłem na kwaterze, to chyba było w ciągu dnia, siedziałem, miałem wolny czas. Ustawili w piwnicy dużą, ogromną, ciężką ławę, nie wiem, skąd ją wzięli. Siedziałem tam, były świece, czytałem nawet coś. Siedzę na tym i tu nagle ogromny huk, coś strasznego i lecę w powietrze z tej ławy do góry i ta ława spada na mnie i wali mnie w twarz. Straszny zapach amoniaku. Ciemno, powietrze można, powiedzmy, kroić nożem, taki był kurz z rozbitych rzeczy. Okazało się, że w ten dom walnęła „Berta”. „Berta” to był pocisk najcięższego działa, które było na wagonach kolejowych. Stało piętnaście kilometrów za Warszawą. Jak taki pocisk uderzył, to ten cały nasz dom zupełnie się rozleciał w drobne kawałki. Na całe szczęście piwnica była dosyć silna i tylko nas zasypało. Długo musieliśmy się wykopywać i w końcu się wykopaliśmy.

  • Własnymi siłami się wygrzebaliście stamtąd?

Tak, powoli, trochę nam z zewnątrz pomagali.

  • Nikt nie zginął?

W tej piwnicy nie. Nie wiem, czy jeszcze ktoś był. Jeżeli ktoś był ponad piwnicą, to nie. Muszę powiedzieć, że nie pamiętam szczegółów, bo miałem strasznie rozbitą twarz.

  • Tą ławą?

Tak, cały byłem zakrwawiony, [miałem] rozbity nos. Najgorsze, że bardzo szybko przestałem widzieć. W ogóle nic nie widziałem, dlatego że jak kurz po wybuchu wszystko zakrył, to zacząłem trzeć oczy, bo chciałem widzieć, gdzie pójść, jak się wydostać. Bardzo sobie rozdrapałem oczy, które bardzo szybko mi zaropiały i potem przez trzy dni musiałem mieć zawiązane oczy, żeby mi się to wygoiło, miałem opatrunki.

  • Ale całe szczęście ktoś się panem zajął, wiedział co zrobić?

Tak, oczywiście. Były jeszcze kwatery w innych miejscach i zaraz poprzysyłali sanitariuszki. Pamiętam, przez pierwsze trzy dni sanitariuszka musiała mnie wszędzie za rękę prowadzić, bo nic nie widziałem, miałem zabandażowane oczy.

  • Spędził pan te trzy dni w szpitalu?

Nie, nie potrzebowałem [być] w szpitalu, bo to były bardzo powierzchowne rany, tylko nie widziałem.

  • Wrócił pan potem do lepszej kondycji, do walki?

My trwaliśmy dalej. Ciągle się wydawało, że nie mamy żadnego wyjścia z tego wszystkiego. Potem było zdobycie Pragi przez Sowietów i Polską Armię Ludową.

  • Docierały do was takie wiadomości?

Wszystko, zresztą słychać to było. Nawet z wyższego budynku myśmy mogli widzieć, co się działo na Pradze. Widziałem obchody wojskowe oswobodzenia Pragi. Tak blisko, a tutaj dla nas nic. I nie doczekaliśmy się. Taka beznadziejność, nie wiadomo, co dalej, co będzie. Czy przyjdą Sowieci? A jak przyjdą, to co? Może lepiej, żeby nie przyszli? A tu z drugiej strony Niemcy coraz bardziej atakują, ciągle jedna po drugiej, części Warszawy dostawały się w ich ręce. W końcu ten nasz mały kawałek, jako jedyny został, Południe, Śródmieście, Północ.

  • Śródmieście nie poddało się do końca.

Z drugiej strony, najgorszą w końcowych tygodniach i dniach Powstania była sprawa żywności. Bardzo było ciężko. Przez cały czas oczywiście wojsko miało pierwszeństwo. Wojsko rekwirowało magazyny, sklepy, żeby żywić żołnierzy, bo jakby żołnierze nie mieli co jeść, to by nic z tego nie wyszło. Jedliśmy ciągle jakieś zupy, gotowali z jakichś konserw. Oczywiście nie mieliśmy żadnych świeżych owoców ani świeżych jarzyn. Jakoś to trwało, coraz było mniej, coraz było gorsze, coraz było nieprzyjemniejsze to jedzenie.
  • Największy problem był z wodą.

Z wodą jakoś jeszcze sobie radziliśmy. Zrobili studnię, jakoś jeszcze nie było tak strasznie. Ale z jedzeniem tak. W ostatnich tygodniach Powstania coraz gorzej było. Rzeczywiście przez pierwszy miesiąc Powstania zjedliśmy wszystkie konie. Dużo było koni w Warszawie, bo przecież w czasie okupacji nie wolno było mieć samochodów, więc były pojazdy konne, dorożki [osobowe] i towarowe. Myśmy te wszystkie konie zjedli. Ale jak zjedliśmy konie, to co dalej. Potem zjedliśmy wszystkie psy i koty. Psy nie są takie złe. Jak zrobili gulasz z takiego wielkiego psa, fantastycznie smakowało.

  • Ale ludzie mają opory.

Tak, ale jak jest człowiek głodny, to co? Potem już nie było ani psów ani kotów. Jedynym naszym źródłem wyżywienia był browar Haberbuscha na ulicy Ceglanej. Tam znaleźli jęczmień czy inne rzeczy, z których robią piwo. Wysłaliśmy transporty ludzi, przynieśli worki. To były ostatnie rzeczy, które jedliśmy. Z tego gotowali zupę, którą myśmy nazywali zupa „pluj”. Jak się wzięło jedną łyżkę tego i zjadło, to trzeba było wypluwać łuski. Ale jak już potem tego nie było, to już nic nie było, wtedy myśleliśmy „Musimy się poddać, bo z głodu umrzemy.” I wtedy był koniec września, a potem kapitulacja.

  • Jak pan zapamiętał kapitulację?

Z jednej strony i tak nie możemy [zostać, myśleliśmy] co to będzie, gdzie nas zawiozą, czy do Oświęcimia, czy rozwalą na miejscu, czy będą przestrzegali Konwencji Genewskiej? Nikt nie wiedział, nikt nie był pewny. Jak można Niemcom zaufać, zwłaszcza takim z SS? Pamiętam, w ostatnich dniach Powstania dowiedziałem się, gdzie jest mój brat.

  • Gdzie był?

Był w Śródmieściu Południe koło Politechniki. Przez pewien czas miałem nawet kontakt z moimi rodzicami. W czasie pierwszego miesiąca dwa czy trzy razy dostałem przepustkę.

  • Rodzice byli w [Miłośnie]?

Nie, nie. W Warszawie mieszkali. Byłem kilka razy, dostałem przepustkę na pięć godzin i odwiedziłem rodziców. Potem mój ojciec został ranny i był w szpitalu.

  • W jakich okolicznościach został ranny?

Wzięli ich do przenoszenia czegoś, bo do tego używano cywilów i jakaś bomba wybuchła czy pocisk i został ranny w nogę. Był w szpitalu na Powiślu. Moja matka też była w okolicy na Powiślu, bo musieli się wynieść stamtąd, gdzie poprzednio mieszkali. Trochę im pomogłem, bo dostałem znowu przepustkę, żeby pomóc im przenieść się na Powiśle. Ale potem Powiśle zostało zajęte przez Niemców. Jak się zbliżali Sowieci, a Powiśle było przy Wiśle, to Niemcy musieli mieć swoje [pozycje]. Zaatakowali nas i od początku września zupełnie straciłem kontakt z rodzicami.
Pod koniec Powstania dowiedziałem się, gdzie mój brat jest i znowu dostałem przepustkę. Poszedłem go odwiedzić. Zdecydowaliśmy, że pójdziemy do niewoli razem, bo już wtedy zaczynały się pertraktacje o kapitulacji.
W ostatnich dniach Powstania, bodajże to było już 1 października dostałem oficjalne przeniesienie ze zgrupowania „Bartkiewicza” do zgrupowania „Golskiego” przy Politechnice. Poszliśmy z bratem i jego kolegami do niewoli. Myślałem, że będzie raźniej być rodzinnie. Wymaszerowaliśmy w zwartych oddziałach z bronią w ręku bez amunicji.

  • Z bronią w ręku? Nie zdawaliście broni?

Nie, takie były warunki kapitulacji, że mamy wyjść z naszych placówek, przejść na stronę niemiecką koło Politechniki. Pamiętam, że niosłem kawałek rusznicy przeciwpancernej. Trzeba było pójść do niemieckich koszar, gdzie był ogromny plac i tam żeśmy musieli tę broń oddawać. Potem w kolumnach, już pilnowani przez niemieckich wartowników z Wehrmachtu, nie SS, wyprowadzili nas z Warszawy do Ożarowa.
W Ożarowie był przejściowy obóz dla wojskowych, a w Pruszkowie dla cywilnych. Tam siedzieliśmy dzień czy dwa, potem załadowali nas w pociągi. Ta podróż do obozów była straszna, bo strasznie długo trwała. Nas było sześćdziesiąt pięć osób w wagonie towarowym, tak że można było tylko jakoś usiąść, a mowy nie ma, żeby się położyć. Trzy dni jechaliśmy w ten sposób. Najgorsze było to, trudno to powiedzieć, ale toalety w takich wagonach nie ma. To był straszny problem. Scyzorykami, które jeszcze przenieśliśmy, bo dużych noży nie można było wziąć, bo rewidowali, wycięliśmy w końcu dziurę w podłodze w jednym kącie. I tak żeśmy jechali, jechali.
Pamiętam, koło Częstochowy nas zatrzymali i do tych wagonów podlecieli mali chłopcy, Polacy, gazeciarze, tacy, co papierosy sprzedawali, zawsze było pełno takich chłopaczków, pytają przez to małe okienko, które tam było na górze „Co wy za jedni?” Mówimy, że z Powstania i że głodni jesteśmy. „To my przyniesiemy coś.” Wyrzuciliśmy im przez okno całą masę polskich pieniędzy, bośmy mieli strasznie dużo. Kiedyś jakiś bank był, każdy nabrał dużo pieniędzy do kieszeni, wszyscy mieli strasznie dużo pieniędzy, tych, które nie były wtedy dużo warte. Ale jeszcze wtedy w Częstochowie, która była pod normalną okupacją niemiecką, to można było kupować rzeczy, między innymi na czarnym rynku. Te chłopaczki kupili nam, co mogli jak najbliżej znaleźć, jajka, cukier i spirytus. Jakoś dali nam przez to okienko i zrobiliśmy sobie z tego ajerkoniak.

  • Na pewno to było wzmacniające.

Przejeżdżaliśmy przez Opole, wtedy to się nazywało oczywiście Oppeln. Zaraz za Opolem była miejscowość, która jest w Polsce, a wtedy była w Niemczech, nazywa się Łambinowice, po niemiecku Lamsdorf. Potworny obóz jeniecki. Najgorszy obóz ze wszystkich, w których byłem. Strasznie deprymujący. Jak przyjechaliśmy na stację, na bocznicę kolejową, to dziwna rzecz, otworzyli wagony i cała masa Niemców, żołnierzy Wehrmachtu z psami i zaczęli wołać „Wszyscy wychodzić!”, potrącać, bić, psy szczuć na nas. Mówimy „Jak to jest? Przecież my jesteśmy jeńcy?” Jak się potem okazało, [informacje o] warunkach kapitulacji jeszcze nie przyszły w tym momencie do tego obozu. Oni wysłali takich, żeby [nas] jak jakichś bandytów wziąć do obozu. W końcu ustawili nas w grupy i poszliśmy w stronę obozu, jeszcze kawałek drogi by z tej bocznicy kolejowej.
Potem weszliśmy w ten obóz. Nie mogłem uwierzyć, co tu widzę. Szliśmy, szliśmy i szliśmy taką długą drogą, po jednej i po drugiej stronie były obozy jeńców sowieckich. Ani jednego budynku tam nie było, wszyscy mieszkali w dziurach w ziemi. Pytam „Co to za obóz?” Lamsdorf to był, jak potem się dowiedziałem, chyba największy obóz jeńców w Europie. Tam było wszystkiego razem chyba czterysta tysięcy ludzi, najwięcej oczywiście Sowietów. Oprócz Sowietów była mała grupa Serbów, mała grupa Francuzów, a potem doszła nasza bardzo duża grupa, ładnych parę tysięcy akowców. I zaczął się pobyt w Lamsdorfie, który był strasznie nieprzyjemny.

  • Wy mieszaliście w budynkach?

Tak, ale nie od razu. Jak nas przywieźli i weszliśmy do tej części obozu, która była dla nas, to jeszcze nie była główna część, gdzie są budynki, tylko plac otoczony drutem kolczastym i tam kazali nam usiąść i czekać na rewizję, zanim nas zrewidują i przeniosą do właściwej części obozu, gdzie będą baraki. Czekamy, czekamy, czekamy. Nic. Przychodzi wieczór. Jesteśmy ciągle na tym placu, który jeszcze nie jest częścią właściwego obozu, siedzimy, czekamy na nasz dalszy los. Dzień się kończy, wieczór się zaczyna, noc się zaczyna, zaczyna lać deszcz. Siedzimy tam na ziemi bez żadnego zakrycia, bez niczego. Całą noc w tym deszczu tam przesiedzieliśmy. Oni to specjalnie robili, żeby powiedzieć „ Jak jesteście tutaj, to nie ma żadnej zabawy.” Niemcy tak potrafili psychologicznie podchodzić, żeby nie tak od razu do wygodnych baraków wszystkich przesłać.
Następnego dnia zmoknięci do nitki, zziębnięci, głodni, oczywiście nikt nam jeść nic nie dał przez ten cały czas, przychodzi grupa Niemców, rozkładają plandeki. Każdy musiał wyjmować wszystko, cokolwiek miał, rozłożyć na tych plandekach. Niektóre rzeczy zabierali, co im się nie podobało, tylko z ubrania rzeczy można [było zatrzymać]. Wtedy wszyscy potracili scyzoryki, nawet pieniądze zabierali, w ogóle wszystko. Jak nas zrewidowali, to potem przejście do baraków. To były drewniane baraki, w których były prycze trzypiętrowe. Ale niestety tylko drzewo, żadnych materaców, żadnych sienników, żadnych koców, nic. Przez następny miesiąc spaliśmy na tych gołych dechach.
To jest ciekawa historia. Nie było dużo miejsca, leżeliśmy na tych pryczach drewnianych jak śledzie, jeden koło drugiego. Jak się śpi na drewnianych pryczach, to po pewnym czasie zaczyna wszystko drętwieć. Mieliśmy taki system, że był dyżurny w grupie dwudziestu osób, które leżały jak śledzie, który co godzinę mówił „Pobudka! Przekręcamy się na prawą stronę wszyscy razem.” Bo lewa strona zdrętwiała. Takie były warunki w Lamsdorfie. Wyżywienie, też oczywiście perfidny sposób niemiecki. Dawali nam mały kawałek czarnego chleba, jakby dwie kromki razem i maciupeńki kawałeczek margaryny raz na dzień, kubek czy menażkę kawy robionej z żołędzi i talerz zupy.

  • Z czego była zupa?

Z jakichś jarzyn. Czasami można było ją zjeść, czasami [mimo] głodu nie mogliśmy zjeść tej zupy. Była zrobiona z jakiejś brązowej brukwi, która tak strasznie była gorzka i pełna piachu, że nawet w tych warunkach nie mogliśmy tego jeść. Coś podobnego! Ale najgorsze było to, że dawali nam to wszystko razem. Chleb o dwunastej, zupę o dwunastej trzydzieści i koniec.

  • Raz na dobę?

Tak. Wszyscy byli tacy głodni, że z miejsca to zjadali. Najgorsza była świadomość, że następne jedzenie dopiero za dwadzieścia cztery godziny. Taki psychologiczny efekt. Straszne to było. Nie mógł się nikt powstrzymać, musiał każdy to zjeść. Może była jakaś jednostka, która miała taki silny charakter. Myśmy tam strasznie głodowali, ciągle był głód. Oczywiście jak przyszedł koniec października, początek listopada, [zrobiło się] zimno. A myśmy nie mieli czym się nakryć. Oczywiście ogrzewania w tych barakach nie było, tośmy marzli strasznie. Moje wspomnienie z Lamsdorfu to jest głód, zimno i nuda, bo siedzieliśmy i nic nie było do roboty.

  • Jak długo tam zostaliście?

Byliśmy tam chyba miesiąc. Nagle, też ironia losu. Nasze władze, bo oficerowie i żołnierze jeszcze na razie byli razem, [powiedziały] „Musimy zorganizować coś dla tych najmłodszych, żeby trochę polepszyć ich warunki.” Byli [chłopcy] od szesnastu do osiemnastu lat, nawet młodsi byli. Czasami się dołączyli do AK bardzo młodzi chłopcy i jeszcze nawet poszli razem do niewoli, jak mieli dwanaście lat, ale tacy byli. Większość, jeżeli chodzi o wojsko, to była nas duża grupa od szesnastu do osiemnastu lat. W Lamsdorfie było nas około dwustu. Oni powiedzieli „Postaramy się coś dla was zrobić.” Zaczęli jakieś pertraktacje. W końcu powiedzieli, ze Niemcy im przyrzekli, że prześlą nas do innego obozu, gdzie będziemy pod lepszą opieką Czerwonego Krzyża, YMCA też tam będzie. My oczywiście „Fantazja! Po Lamsdorfie coś innego. Aby coś innego, [byle] nie Lamsdorf.” Dołączyło się do nas trochę ludzi powyżej osiemnastu lat, którzy powiedzieli, że mają tylko osiemnaście lat, żeby się dostać w lepsze warunki.
Któregoś dnia tę całą grupę wywieźli do następnego obozu, do obozu, który się nazywał Mühlberg nad rzeką Łabą. W porównaniu [z Lamsdorfem] to był fantastyczny obóz. Co prawda nie mieliśmy prycz, spaliśmy na ziemi, ale były sienniki. To było ważne, pierwszy raz sienniki. Oczywiście o prześcieradłach, poszewkach na poduszki [nie było mowy]. Jak wyszedłem na Powstanie pierwszego sierpnia, aż do mojego przyjazdu do Londynu po skończeniu polskiej szkoły w obozie w Anglii, w sierpniu 1949 roku, czyli pięć lat, pierwszy raz spałem na prześcieradle i na poduszce pokrytej poszewką. Pięć lat spałem bez prześcieradła.

  • Straszne doświadczenie.

Takie mało ważne, ale ciekawostka.

  • Wydawałoby się, że koniec wojny i już się wszystko unormuje.

Ależ skąd, to były obozy.

  • Jak było w Mühlbergu?

Jedzenie było trochę lepsze. Po raz pierwszy przyszły paczki z Czerwonego Krzyża. To było coś fantastycznego. Zwłaszcza amerykańskie, bo były papierosy, corned beef, mięso wieprzowe, mleko w proszku, biszkopty, suszone owoce, czekolada, sardynki. Coś fantastycznego! Okazało się, że w tym obozie, w którym większość była Amerykanów, Anglików, Kanadyjczyków i Francuzów. Tam było chyba ich wszystkich szesnaście tysięcy, a Polaków była mała grupa z 1939 roku. Potem dołączyła tam nasza grupka. Mówimy „Żyć nie umierać w takim obozie!” Dostaliśmy jedną paczkę na dwie osoby w ciągu tych dwóch tygodni. Jakby dostać jedną na tydzień albo przynajmniej jedną na dwa, to żyć, nie umierać. Amerykanie i Anglicy dostawali, bo dawali tyle forsy do Czerwonego Krzyża, Polacy dostawali tylko jedną na miesiąc, jeżeli w ogóle dostali. Mówimy „Mamy nadzieję, że tutaj zostaniemy i będzie można fantastycznie przeżyć do końca wojny.” Ale Niemcy już mieli dla nas zupełnie inne plany. Znowu ta perfidia. Powiedzieli „Najmłodszą grupę wydzielić.” Po dwóch tygodniach w Mühlbergu podzielili nas na grupy po trzydziestu i wysłali do najcięższej pracy.
  • Tych najmłodszych?

Tych najmłodszych pierwszych, potem tych starszych.

  • Dokąd wysłali i jaka to była praca?

W języku obozowym to się nazywa Arbeitskommando , czyli komenderówka pracy, jak myśmy po polsku to nazywali. Nasza grupa trzydziestu została wysłana do fabryki fajansu niedaleko miasta Meissen w Saksonii […]. Fajans w czasie wojny nie jest ważny, ale ta fabryka była przeznaczona do produkcji wojennej. Tam robili części z gliny szamotowej do odlewów V1 i V2. Myśmy tam byli niewykwalifikowanymi robotnikami, którzy wykonywali czarną robotę. Musieliśmy rozładowywać wagony, nosić rzeczy, ładować formy z gliny do pieców, w których oni to wypalali. Straszna, ciężka robota. Wstawaliśmy o godzinie szóstej rano, o siódmej zaczynaliśmy pracę, o szóstej wieczorem wracaliśmy. Wybudowali nam mały barak przy fabryce otoczony drutem kolczastym, cały czas było dwóch niemieckich wartowników, mieli swój własny pokój obok nas.

  • Jakie wam warunki stworzono? Żywili chociaż?

Znowu nabrali nas z jedzeniem, dlatego że powiedzieli „Pojedziecie, to tam dopiero będziecie mieli dobre jedzenie. Dwa razy dziennie gorący posiłek.” To jest coś nadzwyczajnego. Mówię „Praca pracą, ale przynajmniej człowiek będzie jadł, nie tak jak w obozie tylko raz [dziennie] jeden gorący posiłek.” I rzeczywiście, nasze jedzenie wyglądało w ten sposób, że rano dostawaliśmy kromkę chleba z margaryną i kawę z żołędzi. Potem na obiad przychodziliśmy o pierwszej z powrotem i dawali nam talerz gorącej zupy. Wyglądała tak jak kasza, sinoszara.

  • Ale treściwa była?

Dosyć gęsta, nie można było narzekać, w smaku można było zjeść. Potem, jak wróciliśmy o szóstej, to znowu talerz zupy. To jest coś. Mówimy „Nie jest takie nadzwyczajne, ale przeżyć będzie można.” Co dwa tygodnie brali nas do łaźni, [gdzie] były prysznice. Zaczęliśmy tam pracować na początku grudnia 1944 roku. Po pewnym czasie w tych łaźniach pytamy [siebie nawzajem] „Coś taki chudy, jak szkielet?” „Ty też.” „Jak to? Przecież nas żywią.” Grubo potem okazało się, że to jedzenie nie miało żadnej wartości kalorycznej, jakby się piło wodę.

  • Oni sztucznie czymś uzupełniali konsystencję?

Myśmy odkryli to, bo kiedyś wzięli nas do roboty w głównej kuchni przy fabryce. Znaleźliśmy pudła, w których był proszek, z którego robili tę zupę. To się nazywało po niemiecku Kartoffel ersatz Suppe , czyli namiastka kartofli. Byliśmy wychudzeni jak szkielety. Przebywaliśmy tam od początku grudnia aż do połowy kwietnia. W połowie kwietnia już było słychać artylerię i amerykańską i sowiecką. Byliśmy nad rzeką Elbą, w tej części Niemiec, gdzie zbliżali się z jednej i z drugiej strony. W połowie kwietnia powiedzieli „Ewakuacja.” Idziemy, idziemy, coraz większe grupy jeńców wszystkich narodowości. Wyglądało to tak. Idziemy na zachód, ponieważ ze wschodu bardzo silnie słychać sowiecka artylerię. Idziemy parę dni. W ten sposób wyglądało nasze życie, że szliśmy głównie nocami, a w dzień nas zamykali do różnych stodół i musieliśmy czekać. Żywili nas w ten sposób, że dziennie dawali nam trzy surowe kartofle. To było całkowite wyżywienie. Jak byliśmy w tych stodołach, to pozwalali zebrać wszystkie kartofle, pójść do chłopa, który miał wielki kocioł, rozgotować te kartofle, zrobić z tego zupę. I tylko to jedliśmy, nic więcej przez trzy tygodnie. Chodziliśmy [najpierw] na zachód, bo na wschodzie głośna artyleria, za kilka dni z powrotem, bo Amerykanie się przybliżyli. I tak żeśmy chodzili przez trzy tygodnie.

  • Dotyczyło to wszystkich z obozu, nie tylko tych młodych ludzi?

Tak, były całe masy jeńców, kolumny ogromne szły. Oczywiście, ponieważ były tego takie masy, dobrze, że te trzy kartofle dziennie dostaliśmy, mogło i tego zanąć. W końcu zbliżał się maj, potem pierwszy tydzień maja, a my dalej idziemy. 4 czy 5 maja powiedzieli nam, że teraz pójdziemy w definitywnym kierunku na Sudety. To było w tej okolicy, że już można było iść w stronę Czechosłowacji. Dlatego, że tam SS miało stoczyć ostatnią walkę przeciwko zbliżającym się armiom. I rzeczywiście tak było tam. Było SS i Amerykanie musieli wysyłać specjalne oddziały, żeby zwalczać je. Po co nasi młodzi ludzie potrzebni byli dla SS, nie wiem. Ale w każdym razie zaczęliśmy iść w kierunku na Sudety. Taka sama rutyna, te trzy kartofle, [szliśmy] czasami nocami, czasami dniami, ciągle słychać było artylerię ze wszystkich stron.
Utkwił mi w pamięci 8 maja. Bardzo wcześnie rano [wyruszyliśmy] w kierunku na Sudety, strasznie głodni. Po trzech tygodniach na tych paru kartoflach już wszyscy byli strasznie wygłodzeni. Byli tak zwani wachmani, Niemcy, prowadzili nas, przez cały czas byliśmy pod strażą. Ale jak szliśmy, wzdłuż jednej bocznej drogi w rowie była rozbita ciężarówka. Zastanawialiśmy się „Co tam może być w tej ciężarówce ciekawego?”

  • Do jedzenia?

Tak. Ubłagaliśmy naszego strażnika, żeby pozwolił nam na chwilę usiąść w rowie na odpoczynek. I zaczęliśmy [się przypatrywać]. Znaleźliśmy skarb! Puszki konserw wieprzowych i paczki cukru. Każdy dostał puszkę, każdy dostał paczkę. Całą puszkę konserw i całą paczkę cukru każdy zjadł z miejsca.

  • Nic dziwnego, że zapamiętał pan ten dzień.

Najlepsze śniadanie, jakie w życiu jadłem.

  • Mówił pan, że to 8 maja. Już Hitler nie żył od paru dni.

Tak, już nawet słyszeliśmy o tym. Ale to był dopiero początek dnia, potem się dużo w tym dniu działo. Też bardzo mi to utkwiło [w pamięci], to jest bardzo ciekawa dla mnie rzecz. Idziemy dalej, już w lepszej kondycji, z animuszem, żołądki pełne treściwego jedzenia. Nagle gdzieś przed nami widać miasto i straszna strzelanina koło tego miasta, więc my od razu w rowy i siedzimy. Strzelanina ucichła i dalej idziemy. Ale jakoś tak się zdarzyło, że po tej strzelaninie wszyscy nasi strażnicy zniknęli. Idziemy sami do tego miasta, żeby znaleźć coś do jedzenia, bo przecież tutaj na polu nic nie znajdziemy. Przed dojściem do tego miasta, [widzimy, że] drogą na rowerze jedzie żołnierz z karabinem na plecach, ale mundur dziwny, żółtawo-zielonkawy. To nie Niemiec. Nie mogliśmy go rozgryźć. A tu nagle jak za nim się zjawi kolumna, na czołgach, na samochodach, na furmankach, na koniach, na rowerach. Sowieci! Całe chmary Sowietów pędzą. Wpadliśmy w ich ręce. Myśleliśmy, że może do Amerykanów trafimy, ale gdzie tam!
Doszliśmy do tego miasta, nazywało się Marienberg, to jest w południowej Saksonii. W tym mieście straszne rzeczy się działy, co ci Sowieci tam wyprawiali! Pili, śpiewali, grali na harmoniach, na organkach, atakowali Niemców, rabowali, gwałcili, straszny rejwach! Oczywiście, co mamy robić? Ruszyliśmy na poszukiwanie jedzenia. Znaleźliśmy niemieckie wojskowe magazyny, znaleźliśmy jeden dom na przedmieściu tego miasta, który, nawiasem mówiąc, należał do niemieckiego generała. Znieśliśmy do tego domu całe masy prowiantu, wszystkiego, i sucharów, i margaryny, i mięsa, i schnapsów, i czekolady, zawaliliśmy tym cały pokój. Oczywiście każdy myślał, że najważniejsza rzecz to jest jedzenie.
Pierwszą noc spędziliśmy jedząc, pijąc i chorując. Następnego dnia wszystko się zmieniło zupełnie. Przyszedł następny eszelon sowieckiej armii. To były oczywiście oddziały NKWD. I porządek. Do tego stopnia, że już były chodzące po mieście patrole sowieckiej policji i Niemców, komunistów z czerwonymi opaskami. Już na drugi dzień! Coś podobnego! Musieliśmy uważać, bo mogliśmy popadać w oczy, byliśmy bardzo dziwnie ubrani. Myśmy wszyscy byli ubrani w amerykańskie mundury z pierwszej wojny światowej. Takie nam dali w tym obozie w końcu. Wyglądaliśmy zupełnie jak nikt inny.

  • Jak oni się do was odnieśli?

Ja z kilkoma kolegami wyszliśmy na miasto, żeby zobaczyć, co tam się dzieje. Trochę debatowaliśmy, co tu zrobić. Zatrzymała nas NKWD. Wzięli nas na swoją kwaterę i zaczęli przesłuchiwać „Co wy? Kto wy? Dlaczego? Co i jak?” Wszystko musieliśmy im powiedzieć. Oni powiedzieli „Gdzie jesteście?” „Tu, w tym domu.” „Zostać tam, czekać na transport do Polski.”

  • Przyznaliście się do przynależności?

Tak, musieliśmy, oczywiście. Byliśmy w mundurach i Polacy. Skąd Polacy i dlaczego w takich mundurach? Musieliśmy powiedzieć, że jesteśmy z Powstania, nie było innego wyjścia. Powiedzieli, żeby czekać. Wróciliśmy do tego domu, gdzie nas była grupa czterdziestu osób. Debatujemy, co tu dalej robić. Były dwie partie, jedna koło dwudziestu [osób], która powiedziała „My wracamy do Polski, nie będziemy czekać, bo jak nas wsadzą na wagony, to się nie zatrzymają aż na Syberii. To my sami pojedziemy do Polski.” I ta dwudziestka, to wszyscy tacy warszawscy cwaniacy, gazeciarze, papierosiarze, którzy wiedzieli, co robić, poszli w teren i ukradli niemieckim chłopom dwa traktory z ogromnymi przyczepami. Załadowali je wszystkim, co mogli znaleźć, żywność, meble, wszystko, całe te przyczepy były pełne. Wsiedli na to i pojechali do Polski. Nie wiem, co się z nimi stało.

  • Nie miał pan z nimi kontaktu?

Nie. Nasza dwudziestka powiedziała „Nie. Musimy się dostać w jakiś sposób do Amerykanów. Nie możemy ryzykować i wpaść w ręce Sowietów.” Zwłaszcza, że tak strasznie nieprzyjemne było to przesłuchanie, aż do dzisiaj mnie trochę dreszcze biorą jak patrzę na tych ludzi, takie straszne typy. Amerykanie nie są tak daleko. Wyliczyliśmy, że dwa, trzy dni marszu i uda nam się tam dotrzeć. Zdecydowaliśmy, że tak zrobimy. Wzięliśmy trochę tego prowiantu. Niemcy mieli malutkie wózeczki, które się ciągnęło, którymi wozili różne towary. Myśmy parę takich zabraliśmy, załadowaliśmy ten cały prowiant, który mieliśmy. Następnego ranka, wcześnie, środkiem drogi poszliśmy w stronę Amerykanów.

  • Nikt was nie zatrzymywał?

W przeciągu tych kilku dni byliśmy zatrzymywani może sześć czy siedem razy przez Sowietów, przez żołnierzy, przez oficerów i ciągle się pytali „Co wy za jedni?” „Polacy.” „A gdzie idziecie?” „Do Polski.” „To idźcie.” Ci ludzie nie mieli pojęcia, gdzie jest wschód a gdzie jest zachód. Myśmy szli prościutko na zachód i mówili, że idziemy do Polski i oni nam uwierzyli. Coś podobnego! Jak po tych dwóch dniach i trzech nocach dotarliśmy wreszcie do pierwszych placówek amerykańskich, wzdłuż szosy stał czołg i kilku żołnierzy z karabinami, dochodzimy, a on się pyta „Co wy za jedni?” Musieliśmy się z nimi porozumieć po niemiecku, bo nikt z nas nie umiał po angielsku wtedy, a tam jeden żołnierz umiał po niemiecku. Mówimy „Polacy jesteśmy.” „Gdzie idziecie? Dlaczego tu idziecie, przecież Polska jest w tamtym kierunku?” Ironia losu. Ale pozwolili nam wejść. Szereg obozów amerykańskich, coraz lepiej było, wyżywienie, umundurowanie. Tylko potem znowu do Polski nie można było wrócić.

  • Kiedy pan zdecydował, że zostanie pan w Anglii?

To jeszcze długa historia. W Niemczech po kilku obozach zdecydowałem się dostać do takiego obozu, w którym była możliwość przedostania się do Włoch do II Korpusu. Ten obóz nazywał się Murnau w Bawarii. Tam był obóz polskich oficerów, ale była też mała grupa szeregowych. Jak dostałem się do tego obozu, to odchodziły transporty do II Korpusu, jakoś to było nielegalnie, czy półlegalnie. Wtedy wszystkie granice były otwarte dla wojskowych. Ale po kilku tygodniach jak tam dotarłem i czekałem na ten transport, zamknęli wszystkie granice, zrobiły się oficjalne granice. I utknąłem w Murnau na rok. Ale na szczęście w tym obozie było dużo polskich oficerów zawodowych, wykładowców, profesorów, nauczycieli. Zorganizowali dla nas, wszystkich młodych gimnazjum i liceum. W Murnau skończyłem trzecia klasę gimnazjalną. Drugą skończyłem na kompletach w czerwcu 1944 roku przed Powstaniem.

  • Więc to nie był stracony pobyt.

Nie. Ale potem nielegalnie, już teraz to mogę powiedzieć, bo [minął] długi czas, przerzucili nas do Włoch. We Włoszech stworzyli dla nas szkołę kadetów. Niedługo ona trwała.

  • Chciał pan zostać wojskowym?

Nie, chciałem po prostu skończyć gimnazjum, zdać maturę. Właśnie ta szkoła kadetów miała być gimnazjum i liceum dla młodych wojskowych. Zaraz jednak potem przerzucili nas do Anglii. Jechaliśmy z Neapolu do Glasgow.

  • Za waszą zgodą?

To był rozkaz. Szkoła i cały II Korpus przenoszą się stopniowo do Anglii. Nikt nie miał nic do powiedzenia, rozkaz jest i się jedzie, jak się jest w mundurze. Potem w Anglii już powiedzieli „Już koniec z tym wojskiem, będzie szkoła cywilna.” I zrobili z nas cywilną szkołę. Mieszkaliśmy w wojskowych barakach przez trzy lata, bez prześcieradeł. Tam zrobiłem maturę w 1949 roku.

  • Miał pan jakiś kontakt z rodziną lub wieści o rodzinie?

Tak. Jak byłem w niewoli dostałem dwa listy od rodziców z Polski, które zatrzymałem jako pamiątkę. Na listach jest napisane Kriegsgefangenen Post , to znaczy „poczta jeńców wojennych”. Już wiedziałem, że przeżyli Powstanie. Potem długi czas nie, aż w końcu się skontaktowaliśmy jak byliśmy w Anglii.

  • Reszta rodziny pozostała w Polsce?

Rodzice moi i dalsza rodzina. Mój brat i ja wylądowaliśmy w Anglii. Potem zrobiło się maturę i okazało się, że dużo warta nie jest, bo chcieliśmy iść na studia, a trzeba było mieć angielską maturę. A myśmy zrobili polską maturę, bo mówiono „To tylko rok i trzecia wojna światowa, wracamy do Polski wszyscy razem ze sztandarami.” I tak dalej. I okazało się, że musieliśmy robić angielską maturę, żeby się dostać na uniwersytet w Anglii. Ale pomogły nam polskie organizacje. Był tak zwany Komitet Wychowania Młodych Ludzi w Anglii. Trzeba było zdawać angielski, dostaliśmy stypendium.

  • Ale ciągle byliście jakoś zorganizowani? Jeszcze sam pan nie stanowił o swoim losie?

Po zdaniu matury już byłem zupełnie na swoim.

  • Jak się pan utrzymywał?

Przyjechałem do Londynu i zacząłem pracować jako pomywacz w restauracji.

  • Dość daleka droga.

Wieczorami przygotowywałem się na konkursowy egzamin na uniwersytet polski, Polish University College . Trzeba było zdać egzamin konkursowy. Jakoś zdałem ten egzamin, co nie było łatwe. Było dziewięćdziesiąt miejsc, a czterysta pięćdziesiąt ochotników. Rozpocząłem studia najpierw na polskim [uniwersytecie]. Potem ten polski uniwersytet skasowali, połączyli go z brytyjską politechniką. Zdałem chemię. Muszę się tym razem pochwalić, że na ostatnim roku było nas pięćdziesięciu, w tym pięciu Polaków i czterdziestu pięciu Anglików. Ja byłem jeden, który dostałem summa cum laude.

  • Rzeczywiście ma się pan czym pochwalić. Czy utrzymywał pan kontakt ze swoim środowiskiem czy dopiero później?

Bardzo później. Wtedy to do pewnego stopnia była walka o życie tutaj. Żeby nie zostać zupełnie na szarym końcu, byłem w środowisku angielskim, które było zawsze trochę sztywno nastawione do cudzoziemców. Jedynym wyjściem było osiągnąć coś. Potem z takim wynikiem mogłem bardzo łatwo dostać pracę, z początku w instytutach chemicznych, potem zdecydowałem się, że będę wykładał. I wykładałem, zrobiłem doktorat. […]

  • Bardzo panu dziękujemy za naprawdę duży wkład w wiedzę o Powstaniu.

To jest taki bardziej osobisty, bo wielką historię pomijam, ale tę każdy zna.

  • Uczestnicy Powstania sami stworzyli historię, a ci, którzy ją interpretują, lepiej niech zostawią to tym, którzy w niej sami uczestniczyli.

Było się, przeżyło się trochę. Jakoś jednak człowiek po tym wszystkim się wydźwignął. Praca tutaj naukowa, jestem żonaty z Polką, moje dzieci jeszcze mówią po polsku. Nawet mój syn swoje czterdzieste urodziny rok temu obchodził w Krakowie i w Warszawie z grupą swoich angielskich przyjaciół. Bardzo wszystkim smakowała wódka.



Londyn, 1 stycznia 2006 roku
Rozmowę prowadziła Iwona Brandt
Andrzej Kazimierz Sławiński Pseudonim: „Włodek” Stopień: strzelec Formacja: Zgrupowanie „Bartkiewicz”, II Korpus Dzielnica: Śródmieście Północne Zobacz biogram

Zobacz także

Nasz newsletter