Andrzej Składanek

Archiwum Historii Mówionej

Nazywam się Andrzej Składanek, urodziłem się w 1938 roku w Warszawie. Z tym że niemal od razu przenieśliśmy się do willi w Józefowie, zresztą zakupionej na okazję moich narodzin, i w tej willi przebywałem chyba rok lub dwa. Tam zresztą mam wspomnienia – po pierwsze, w ogóle pierwsze zapamiętane wspomnienie z mojego życia, a po drugie, pierwsze zetknięcie się z okupantem. To pierwsze wspomnienie to są wspaniałe śliwki, których usiłowałem dotknąć, będąc na rękach niani. A jeśli idzie o drugie wspomnienie, już bardziej przykre, to była taka sytuacja, że pod furtkę naszą zajechał jakiś motocykl niemiecki, chyba z wojskowymi, a również z jakimś cywilem w płaszczu skórzanym, który chyba wywołał naszego szpica, białego, pięknego szpica, głupiego zresztą, jak wszystkie szpice, o imieniu Misiek. Otworzył furtkę i zabrał naszego Miśka i potem się już z nim nie spotkaliśmy, więc to był pierwszy akt gwałtu ze strony okupanta, jaki ja osobiście przeżyłem.
 
  • Proszę opowiedzieć o swoich rodzicach.

Ojciec był...
 
  • Może najpierw imiona.

Dobrze. Ojciec, Julian, był aktorem po szkole aktorskiej, (to była Państwowa Szkoła Dramatyczna [lub Państwowy Instytut Sztuki Teatralnej – od 1932 roku]) w Warszawie. Był aktorem występującym w teatrach miejskich we Lwowie i również w teatrach miejskich w Łodzi. Dopiero po wojnie przeniósł się do Warszawy, to znaczy jeśli chodzi o jego życie artystyczne, bo [już wcześniej] mieszkał w Warszawie. Matka natomiast pochodziła z rodziny drukarskiej. Jej ojciec, Kazimierz Kopytowski, był właścicielem Drukarni Artystycznej mieszczącej się na ulicy Nowy Świat 47, a jej matka, Helena Petrykowska, pochodziła z zasiedziałej, mieszczańskiej rodziny warszawskiej. Wśród naszych antenatów przejawiają się jeszcze takie nazwiska jak Białowąsowie, Majowie. Wiadomo, że gdzieś w okolicach przełomu osiemnastego i dziewiętnastego wieku, a na pewno w dziewiętnastym wieku, mieli jakieś posiadłości w okolicach Młynarskiej, nomen omen były to ponoć jakieś młyny, a także posiadali dwie kamienice w Rynku Starego Miasta. Była to dosyć zasobna rodzina, niestety drukarnia została zrujnowana całkowicie już w trzydziestym dziewiątym roku, tak że nic z tego w ogóle już nie pamiętam. Nawet nie widziałem, jak wyglądały ruiny, bo nie kojarzyłem tego sobie zupełnie. To [tyle], jeśli idzie o moich antenatów.
Chciałem teraz jeszcze powiedzieć o tym, że w roku chyba czterdziestym pierwszym rodzice rozstali się ze sobą i willa została sprzedana, a ja zostałem z mamą i przeniosłem się na ulicę Szopena 19 mieszkania 13. Tutaj jest właśnie dosyć ciekawa historia, że [nazwa ulicy] Chopina była pisana tak, jak zresztą przed wojną, przez [„sz”, „e” zamiast „i”], bez imienia, i to spowodowało, że Niemcy nie kojarzyli tego z nazwiskiem Fryderyka Chopina, który był zakazany, włącznie ze swoją muzyką, i ta ulica po prostu została przez całą okupację jako ulica Szopena. [Nowe mieszkanie] to był dosyć obszerny lokal: […] trzy pokoje w amfiladzie. Pamiętam też różne rzeczy z tamtego [okresu], to są drobiazgi, które dziecku rzucały się w oczy. Na przykład takie trzy obrazki tak zwanych bonzów. Myśmy nazywali ich „bonzami” nie ze względu na jakąś łączność z buddyzmem, tylko po prostu tak łatwiej nam to wychodziło. Zresztą to nie był bonza, tylko bonzo, każdy z nich był bonzo i to były bardzo śmieszne obrazki, trochę w stylu Disneya, w każdym razie to towarzysze mojego dzieciństwa. W kuchni natomiast w takiej skrzyneczce stał żur, żur Strójwąsa. Żur w postaci zupy w proszku w torebce kolorowej, gdzie występował wąsaty szlachcic, a także kogut, chyba że pomyliłem tego koguta z jeszcze innym produktem przedwojennego przemysłu spożywczego lub farmaceutycznego, bo też były proszki z kogutkiem, ale to chyba jeszcze inna sprawa.
 
  • Czy miał pan rodzeństwo?

Nie, jestem jedynakiem, co bardzo źle się odbiło na moim charakterze, na moim przeżywaniu, tak jakoś. No przede wszystkim byłem rozpieszczony i wydelikacony, bardzo jakiś taki nadwrażliwy […].
 
  • Proszę powiedzieć, z czego mama utrzymywała siebie i pana w czasie okupacji?

No więc przypuszczam, że ponieważ jakieś resztki tej drukarni w postaci jednej czy drugiej maszyny, tak zwanej pedałówki na przykład, bardzo prostej, niewielkiej maszyny, egzystowały jeszcze i tam pracownicy prawdopodobnie działali, już nie w tym lokalu i może coś z tego mogło skapnąć do budżetu naszej rodziny. Poza tym druga rzecz to były zapewne jeszcze jakieś pieniądze ze sprzedaży willi, a poza tym mama [posiadała] […] lokal na Tamce, warsztaty tkackie, na których zresztą sama tkała. Pamiętam, byłem w tych warsztatach, bardzo mi się podobał ruch czółenka i szelest, jaki to wywoływało. Pamiętam też jeszcze po wojnie wyroby mamy jeszcze gdzieś widocznie przechowane, nie wiem, może u babci, jakiś taki płaszcz z samodziału zrobiony chyba właśnie przez samą mamę.
Ale to nie była cała działalność mojej mamy, ponieważ w czasie konspiracji, w roku […] chyba czterdziestym trzecim nawiązała kontakt – poprzez swoją koleżankę – z Armią Krajową i była czymś w rodzaju „składnicy meldunkowej” czy też archiwistki. Był to Oddział II [Sztabu] Armii Krajowej, tam były sekcje zwane biurami, [między innymi Biuro Studiów Wywiadu Przemysłowego Oddziału II KG ZWZ/AK]. […] I po prostu spływały do niej meldunki [z terenu Polski, ale także Czechosłowacji i Ukrainy], które ona przechowywała […] w skrytce w którymś ze stoliczków. Żeby było lepiej, miała dokwaterowanego jakiegoś oficera Niemca [o nazwisku Schultz], co z jednej strony stanowiło niebezpieczeństwo, a z drugiej idealną [przykrywką], bo jak wiadomo, najciemniej jest pod latarnią i nikt z niemieckich służb odpowiedzialnych za śledzenie i wykrywanie konspiracyjnych lokali nie podejrzewał, że tam gdzie mieszka oficer niemiecki, jest jednocześnie skrytka archiwalna. To przechodziło później [wyżej, przez łączniki]. Nie wiem, czy mama miała to porządkować, bo na pewno chyba nie przepisywać, bo na to już warunków nie było, i to […] potem szło do Londynu – po zmikrofilmowaniu. [Drugiego lub trzeciego dnia Powstania mama zgłosiła się do Komendy Placu Śródmieście Południe – Marszałkowska 85 w oficynie – wraz z koleżanką zwaną Myszką (Michalina Wróblewska) i została przydzielona jako łączniczka do majora Kazimierza Wołłk-Kraszewskiego, pierwszego zastępcy dowódcy Wojskowej Służby Ochrony Powstania (WSOP), przedwojennego oficera służby stałej artylerii. We wrześniu, mama przeszła do Śródmieścia Północ i została łączniczką pułkownika „Tunguza” Józefa Zawiślaka. Po powrocie oddziałów ze Starówki mam spotkała majora Gustawa Billewicza „Sosnę”, jej znajomego sprzed wojny. „Sosna” zginął w Śródmieściu w połowie września. Mama zaniosła do matki „Sosny” wiadomość o jego śmierci – tekst dopisany przez rozmówcę, nieobecny w nagraniu wideo]. Zresztą opisane to jest dokładnie w kilku publikacjach, które mogę [przytoczyć] […] […] Kiedy ona podjęła tę działalność, to ja jednak zostałem przekazany ojcu, prawdopodobnie z tego właśnie względu. Są jeszcze inne wersje, o których wolałbym nie mówić, że z tego powodu czy z innych powodów zostałem przekazany pod opiekę ojca.
Ojciec z kolei, nie grał w żadnych teatrach, ani nie występował w kawiarniach, ani nic takiego z tej swojej działalności artystycznej nie prowadził. Natomiast zatrudniony był jako subiekt albo sprzedawca, krótko mówiąc, w sklepie swego brata, mego stryja Klemensa, który prowadził [przed wojną] też dwutorową działalność, bo z jednej strony był fotografikiem, może niezbyt znanym, ale dosyć szczególnym, bo stosował szlachetne techniki i takie tradycyjne, dawne techniki, na przykład przetłok, bromolej, i to były już mocno zaawansowane fotografie, jeśli idzie o ich przetworzenie. One były bliżej obrazu niż fotografii. Wydawało się, że to jest raczej malarstwo niż właśnie fotografia. Tak że to były ciekawe prace, część z nich udało mi się odzyskać dzięki zupełnie niesamowitej życzliwości niejakiego pana Andrzeja Sutherlanda, który był synem bardzo znanego i popularnego krytyka fotograficznego sprzed wojny, z którym osobiście nie udało mi się spotkać, natomiast [od] syna dostałem tak, ot po prostu, szereg prac stryjka, co dla mnie jest zupełnie [nadzwyczajne], bo one mają swoją wartość [materialną], natomiast on tak z dobrego serca mi je przekazał. Bardzo, bardzo mu jestem za to wdzięczny. Stryjek również był kolekcjonerem, przeważnie malarstwa. Zresztą miał znajomości w środowisku malarskim i część prac, które wisiały u niego na ścianach, były właśnie tego pochodzenia. Oczywiście wszystko to, prawie wszystko, zostało zniszczone w czasie Powstania. Mieszkał na ulicy Moniuszki 7, niemal naprzeciwko „Adrii”. Z kolei to [mieszkanie] było wspaniale wyposażone […] z owalnym stołowym i z jego meblami robionymi właśnie przez [stryja]. One były intarsjowane , inkrustowane, więc był znanym ebenistą, jak się określa ten rodzaj zawodu, i był właśnie specem, [choć] specem to brzydkie słowo, był mistrzem od meblarstwa artystycznego i nawet jakieś historyczne [rekonstrukcje] robił, nie wiem, na zlecenie Zamku czy na zlecenie rządu […] przy jakichś okazjach. W tymże mieszkaniu bywaliśmy z ojcem, kiedy właśnie ojciec był zatrudniony w sklepie [stryja, oferującym konfekcję męską].
I [stamtąd] też mam szereg wspomnień, takich i miłych, i niemiłych. Przede wszystkim stryj był człowiekiem […] trzymających się ziemi, więc nie było żadnego rozczulania się specjalnie, natomiast […] stryjenka usiłowała mnie przede wszystkim dokarmić ohydnym szpinakiem. Dla mnie ohydnym, bo zapewne był bardzo smaczny, no i znienawidzonym przeze mnie kotletem wieprzowym, który miały jeszcze jakieś kości czy ścięgna. I to było dla mnie w ogóle nie do zniesienia. Natomiast to świadczy o tym, że jednak w tych trudnych warunkach okupacji takie dziecko jak ja było [odpowiednio] karmione, i to dziecko znajdujące się też w takim właśnie środowisku, a nie innym, bo nie sądzę, żeby wszyscy jedynacy mieli takie szanse jak ja. Poza tym były tam wspaniałe z kolei cukierki „pszczółki”, dziś już zapomniane, a także cukierki ślazowe. To też już mało kto pamięta i wydaje mi się, że to też charakterystyczne było dla [mojego dzieciństwa]. Mieszkał tam [też] ksiądz profesor, tajemnicza dla mnie postać, jakiś duchowny, prawdopodobnie ktoś z rodziny […] stryjenki. Miał swój osobny gabinet czy pokój i jedno, co było wiadome o nim, to że nie wolno mu przeszkadzać. Ukrywały się też w jego pokoju czasami kupowane wcześniej prezenty z okazji świąt czy z okazji urodzin i tym bardziej w tych okresach nie wolno mi było wchodzić do księdza profesora. Zresztą wiem, że kiedyś byliśmy na takich zakupach u Braci Jabłkowskich chyba na najwyższym piętrze. Była wspaniała, przeszklona winda, którą się jechało, wspaniałe szerokie, drewniane schody prowadzące do królestwa jak z baśni, bo to przecież był sklep z zabawkami. I wiem też, że tam kupowano różne [zabawki], między innymi hulajnogę, więc byłem święcie przekonany, że ta hulajnoga jest dla mnie, no bo dla kogóż by innego, i powiedziano mi od razu: „Nie, ta hulajnoga nie jest dla ciebie”. Oczywiście ja uważałem, że to jest tylko takie mydlenie oczu, żebym ja nie cieszył się z góry, ale w momencie świąt okazało się, że jednak faktycznie wśród moich prezentów hulajnogi nie było. To są te wszystkie [drobne sprawy, które wypełniały moje dzieciństwo].
 
  • Jakie inne prezenty pan zapamiętał na Boże Narodzenie czy urodziny?

Zapamiętałem bardzo dobrze rowerek dziecięcy na trzech kółkach, [który dostałem] na Boże Narodzenie. To z kolei było na ulicy Szpitalnej, gdzie jeszcze mieszkałem u mamy, ale razem z ojcem mama urządzała takie święta jak na przykład Boże Narodzenie. Pamiętam, że nosiłem tam bombki, ogromne bombki, których nigdy ani przedtem, ani potem tej wielkości nie widziałem. Może potem widziałem, ale dla dziecka to były ogromne bombki. Pamiętam, że tych bombek było kilka, i że ja je przenosiłem z jednego pokoju do drugiego, i mniej więcej, nie wiem, jakieś dwie trzecie tej ilości rozbiłem, potykając się na progu za każdym razem konsekwentnie, ale żeby było jeszcze smutniej, to na moim rowerku usiadł pan Mieczysław Milecki, kolega ojca z aktorskich przygód i niestety rowerek tego nie wytrzymał, i zgiął się w sposób niedający się już odgiąć. Bardzo długo potem miałem żal do pana Mieczysława Mileckiego, którego zresztą nie znałem, dopóki mi nie powiedziano, że: „Oto właśnie jest pan Mieczysław Milecki i on właśnie usiadł na twoim rowerku”. […] Zabawki były z reguły dosyć kosztowne i jakieś takie dosyć wymyślne. Wiem, że moje ulubione zabawki to były klocki architektoniczne, z których można było zbudować zamek, urząd, dom mieszkalny, wszystko, co się chciało. Poza tym miałem jeszcze tramwaj, którego obrazek widziałem dzisiaj, jadąc tutaj na spotkanie, bo Warszawskie Tramwaje ogłaszają, że mają szereg tramwajów o historycznym rodowodzie do wynajęcia i jeden z tych tramwajów wyglądał dokładnie tak jak mój tramwaj. Poza tym miałem jeszcze jakiś misie, jednego z nich, […] takiego ulubionego, zabrałem ze sobą w wędrówkę, tułaczkę już po Powstaniu. Miałem rewolwer, ale tego nie pozwolono mi zabrać (jeszcze do tego wrócę).
W mieszkaniu na Miedzianej, u taty, zapoznałem się również z książkami. Jestem z wykształcenia bibliotekarzem, więc to jest o tyle dla mnie istotne, że pierwszy raz miałem w ręku książkę, którą mogłem namacalnie, że tak powiem, spenetrować. Była to opowieść o byczku Fernando, teraz też już prawie zapomniana, chociaż parę lat temu widziałem jakiś egzemplarz nowowydany, nie wiem, czy u nas, czy za granicą, tej książki. Były też inne książki, mianowicie książka, na której nauczyłem się czytać. To może być niewiarygodne, bo jako sześciolatek i nieuczony, tylko sam z siebie nauczyłem się, po prostu nauczyłem się czytać. Były to „Przygody Guliwera”. Zresztą jako mądrzejszy oczywiście od wszystkich innych spierałem się z moim tatą, że zrobiono tam błąd, bo piszą „anglikański”. Nie pisze się „anglikański”, tylko pisze się „angielski” i to uważałem, prawda, za swoje odkrycie. Natomiast jest to w pewnym sensie też dowód, że tę książkę przewertowałem, przeczytałem ją jakoś. Leżałem wtedy chory, miałem dużo czasu i jakoś poskładałem do tak zwanej kupy literki i bardziej lub mniej płynnie udawało mi się czytać. Były potem również książki patriotyczne, takie jak historia Berka Joselewicza pod Kockiem, jakieś inne jeszcze, już nie pamiętam w tej chwili autorów. W każdym razie ojcu udało się tego „Berka Joselewicza” kupić gdzieś w jakiejś księgarni, to znaczy „chodziły” tam jednak, był ten drugi obieg. Ojciec chyba specjalnie nie miał żadnego znajomego księgarza, a jednak te książki udawało mu się kupić, więc to musiało być dość popularne wśród społeczeństwa warszawskiego, że takie książki udawało się nabyć, takie czy podobne.
 
  • Czy to oznacza, że kiedy tato szedł codziennie do pracy, to zostawał pan sam z książkami?

A nie, nie, to było inaczej. Odbywaliśmy z ojcem piesze wędrówki do sklepu na Szpitalną, to były wspaniałe chwile. Pamiętam z tego na przykład, [że] to były głównie dwie trasy: albo szliśmy Miedzianą do Pańskiej i Pańską potem już gdzieś w okolice Sienkiewicza i tam mijaliśmy dom „Pod Orłami”... Dla mnie to było w ogóle przeżycie, kiedy pierwszy raz zobaczyłem te wspaniałe, potężne orły na szczycie filarów tego domu. (Dom zresztą był zajęty – być może i wtedy – przez bank, ale na pewno przez jakieś niemieckie władze). I to było cudowne wrażenie. Co ciekawsze, ten dom się zachował niemal zupełnie niezniszczony przez całe Powstanie. Z równym entuzjazmem mogłem się nim cieszyć już po Powstaniu, oglądając go po raz wtóry po całym tym piekle. I to była jedna rzecz, ta trasa. Albo [druga trasa]: chodziliśmy ulicą Twardą do Złotej, to znaczy kawałeczek ta naszą Miedzianą do Twardej, potem Złotą już wychodziliśmy niemal na Szpitalną, tak że to też była rzeczywiście wielokrotnie przebywana trasa, oczywiście jak była ładna pogoda. Tak też chodziłem [z gosposią] na przykład na zakupy do hal na placu Kazimierza.
 
  • Tą trasą chodził pan razem z tatą do jego pracy.

Do jego pracy, a mojej zabawy. Zresztą zaraz wrócę do tej zabawy, bo na Szpitalnej w sklepie [było mnóstwo atrakcji]. To był sklep z galanterią męską, ale także z tak zwaną ciężką odzieżą, która miała swoją przymierzalnię w takiej pakamerze usytuowanej w podziemiach sklepu, bardzo obszernej. […] [Były tam] lustra, wyposażenie było też z jakiejś tam brzozy syberyjskiej. No, stryj jako ten stolarz-artysta nie przepuścił, żeby nie urządzić czegoś bardzo stylowo i dosyć kosztownie, jeżeli tylko miał na to szanse. Ja buszowałem w pudłach z krawatami, z męskimi kalesonkami, poza tym były jeszcze wspaniałe rzeczy, dziś już też zupełnie zapomniane, na przykład męskie podwiązki, [a także] ich absolutna opozycja, chyba nowość w tamtym czasie, (dla mnie zresztą ta nazwa była bardzo tajemnicza i bardzo podniecająca), tak zwane selfiksy. Te selfiksy to po prostu z angielskiego self fix, czyli skarpetki […] niewymagające podwiązek, samodopasowujące się i samotrzymające się. Tak że to były też pewnego rodzaju moje zajęcia, przeszkadzanie wszystkim, komu się dało.
 
  • Czy była tam też odzież dziecięca?

Nie, nie. To była generalnie tylko konfekcja męska i te ciężkie rzeczy, jakieś palta. Nawet nie wiem, czy była odzież typu garnitury, marynarki. Tego raczej nie było, tylko właśnie [konfekcja] albo te palta. Tam w sklepie jeszcze oprócz stryja Klemensa, który był właścicielem i też coś w tym sklepie robił, nie wiem, czym się dokładnie zajmował, też może stał za ladą razem z ojcem, był niejaki pan Jerzy Schabowicz, […] wynaleziony przez stryja w pobliskim sklepie, też z jakąś modną galanterią. Po prostu stryj zauważył na wystawie bardzo zręcznie robione rysunki, takie bardzo atrakcyjne rysunki z modą właśnie i zainteresowało go, kto jest [autorem]. I okazało się, jak się poznali, że na tyle się zaprzyjaźnili, że stryj wziął go do swojego sklepu i w tym sklepie pan Schabowicz pełnił funkcje handlowe, to znaczy zajmował się chyba sprowadzaniem towaru... Zresztą – towar – mój Boże, to były jakieś resztki sprzed wojny albo tak zwane bezugsscheiny – [przydziały na talony, przeważnie na końcówki materiałów]. Wszystko to było bardzo lichego gatunku, niemniej jednak także potrzebne jako w ogóle jakieś okrycie.
 
  • Czy były tam też usługi typu przenicowanie płaszcza na drugą stronę?

Oj nie, to już nie ta klasa. To znaczy ewentualnie jakaś przeróbka typu: „Musimy przesunąć guzik, bo tu panu nieco się na brzuszku rozchodzi jesioneczka”, to zapewne taka rzecz była do zrobienia.
 
  • Dla bogatszej klienteli.

Sądzę, że na pewno tak, na pewno tak. Poza tym jeszcze stryj miał chyba dwa domy dalej, na Szpitalnej, […] więc na Szpitalnej chyba 8 miał sklep z porcelaną. Te jego zainteresowania handlowe wynikały z tego, że on jako fotografik musiał mieć po prostu jakieś pieniądze na życie i na swoje podróże. Każde wakacje spędzał we Włoszech i te Włochy stanowiły plener jego osiągnięć fotograficznych, bo wydobywał tam różne, bardzo interesujące (Włochy, Francja również) obiekty i to potem maltretował tym przetłokiem bromo lejowym, żeby wyszła zupełnie oryginalna kompozycja, oryginalne dzieło sztuki. Te wyprawy kosztowały go oczywiście duże pieniądze, dlatego musiał i prowadził i […] tę pracownię meblarską, i te sklepy, jeden z porcelaną, a drugi z konfekcją męską. Poza tym ta jego pracownia meblarska mieściła się niemal dokładnie naprzeciwko sklepu Szpitalna 4, bo na Szpitalnej 3. Do tej pory ten dom [jaki i Szpitalna 4], również istnieje: ma ogromne okna, imponujący balkon i tam w takich dużych pomieszczeniach stryj zajmował się […] pracami meblarskimi. Jedno, co mi na pewno zostało dokładnie w pamięci, to straszliwy zapach kleju stolarskiego czy też samych ingrediencji gotujących się, z których dopiero potem komponował się ten klej stolarski. Ale to było okropne, nie do zniesienia. Dziwiłem się, że stryj jest w stanie w ogóle pracować w takich [warunkach].
 
  • Gdzie stryj sprzedawał te meble, które robił?

Komuś na zamówienie, ponieważ to nie były meble tak wystawione, ot, kup pan sobie stoliczek, tylko prawdopodobnie wykonywał je na zamówienie.
 
  • Wykonywał je na zamówienie. A czy stryj był kawalerem?

Nie, stryj ożenił się z […] nieco ułomną [panią], chyba coś z łopatką miała stryjenka. To była panna pochodząca z Płocka, z rodziny aptekarskiej i zanim wyszła za stryjka pracowała również w aptece, bardzo słynnej aptece na ulicy Chmielnej (M. Malinowskiego). Typowe dla tej apteki było to, że wychodziła na chodnik tak, że częściowo ten fragment domu czy cały fronton domu […] był wysunięty nieco poza linię domów. […] Sam właściciel tej apteki dosyć słynny był. Potem stryjek już zabrał ją do siebie i właśnie na Moniuszki mieszkali. Przedtem, zdaje się, mieszkali gdzie indziej, też za jakieś bajońskie pieniądze – [trzysta, czterysta złotych]. Opowiadał mi to właśnie pan Jerzy Schabowicz, już po wojnie, z którym utrzymywałem kontakty tuż po wojnie, kiedy […] byliśmy w różnych […] rodzinno-handlowych interesach na Szpitalnej, a potem [po latach] po prostu przypomniał mi się. To ciekawe, że jako dziecko zapamiętałem imię i nazwisko Schabowicz (może to dlatego, że jakoś dziwne wydawało mi się to nazwisko), w każdym razie potem zajrzałem po prostu do książki telefonicznej, zadzwoniłem i okazało się, że to jest tenże sam pan Schabowicz. Umówiliśmy się i od tej pory już zaczęły się opowieści, które mam zresztą spisane chyba gdzie indziej, dotyczące pana Schabowicza. On powinien być na pewno w kartotekach Muzeum Powstania, jako że […] był odznaczony krzyżem Virtuti Militari [za Powstanie], więc niewątpliwie powinien być. Jest […] w Encyklopedii Powstania Warszawskiego. On z kolei, tak jak ja rozumiem, był chyba jednym jedynym, a może jednym z kilku, jeżeli nie liczyć dział czołgów zdobytych przez „Zośkę” na Okopowej, bo tam były dwa czołgi wzięte przez żołnierzy „Zośki” i były użyte w walce [o „Gęsiówkę”, którzy w Powstaniu strzelali] […] z działa. [On strzelał z] przeciwpancernego [działka] kaliber 50 milimetrów, które to działko zostało zdobyte na Stawkach razem z […] ciągnikiem transportowym, gdzie było sporo naboi. Niestety nie były to naboje przeciwpancerne, tylko jakieś takiej lżejszej, że tak powiem, konduity. I strzelał z tego działka dosyć chytrze, bo w momencie kiedy szła tyraliera niemiecka (no może nie tyraliera, bo to w czasach napoleońskich tyralierami chodziło się do ataku), kiedy szli Niemcy, kiedy był atak, to strzelanie z działka do tego rodzaju sylwetek było trochę bezsensowne, bo nawet jeżeli się trafiło już tego nieszczęśnika, to tylko jednego. Natomiast chodziło o to, że to było działko, więc powinno [przynosić większe sukcesy]. I „Jur”, bo taki miał pseudonim, strzelał przed tę linię idących Niemców w bruk, (te kostki brukowe leżą do tej pory na Nalewkach, tuż przy ogrodzie Krasińskich). [Uzyskiwał w ten sposób odłamki pocisku oraz odłupane fragmenty bruku, które raziły nieprzyjaciela nie gorzej niż odłamki. Jerzy] […] stacjonował ze swoim oddziałem „Chrobry I” w pasażu Simonsa […] [Ostatniego dnia przed opuszczeniem Starówki kanałami, nastąpił potężny nalot na Pasaż Simonsa. Duża część oddziałów (ponad dwieście osób) znajdowała się na kwaterach w Pasażu. Ponieważ budynek ten był zbudowany ze zbrojonego betonu, bomby nie rozbijały konstrukcji budynku, tylko pozwalały stropy i niektóre ściany. Dwieście osób znalazło śmierć pod gruzami, które nie sposób było usunąć. „Jur” na szczęście był na zewnątrz podczas tej tragedii. Ruiny zostały do dziś, tam oni leżą – tekst dopisany przez rozmówcę, nieobecny w nagraniu wideo]. Tak że Jerzy też miał swój bojowy szlak dosyć bogaty w wydarzenia. Potem przeszedł do Śródmieścia i […] walczył na ulicy Widok.
 
  • Wróćmy może do okupacji.

Właśnie, bo rozgadałem się, a muszę wrócić.
 
  • Mówił pan o stryjence.

Stryjenka potem nie zajmowała się niczym innym poza gospodarstwem domowym na Moniuszki, [pewnie z gosposią]. Już swoją farmaceutyczną działalność zawiesiła i właściwie to [niewiele pamiętam], po za tą jej serdecznością, jak dla mnie trochę zbyt bogatą, bo to namawianie mnie do tego jedzenia, to było trochę za dużo... Aha, była tam jeszcze wspaniała huśtawka, którą chyba stryjek [sam] zawiesił gdzieś tam w którejś futrynie drzwi i ja mogłem tam sobie szaleć na tej huśtawce, ale to właściwie tyle, jeśli idzie o samych [stryjostwo]. Aha, można jeszcze dokończyć, że podczas Powstania – […] żeby już zakończyć temat ulicy Moniuszki – było bombardowanie i zaczął płonąć cały dom, i zaczęły palić się również i zbiory stryjka, właśnie te obrazy. Wiem, że mama moja jakimś sposobem znalazła się [tam], wezwana widocznie, ale nie wiem jak, przez stryjka czy przez ojca, pomagała też wynosić te obrazy i część z nich ocalała. Potem widziałem jeszcze te obrazy, niektóre z nich widziałem u ojca w jego powojennym mieszkaniu, tak że część tego została uratowana. [Po spaleniu Moniuszki stryjostwo przenieśli się do sklepu i zamieszkali w podziemnej pakamerze. Stryjostwo zginęli 4 września w opisanej pakamerze od bomby, która uderzyła w dom Moniuszki 8. Dom się zawalił, a fala uderzeniowa poszła po piwnicach sąsiednich domów. Kiedy ich znaleziono, leżeli po prostu na tapczanie nietknięci, tylko przysypani białym pyłem – tekst dopisany przez rozmówcę, nieobecny w nagraniu wideo]. To właściwie tyle o samym stryjku i o tym temacie.
 
  • Jeszcze jeżeli chodzi o wędrówki, te cudowne wędrówki z tatą, czy zdarzało się, że był pan świadkiem jakichś historii?

Owszem, bywałem świadkiem historii, może nie bezpośrednio, [raczej] pozostałości po pewnym wydarzeniu, ale nie tylko. Na przykład pewnego dnia już blisko naszej Miedzianej znalazłem leżący pod ścianą domu jakiś dziwny pocisk. Pociskiem ja nazywam tutaj sam ten, że tak powiem [czubek], nie całość z łuską i materiałem wybuchowym, tylko ten [element], który jest wyrzucany z urządzenia strzelającego. Był bardzo dziwny, był o wiele większy niż pociski karabinowe, wydawało mi się też, że miał jakiś taki podcięty kształt, ale to może być moja fantazja. W każdym bądź razie pytałem ojca, z czego, od czego, z jakiego urządzenia mógł zostać wystrzelony. Ojciec się nie orientował, co mnie bardzo zresztą rozczarowało, skoro był podporucznikiem, wprawdzie podporucznikiem rezerwy, więc postanowiłem – ponieważ u nas na Miedzianej był w tej samej bramie komisariat, 4. komisariat policji państwowej […] – dowiedzieć się [czegoś] od komendanta czy któregoś z policjantów. Ojciec [przestrzegał mnie]: „Słuchaj, zabiorą ci to”. Ja uważałem, że niby dlaczego mieli mi to zabrać. To już nie jest groźne, to już zostało wystrzelone, nic z tego nie będzie. Dlaczego by mieli mi to zabrać? Niestety ojciec miał rację. Po pierwsze, nie dowiedziałem się, z czego to zostało wystrzelone, po drugie, zostało mi to zabrane.
Aha, jeszcze w związku z tym naszym komisariatem. Dosyć często było słychać jakieś wrzaski, kłótnie, awantury czy to na podwórzu, czy jeszcze w bramie. Nie wiadomo, czy to chodziło tylko o samych tak zwanych drobnych pijaczków, czy też chodziło tu o jakieś [poważniejsze sprawy]. Zawsze wiadomo, że aresztowani lubią się awanturować z aresztującymi, i może to były tego rodzaju zdarzenia. To tylko [pamiętam] takie akustyczne [wrażenia]. Ale raz zajechała jakaś „buda”, wyskoczyli z niej żandarmi, poszedł rozkaz po ulicy, że nie wolno wyglądać przez okna. Ojciec tam jakoś boczkiem, boczkiem [zerkał] zza firanki. Po drugiej stronie zobaczył stojący rząd żandarmów z bronią gotową do strzału, patrzących też w okna, czy ktoś się nie wychyla czy też w ogóle nie wygląda. I tam dużo było jeszcze jakichś okrzyków po niemiecku typu rozkazy, prawda. Potem kogoś chyba wyprowadzono z tego aresztu i załadowano na tę ciężarówkę. Żandarmi też wsiedli i wszyscy odjechali. Po czym – tu już nie wiem, czy to jest bajka, którą mi opowiedziano, czy to jest [prawda] – po pół godzinie podobno zajechała znowu podobna ciężarówka, podobnie żandarmi wysypali się z niej, podobne poszły rozkazy, z tym że przyjechali za późno, bo ten pierwszy oddział po prostu przyjechał […] swoich aresztantów, swoich kolegów, swoich żołnierzy.
 
  • Który to mógł być rok?

Czterdziesty drugi, trzeci, a może i później. Trudno powiedzieć […] w każdym razie wiem, że to była raczej taka jesienna pora, w czterdziestym drugim może byłbym za mały na to [by pamiętać], czterdziesty trzeci mógł być. W każdym bądź razie takie były przygody. A jeszcze na schodach [krew]. Myśmy mieszkali na pierwszym piętrze. Jak się wchodziło od bramy, to się [skręciło] w lewą klatkę schodową i na pierwsze piętro. Kiedyś […] z kimś wracałem, ale sam to zauważyłem i pobiegłem wyżej, na następne piętro, dokąd prowadziła strużka krwi. I na tym piętrze w pewnym miejscu było trochę więcej tej krwi, a potem ślady się już urywały, więc nie wiem, co się stało, jak to było, czy to był ktoś postrzelony przez tych naszych policjantów (naszych, to znaczy granatowych policjantów), czy też to był ktoś [ranny z zewnątrz] No nie wiem, co mogło się [wydarzyć] […]. I czy go tam potem złapali i zabrali, też trudno powiedzieć. Zresztą podobną strużkę krwi widziałem właśnie z ojcem idąc jakimś skwerem. Mnie się wydawało, że to było na Powiślu czy w okolicach Powiśla. Przez taką właśnie ścieżkę żwirową czy też ziemną szła ścieżka kropel krwi i w pewnych miejscach [były] trochę większe kałuże krwi. Widocznie tam ten ktoś odpoczywał czy zatrzymywał się na moment i potem dalej się ciągnęła [strużka] i też w pewnym miejscu było znacznie więcej krwi i też ścieżka się urwała, ta ścieżka krwi. I co dalej się z nim stało, nie wiemy, ale w każdym razie to było dla mnie ogromne przeżycie. W każdym zresztą wypadku ja to przeżywałem jako straszną tajemnicę, której nie mogę rozwiązać. Stało się coś strasznego, nie wiem, co się stało, i to było takie owiane mgłą, takiej niedopowiedzianej, niewyjaśnionej sprawy. Tak że to były dla mnie mocne, mocne przeżycia.
I chyba również tego samego [dnia] jako dalszy ciąg tej historii okazało się, że jest w okolicy jakiś taki niezdrowy ruch ludzi, tam biegają w lewo, w prawo, podobno łapanka. […] Ojciec zdawał sobie sprawę z tego, że ze mną, jako takim pięcioletnim szkrabem, będzie miał duże kłopoty, żeby się przedostać, przemknąć się gdzieś tam do siebie, do Śródmieścia i po prostu zapukał do pierwszych lepszych drzwi. Otworzyło mu jakieś starsze małżeństwo chyba, on wytłumaczył, jaka jest sytuacja, i poprosił, żeby mnie przenocowali. Dla mnie to też był trochę szok, bo nagle zostaję z obcymi ludźmi, ale jednak nie było wyjścia, żeby się nie zgodzić. Zresztą chyba się nie opierałem ani nie płakałem. Następnego dnia ojciec mnie odebrał całego i zdrowego. Więc to jest też charakterystyczne dla postawy ludzi Warszawy, jak oni jednak wzajemnie sobie pomagali.
A jeszcze jeden taki [przykład], jak Warszawa honor miała, to chciałem jeszcze opowiedzieć z czasów, kiedy byłem z mamą na Szopena. Tam bardzo często chodziliśmy do parku Ujazdowskiego, bawiłem się koło takiej fontanny, która też stoi do dzisiaj, można ją zobaczyć. (Dla mnie to jest ogromne przeżycie, kiedy spotykam jakieś fragmenty mojego własnego życia w postaci kamiennej fontanny czy czegokolwiek innego, ale nie o tym chciałem mówić). Bawiąc się tam przy tej fontannie, nagle zostałem zaskoczony przez niemieckiego oficera, który częstował mnie cukierkami. Więc to dla mnie było już za dużo. „Jak to, to taki szkop będzie mnie cukierkami częstował”. Powiedziałem zdecydowanie „Nie”, odwróciłem się i podszedłem do mamy. I to jest honor Warszawy, o którym chciałem powiedzieć, że Warszawa miała swój honor. […]
Aha, jeszcze na Miedzianej razem z ojcem kleiliśmy łódź podwodną. To była taka wycinanka, kupowało się na grubym kartonie narysowaną łódź podwodną z odpowiednimi miejscami, gdzie trzeba było zrobić załamanie, skleić to, i to pięknie potem zostało wypokostowane, zostały dołożone z nici takie relingi i w ogóle to była bomba. Niezatapialna łódź w ogóle, wspaniała rzecz, która pływała w naszej wannie. Obaj z ojcem byliśmy dumni, że jednak zrobiliśmy coś, co wspomaga niejako polskie wojsko. Mamy łódź podwodną, to była jedna rzecz. Druga rzecz to była, że okazuje się, że złoto czasami można znaleźć w bardzo nieciekawych miejscach. Na przykład kiedyś idąc do ubikacji, spojrzałem w dół, w tę miskę klozetową, i na dole zobaczyłem złote monety. Złote się one okazały nie być, natomiast były, nie wiem dlaczego i nie wiem przez kogo i jakim cudem, wysypane do tej miski klozetowej, groszaki przedwojenne. Prosto chyba z mennicy, bo były we wspaniałym stanie. Nie wiem, kto wyciągnął te monety z tego miejsca, czy nasza służąca, bo to jak zwykle wszędzie była jakaś gosposia, czy ja sam się podjąłem tej mało przyjemnej sprawy. W każdym razie to był początek moich pasji kolekcjonerskich, bo zacząłem w późnym wieku zbierać monety, a jeszcze wcześniej to były te właśnie pociski, czyli czubki. To była niesamowita pasja i o tym będzie też mowa, kiedy dojdziemy już do Powstania.
  • Proszę opowiedzieć o gosposi, czy ona była przez cały okres okupacji?

Tak, one się zmieniały. To znaczy tak, u mamy chyba nie było gosposi w ogóle. Mama, nie wiem, z racji tego, że ten Niemiec tam kwaterował, to nie wiem, czy by się w ogóle zgodził na tę gosposię, czy mama by chciała. Raczej myślę, że nie, bo ona patrzyłaby mamie na ręce, więc nawet nieświadomie mogła by coś zdradzić o tym archiwum. A jeszcze wracając do osłony, jaką stanowił ten oficer niemiecki – słuchano u mamy radia. W pewnym momencie ten oficer niespodziewanie przyszedł do domu. „Proszę pani, co tu się dzieje? Tutaj gra radio”. A mama mówi: „Przecież proszę pana, panie kapitanie, jakie radio? Tutaj przecież naokoło mieszkają Niemcy albo folksdojcze. Przecież oni mają prawo mieć radio, to pewnie pan słyszy to radio”. I tym sposobem wyłgała się od tego.
Tam jeszcze do mamy przychodziła chyba […] koleżanka, która mieszkała na Koszykowej. Dzielił właściwie te dwa domy tylko mur przez podwórko, ale ona nie przechodziła przez ten mur, tylko chodziła naokoło. I tam [na Koszykowej] one opiekowały się obie jakimś chyba zbiegłym z getta Żydem, […] chłopcem kilkunastoletnim […], nazywały go Maryś chyba. I to była jedna sytuacja, którą pamiętam. A druga to była taka, kiedy […] u tej koleżanki, którą ja zresztą nazywałem ciocią, a wszyscy ją nazywali Myszka, (miała na imię Michalina), to u tejże Myszki zbierało się czasem jakieś towarzystwo konspiracyjne i przypadkiem czy po prostu bezmyślnie postanowili wypróbować pistolet. Padł w każdym razie strzał w jej mieszkaniu, bez żadnych konsekwencji, nikt się tym nie zainteresował na szczęście.
Z kolei wracając do gosposi, u nas były na Miedzianej różne gosposie, a to pewnie z tego względu, że ojciec oczywiście nie mieszkał sam na Miedzianej, tylko z tak zwaną moją ciocią. To była pani, która była dentystką, wziętą dosyć dentystką, tak że tam masa klientów się przewijała. W tej chwili, śmiech na sali, nie jestem w stanie sobie przypomnieć jej […] nazwiska. Halina, to mogę uzupełnić, jeżeli to będzie [znaczące]. Ona w każdym razie pełniła rolę żony ojca i te służące były przez nią przyjmowane i zwalniane również. Z jakich przyczyn, dokładnie nie wiem, ale służące były też dosyć młode, wiem, że takie jakieś kilkunastoletnie potrafiły też być. Pamiętam, że siadywałem z taką służącą po ciemku w pokoju, kiedy już było po zmroku i paliła się albo karbidówka, albo lampka z akumulatora, o ile udało się gdzieś naładować ten akumulator, i wtedy ona mi opowiadała jakieś straszne bajki. Ja oczywiście te bajki opowiadałem z kolei rodzicom i rodzice chyba też uznali, że te bajki się nie nadają dla dzieci albo coś w tym rodzaju, tak że te służące też się zmieniały. Co się stało z ostatnią, czy wyszła razem z nami, czy wyjechała jeszcze przed Powstaniem, trudno powiedzieć. Bo […] w Powstanie chyba była, chyba jednak była...

  • Czy tata brał udział w konspiracji?

O ile wiem, nie. Czy stryjek, też nie wiem, chyba stryjek zdecydowanie nie. Z tej obsady, że tak powiem, sklepu na Szpitalnej to zdecydowanie brał [udział] „Jur”, czyli Jerzy Schabowicz. Ojciec dopiero po wybuchu Powstania zgłosił się samorzutnie do sztabu organizującego się dopiero oddziału. Zresztą akurat na naszym terenie, znaczy w tym kwartale mniej więcej Grzybowska, może nawet od Leszna do Alei Jerozolimskich z jednej strony, a od Towarowej do Marszałkowskiej trzeba powiedzieć, że panował dość duży może nie bałagan, ale organizacji, przynajmniej […] na pewno w pierwszych dniach Powstania. Te oddziałki tam się składały albo z osób, które dążyły gdzieś na swój punkt zborny i które nie zdążyły dojść, albo w grupach, albo pojedynczo, albo to były z kolei osoby tak jak mój ojciec, które nie miały żadnego rodowodu konspiracyjnego prawdopodobnie, tak jak mówię, albo to były większe oddziały, które też się zagubiły i też starały się lepić w jakieś większe konglomeraty. Opanował to na początek major „Lig” Leon Nowakowski, który zaczął tworzyć Zgrupowanie „Chrobry”. Okazało się, że Zgrupowanie „Chrobry” już istnieje i to było to „Chrobry I”, w którym służył akurat Schabowicz, a tu zaczęło powstawać Zgrupowanie „Chrobry II” i tutaj do sztabu ojciec się zgłosił i był tam oficerem operacyjnym, [pseudonim „Skład”], ponieważ był właśnie podporucznikiem rezerwy z czasów przedwojennych. […] Miał przydział do tego słynnego dosyć pułku 36. pułku piechoty Legii Akademickiej, to jest […] taki renomowany, że tak powiem pułk. I potem, po tym zgłoszeniu się, zniknął z domu, mało co wiedzieliśmy, co się u niego dzieje, wiedzieliśmy tylko, że jest w akcji. Ja nie bardzo wiedziałem, o co chodzi, co to za akcja, ale że coś tam robi. I myśmy tutaj zostali […] na razie, jedna na pewno albo dwie kobiety i ja.

  • A kiedy to było, to był pierwszy, drugi dzień?

Na pewno nie pierwszy, bo na początku to niewiele się działo w tych kwartałach. Owszem, niektóre fragmenty, tak jak Sądy na przykład czy inne takie punkty bardziej umocnione przez Niemców, Nordwache tak zwana na rogu Żelaznej i Chłodnej, ale w głębi tych kwartałów niewiele się działo, tak że nawet trudno było się zorientować, że jest w ogóle Powstanie. Dopiero odgłosy strzelaniny gdzieś z daleka, z miasta, jak już było wiadomo, że to nie jest lokalna potyczka, tylko że tu strzelają i tam strzelają i w ogóle gdzieś się coś zaczyna poważnie dziać, nareszcie Powstanie. Więc wtedy to mógł być ewentualnie drugi dzień Powstania, kiedy ojciec zgłosił się, a chyba drugiego też w ogóle „Lig”, czyli major Nowakowski, zaczął organizować zgrupowanie i wtedy [ojciec] tam został. Potem ojciec dostał czerwonki i też go dłuższy czas nie było, leżał w szpitalu [powstańczym] chyba na Śliskiej. Były chyba dwa szpitale, jeden był na Mariańskiej, a drugi na Śliskiej, takie wojenne, wojskowe szpitale, szczególnie „Chrobrego II” i tam ojciec się przeleżał. Potem był na jakiejś rekonwalescencji w domu i nie wiem, czy wrócił w ogóle, zdaje się, że nie wrócił już do akcji. Tak że to jest to, co pamiętam.
Jeszcze wracając do tego okupacyjnej Miedzianej 5. Miałem z balkonu taki widok, że w lewą stronę widziałem wylot Miedzianej kończący się na Pańskiej, tak że domy Pańskiej zamykały już Miedzianą, a w prawo mi się otwierała z kolei Miedziana na taki placyk, gdzie się zbiegały Chmielna, Twarda, Srebrna, Miedziana. I tam w głębi tego placyku stały jakieś baraki, w których, jak się okazało potem, przechowywano również tak zwane brykiety, które wtedy były bardzo popularnym środkiem opalania piecyków czy innych urządzeń, i te brykiety ponoć same się zapaliły, jak powiedziano, (co jest, zdaje się, możliwe, że one w jakichś szczególnych warunkach, nie wiem, atmosferycznych czy chemicznych, są w stanie same zapłonąć). Widziałem ten pożar. Dla mnie to była wielka atrakcja, bo była i straż ogniowa, i dużo ruchu, i wiele szkód się chyba nie zrobiło, trochę tych brykietów się wypaliło. To była jedna sprawa związana z balkonem. Druga sprawa związana z balkonem, to była niemal jak z Romea i Julii, bo to był romans balkonowy. Otóż któregoś dnia będąc na balkonie, zobaczyłem przed nosem słuchawkę telefoniczną. Słuchawka telefoniczna była wycięta z kartonu i była na takim sznureczku spuszczona do mnie, do słuchawki dołączony był cukierek oraz jakaś informacja albo pytanie, jak masz na imię, czy coś w tym rodzaju. Na górze mieszkała dziewczynka prawdopodobnie w moim wieku, bo oczywiście może ona wycięła tę słuchawkę, ale na pewno ją pokolorowała, ale już pisali rodzice. No i tą samą drogą ja jej odpowiadałem. Tylko jeszcze nie wiedziałem, że tak jak potem w czasach komunizmu – słuchawka będzie, telefon będzie działał tylko w jedną stronę, to znaczy można słuchać, a nie wolno mówić. I tutaj było to samo, że ja mogłem tylko odebrać, a nie mogłem posłać inaczej, jak tylko przez tą spuszczoną słuchawkę. To był ten bardzo przyjemny moment, bardzo mile [było] sobie [przesyłać wieści i paczuszki]. Nawet chyba jakieś książki […] wymienialiśmy, coś oprócz tych słodyczy także było, nie pamiętam dokładnie.
A potem ten balkon już w czasie Powstania też dwa razy był [w użyciu, tylko dwa], bo już wtedy nie wolno mi było wychodzić. Aha, trzeba w ogóle zacząć od tego, że w czasie Powstania myśmy nie zeszli do piwnic, tylko zostaliśmy na górze. Na balkon, jak mówię, wychodzić mi nie było wolno, zresztą któregoś dnia w początkach [walk] przyszedł jakiś Powstaniec i poustawiał butelki za słupkami, za filarkami, balkonu. Dla mnie to było dziwne już wtedy, że przecież tu gdzie jest obstrzał – bo wtedy się tak mówiło, nie „ostrzał”, jak się mówi [teraz], tylko „obstrzał” – tu gdzie jest obstrzał, stawiają butelki, a przecież to łatwo taką butelkę rozbić, ona zapłonie i będzie wielka awantura. Tymczasem tak się wiedziało i również potem się dziwiłem, że Powstańcy idący do ataku nieśli ze sobą takie [butelki]. Zresztą bardzo wiele było przypadków, kiedy albo przypadkowo upuścił taki Powstaniec butelkę, albo też butelka była trafiona pociskiem i Powstaniec stawał w ogniu. Też koszmar. Na szczęście czegoś takiego w ogóle nie przeżywałem, ale właśnie rozstawili te butelki. Mnie […] wychodzić nie było wolno, ale nawet i w środku, jak się okazało, nie było zbyt bezpiecznie, bo któregoś dnia przez wybite już dawno szyby coś wpadło i zaczęło z takim złowrogim warkotem wirować po posadzce. Ja dopiero za moment, kiedy się uspokoiły te ruchy, zorientowałem się, że jest to odłamek jakiegoś pocisku dużego kalibru, znaczy większego kalibru, w każdym bądź razie artyleryjski. Złapałem go oczywiście w rękę, oczywiście się sparzyłem, tak że go natychmiast puściłem.
Raz mi wolno było wyjść na ten balkon jeszcze w trakcie samych działań powstańczych i kiedy spojrzałem w lewo na Pańską, to zobaczyłem to samo, co widziałem w czterdziestym trzecim roku, o czym nie opowiadałem. Mianowicie buchające, takie wyłażące z okien jęzory ognia, idące wyżej i jeszcze wyżej, z jednego okna na drugie, i ten cały dom w płomieniach. Też dla mnie rzecz tajemnicza i przerażająca, co to się dzieje, że ten ogień tak [się pali], i co to jest, ten ogień w ogóle. Tego nie można dotknąć, bo się człowiek parzy, a on tak jakoś działa sam z siebie i pożera te wszystkie napotkane rzeczy. To dla mnie było to samo, co widziałem w czterdziestym trzecim. A w czterdziestym trzecim roku z ojcem po wybuchu powstania w getcie byliśmy u kogoś znajomego, albo na Starym Mieście, albo gdzieś, w każdym razie, w okolicach getta, na wysokich piętrach i stamtąd było widać, jak to getto płonie. To osobiście, własnymi oczami widziałem, te jęzory ognia, takie wyłażące z okien i pnące się w górę i rozprzestrzeniające się na boki. To też był dla mnie wielki szok.
A drugi raz, wracając [jeszcze] do balkonu, wyszedłem na balkon, kiedy zrobiło się dziwnie. Mianowicie zrobiło się zupełnie cicho, żadnych strzałów, żadnych wybuchów. Na dole w dwuszeregu stał oddział żołnierzy, a przed nim stali jacyś dowódcy, bo trochę lepiej ubrani, trochę bardziej oporządzeni. I to był czas kapitulacji. I już się wtedy żołnierze zbierali do wyjścia z Warszawy trasami wyznaczonymi przez Niemców. Oni prawdopodobnie wychodzili przez plac Kercelego i tam musieli zdać broń i dalej iść potem do niewoli, ale też którędy dalej, nie wiem, [do Ożarowa]. I to jest... czyżby wszystko, co chciałem powiedzieć?
Aha, chciałem mówić o […] moich weryfikatorach, których wypowiedzi upewniają mnie, że nie wszystko jest tutaj fantazją małego dziecka. Bo podczas tych naszych wspaniałych spacerów z ojcem, kiedyś napotkałem – zupełnie nie spodziewałem się tego – co? Ano bombę, prawdziwą bombę wbitą do połowy w chodnik, stojącą sobie jak gdyby nigdy nic, bomba. No jak… Po prostu mogę jej dotknąć, opukać. Co to za bomba, skąd się to wzięła? To była oczywiście taka, jak to nazwać... w każdym razie element propagandy Ligi Obrony Powietrznej i [Przeciwgazowej], tak zwanego LOPP-u, która miała właśnie za zadanie [zachęcić], (tam jakieś napisy prawdopodobnie były, przynajmniej przed wojną), […] do podjęcia działania w tej Lidze czy coś w tym rodzaju. Tak że bomba była nieszkodliwa, ale dla mnie to była normalna bomba, prawdziwa, normalna bomba. I drugie, co zapamiętałem, to chyba w tym samym miejscu taką budkę policyjną. To był raczej pomost niż budka, bo tam na takim słupie, na który wchodziło się po schodkach, nie wiem, chyba prostych niekręconych, była platforma przykryta z góry jakimś daszkiem i policjant kierował ruchem stamtąd albo po prostu kontrolował zdarzenia na ulicy, co się działo. Ale dlaczego mówię o swoich weryfikatorach? Byłem przekonany długo już po wojnie, że tę bombę to ja widziałem albo przed hotelem „Polonia”, albo przed bankiem BGK. Hotel „Polonia”, wiadomo, w Alejach Jerozolimskich, prawie na rogu Marszałkowskiej. BGK na rogu Nowego Światu i Alei Jerozolimskich. I pytałem różnych starych warszawiaków, pytałem „Jura”. Nikt w życiu nie pamiętał takiej bomby, nic. Żaden nie umiał mi powiedzieć, gdzie ta bomba stała i jak długo ona stała. I w pewnym momencie już grubo, grubo po wojnie, w dziewięćdziesiątym szóstym roku zauważyłem w księgarni [książkę], a potem […], że jest jeszcze wystawa fotografii niejakiego pana Joachima Gerke, który był żołnierzem Luftwaffe i który w latach czterdzieści, czterdzieści jeden obfotografował Warszawę. I patrzę, a tu moja bomba stoi. I stoi przed BGK, w jednym z tych typowanych przeze mnie miejsc. Więc nie mogły, znaczy mogły, ale nie wydaje mi się prawdopodobne, żeby inne rzeczy, które zapamiętałem, były tylko wymysłem, skoro tutaj [nie].
Drugi mój taki weryfikator to jest ([właściwie] był, niestety już nie żyje) pan Endrukajtis, Witold Endrukajtis. Pomimo litewskiego nazwiska szczery Polak. Mieszkał pod numerem czwartym na Miedzianej, czyli był niejako moim sąsiadem. Ja się z nim poznałem już też grubo, grubo po wojnie. Nawet nie wiem, jakim cudem, gdzie to było i kiedy. W każdym razie zaprzyjaźniliśmy się. Mam ze sobą jego wspomnienia z okresu Powstania Warszawskiego, może i okupacji też. Z tym że on też jako osoba cywilna brał udział w różnych akcjach, ale w bojowych akcjach udziału nie brał. [...] U niego też jest szereg wyjaśnień. Na przykład ta ulica Szopena i to, że nie Chopin, tylko Szopen, to on mi zwrócił na to uwagę i podał powód. Druga sprawa to mi powiedział jeszcze, bo ja również to zapamiętałem chyba jeszcze z czasów okupacji, że był nalot w nocy. Nie pamiętam, czy myśmy zeszli do piwnic. Chyba tak, bo w takich sytuacjach to schodziliśmy, i potem, kiedy wyszedłem rano na balkon, to zupełnie dziwne mi się to wydało, bo dom, który stał po przeciwnej stronie, kilka domów w lewo, leżał sobie taki rozłożony równiutko cegła po cegle na ulicy aż do połowy jezdni. To był po prostu skutek tego nocnego bombardowania, jeden z wielu. Prawdopodobnie, jak tłumaczył mi właśnie pan Endrukajtis, to były dwie bomby. Jedna spadła na halę targową, na placu Kazimierza. Prawdopodobnie lotnik pomylił ją z dworcem kolejowym. Taka hala kształtem przypominała dworzec. A druga to prawdopodobnie była wymierzona raczej w pomost nad torami, jak [ulica] Żelazna przechodziła właśnie tym pomostem do Alei Jerozolimskich. Tam była mierzona, a trafiła w ten dom. I to są tacy według mnie moi weryfikatorzy, którzy poniekąd uwierzytelniają te moje opowieści.
Aha, jeszcze nie wszystko, to będzie bardzo porwane. (Gdybym ja może zaczął po swojemu to wszystko od początku, to potem [byłyby] jakieś pytania czy w trakcie by się pojawiły, a tak to […] ja wracam znowu do jakichś rzeczy, które już były). W czasie okupacji byliśmy z wizytą z ojcem mniej więcej na przedmieściach Warszawy, prawdopodobnie to było Okęcie. Były to takie jednorodzinne domki nieduże, był ogródek tam. I w pewnym momencie rozszalała się jakaś straszna strzelanina, tak że wszyscy wyszli z tego domku. To oczywiście działo się daleko, to było w Warszawie, nie […] ten teren, więc śmiało... Oczywiście każdą kulką można było dostać też, tak czy inaczej, ale to było raczej daleko. I okazało się, że jest to […] albo jakaś interwencja lotnicza, albo zrzuty, albo bombardowanie. Tak że niemieckie działka strzelały w [górę], prawda. I [pamiętam] widok tych idących różnokolorowych „paciorków”, bo to były po prostu kolorowe pociski, i widok tych reflektorów przesuwających się po niebie w różne strony. Mało tego, widok tak zwanych flar, czyli takiej rakiety długo palącej się, zawieszonej na spadochronie i bardzo powoli opadającej na ziemię. To była bajka. Wprawdzie ja nie wiedziałem – tak napisałem w swoich wspomnieniach, że ta bajka to się nazywa gra życia ze śmiercią. Ale wtedy mi się to wydawało tylko bardzo, bardzo atrakcyjne.
Potem jeszcze w tym samym domu na Szpitalnej, gdzie był sklep, tylko w oficynie, mieszkał również nasz kuzyn, którego ja nazywam wujkiem, niejaki pan Augustyn Jaworski, podoficer pożarnictwa. Jak umarł, to już [był] pułkownikiem, ale ożeniony z którąś ze Składankówien, tylko chyba nie z linii ojca. Chyba ojciec ojca, czyli mój dziadek, miał brata i to była druga taka liczna gałąź rodziny Składanków, ale też do nich jeszcze nie dotarłem do końca. W każdym bądź razie tenże pan Jaworski, wuj Jaworski, jako strażak zaprosił nas kiedyś (zresztą dziecko tam być nie powinno, no bo to była jakaś biba nieźle zakrapiana) do koszar na ulicy Chłodnej, tam gdzie była taka wysoka wieża. Jest [ona również] w wielu publikacjach. Te koszary są zarówno na ulicy Chłodnej, jak i na ulicy Ciepłej, bo z jednej strony jest wejście od Ciepłej, a z drugiej od Chłodnej. I pozwolono mi wejść na tę wieżę. To była już atrakcja wielka – wejść na wieżę. Stamtąd miałem przepiękny widok całej najbliższej Warszawy, a oprócz tego była tam jeszcze syrena alarmowa, więc ja niewiele myśląc, z dużym wysiłkiem, ale jednak udało mi się, zakręciłem. Wpadł dyżurny strażak: „Rany boskie, zaraz będą Niemcy. Zostaw to, uciekaj stąd”. No i nie wiem, czy Niemcy byli, czy nie byli. W każdym bądź razie ja kawałek alarmu zdążyłem odprawić. Natomiast jakie konsekwencje były? Chyba żadnych, bo nikt nie przychodził. Tam zresztą ci się bawili na całego, łącznie z moim ojcem i z moim wujkiem Jaworskim. Wujek Jaworski był zresztą bardzo zasłużony, bo był może nawet jednym z organizatorów takiej organizacji, […] ona się nazywała „Skała”. To była strażacka organizacja konspiracyjna i wujek również brał udział w jej powstaniu, w konspiracji [i Powstaniu]. Napisał zresztą wspólnie z kolegą, który być może był lepszy literacko, takie wspomnienia „Strażacka wierność”. (Też mogę podać dane bibliograficzne dotyczące [tej ksiązki]).
A jaka jeszcze była atmosfera w tej Warszawie. Oczywiście jeśli chodzi o okupację, no to jak wiadomo, raczej ponura. Ale miewałem też różne humorystyczne z dzisiejszego punktu widzenia przygody. Mianowicie z ojcem kiedyś wracaliśmy z Powązek. Było już zupełnie ciemno i wracaliśmy tramwajem, stąd wniosek, że Powązkowską chodził tramwaj. Chociaż może akurat wsiedliśmy gdzie indziej, może nie na Powązkowskiej, a na Okopowej. W każdym bądź razie jechał ten tramwaj, jechał, turlał się, ciemno w nim dosyć było i ciasno było przede wszystkim. Siedziałem chyba na ojca kolanach i słyszę głos jakiś dziewczęcy: „Weź ode mnie tę torbę na chwilę”. I dramatycznie brzmiące zdanie: „Nie mogę. Nie mam ręki”. Więc, Boże, dziewczyna nie ma ręki. Muszę zobaczyć, jak wygląda taka dziewczyna bez ręki. Przyglądam się dokładnie, ma ręce, obie ręce, więc… Nie znałem jeszcze tych warszawskich skrótów, że nie mam ręki, to znaczy nie mam wolnej ręki. To też było dla mnie [zagadkowe], dopóki tego nie rozszyfrowałem.
A atmosfera Warszawy, ta okupacyjna, no to pamiętam piękne warszawskie ulice. To były naprawdę piękne warszawskie ulice, piękna architektura. Ja, no dziecko, ale odczuwałem to. I ludzie byli właśnie tacy jacyś zżyci ze sobą, bardziej kontaktowi niż dzisiaj. Poza tym pamiętam upajający mnie do dzisiaj zapach z piwnicy. To jest tak: mieszanina już zwietrzałego betonu czy wapna, kocie siki i dym zgaszonej świecy, znaczy zapach zgaszonej świecy. Ten konglomerat ja śledziłem jeszcze grubo po wojnie. Chciałem jeszcze raz odetchnąć tą atmosferą. Dopóki nie było tych wszystkich domofonów, dozorców, strażników, to wchodziłem do takiej piwnicy [jednej czy drugiej z kamienic w Śródmieściu] i napawałem się tym koszmarnym smrodem i byłem znowu w Warszawie w czterdziestym trzecim czy w czterdziestym czwartym. To nie było koniecznie o nastroju Warszawy, ale taki był. To jeszcze [jedno] moje wspomnienie.

Natomiast jak wybuchło Powstanie, to na naszym podwórku oczywiście wielkie święto, wszyscy ludzie radośni, wszyscy ludzie zbratani ze sobą. No i zaczęło się wtedy gorączkowe życie podwórkowe. Więc a to jakieś wspólne jedzenie się szykowało, znaczy my nie, ale coś tam się działo takiego. Oczywiście były zbiorowe modły przed kapliczką, bo kapliczka, jak w każdym szanującym się domu, była na podwórku. I to były albo modły chóralne, znaczy zawsze chóralne, ale albo śpiew, albo tekst. Pamiętam też takie przejmujące, takie: „O matko, o matko”, bardzo głęboko wychodzące z serc i z piersi.
Na tymże podwórku chłopaki oczywiście bawili się wojsko i nie zważali ani na naloty, ani na [ostrzał]. Najgorszy był ostrzał z granatników, bo to było takie diabelstwo, że wpadało do tej studni podwórka, nie wiadomo skąd, nie wiadomo jak, rozrywało się i zabijało. No i chłopaki na szczęście nie zostali zabici, ale dostali po krzyżu i niżej też. I to był największy wstyd, jak oni tak dość haniebnie zostali zranieni. Ja na szczęście tego uniknąłem. Zresztą dziwię się, że wolno mi się było bawić z dziećmi, bo ja byłem na ogół wyizolowany z tego towarzystwa, a szczególnie z takiego podwórkowego towarzystwa. Ale również pamiętam, że biegałem z jakimś patykami, z czymś takim, jako równoprawny uczestnik zabaw tych chłopców. Tyle że oni potem musieli – kilku z nich, nie wszyscy – […] przeleżeć trochę te swoje zabawy.
A jeszcze były oczywiście seanse spirytystyczne. No na to mnie nie zabierali. Najpierw nie wiedziałam, o co chodzi prawda, potem, że duchy, duchy, duchy. No duchy to bardzo ciekawa rzecz, ale nie, dziecko nie. Nie, nie i nie wolno było. Tak że co wychodziło z tych seansów spirytystycznych, to nie wiem.
W samym komisariacie, w tym VI komisariacie policji osadził się pluton, chyba pluton tak zwanego KB (Korpusu Bezpieczeństwa). To było, że tak powiem, ramię zbrojne chyba jednej z organizacji paramilitarnych. A potem KB już było uznane oczywiście przez Armię Krajową i to nawet jakby delegowane przez władze powstańcze do pilnowania porządku i […] bezpieczeństwa, [do] nadzorowania tego bezpieczeństwa.
 
  • Do tej pory nie wspominał pan o kontaktach z rówieśnikami oprócz dziewczynki?

Właśnie. Bo też i nie pamiętam żadnych, nigdzie nic takiego. Ani u stryjka – stryjek był bezdzietny – ani tutaj... Aha, wiem jeszcze, że z „Jurem” i z ojcem [podczas okupacji] wyruszaliśmy żaglówką na Wisłę. [W sklepie stryja Klemensa] jeszcze pracowała bardzo dzielna pani, […] która sama na ochotnika zgłosiła się jako tak zwana żywa torpeda. Bo przez pewien okres był nabór organizowany przez Wojsko Polskie, nabór ochotników, którzy by zdecydowali się [popłynąć] w takiej torpedzie, po to, żeby nią sterować i trafić statek w odpowiednie miejsce [...]. Ten pomysł został potem zarzucony. Ale jak tylko się to ogłoszenie pojawiło, to ona się zgłosiła. Tak że jak na młodą dosyć kobietę i taką samodzielną… No właśnie okazała się być bardzo samodzielna, że zgłosiła się do tego [przedsięwzięcia]. [...] W każdym bądź razie pamiętam też, że „Jur” […] był dopiero co ożeniony i jego dziecię, córka, chyba jeszcze nie narodziło się. Tak że pamiętam te pływanie i pamiętam też, że kazano mi przejść od dziobu do rufy. Przynajmniej do tego wycięcia w kadłubie. No przejść, przeczołgać się. Ale dla mnie to było dosyć trudne, dlatego że na przykład żaglówka oczywiście mogła się zachwiać troszeczkę w drugą stronę. I ja wtedy bardzo się trzymałem czegoś tam, czego się można było przytrzymać. To jedno było takie [wspomnienie związane] z tą żaglową historią, a drugie jeszcze coś było, ale też nie pamiętam w tej chwili, niestety. [...] [Pływaliśmy z ojcem kajakiem po kanale w Parku Skaryszewskim – jaka tam była przezroczysta woda! A mnie fascynowały małże i nenufary].
 
  • Ale jeszcze ten okres może przedpowstaniowy czy okupacyjny. Bo ma pan jeszcze…

Z czasów okupacji to jeszcze pamiętam moje muzyczne zainteresowania. Pierwsze to u stryjka na Moniuszki stała pianola, teraz już zupełnie zapomniany instrument. Nie wiem, czy [dalej] objaśniać, co to jest i jak się trzeba tym posługiwać. Mianowicie na takich wałkach nawijane były papierowe role, dość szerokie, z odpowiednimi wycięciami. Tak że kiedy zakładało się taką rolę do mechanizmu w zwyczajnym jakby pianinie […] i uruchomiło mechanizm, to klawisze same [podnosiły się] opadały, bo jakiś pneumatyczny nawiew uruchamiał te klawisze i dźwięki szły odpowiednio [do wycięć]. Tak że „zasłuchałem” [rolki] do końca i „Marsz Turecki” Mozarta chyba cały początek [miał] poszarpany, nie dało się go już potem [zakładać]. Chociaż ja umiałem założyć nawet już wtedy [i chociaż „rozpędówka”] […] została urwana, to także potrafiłem. A drugie [moja muzyczna przygoda u] mamy, ponieważ podróżowała dużo przed wojną, była zresztą żoną majora Fabiszewskiego, który [miewał misje na przykład we Francji, w Egipcie, a nawet w Brazylii, potem był komendantem Westerplatte (przed wojną)]. Ja gdzieś tam napisałem, że to był pierwszy inicjator budowy placówki na Westerplatte, ale to [nie było tak]. On był którymś z kolei, natomiast [był] pierwszym, który umocnił, wybudował Westerplatte betonowe, że tak powiem. Ono do tej pory było drewniane, a on pod osłoną tych ścian drewnianych wybudował potężne osłony betonowe. Tak że tym się zasłużył […] dla Westerplatte. Mama jeździła i na Westerplatte, a jakże. Tam nawet z przekąsem jakiś mat mówił, że pani majorowa przyjeżdża z małpą albo z dogiem – tak że nie bardzo była lubiana tam przez [załogę]. [...]
 
  • W którym to było roku?

To mogło być [w 1935/1936 roku]. […] Mnie jeszcze na świecie nie było. [Ale] to już jest inna sprawa. W każdym razie dlaczego ja o mamie zacząłem mówić, że…
 
  • Mama wyszła za mąż za majora Fabiszewskiego.

Tak, tak. Ale właśnie potem nastąpił rozwód. Mama [studiowała] w szkole dramatycznej i tam jakoś spotkali się ze Składankiem i ja jestem owocem tego spotkania. Ale też […] długo ze sobą nie wytrwali, bo jak mówię, gdzieś w czterdziestym pierwszym lub drugim roku się ze sobą rozstali, ale owszem, jakoś tam utrzymywali kontakt. Mama, już wiem, jako żona dyplomaty, a prawdopodobnie oficera „dwójki”, no co tu będziemy dużo kombinować, jeździła na przykład do Brazylii, do Francji, do Egiptu. Stamtąd przywoziła sobie też dużo płyt. Była w latach dwudziestych, trzydziestych jeszcze, bardzo sławna śpiewaczka, sopran koloraturowy, niejaka pani Amelita Galli-Curci. No dla mnie to już samo nazwisko – było coś tak podniecającego w tym nazwisku Galli-Curci. Byłem oczywiście miłośnikiem jej muzyki, więc nosiłem z uporem te płyty, które mama trzymała w odpowiednich przegródkach, nosiłem do patefonu i sam je nastawiałem. Oczywiście tak samo jak z tymi bombkami na choinkę, tak samo wytłukłem mamie dużą ilość tych płyt z niezapomnianą panią Amelitą. […]
To oczywiście wszystko nie ma nic wspólnego z życiem cywilnym podczas okupacji i Powstania, no ale to są moje wspomnienia. Tyle pamiętam i dużo jeszcze można wydusić, że niektóre warstwy miały na przykład lepiej, inne miały gorzej, że były takie potrawy albo nie wiem co. O, jeszcze jedne potrawy były. Jedna była wspaniała galaretka pomarańczowa z okresu okupacji przy imieninach chyba ojca, bo urodziny miał w lutym, a imieniny gdzieś wypadały w lecie. Druga [potrawa] to była nie galaretka, ale kisiel o paskudnym smaku. To już z czasów Powstania, który jeszcze spotkałem po Powstaniu. I znów tak jak wąchanie tych smrodów piwnicznych, tak tu z rozkoszą jadłem ten kisiel, bo znów byłem w Powstaniu, znów byłem w tamtych czasach. Kisiel był niby jakiś taki cytrynowy, ale bardzo tandetny, bardzo tandetny, a dla mnie był wspaniały, bo przenosił mnie automatycznie w czasie. Zresztą ja zauważyłem, że często jakieś zapachy albo smak, nawet nie dźwięki i obrazy, ale łatwiej mi po zapachu odtworzyć sobie sytuacje niż po [nich].
  • Czy jeszcze jakieś potrawy z okresu okupacji pan zapamiętał?

No to ten szpinak nieszczęsny i te kotlety, które [stryjenka mi serwowała]. Ja wolałem zawsze mielone, ale stryjenka uważała, że taki na pewno będzie zdrowszy i robiła mi te kotlety schabowe czy po prostu wieprzowe i to mi nie odpowiadało. I jakieś jeszcze inne... No, te galaretki właśnie. Wódeczki było dosyć dużo – [oczywiście nie dla mnie] – ale to raczej jak były właśnie jakieś ojca urodziny, imieniny, razem właśnie z tym wujkiem Augustynem była już dosyć mocna popijawa. Tam już panie były na podłodze, panowie byli wpół na siedząco, pół na leżąco, tak że to różnie się zdarzało. Pamiętam tylko, że jeden pan przekonywał jakąś panią, która usiłowała mu posłodzić piwo, że cukier nie, z solą można, soli można dodać do piwa, ale cukru nie, za żadne skarby. Tak że było też dosyć wesoło. Ja zresztą się rozpłakałem na tej imprezie, bo czułem się jakiś w ogóle wyobcowany. Co ja tutaj robię, skąd ja tu się wziąłem. Co ci ludzie mają do mnie, co ja mam do tych ludzi? Bardzo, bardzo się poczułem samotny, opuszczony, zniechęcony, zniesmaczony. Zresztą słusznie zupełnie, ale podziwiam siebie jako dziecko, że miałem takie poczucie stosowności. A więc mówię o zabawach.
Teraz już wracamy do Powstania. Kiedy zeszliśmy do piwnicy któregoś tam razu właśnie z okazji jakichś bombardowań, takie chłopaki, urwisy trochę, cwaniaczki, ale bardzo życzliwe i takie dosyć sympatyczne, […] warszawskie dzieciaki pokazały mi dwa pistolety, żebym sobie wybrał. Jeden pistolet był piękny, lakierowany, gładziuteńki, prosto ze sklepu, a drugi był bez zamka, bez tak zwanych okładek na rękojeści, mocno pokiereszowany, ale prawdziwy. Więc ja oczywiście chciałem ten prawdziwy i oczywiście dostałem ten ze sklepu, no bo trudno, żeby było inaczej. W każdym bądź razie miałem też raz w ręku broń. A drugi raz miałem też pięknie lakierowaną i gładką broń, prawdziwą, a to z tego tytułu, że właśnie ciocia… aha, już wiem, Halina Mścichowska, ta dentystka i żona w cudzysłowie ojca... Ciocia Mścichowska po prostu, ciocia Halina. Jako dentystka przyjmowała również w trakcie Powstania i Powstańców. I przychodził do niej przez jakiś czas bardzo elegancki oficer, kapitan, przypuśćmy. Ja [domyśliłem się], tak jak potem się [upewniłem], jacy oficerowie (tacy wymuskani) mogli przebywać w tej okolicy, to mógł być to na przykład kapitan „Hal” Stykowski. Ale czy to był on, czy nie, nie wiem. W każdym bądź razie przyszedł właśnie uzbrojony i oczywiście ja zaraz zacząłem się kręcić koło jego kabury. On mówi: „Chcesz się pobawić, proszę”. Wyciągnął pistolet, oczywiście go rozładował, i ja z tym pistoletem szalałem po mieszkaniu. Ponoć, ale to jest, zdaje się, moja fantazja, zbiegłem na parter albo wręcz przeciwnie poleciałem na górę do jakichś pań staruszek, które tam mieszkały, i pukam. Ona pyta: „Kto tam?”. A ja mówię dziecięcym głosem: „Gestapo”. No to one, prawda, dzieciak się bawi, otworzyły, a tu lufa przed nimi, więc one się najadły strachu, ja dostałem wielką burę. Ale to można chyba raczej między bajki włożyć. Natomiast to, że ten pistolet miałem w ręku, to miałem.
W naszej społeczności tej domowej, bo to zrobiła się taka twierdza jakby lokalna, była oczywiście zabarykadowana brama. Były jakieś służby, jakieś władze, komitety, komendant domu, służba przeciwpożarowa. Wiem, że biegali na dach i albo już nawet na strych, jak dachu nie było, i gasili tam fosforowe bomby zapalające, jakie Niemcy zrzucali. To były zresztą bomby wcale niewyglądające jak bomby, bo to nie miało nic w sobie z żelaza jakiegoś takiego. [Jak mi opowiadano] to chyba było nasączone fosforem (albo papier, karton, albo szmaty) i to była bomba, ale skuteczna niestety. No właśnie te wszystkie władze tam rządziły.
Poza tym wierzyłem, że na [naszej] ulicy, skoro tak strzelają wszędzie dookoła, to tam musi być po prostu [cała] warstwa „czubków”, czyli tych pocisków od karabinów, albo od pistoletów, i że to się brodzi w tym, że to wystarczy wyjść po prostu za bramę i nazbierać pełne kieszenie. I raz mi się trafiła rzeczywiście niezwykła okazja, bo musiałem przejść na drugą stronę ulicy, o ile pamiętam, do jakiegoś krawca, który coś tam miał mi uszyć. To już [było] Powstanie, mimo wszystko jednak życie miało swoje potrzeby i trzeba było dziecko wyszykować odpowiednio. No i niestety, po pierwsze kazano mi przebiec ten odcinek, po drugie nie wolno się było zatrzymywać, a po trzecie żadnych „czubków” nie było, tak jak widziałem [na jezdni]. Pewnie, że jakbym może gdzieś poszukał, pochodził pod ścianami, może coś bym znalazł. W każdym razie to marzenie się nie spełniło. I drugi raz brama została [otwarta]. Znaczy [otwierana była] wiele razy, ale drugi raz – o czym ja wiedziałem – brama została odblokowana, kiedy na placu Kazimierza ponoć były zrzuty i zbierano odpowiednią drużynę do podjęcia tych zrzutów. No ja oczywiście też się chciałem wepchnąć, ale w ogóle nie było o czym rozmawiać.
Tak […] upływały właściwie te dni do momentu, kiedy znowu wyszedłem na balkon, jeszcze w czasie [Powstania]. Aha, to mówiłem właśnie o pożarze, to była chyba piekarnia [na Pańskiej], […] która płonęła, wprawdzie przyzwyczajona do ognia, no ale nie do takiego. A z drugiej strony w ogóle wydało mi się, że [nasza] ulica cała jest taka jakaś szara, taka odarta, nie wiem, taka właśnie zniszczona. Te drzewa, które były, to już nie miały prawdopodobnie ani liści, ani pewnie częściowo gałęzi, i taka przygnębiająca była ta ulica, jak ją zobaczyłem z balkonu.
Któregoś dnia spotkała mnie miła niespodzianka, ponieważ od mamy, która walczyła z kolei w Śródmieściu Południowym (bo tutaj my byliśmy w tak zwanym Śródmieściu Północ-Zachód. Front wzdłuż Towarowej i tam potem, jak mówiłem, od ulicy Leszno, a potem już coraz bliżej. Potem była [ulica] Krochmalna, potem była Grzybowska i ścieśniał się ten fragment trzymany przez Powstańców), [przyszła sanitariuszka (z torbą ze znakiem Czerwonego Krzyża) i przyniosła mi chyba zabawki i słodycze. Miała na imię Tosia. Potem jej grób był na skwerku u zbiegu Piusa, Żelaznej i Mokotowskiej].
A jeszcze piękniejsza przygoda, jaka mi się zdarzyła, to któregoś bardzo ładnego dnia najpierw słyszałem taki ciężki, niski warkot, tak jakby dużo, dużo samolotów przelatywało. I rzeczywiście – przelatywało bardzo dużo samolotów, do których strzelali Niemcy, ale to już nie miało tego efektu, co wtedy, w nocy, kiedy to była ta feeria świateł, bo tutaj to tylko, owszem, wybuchy, ale te wybuchy to tylko taki czarny kłębek koło samolotu. Zresztą one leciały na dość dużej wysokości, ja nie mogłem ich chyba zobaczyć albo zobaczyć pojedynczo, to przynajmniej widziałem, że się przesuwają. A potem, jak te samoloty już odleciały, to zobaczyłem, że na nasze podwórko, prosto na nasze podwórko, spada cała masa okrągłych kółeczek takich z dziurką w środku, kolorowych. Jak ja nie mogłem się doczekać, kiedy te kółeczka spadną! Okazało się, że to był ten wielki zrzut 17 [września], kiedy amerykańskie „fortece” zrzuciły zasobniki, i to tak wyglądało z daleka, że to jest kółeczko z dziurką. Ta dziurka to był zasobnik, a kółeczko to była czasza spadochronu. Niemniej jednak, mimo że ani jedno kółeczko nie spadło na nasze podwórko, to tam właśnie na ten plac Kazimierza coś spadło. Może akurat nie przy tej okazji, bo zrzuty były nie tylko ten jeden raz, ale w tym rozmiarze to jeden raz. Wprawdzie kółeczko żadne nie spadło, ale dziewczyny potem chodziły w takich żółtych bluzkach z materiału spadochronowego. Tak że to ten jedyny był ślad po [zrzutach]. No i pewnie żołnierze coś tam dostali, może szpitale też coś dostały.
Jak już nam się to Powstanie niestety skończyło i zobaczyłem tę zbiórkę z balkonu, to potem nastąpiła nieoczekiwana dla nas wizyta niemieckiego oficera, który prawdopodobnie przyszedł wybierać sobie meble czy co ciekawsze rzeczy do wywiezienia, bo inaczej nie umiem tego sobie wytłumaczyć. Jak go zobaczyłem, zdębiałem. Przecież to był ten wróg, ten, który był zawsze po tamtej stronie. Do niego się strzelało, od niego się uciekało, a on nagle tu w pełnej krasie okazało się stoi i coś tam szwargoce do ojca.
  • To było po Powstaniu?

To było tuż po Powstaniu, tak. Tuż po Powstaniu, kiedy jeszcze nie wiadomo w ogóle było, co będzie dalej. I ja się tak cofałem, właściwie siedząc na podłodze, tak jedną ręką podparty i nogami się odpychałem, odpychałem, aż wsadziłem rękę w stos szkła, który były poukładany z rozbitych szyb, i mam ranę z Powstania. Czasami ją widać jeszcze. Wprawdzie to nie rana zasługująca na Krzyż Walecznych, a wręcz przeciwnie, dostałem od ojca potężną burę, że się rozpłakałem przy szkopie, gdzie trzeba było zęby trzymać zaciśnięte i nie płakać. No ale wychowaliście takiego wychuchanego chłopczyka, to co się dziwicie. Jak miał [usprawiedliwioną] okazję, to płakał.
Teraz przygotowywaliśmy się do ewakuacji, więc zaczęto szyć jakieś ogromne toboły (których gdy zapełnione oczywiście nikt na plecy nie był w stanie założyć), z jakichś koców. A pakowało się do środka co? Oczywiście znów jakieś pierzyny, jakieś [rzeczy] bez sensu zupełnie, zamiast futer, bo były, zamiast jakichś, nie wiem, droższych rzeczy, jakiejś zastawy... No nie mówię o zastawie porcelanowej, ale o sztućcach, przypuśćmy, coś w tym rodzaju. [Zamiast brać] jakieś ważniejsze [rzeczy], to nie – zupełnie bez sensu. Ale ja się teraz tym ludziom nie dziwię. Zupełnie skończył im się świat. Było Powstanie, mieli przyjść nasi, mieli przyjść Anglicy, Amerykanie, mieli wreszcie ci cholerni ruscy przyjść i też nie przyszli. „I co? Jak to? To my zostajemy znowu z tymi Niemcami? Znowu nowa okupacja”. Tak że oni mogli być wytrąceni, zupełnie zbici z pantałyku. I co dalej, jak się zachować? Nie wiedzieli. No w każdym razie jakoś tam się wyszykowaliśmy.
Według pana Endrukajtisa to dopiero 6 czy 7 października cywile wyszli z Miedzianej, no my powinniśmy wyjść razem z nimi. Musieliśmy na pewno iść do Towarowej i Towarową potem do Grójeckiej. Bo pamiętam dokładnie te kabłąki linii tramwajowej, że słup stoi pośrodku, a po obu stronach są takie kabłąki i dopiero tu są druty elektryczne, po których idzie pantograf tramwaju. Tak że rząd słupów tramwajowych to pamiętam. I pamiętam, że szliśmy i szliśmy. Ja już byłem bardzo zmęczony. Nie wiem, czy doszliśmy tylko do Dworca Zachodniego i potem nas już przerzucili do Pruszkowa, czy szliśmy [aż] do Pruszkowa. Ale to byśmy szli chyba ze dwa dni, bo tam i starcy szli, i takie pędraki jak ja, tak że myślę, że od Dworca Zachodniego czymś nas przewieźli.
[W Pruszkowie] był ten obóz przejściowy, który dla mnie się wydawał piekłem. Bałem się przede wszystkim, że się zgubię, bo tych ludzi była masa. Kręcili się w prawo, w lewo, wszędzie, tu płakali, tutaj nie wiem, tam ktoś się załatwiał, no bo nie było [ubikacji]. Ten obóz to było po prostu tylko [betonowe baraki]. Wprawdzie to były warsztaty kolejowe, ale zupełnie nieprzystosowane do funkcji, jaką Niemcy im narzucili. Tak że to było dla mnie bardzo koszmarne. Wiem, że tam spałem. Noc przespałem w tym obozie. Następnego ranka stanęliśmy tam przez jakąś [komisją], przed jakimś oficerem niemieckim, który siedział przy stoliczku i rozdzielał, kto, gdzie. Ojca zaraz złapano do robót (ojciec wyszedł z nami, z ludnością cywilną), na roboty przymusowe do Niemiec. Wylądował w rezultacie w Essen i tam w fabryce Kruppa, w takiej stalowni Kruppa, fabryka zbrojeniowa, przesiedział, przepracował chyba do maja czy do kwietnia, [raczej] do maja. A my zostaliśmy dalej popchnięci w transport.

  • My, to znaczy kto?

To znaczy ciocia Halina i ja. Czy była ta służąca, nie umiem powiedzieć. W każdym bądź razie tyle wiem, że wsadzili nas na otwarte lory i gdzieś nas wieźli, po czym wypuścili nas, ustawili w kolumnę i prowadzili pod strażą, co jak niedawno się dowiedziałem, (znaczy niedawno, ładnych parę lat temu), było dosyć niezwykłe dla obyczajów niemieckich w tym przypadku, bo ta ludność z Powstania była dowożona w jakieś miejsce, na przykład w Kieleckie, i rozpuszczana po prostu. „Idźcie sobie, szukajcie szczęścia, gdzie kto może”. A tu ustawiono nas w kolumnę. Ludzie z bronią naokoło. O co chodzi? Czyżby nas mieli zaprowadzić jeszcze do któregoś z obozów i po co? W zasadzie takie mało nadające się na siłę roboczą towarzystwo. Ale tak szliśmy, szliśmy i przyplątał się, przepraszam za to słowo, jakoś do nas dołączył jakiś starszy pan, że niby my stanowimy rodzinę. Trzymaliśmy się razem: starszy pan, ciocia Halina i ja. Ja między nimi, żeby mnie mogli trzymać za ręce. Bo jeszcze jest to, że ja jestem […] chory na serce […] od urodzenia. Być może, że to cackanie się ze mną przez, już nie mówiąc o tym, że jestem jedynakiem, to było spowodowane tym, że: „To dziecko przecież w każdej chwili może umrzeć. Rany boskie, trzeba go oszczędzać”. Tak więc mnie ciągle oszczędzali. I skończyło się na tym, że tutaj też, co tu robić. Te dziecko idące, jak daleko zajdzie, co się stanie? I postanowiliśmy prysnąć z tej kolumny. Po prostu prysnąć, bo żandarmi szli po lewej stronie, kolumna po prawej miała rów, a dalej już pole, i myśmy wyrwali z tej kolumny jak zające. Nie wiem, mnie to chyba nieśli, bo ja tylko nogami w powietrzu przebierałem, a oni oboje pędem gdzieś między jakieś snopy, […] no snopy to już chyba nie, bo to już było za późno, [październik], ale między jakieś... nie wiem… [kopy]. W każdym razie czy zbiórka ziemniaków była, czy coś, byli ludzie ze wsi, były jakieś wozy. Czy [Niemcy] za nami strzelali, czy nie strzelali, nie mam pojęcia o tym, bo w ogóle to był też taki moment, kiedy ja byłem tylko poza moją wolą i poza moją percepcją niesiony gdzieś tam, gdzie miało być dobrze.
No i wylądowaliśmy w pierwszej wsi. Potem błąkaliśmy się po tych wsiach. Pamiętam też z kolei smak, który już trudno teraz zdobyć – smak chleba, zwykłego chleba. Boże, jak ten chleb potrafił pachnieć i jak on potrafił smakować. Teraz już rzadko ktoś usiłuje zrobić taki chleb i rzadko gdzieś się coś takiego trafia. No i takim chlebem, może nie wodą, ale mlekiem więcej żywiony, obleciałem kilka wsi. To było w okolicach Częstochowy i tak dotrzymaliśmy z tą ciocią, bo czy ten dziadek potem poszedł swoją drogą, czy jak, tego nie wiem. Dotrzymaliśmy do zimy.
Zimą przychodzili partyzanci, no znów miałem używanie z bronią, nie tylko pistolety, ale miałem broń maszynową, na przykład stena, którego zdążyłem „zepsuć”. To znaczy zepsuć go zdążyłem o tyle, że trzymałem, kręciłem nim, oczywiście był bez magazynka i bez nabojów, ale kręciłem, kręciłem, aż wykręciłem, że mi się sten rozpadł na dwie części. No i teraz ja struchlały, „Boże, zepsułem stena, co ja powiem temu...” A on zauważył: „No co, stena zepsułeś, tak? No i co teraz?”. Okazuje się, że po prostu tak się stena rozbiera. Trzeba było – żeby go rozłożyć na części – któreś tam miejsce nacisnąć i wtedy puszczała sprężyna i sten się rozłączał, lufa się odłączała od reszty. I pokazali mi, mało tego, chcieli mi [dać wypróbować]: „Chodź, to rzucisz sobie granatem”. Ciocia mówi: „Nie! Rany boskie, tylko nie to. Panowie, przecież może wypaść mu ten granat z ręki”. No, ciocia nie pozwala, trudno, ale taka propozycja była. „Chodź, rzucisz sobie granatem”. Granaty, pamiętam, były trzonkowe, to były tak zwane tłuczki, bo to wyglądało rzeczywiście jak tłuczek. Mianowicie długi trzonek drewniany, taki profilowany elegancko i tu jeszcze puszka żelazna, która rzeczywiście wyglądała jak tłuczek. No ale jako dziecko nie rzuciłbym tym albo rzucił, nie wiem, może pół metra przed siebie, więc raczej rzeczywiście kiepska [propozycja].

  • Zatrzymał się pan z ciocią u jakiejś rodziny?

Nie, nie u jakichś [krewnych]. Nie wiem, czy to było wynajmowane, u jakiejś rodziny chłopskiej po prostu. Mieszkaliśmy w jakiejś jednej izbie i tam [przychodzili partyzanci]. W każdym razie […] woleli sobie porozmawiać z panią z Warszawy, bo ta coś tam wiedziała przynajmniej, co się święci na świecie, natomiast ci to wiedzieli tylko to, co dookoła nich się dzieje. Tak że [partyzanci] chętnie przychodzili do tej cioci.
Tam właśnie już pod koniec zimy znalazła mnie mama. To było też coś w rodzaju cudu, bo mama wyszła też z ludnością cywilną i też ją wsadzili do jakiegoś transportu, i uciekła z tego transportu, będąc już na terenie Austrii, więc prawdopodobnie wieźli ją do Mauthausen, chyba że były jeszcze jakieś inne obozy kobiece w pobliżu. Mogli, nie wiem zresztą, w każdym bądź razie, ona urwała się z tąż ciocią Myszką, bo obie były w tym samym oddziale w Powstaniu, urwała się i na jakichś balach, na takich otwartych lorach załadowanych właśnie wielkimi balami drewnianymi wróciła do Polski. Przedostała się chyba do Warszawy, a jakim cudem ona się dowiedziała, że ja mogę być pod Częstochową razem z tą ciocią... Znaczy ona wiedziała, że ta ciocia istnieje, i mało tego, nawet w czasie Powstania wysłała do mnie prezenty. Z jakiej okazji, już nie wiem, ale jeszcze w czasie Powstania przyszła do nas na Miedzianą Tosia. To była taka pani, co zaciągała tak bardzo, taka Tosia, i powiedziała, że przychodzi od mamy, że daje mi tutaj to i tamto i, że mama bardzo mnie całuje i tak dalej. Nie wiem, czy mama nie chciała przyjść, czy nie mogła przyjść. A ta Tosia niestety biedna zginęła potem, już właściwie w pobliżu mieszkania mamy, w pobliżu ulicy Szopena, bo na ścianie ulicy, w każdym razie na ścianie domu wychodzącego na Wisłę, na wyższych piętrach, znaczy nie na ścianie, tylko w domu, którego ściana frontowa wychodziła na Wisłę, ona spała tam w jednym z pokoi i tam zginęła od pocisku artyleryjskiego zza Wisły, więc prawdopodobnie jakiś sowiecki. I potwierdzenie, że to była ta Tosia, chyba znalazłem u pana Roberta Bieleckiego, wspaniałego historyka, w jego ogromnej pracy „Żołnierze Powstania Warszawskiego”. Tam były między innymi raporty patroli PCK, które to patrole albo wyznaczały do ekshumacji, albo ekshumowali. Tam na tym skwerku, na którym jest jeszcze zresztą toaleta do dziś (teraz to jest chyba bar wietnamski zamiast toalety, a toaleta była przez iks lat, przez kilkadziesiąt lat, więc chyba nie jest to najlepszy pomysł, żeby tam lokalizować zakład spożywczy), tam odnalazłem na liście właśnie nazwisko Antoniny jakiejś tam, też takiej z kresowym nazwiskiem, tak że myślę, że to ona właśnie.

  • Mama znalazła pana pod Częstochową.

No, właśnie. Znalazła mnie się pod Częstochową. Ja absolutnie nie chciałem z nią iść. Już zdążyłem się przyzwyczaić do tej cioci Haliny, ostatecznie ładnych parę miesięcy czy nawet już ponad rok byłem z nią, tak, zdecydowanie ponad rok, więc mama teraz znowu była dla mnie kimś obcym. Mało tego, ja tam wyrwałem się, kopałem, mamy nie chciałem, bardzo nieładnie się zachowałem, jednak mama mnie zabrała.
Zabrała mnie do Częstochowy, tam zaczepiła się babcia, babcia Helena, matka mojej mamy... Ale długo tam nie pobyłem, bo zaraz dostałem zapalenia chyba oskrzeli, jeżeli nie płuc, i wylądowałem w szpitalu. Szpital na szczęście nie był wyposażony w aparaturę rentgenowską. Dlaczego na szczęście? Ano dlatego że trzeba było iść prywatnie i zrobić rentgena gdzieś na mieście, jak to się mówi, więc mama mnie zabrała z tego szpitala. Zresztą ja nienawidziłem tego szpitala, bardzo źle się tam czułem, okropnie się czułem. W ogóle byłem prześladowany przez dzieci z różnych powodów, między innymi z tych, że (to nie była moja wina) co noc miałem „pompę” w łóżko, tak że leżałem w tym mokrym, a dzieci się śmiały, bo co miały robić dzieci. Oczywiście to była bardzo naturalna reakcja. W każdym bądź razie wyszliśmy z tego szpitala szukać rentgena i był to dzień, w którym nastąpił atak sowiecki na Częstochowę, tak że jeszcze nie weszli, ale już strzelali z dział. Niemcy chodzili tam trójkami, jak to oni mieli w swoim zwyczaju, w lewo, w prawo, po tych ulicach błyskawicznie. Zapamiętałem też przepiękne stosy pocisków do moździerza, z kolorowymi ogonami, bo […] [każdy] rodzaj pocisku był odpowiednio malowany. Chciałem mamę namówić, żeby mi pozwoliła wziąć taki jeden na pamiątkę, tak dla siebie, ten najmniejszy, ale nie, też się nie udało. No i okazuje się, że ten pan nam zrobił rentgena, ten pan, to znaczy któryś z lekarzy, i także zalecił, jak się bronić przeciwko wszystkim schorzeniom gardła i oskrzeli, i kazał mi pić „kakał”, „kakał na wodzie”. „Kakał na wodzie” nam zostało do tej pory, do czasu, kiedy mama żyła, ten „kakał na wodzie” będziemy robić. W każdym bądź razie poczciwy człowiek, chwała mu za to, że dał nam poradę i zrobił te zdjęcie. I myśmy z mamą jeszcze zdążyli pójść na Jasną Górę do Matki Boskiej. Tam się pierwszy raz pomodliłem, chociaż miałem już wcześniej obrazek Matki Boskiej, znaczy taki ze mną, jako taki szkaplerz, jako taki chroniący mnie obrazek. No i tam się pomodliłem i okazało się, że kiedy wróciliśmy do szpitala, cała ta ściana, na której stało moje łóżko, nie tylko moje, bo tam był szereg łóżek, została zburzona właśnie pociskami artylerii. Tak że gdybym został i nie poszedł do tego rentgena, to nic z tego dalej by już nie było. Nie miałbym okazji spotkać się z państwem. No więc to tyle.
Potem wróciliśmy do Warszawy razem z babcią. Babcia zainstalowała się w bramie […] [przy] restauracji „Staropolska” na Krakowskim Przedmieściu, tuż, tuż przy „Harendzie”. W głębi była jeszcze ciastkarnia, jak on się nazywał, [Pomianowski] bodajże. I tam z tłumem innych ludzi oczywiście mieszkaliśmy w tym sensie, że był dach nad głową, a tu wegetowaliśmy opatuleni w jakieś różne części ubioru oraz jakieś jeszcze pierzyny, może coś takiego. Odwiedziliśmy jeszcze wujka Jaworskiego. Jego mieszkanie zostało nienaruszone, też nocowałem tam ze dwie noce, ale wyjechaliśmy już potem z Warszawy.
Aha, chodziliśmy z mamą jeszcze podczas okupacji na tak zwane groby. W sobotę wielkanocną chodzi się od kościoła do kościoła. Myśmy mieli taką stałą trasę, zaczynaliśmy przy kościele Świętego Krzyża, a kończyliśmy na Starym Mieście, na kościele Najświętszej Marii Panny, taka najstarsza warszawska świątynia, gotycka zresztą.

  • To była Wielkanoc którego roku?

No, więc myśmy co roku chodzili w czasie okupacji, co roku chodziliśmy. Te groby przygotowywane przez księży i ludność były bardzo wymowne i bardzo wzruszające... [...]I teraz, kiedy byliśmy w Warszawie znowu, już po Powstaniu, już po tułaczce, znowu poszliśmy przy najbliższej Wielkanocny na groby. To był [chyba] rok czterdziesty piąty, poszliśmy swoją starą trasą i zauważyłem, że w kościele Świętego Krzyża w ogóle pół posadzki jest zawalone do piwnic i tam na dole jest ustawiony karabin maszynowy, oczywiście już jako wrak, jako zaakcentowanie tego, co się tutaj stało. I poszliśmy aż do Starego Miasta. Na Starym Mieście, na Rynku leżał ogromny pocisk, to jest chyba pocisk ważący ponad tonę, z takiego miotacza min, [moździerza] Karl [czyli] Thor. To jeden z największych kalibrów, jaki był użyty przeciwko Powstaniu Warszawskiemu. Akurat był niewybuch, tak że na szczęście mogli prawdopodobnie Powstańcy wybrać materiał wybuchowy i nic się tutaj nie stało. Mijaliśmy również taką gołębiarkę, która wyglądała jak czarownica, na ulicy Piwnej. Ona się nazywała pani Majchrzak, pisano o niej zresztą, te gołębie siedziały jej na ramionach, na głowie, ona była rozczochrana, zapaskudzona tymi odchodami gołębimi. Ona te gołębie przytulała, karmiła, no wspaniale się zresztą nimi [zajmowała] – taka pierwsza prawdziwa warszawska postać, jaką zastaliśmy w Warszawie. I potem, kiedy doszliśmy już właściwie na Nowe Miasto, tam zobaczyliśmy, że nasz kochany kościół Najświętszej Marii Panny stoi, cały stoi, nienaruszony. Weszliśmy w bramę kościoła i... przed nami Wisła i Praga. Tak że cała apsyda była zrujnowana, ale rzeczywiście wyglądał z zewnątrz, jakby był nienaruszony.
Potem w czterdziestym siódmym roku jeszcze poszliśmy na takie groby. I to były groby autentyczne już, bo poszliśmy ulicą Podwale i tam się odbywały ekshumacje. To znaczy na [brzegu] chodnika rzędem leżały ludzkie kości, czaszki i to była też dosyć makabryczna chwila, bo intencją naszą było pójść na groby i poszliśmy na groby, poza tymi w kościołach to mieliśmy groby na żywo. Jeszcze bardzo ciekawa rzecz, w momencie kiedy w czterdziestym piątym, nie, w czterdziestym szóstym też byliśmy na grobach i zastanawialiśmy się potem, co zrobić, jak urządzić i za co urządzić święta wielkanocne. I przechodzę [z mamą] przez plac Trzech Krzyży i przy kościele Świętego Aleksandra [znajduję] jakiś banknot leżący na gruzach – tak po prostu sobie [leżał] na gruzach – a obok niego książeczkę, którą mam ze sobą (później państwu pokażę), taką malusieńką książeczkę do nabożeństwa. Ktoś nieznany mi zostawił, chociaż tam jest chyba jego imię.
Tym razem szliśmy na te groby w czterdziestym siódmym roku razem z moim kolegą i rodziną jednego z drukarzy z naszej drukarni. Właśnie ten kolega był synem drukarza. Poszliśmy za potrzebą w ruiny i kolega wychodzi z ruin i trzyma w ręku co – karabin. Karabin oczywiście już bez kolby, karabin mocno przyrdzewiały, ale powstańczy karabin, no co tutaj dużo mówić. Oczywiście nie było szans, żeby go zabrać w całości. On, zdaje się, odłamał muszkę, ja szczerbinkę czy odwrotnie to było i te przeżycie – znowu z tą bronią w ręku, tym razem już użytą, autentyczną (tamte też były używane). W każdym bądź razie ten karabin bardzo podniósł nas na duchu, że mamy szczątek, pamiątkę po Powstaniu Warszawskim. Gdzieś niestety się to zagubiło po drodze, nie mam już tego.
A już w latach dziewięćdziesiątych to tylko postarałem się o to, żeby moi rodzice zostali odznaczeni. Po pierwsze, żebyś ich zweryfikować jako żołnierzy konspiracji i Powstania, znaczy ojca tylko jako żołnierza Powstania, a matkę jako [uczestniczkę] konspiracji i Powstania. Oboje mają […] Warszawski Krzyż Powstańczy i krzyż Armii Krajowej, tak że też jestem bardzo szczęśliwy, że mogłem [ich] w ten sposób uhonorować. To chyba wszystko, bardzo nieskładnie i nieporadnie.

  • Jeszcze proszę na koniec podsumować, co pan sądzi o Powstaniu?

Co ja sądzę? Dla mnie to jest świętość. Co ja tu jeszcze mogę dodać, proszę pani. Tyle lat wyczekiwania, ta atmosfera potem, jaka była w tym [Powstaniu]. Zresztą przychylam się do tego zdania, że tych młodych ludzi nie można było zatrzymać. Gdyby Powstanie nie zostało zorganizowane, to ono by wybuchło samorzutnie. Ci ludzie by poszli i jeszcze gorzej byłoby, niż było. Ale potem, że zostaliśmy zdradzeni przez sojuszników z każdej strony, że Anglia i Ameryka w bardzo nikłym stopniu pomagały Powstaniu, Sowieci w ogóle [nie], to już była po prostu podłość. Zatrzymali się na tym [praskim] brzegu i czekali, aż my się wykrwawimy tutaj w walce z Niemcami. Nie, dla mnie to jest absolutna świętość i wszystko, co się wiąże z Powstaniem, od dawna gromadzę. Zresztą już nie wiem, po co, już tego nawet nie zdążę przeczytać teraz, ale każda rzecz, każda najdrobniejsza rzecz dotycząca Powstania, która się mogła otrzeć jakoś o Powstanie, już dla mnie jest rzeczą bardzo ważną, godną uwagi. No i uważam, że [to], co pan świętej pamięci prezydent (zresztą podwójny prezydent, bo i Warszawy, i Polski) najważniejszego mógł zrobić, […] na ile dano mu to zrobić, to jest Muzeum Powstania Warszawskiego. Za to mu jestem ogromnie wdzięczny. Nie tylko ja, ale [wiem], że w ogóle całe nasze środowisko rodzinne i środowisko, z którym się na ogół spotykam, to są też po tej stronie, że tak powiem. Tak jak widzę, jak to wspaniale się rozwija (mówię o Muzeum) jak Muzeum jest zresztą niesamowicie zorganizowane, ekspozycja jest niespotykana nigdzie indziej, jest tak atrakcyjna, jest tak edukacyjna, jest taka w duchu tego Powstania... Nie mam słów. Jestem szczęśliwy, że Muzeum Powstania Warszawskiego jest, że mogę do niego chodzić.

Warszawa, 26 listopada 2013 roku
Rozmowę prowadziła Joanna Rozwoda
Andrzej Składanek Stopień: cywil Dzielnica: Śródmieście Północne

Zobacz także

Nasz newsletter