Andrzej Szafrański

Archiwum Historii Mówionej

Nazywam się Andrzej Szafrański, mieszkam obecnie w Aninie. W czasie wojny w 1939 roku mieszkałem z rodzicami i ze starszym bratem w Milanówku. Ojciec mój był piłsudczykiem, brał udział w wojnie z bolszewikami w 1920 roku. Był na froncie jako saper od Wisły aż pod Kijów. Matka moja była w Rosji w czasie rewolucji październikowej, ale po rewolucji wraz z siostrą [powróciły do Warszawy]. Przed 1939 rokiem moja matka – [Henryka Szafrańska], należała do organizacji POW (Polska Organizacja Wojskowa) [w willi „Warszawianka” przy ulicy Długiej 25] w Milanówku, gdzie [z rodzicami przy ulicy Długiej 22, willa „Górnolesie”, mieszkaliśmy z bratem]. W organizacji [zdobywała] wiedzę [moja mama]. Szykowała się wojna i wszyscy o tym wiedzieli. Uczyli, jak się obsługuje broń, jak się zakłada maski gazowe, jak się bronić przed nalotami lotniczymi, jak kopać schrony przeciwlotnicze, jak kopać schrony strzeleckie, jak się kryć. Z matką i z bratem chodziłem i wysłuchiwałem to, co ci wykładowcy mówili. Były nawet poczęstunki dla dzieci, pamiętam, że dzieci otrzymywały ciasto pieczone w piekarni i kakao. Miałem dużą już [wiedzę] jako [ośmioletni] chłopiec w dziedzinie obronności.

[Dwunastego] września 1939 roku wraz z bratem starszym o pięć lat pomagaliśmy żołnierzom Legii Akademickiej, tabory tych żołnierzy zostały rozbite przez Niemców. Legia Akademicka toczyła boje w okolicach Błonia, wycofywała się w kierunku Milanówka, Brwinowa. Pomagaliśmy żołnierzom w zakwaterowaniu, w poszukiwaniu cywilnych ubrań, bo żołnierze byli już otoczeni przez Niemców. Niemcy już parli w kierunku Warszawy szosą królewską, [niedaleko, tysiąc metrów od naszego domu]. Ale Milanówek był zalesiony, dużo było lasów, zagajników, było wtedy ciepło i żołnierze przez dwa, trzy dni mieszkali w lesie. Dostarczaliśmy im żywność, dostarczaliśmy informacje, gdzie są Niemcy. Szukaliśmy poprzez znajomych [nowych kwater dla żołnierzy]. [Moja matka brała] w tym główny udział, [my pomagaliśmy w staraniu się o ubrania], żeby oni mogli się przebrać, żeby mogli uniknąć niewoli. Mój brat z żołnierzami, byłem również [i ja], szukaliśmy miejsca, gdzie żołnierze mogliby ukryć broń i skrzynkę wojskową, w której były dokumenty i sztandar. Żołnierze, którzy przyszli do nas do domu, byli uzbrojeni, mieli krótkie karabinki mauzery. Mój brat schował karabinki. My mieszkaliśmy w willi „Górnolesie” w Milanówku, to był wielki dom dwupiętrowy. [W tym domu] były różne kanały wentylacyjne, brat [tam ukrył karabiny i zakonserwował]. W lasku na terenie willi był duży ogród, rosły drzewa, sosny, wykopaliśmy dół. W tym dole żołnierze z Legii Akademickiej (było ich dwóch) zakopali [broń, granaty, amunicję i skrzynkę ze sztandarem, i dokumentami], a potem mchem, gałęziami zamaskowaliśmy. Jak wspominałem, uczyłem się również maskowania w organizacji POW, tak że nie było śladu. Żołnierze przebrali się, podziękowali, zniknęli, już ich nie widzieliśmy. Natomiast widzieliśmy, jak ludzie szabrują tabory, wynosili groch, kawę w kostkach, suchary, buty saperki […], [chłopi z pobliskiej wsi Konie].
Pod koniec września [1939 roku] Niemcy prowadzili do niewoli żołnierzy polskich, którzy bronili Warszawy. Pamiętam, że było wtedy bardzo gorąco, żołnierze byli bardzo zmęczeni, bo szli pieszo. W Milanówku był placyk koło traktu królewskiego, [przystanek EKD – Gradów], na tym placyku był odpoczynek tych żołnierzy. Żołnierze szli grupami po pięćdziesięciu, po sześćdziesięciu, prosili o kupno chleba, prosili o wodę, byli chorzy, już niektórzy byli inwalidami, mieli opatrunki na głowie, na rękach, na nogach, widać było, że byli bardzo zmęczeni. […] Oni mnie nawet dawali pięć groszy, jak pamiętam, bo tyle kosztowała ćwiartka chleba. Z wodą nie było problemu, ale z chlebem już był problem, w sklepach już nie chcieli sprzedawać, sklepikarze wszystko już chowali na zapas. W domu matka piekła chleb, z domu chleb brałem [i zanosiłem żołnierzom]. W piekarni były olbrzymie kolejki, ale miałem wielkie chęci, żeby żołnierzom pomóc. Nieraz mi się udawało nawet przynieść kilka placków kartoflanych, ale były takie sytuacje, że żołnierz mnie dał na chleb pieniądze, poleciałem do sklepu, chleba nie kupiłem, bo nie było, przychodzę, a już nie ma tych żołnierzy, poszli już, bo oni nie byli długo, byli pół godziny. Żołnierzom pomagałem, jak tylko mogłem, ze starszym bratem.


Zaczęła się okupacja hitlerowska. W pierwszych latach okupacji hitlerowskiej chodziłem nawet do szkoły [numer 1 na Grudowie, kierownikiem był pan Starościak]. Szkoły były czynne [do wiosny 1940 roku], ale potem niemieckie wojsko w szkołach miało kwatery i chodziliśmy do szkół prywatnie w różnych willach, domach, gdzie były jakieś wolne pokoje. [Zimy były mroźne, uczyliśmy się w nieogrzewanych salach]. Kierownik, […] zasłużony człowiek, wynajmował różne pomieszczenia, [ale Niemcy zabronili się uczyć i były długie przerwy w nauce]. Miałem spryt, byłem [odważny], zacząłem z Niemcami handlować w tych szkołach, gdzie kwaterowali. Można było za cebulę, jaja, kupić papierosy. […] [Zarobione pieniądze oddawałem rodzicom, w domu była bieda, to był rok 1941-1942, handlowałem nawet gazetami]. Wtedy w Polsce był „Kurier Warszawski”, ale oficerowie prosili mnie o taki tygodnik czy miesięcznik, nazywał się „Adler”, to było pismo z fotografiami żołnierzy walczących na Wschodzie, ale również i na Zachodzie. Można było zobaczyć najnowocześniejsze niemieckie uzbrojenie, różne artykuły na tematy zwycięskich bitew [na wschodzie z bolszewikami]. […]
- tekst dopisany przez rozmówcę, nieobecny w nagraniu wideo [Ja w 1942 roku miałem kontakty ze starszymi kolegami mojego brata. Oni mnie namawiali, żeby od Niemców (Wehrmacht), a w 1943 roku od Węgrów, kupować amunicję i detonatory (spłonki). Węgrzy sprzedawali nawet karabiny. I rozpoczął się handel na dużą skalę. Koledzy brata dawali mi pieniądze, Węgrzy chowali całe granaty w krzakach, zakopywali, a ja z kolegą (nazywał się Góralczyk), delikatnie odkopywaliśmy i zanosiliśmy do kryjówki przy ulicy Długiej 33. Ci, którzy byli tym zainteresowani już nie żyją, ale ja znam ich nazwiska: Ryszard Chmielewski, Henryk Halicki, Jerzy Szafrański – to przyszli Powstańcy warszawscy, Mariusz Szmudziński, Henryk Kramorz, Witek Rojek, Zbigniew Królikowski – to konspiratorzy z AK i Konfederacji Narodu. Wszyscy mieszkali w Milanówku. W 1941 roku dowiedziałem się o zbrodni katyńskiej. Sąsiad moich rodziców, inżynier Różański, miał syna oficera WP, i on się dowiedział, że to kacapi mordowali polskich oficerów w 1940 roku. Opowiadał nam jak bolszewicy wtargnęli w naszą granicę od wschodu. Mój ojciec był maszynistą parowozu OK-22 i jeździł do Brześcia, i dużo wiedział, i wiedział o tych sprawach. W Milanówku był lasek i my go nazwaliśmy Katyń, bo tam leżał zakopany trup].

W 1943 roku zacząłem swoją działalność konspiracyjną w podziemiu. Wraz z bratem wykonywaliśmy zadania ludzi podziemia, do których moi rodzice i my mieliśmy zaufanie. Ci ludzie byli nam bardzo oddani, wiedzieliśmy, jak się nazywają, gdzie pracują, mieli synów, córki, z nimi się kolegowaliśmy, ale nie znaliśmy ich działalności konspiracyjnej, nie wiedzieliśmy, jaką funkcję pełnią w podziemiu. A dlaczego nie wiedzieliśmy, dlatego że tego wymagała konspiracja. Zaznaczam, że byłem nieletni, nikt mnie nie miał prawa o tym powiedzieć. Mój brat, starszy ode mnie, pracował w zakładach „Lilpopa”, chodził do Zawodowej Szkoły Mechanicznej w Warszawie na ulicy Konopczyńskiego. Miał dowód, kenkartę, on się tym wszędzie legitymował, ja natomiast nie miałem żadnego dowodu, w dowody moich rodziców byłem wpisany jako dziecko. Nie składałem żadnej przysięgi przed tymi ludźmi z podziemia, nie otrzymywałem żadnych legitymacji, nie miałem żadnego przydziału. Wykonywałem tylko zadania, które oni mnie powierzyli, bo miałem chęci duże do tego, byłem już zaprawiony, tak jak wspominałem, z 1939 roku. Miałem spryt, odwagę, nie bałem się specjalnie, widziałem już represje niemieckie, widziałem, jak rozstrzeliwują Niemcy Żydów, Polaków, to robiło na mnie wielkie wrażenie, ale wykonywałem to, co mi powierzyła organizacja podziemna. Jak się potem dowiedziałem, organizacja nazywała się Konfederacja Narodu, a druga organizacja, dla której pracowałem, to była Armia Krajowa. Konfederacja Narodu połączyła się z Armią Krajową w listopadzie 1943 roku i do Konfederacji Narodu należał mój brat starszy Jerzy Szafrański, pseudonimu jeszcze nie znałem, jego kolega Ryszard Chmielewski, zamieszkały również w Milanówku i drugi kolega Henryk Halicki, również zamieszkały w Milanówku. Byli to młodzi, siedemnastoletni chłopcy. Bardzo dobrze pamiętam Henryka Halickiego − blondyna. Jego rodzice mieszkali w Bydgoszczy, a on w Milanówku mieszkał ze swoją siostrą. Rodzice mu przysyłali w paczkach słodycze i mnie tymi słodyczami częstował, bo Bydgoszcz należała do Reichu, a my mieszkaliśmy w Generalnej Guberni. U nas [była bieda], słodyczy nie było. Wykonywałem polecenia pana Rojka, który […] był w Konfederacji Narodu i zwerbował mojego brata, ale dopiero się o tym dowiedziałem po Powstaniu Warszawskim […]. On mnie powiedział: „Szczygieł, ty lubisz jeździć, bo ty jeździsz do Warszawy po deputat żywnościowy ojca”. Mój ojciec był maszynistą kolejowym i dostawał deputat żywnościowy. Jeździłem z matką, a potem sam do Warszawy na ulicę Żulińskiego po deputat żywnościowy. To była kiełbasa, cukier, sól, pół litra wódki z czerwoną kartką, marmelada, kasza, [mąka. Pan Rojek inwalida, kombatant II Wojny Światowej], do mnie mówi: „Słuchaj, będziesz jeździł kolejką EKD”. Lubiłem jeździć kolejką EKD, to była elegancka kolejka, jechała z Milanówka do Warszawy i krańcowy przystanek był na ulicy Nowogrodzkiej przy ulicy Marszałkowskiej, w samym centrum Warszawy. Jechała równą godzinę, nigdy się nie opóźniała, dużo ludzi podróżowało tą kolejką. Pan Rojek mnie powiedział: „Szczygieł”, a dlaczego „Szczygieł”, dlatego że my chłopaki mieliśmy pseudonimy [podwórkowe]. Ten się nazywał „Trzyćwierciówka”, „Szczygieł”, „Diabeł”, „Szatan” albo inne nazwy. On wiedział, jak mnie nazywają, mówi: „Będziesz [jeździł] na ulicę Poznańską [do] mydlarni za ulicą Żulińskiego [po mydło]”. Tam kupowałem mydło marki Ominol, pamiętam. Mnie się ominol śni do tej pory, a już upłynęło prawie sześćdziesiąt pięć lat. To było mydło gliniane, można było się nim myć, można było myć twarz tym mydłem […]. Powiedział mnie, że: „Kupisz dwie takie kostki tego mydła i przywieziesz mnie do Milanówka. Będziesz jeździł często, ale tylko do tej mydlarni, do innej nie, […] będziesz dostawał wynagrodzenie”. Wtedy byłem dzieckiem, takie wynagrodzenie [na] lody, cukierki, ciastka, pojechać w niedzielę nad Wisłę, bo były piękne plaże nad Wisłą od strony Pragi, można było się kąpać, było dużo ludzi. Jeździliśmy z kolegami, nawet do Józefowa, [koło Otwocka] jeździły elektryczne pociągi PKP bardzo szybko. Jeździłem po mydło kilka razy w miesiącu − może cztery, może pięć. Zawsze o tej samej porze, wyjeżdżałem o ósmej czterdzieści z Milanówka kolejką EKD i wracałem przed godziną dwunastą, w ten sposób przywoziłem w mydle zaszyfrowane wiadomości, a moja obecność w sklepie również była zaszyfrowana, mnie po prostu znali, że przyjeżdżam z Milanówka od pana Rojka z takiej i takiej organizacji podziemnej. [Jeździłem po te mydło od kwietnia 1944 roku do 26 lipca 1944 roku].


Mój brat miał starszego kolegę, miał wtedy osiemnaście, dziewiętnaście lat, nazywał się Mariusz Szmudziński i miał siostrę Alicję. My żeśmy ją nazywali Lilka, była w „Szarych Szeregach”, jak potem się dowiedziałem zginęła w Powstanie Warszawskie, była w „Parasolu”. [Lilka] nas uczyła, jak się posługiwać mapą, kompasem, busolą, jak robić plany ulic […], jak to zaznaczyć. W każdym bądź razie uczyła nas geografii i historii. Było [nas kilku zuchów]. Zuchy to była młodzież od pierwszej do trzeciej czy czwartej klasy szkoły powszechnej. Nie mieliśmy żadnych legitymacji, że jesteśmy w zuchach, byliśmy [traktowani jak uczniowie]. [I] tacy starsi harcerze takie pogadanki z nami mieli, [chodziliśmy] na spacery, do lasu [i bawiliśmy się w podchody. Ja mając 11 lat potrafiłem samodzielnie rysować mapy terenu, i posługiwać się busolą. Brat Lilki Szmudzińskiej był kolegą mojego brata]. Mnie [Mariusz Szmudziński] znał, bo blisko mieszkałem, on mieszkał w willi „Ali” [przy ulicy Długiej 26], jak się okazuje, mieszkało tam kilku konspiratorów, ale dopiero się dowiedziałem po wojnie. [W 1943 roku latem karmiłem jego] konie, u profesora na ulicy Jasnej. Profesor Wnuk, to był znany człowiek w Milanówku, jego dzieci, prawnuki są teraz socjologami i zajmują się polityką. Ich z widzenia znam nawet, z oglądania telewizji. [Profesor] Wnuk, miał dużą willę, ogród, stajnię, były dwa piękne konie i my karmiliśmy, poiliśmy konie zawsze o tej samej porze. Nie chodziłem sam, chodziłem jeszcze z moim kolegą, nazywał się Góralczyk. Dowiedziałem się, że [Mariusz Szmudziński] jest w AK, w obwodzie „Bażant” i zaopatruje oddziały Armii Krajowej w Puszczy Kampinoskiej, [i prawdopodobnie oficerów konspiracji w żywność]. […] [Ale dopiero w czasie Powstania]. On [w 1946 roku] został skazany na pięć lat więzienia, […] w więzieniu, zachorował na gruźlicę. Później [w latach siedemdziesiątych pracowaliśmy razem w Instytucie Badań Jądrowych w świerku]. Byłem na jego pogrzebie, były sztandary, byli koledzy jego [kombatanci. Pochowany został w Otwocku]. […] [To był odważny konspirator, jeździł bryczką w dwa konie i skupywał żywność, a jak chłop nie chciał sprzedać, to rekwirował].

Przed godziną wybuchu Powstania tego dnia wyjechałem z domu kolejką EKD o godzinie ósmej czterdzieści, bo mnie matka kazała wykupić deputat, o którym wspominałem. Miałem się tym podzielić z rodziną, która mieszkała na ulicy Złotej 45 [i Wroniej 55]. Stałem na Żulińskiego w długiej kolejce, był tłok, ruch był olbrzymi w Warszawie, ludzie coś przeczuwali. Poleciałem do ciotki z kiełbasą, jej syn z kolegami [z Batalionu „Kiliński”], przygotowywał się do Powstania. To było 1 sierpnia gdzieś około godziny dwunastej, na ulicy Złotej 45 było kilku [młodych ludzi], potem jak się okazało, to byli podchorążowie. Pytam się ciotki: „A gdzie Janusz idzie?”, [mój brat cioteczny]. A ciotka mówi: „Będzie wojna z Niemcami, oni będą walczyć z Niemcami, może będzie nam lepiej wszystkim”. Mówię: „Też bym chciał walczyć”. [Brat i jego koledzy] czyścili broń, […] pistolety mieli [niemieckie], musieli pełnić ważne funkcje. Mówią do mnie: „Ty jesteś za gówniarz − tak wtedy mówili do [nastolatków] − będziesz się tylko plątał między nami i my będziemy tylko mieli [kłopot], wcale nie będziemy mieli z ciebie pożytku”. Ciotka mówi: „Jedź do domu, bo matka na ciebie czeka”. Nie wiedziałem, że mój brat już pojechał do Powstania. Wcale nie chciałem jechać do domu, ale [poleciałem jeszcze na Wronią 55, tam mieszkała moja babcia. Przenocowałem i na drugi dzień rano o siódmej, zupełnie spokojnie dotarłem do Szczęśliwic, szło sporo ludzi i ja z nimi]. Już było Powstanie [czternaście godzin]. Kolejką przejechałem […] [do Milanówka]. Niemcy rewidowali [wszystkich], w domu byłem bardzo późno [2 sierpnia 1944 roku], matka się o mnie martwiła. Pytam się, czy jest Jurek, mój brat, a matka mówi: „O dziesiątej czterdzieści, [1 sierpnia 1944 roku] z Chmielewskim i z Henrykiem pojechali do Powstania”. Już matka wiedziała o tym, bo brat mój, żegnając się z matką, powiedział jej, że jadą walczyć do Warszawy, za kilka dni przyjedzie i przywiezie mojej malutkiej wtedy siostrzyczce laleczkę. Matka pożegnała się, a mnie nie było, bo byłem w Warszawie, pojechałem po ten deputat [i] krążyłem [przez czternaście godzin już po walczącej Warszawie]. Brat, Chmielewski Ryszard z Henrykiem Halickim przyjechali kolejką na ulicę Nowogrodzką [do swojego plutonu].
Gdzieś przy ulicy Żurawiej był punkt zborny tych młodych, przyszłych Powstańców. W dwóch drużynach chorąży Mieczysław Kurzyna przyprowadził ich do punktu bazy bojowej, gdzie zlokalizowane były oddziały „Czata 49”. To było przy cmentarzu kalwińskim, na [ulicy] Karolkowej, [róg Mireckiego]. Stworzono pluton, [który] Mieczysław Kurzyna zaprezentował cichociemnemu dowódcy „Czata 49” majorowi Tadeuszowi Runge. Tadeusz Runge popatrzył się na tych młodych szesnasto-, siedemnastoletnich ludzi nieuzbrojonych. […] Powiedział do [podchorążego] Kurzyny: „Jak ich [pan] nazwie?”. – [„Może pan major to zrobi?”. – „No dobrze. Niech mają nazwę »Mieczyki«, bo pan ma pseudonim »Miecz«”. »Mieczyki« zostali zarejestrowani, złożyli przysięgę i zostali wcieleni do Batalionu „Czata 49”. Ci młodzi żołnierze byli w Konfederacji Narodu, tak zwanych młodzieżowych oddziałach dywersji]. „Mieczyki” [dzielnie] walczyli – przeszli cały szlak bojowy od Woli poprzez Muranów, Stawki, Stare Miasto, potem kanałem do Śródmieścia, potem nad Wisłę, [Czerniaków], Mokotów i z powrotem do Śródmieścia. Było ich wszystkich trzydziestu siedmiu w plutonie, przeżyło tylko pięciu, wszyscy zginęli. Mojego brata kolega Henryk Halicki, szóstego sierpnia zginął w wypadzie bojowym koło szpitala Świętej Marii na Woli. Mój brat przeszedł szlak Muranowa, Stawek, były [tam ciężkie] walki, zginął 28 sierpnia na Starym Mieście na ulicy Mławskiej 3. Tam był sztab „Czata 49” i kwatery Powstańców [oraz] ludności cywilnej w schronach. Nadleciały bombowce sztukasy, nurkujące samoloty, zbombardowały [kwatery]. To się wszystko [waliło i] zawaliło, a ponieważ były [tam] magazyny z amunicją, to po tym zawaleniu zaczęły się detonacje, wybuchy, wszystko się trzęsło. Ludzie chcieli ratować, jeden z kolegów [podchorąży Bernard Bełza] z pistoletem chciał również ratować, [ale został ranny w głowę], jest teraz [profesorem] w Stanach Zjednoczonych). [Cudem się uratowali: dowódca „Czata 49” major Tadeusz Runge, pseudonim „Witold” i] Ścibor-Rylski zastępca dowódcy „Czata 49”. Byli po służbie na drugim piętrze, to był potężny, wysoki gmach, obok stały jeszcze trzy gmachy, była potężna brama, zsunęli się [wraz] z dachem, nie było ognia po zawaleniu się, dopiero potem magazyny zaczęły wybuchać [..]. O tym mnie mówił w 1946 roku, kiedy była ekshumacja zwłok, właśnie Ścibor-Rylski „Motyl”, obecnie jest generałem, prezesem Powstańców Warszawskich. Na ekshumacji zwłok dopiero w 1946 roku byli [ocaleni koledzy], był również Mieczysław Kurzyna. [Ja] byłem z matką, Mieczysław Kurzyna dawał [rodzinie poległych] zaświadczenia ze swoim podpisem, mam dokumenty wszystkie w domu. [Matka otrzymała] dokument, że jej syn Jerzy Szafrański pseudonim „Czapla” brał udział w Powstaniu Warszawskim [i] zginął [dnia 28 sierpnia 1944 roku na ulicy Mławskiej 3]. Całą sprawą ekshumacji zajął się ojciec „Pogonowskiego” […] [syna]. Zginęło [dziewiętnastu] „Mieczyków” [i pięciu Powstańców z innego plutonu i kilkadziesiąt osób] ludności cywilnej. [Była wywieszona informacja], że 14 lutego o godzinie dziesiątej będzie eksportacja zwłok żołnierzy, którzy zginęli za wolność Polski, eksportacja na cmentarz wojskowy, po mszy włożenie do grobu. To były dwie skrzynie, jak pamiętam, w których były kości [i szkielety nie do poznania]. Skończyła się epopeja [powstańcza], zaczął się okres popowstańczy. [Od] roku 1945 […] przyjeżdżali Powstańcy, którzy byli ewakuowani i dostali się do niewoli.
Jeszcze chciałem wspomnieć o jednej bardzo ważnej rzeczy, że po kapitulacji [Powstania, ranni żołnierze], oficerowie byli z rozkazu dowódców swoich [proszeni], żeby nie szli do niewoli, tylko razem z ludnością cywilną dostawali się do szpitali [i byli w konspiracji]. Taki szpital był w Podkowie Leśnej, [i] Milanówku. Do tego szpitala dostał się Chmielewski Ryszard, kolega mojego brata, który z Milanówka poszedł z nim do Powstania, on został ranny 26 sierpnia na Starym Mieście [przy ulicy Sapieżyńskie], blisko kwatery „Mieczyków". Z ludnością cywilną dostał się do szpitala [w Podkowie Leśniej]. Powiedział mojej matce, że zginął Jurek. Przez szpital w Milanówku przeszli: Ścibor-Rylski i dowódca Tadeusz Runge. W tym szpitalu pomagałem siostrom zakonnym, nosiłem wodę, opatrunki, szpital był przygotowany do tego, dlatego że kierownik szkoły, [pan Starościak był w konspiracji, współpracował z AK], wspominałem jego nazwisko na początku. [Ja] z matką pomagaliśmy rannym ludziom. W czasie Powstania jeździłem kolejką EKD do Rakowa, bo [tam] mieszkał mój stryjek, dalej już była granica miasta. Rosło [tam] pełno warzyw, nikt już tego nie pilnował, bo wszystkich wysiedlili, a dom, w którym mieszkał stryjek nie był wysiedlony. On miał trzech synów, jeździłem po warzywa z pól, przywoziłem do domu, znałem tamte tereny. Potem pan Rojek, bo mu się chwaliłem, że jeżdżę [do Opacza kolejką EKD] mówi do mnie tak: „Słuchaj, to może ty pojedziesz z dwoma starszymi kolegami”. [Pytam]: „Gdzie?”. − „Oni wiedzą gdzie”. Kolejka dojeżdżała do Opacza, taka [wieś podwarszawska]. Szliśmy z Opacza do Salomei, [następny nieczynny] przystanek, polną drogą w kierunku Ochoty, szliśmy do takiego wyludnionego osiedla domków jednorodzinnych, [blisko torów kolejowych Warszawa-Zachodnia – Okęcie]. Po drodze zbieraliśmy kamienie, ale to musiały być duże kamienie i rzucaliśmy tymi kamieniami w blaszane dachówki, ale [były i inne, i taki rumor jak niemieckie pociski wystrzeliwane z Pruszkowa, z „Berty”].
[…] Słuchaliśmy po drodze, jak artyleria niemiecka bombarduje Warszawę, były to potężne pociski, my nazwaliśmy „Berty”, tak się wydawało, jakby w niebie ktoś kamienie tłukł, taki był potężny [łomot]. [Działo strzelało co 30 minut]. My, jak pociski już przeleciały, […] to rzucaliśmy na dachy blaszane tymi swoimi kamieniami, trzeba było mieć trochę siły, żeby rzucić. Wracaliśmy z powrotem, za nami zawsze ktoś szedł albo jedna osoba, albo [dwie lub trzy]. My te osoby doprowadzaliśmy do przystanku Opacz. Byliśmy tak zwanymi przewodnikami, a to byli, jak potem się [dowiedziałem], łącznicy z Warszawy, z Powstania, ważne osobistości, nieraz bardzo ważne. Jak doszliśmy do Opacza, to [rozchodziliśmy się nic nie mówiąc]. Nawet to traktowałem jako przygodę, ale to było bardzo niebezpieczne, bo chodziły patrole, ale moi starsi koledzy niczego się nie bali. Patrole prawdopodobnie widziały nas, że my się kręcimy, ale nie strzelali do nas. Widzieliśmy, jak Warszawa się pali, jak się palą domy, widzieliśmy łuny w nocy, nieraz nocowałem u mojego ojca brata na Rakowcu i widziałem, jak się [paliła warszawska gazownia i cała Warszawa]. Nadlatywały samoloty amerykańskie, angielskie, na spadochronach, [wisiały] światła, było jak w dzień. [To były] desanty [dla Powstańców]. To była moja praca konspiracyjna, [o której] dowiedziałem [się po Powstaniu, w Milanówku od pana Rojka z Konfederacji Narodu i Mariusza Szmudzińskiego, zamieszkałego w willi „Ala” na ulicy Długiej 26. Pan Rojek mieszkał przy ulicy Granicznej, róg Zawąskiej. Wszyscy mieszkaliśmy blisko siebie].
Ludność ewakuowana z Warszawy przechodziła przez [obóz w Pruszkowie], niektórzy wyjeżdżali gdzieś daleko; niektórzy [załapywali się u rodziny lub znajomych]. Do moich rodziców przyjechało pięć osób z Warszawy. [Moi rodzice mieszkali] w Warszawie, […] wynajęli mieszkanie letniskowe w Milanówku, ojciec był maszynistą kolejowym, bardzo dobrze zarabiał, chcieli wybudować sobie w Milanówku domek, [mieszkania w Warszawie były bardzo drogie]. Mieszkaliśmy przez pewien czas w Alejach Jerozolimskich, róg Chałubińskiego, siedmiopiętrowy dom został zawalony, [potem na Złotej i Wroniej]. W czasie okupacji widziałem egzekucje w getcie warszawskim, chodziłem tam, widziałem, jak mordują Żydów, widziałem egzekucje Polaków w Warszawie i w Milanówku. Wiedziałem również o podziemiu, [o ludziach], którzy produkowali dla Warszawy materiały wybuchowe w Milanówku.
Widziałem również, jak Niemcy spalili i zamordowali ludzi, którzy byli w magazynach Armii Krajowej [dobrze zakonspirowanych]. Były [tam] materiały wybuchowe z rzutów alianckich, to było w czasie Powstania […]. Dowiedzieli się od takiego chłopca, [który tam mieszkał], że właśnie tam jest [magazyn]. W jakiś dziwny sposób […], przez przypadek, bo prawdopodobnie on był trochę umysłowo chory [i] wydał […]. Niemcy od razu w sposób zorganizowany otoczyli dom, podpalili, kto wychodził, to strzelali, [ci co nie wyszli, zostali spaleni].
Byłem na tych wszystkich uroczystościach związanych z tą egzekucją. Widziałem w Milanówku egzekucje, widziałem egzekucje Polaków, którzy pracowali dla Niemców, tak zwanych konfidentów, na własne oczy, w Milanówku, kilka takich było egzekucji. Do Warszawy jeździłem, [widziałem egzekucje Polaków na ulicach Warszawy w roku 1943 i 1944. Widziałem łapanki ludzi i wywożenie ich samochodami w nieznanym kierunku. Pamiętam powstanie Żydów w Getcie warszawskim i palących się tam ludzi oraz rozstrzeliwane młode Żydówki].
[…] [Od 2005 roku] otrzymuję zaproszenia od Burmistrza Milanówka [pana Wysockiego i Andrzeja Szolca, członka Światowego Związku Żołnierzy Armii Krajowej] na uroczystości [związane z Powstaniem Warszawskim i działalnością konspiracyjną AK z okupantem hitlerowskim, którzy walczyli i ginęli. Oni wspierali Powstanie, oddawali broń ze zrzutów, produkowali materiały wybuchowe, wspierali oddziały AK w Kampinosie i Warszawie]. […] Środowisko Powstańców [Batalionu] „Czata 49” zorganizował [w roku 1948] Romuald Szczypiorski, [pseudonim „Wapniak”]. - tekst dopisany przez rozmówcę, nieobecny w nagraniu wideo [Kontaktował się z rodzinami i Powstańcami, kolegami kombatantami. Kontakty nie były łatwe, służby bezpieczeństwa PRL ingerowały w te środowiska. Mój ojciec – maszynista kolejowy – kilka razy był przesłuchiwany przez Służbę Bezpieczeństwa. Wiedzieli, że jego syn i siostrzeniec, który jest w USA, byli Powstańcami w AK. Kontakty naszego środowiska to dzień 1 sierpnia w rocznicę, na cmentarzu lub w domu u kogoś ze znajomych. Teraz jest na spotkania ulica Długa 22, ale spotykamy się i u znajomych, na przykład wnuczki dowódcy „Czata 49” Tadeusza Runge. Spotykaliśmy się z kapelanem Batalionu „Czata 49”, księdzem Warszawskim, pseudonim „Ojciec Paweł”. To był wielki myśliciel, filozof, chciał zjednoczyć Słowian. Po śmierci Romualda Szczypiorskiego prezesem środowiska „Czata 49” był Ryszard Chmielewski, a po jego śmierci Tadeusz Roman]. [Mam] legitymację członka Związku Powstańców Warszawskich. Rodzina Powstańcza. Mam prawo do noszenia odznak [„Czata 49”]. Lata mijają, Powstańcy się starzeją, coraz mniej ich przychodzi na spotkania. Mamy spotkania w każdą drugą środę miesiąca. Jak mnie wręczał tą legitymację [Ryszard Chmielewski], w obecności pułkownika Ścibora-Rylskiego, to powiedziałem, że będę przekazywał moją wiedzę o bohaterach Powstańcach Warszawskich następnym pokoleniom. Powiedziałem, że moja siostra jest pedagogiem, uczy w szkole, będzie również przekazywała informacje [wszystkim uczniom i znajomym] o Powstaniu Warszawskim. [Moja] siostra mieszka w Gdyni.
Uważam, że Powstanie musiało nastąpić. Wszyscy, którzy byli w konspiracji, przygotowywali się do tego, wszyscy chcieli wolności, demokracji, chcieli zniszczyć hitlerowskiego okupanta w sposób, w jaki tylko mogli. Ludzie mieli wielką nadzieję, że Powstanie się powiedzie, mówili, że Anders przyjedzie do Polski na białym koniu, wtedy będzie dobrobyt, wtedy będziemy wszyscy żyć w wolności, to były ogromne nadzieje na przyszłość − stało się inaczej. Ale gdyby nawet nie było rozkazu do wybuchu Powstania, to już i tak wszyscy byli tak do tego przygotowani, może to by się odbyło w jakiś inny, samoistny sposób. Uważam, że Powstanie było potrzebne, następne pokolenia wiedzą o bohaterstwie tych młodych ludzi, którzy walczyli w Powstaniu, chodzą chętnie do Muzeum Powstania Warszawskiego i zdobywają olbrzymią wiedzę, bo jest mnóstwo różnych, bardzo ciekawych eksponatów; są przecież pogadanki, odczyty dla dzieci, dla starszych, odbywają się również różne zebrania organizacyjne, to jest wszystko potrzebne.


Warszawa, 7 grudnia 2010 roku
Rozmowę prowadziła Magdalena Dąbrowa
Andrzej Szafrański Stopień: cywil Dzielnica: Milanówek

Zobacz także

Nasz newsletter