Andrzej Wiczyński „Antek”

Archiwum Historii Mówionej
  • Co robił pan przed 1 września 1939 roku?


W 1938 roku byłem uczniem pierwszej klasy, a w 1939 [roku] drugiej klasy, gimnazjum Batorego w Warszawie. Słynna jedynka i tak zwana „Pomarańczarnia”, która była zalążkiem „Szarych Szeregów”.

  • Jak zapamiętał pan wybuch wojny?


Koszmar zupełny. Dzień przed wybuchem wojny wróciłem z Wileńszczyzny, z obozu harcerskiego „Pomarańczarni” „Szarych Szeregów”, który był w lipcu. W sierpniu byłem pod Mołodecznem u mojej matki, bo rodzice się rozeszli przed wojną, a matka wyszła za mąż za kapitana, lekarza, który pracował w KOP-ie, Korpusie Ochrony Pogranicza i stacjonował pod Mołodecznem w Krasnem nad Uszą. Ponieważ sytuacja była bardzo napięta, matka koniecznie chciała, żebym tam został. Ojciec się nie zgodził i dzień przed wybuchem wojny z wielkimi kłopotami, z ośmiogodzinnym opóźnieniem przez Lidę, Baranowicze wróciłem do Warszawy. Następnego dnia o piątej rano był wybuch wojny, a już o godzinie siódmej, ósmej było bombardowanie Warszawy. Przy czym początkowo myśmy nawet nie wiedzieli, co to za samoloty nad nami latają, bo nie znaliśmy tych krzyży. Dopiero po paru godzinach zorientowaliśmy się, że to Niemcy bombardują Warszawę. Mieszkałem wtedy w Alejach Jerozolimskich przy Żelaznej. Widziałem gołym okiem bombardujące samoloty. Niedaleko u wylotu Pankiewicza w Alejach Jerozolimskich był nowy Dworzec Główny i tam już pikowały samoloty.
Od razu nawiązałem kontakt z 23 WDH, czyli moją drużyną harcerską. Byłem łącznikiem rozwożącym na rowerze rozkazy z dowództwa pewnego zgrupowania, ALE wojskowego, które mieściło się na ulicy Bagatela 10 przy placu Unii. Stamtąd braliśmy rozkazy do poszczególnych oddziałów wojskowych i rozwoziliśmy je na rowerze, ponieważ łączność jaka była, taka była. Potem rzucili nas do pilnowania, kopania rowów. Między innymi zapamiętałem kopane rowy na placyku przy Narbutta. Tam ja i jeszcze trzech harcerzy, nie [tyle] pilnowaliśmy ludności, ale byliśmy tymi, którzy organizowali kopanie rowów przeciwlotniczych na placyku, gdzie potem było kino na Narbutta. Tam były rowy przeciwlotnicze.

 

  • Pamięta pan tych harcerzy? Jak oni się nazywali?


Jednego świetnie pamiętam, bo to był mój zastępowy, Mirek Zachert-Ochrzanowski, który zginął w czasie okupacji, bo wysłali go w kierunku na Mińsk i tam został zdradzony przez Białorusinów, oddany w ręce gestapo i rozstrzelany. Drugim był Wojtek Michalski, mój kolega z klasy, harcerz, który zresztą był też w tym samym zastępie, którego dowódcą, jak wspomniałem, był „Łyda” – [to był] pseudonim Zacherta-Ochrzanowskiego. On też zginął we Lwowie. Właściwie prawie wymieniliśmy się miejscami, ponieważ jeden z nas miał jechać do Lwowa i instruować tamtejszych Polaków odnośnie pisania na murach różnych „kotwic”, „Polska zwycięży” i tak dalej. [Wyjazd] wylosował Wojtek. Ja zostałem w Warszawie a Wojtek pojechał do Lwowa, [ale] nie znał terenu. Nie brał pod uwagę, że jest różnica między Warszawą a Lwowem w sensie ludności. Wydali go Ukraińcy. Wpadł w ręce gestapo i był jednym z pierwszych publicznie rozstrzelanych we Lwowie, na liście rozstrzelanych. Tak jak potem warszawiaków rozstrzeliwali, tak Wojtka rozstrzelali Niemcy, a wpadł przez Ukraińców. Tak że pamiętam Wojtka Michalskiego. Zresztą zanim pojechał do Lwowa, to między innymi u niego w domu na [ulicy] Czerwonego Krzyża były tajne komplety Batorego.

 

Potem te tajne komplety już były wyłącznie w naszym mieszkaniu. Przeprowadziliśmy się z ojcem z Alej Jerozolimskich do Banku Rolnego. Bank Rolny był wyjątkowo dobrym miejscem do tak zwanej konspiracji, dlatego, że miał pięć wejść i co za tym idzie pięć wyjść. Nie wszystkie wyjścia były znane Niemcom, ale były znane nam. Dlatego, gdyby gestapo podjechało, powiedzmy i chcieli[by] nas zablokować, to my mieliśmy zawsze możliwości ucieczki poprzez Bank Rolny, różnymi wejściami. Dlatego u nas w mieszkaniu odbywały się tajne komplety Gimnazjum Batorego, czyli mojej klasy, [a także] Gimnazjum Słowackiego, czyli klasy mojej siostry. Na przemian. Raz były wykłady Batorego raz Słowackiego. Żeby już było pełne szczęście, to też były zbiórki „Agrykoli”, czyli Tajnej Podchorążówki, ale to już od 1942 roku, bo mnie wysłano na Tajną Podchorążówkę w 1942 roku. To była podchorążówka, którą prowadzili komandosi zrzucani z Anglii, polscy oficerowie, komandosi. Stąd ta nazwa Komandoska Podchorążówka. [Była to] jedna z najtrudniejszych tajnych podchorążówek, gdzie szkolenie było wszechstronne, łącznie z ostrym strzelaniem w lasach i trwało dwa lata. Był dodatkowo wymagany kurs motorowy. Uczono nas nie tylko prowadzenia samochodu osobowego, ale nawet jazdy na czołgach. Skąd czołgi w czasie okupacji? Otóż [wyjaśnienie było] bardzo proste. Wysyłali nas pod Tłuszcz do gospodarstwa rolnego, gdzie był traktor gąsienicowy. Zasada prowadzenia traktora gąsienicowego, jest identyczna jak czołgu, tyle, że nie ma armaty ale reszta, te wszystkie wajchy są identyczne. Oraliśmy pole i musieliśmy przejść cały instruktaż jazdy na traktorze, czyli na czołgu. Po takim kursie miałem prawo jazdy jak to się mówi wszechstronne: czołg, ciężarowy samochód i osobowy, a wszystko było pod szyldem… Był taki znany instruktor jazdy nazywał się Pryliński. Pod szyldem tegoż Prylińskiego, który działał oficjalnie i między innymi zdawała [u niego] egzamin z prawa jazdy młodzież, przyszli podchorążacy. I ja też taki kurs ukończyłem w ramach tejże „Agrykoli”. O mało co nie wpadliśmy w czasie egzaminu podchorążackiego. Egzamin i ćwiczenia były też ostre. Wysłali nas do lasów miedzy Rawką a Radziejowicami, w kierunku na Skierniewice. Nie przeprowadzono rozpoznania terenu i nadzialiśmy się na wyrzutnie V-1, V-2, które tam ćwiczyły. Wyrzucały [one] rakiety próbne, które potem były wysyłane i zrzucane na Anglię. Otoczyło nas tam SS i przebiliśmy się tylko dzięki temu, że brawurowo natarliśmy na Niemców. Naturalnie egzamin zdaliśmy, ale mogło to nas drogo kosztować.
Ukończyłem tę [szkołę] na trzydziestym czwartym miejscu – a było nas dwustu dziewięciu dokładnie w tej klasie, to było podzielone na klasy. Dostałem tytuł kaprala podchorążego. Byłem jedynym z oddziału z mojej klasy, który nie miał prawa dostać dyplomu podchorążego [od razu], a dyplom podchorążego otrzymywaliśmy w zakrystii kościoła Zbawiciela. Stawało się na sztandarze ze swastyką niemiecką, składało się przysięgę i otrzymywało się z rąk dowództwa legitymację. Ja jeden nie dostałem wtedy. Dlaczego? Bo wymóg był, że muszę mieć maturę, a maturę robiłem za dwa miesiące. Wszyscy inni byli starsi ode mnie i już byli po maturze, a ja jeden nie miałem matury. Wobec tego takie były wymogi, mimo okupacji, że mnie nie wręczono dyplomu. Dopiero jak zdałem maturę na tajnych kompletach, zameldowałem dowództwu, że już mam maturę i poświadczenie też, tajne takie na karteczce, że otrzymałem maturę. Zgłosiłem to do dowództwa i znowu dla mnie jednego na sztandarze w zakrystii kościoła Zbawiciela rozwinięto sztandar ze swastyką i tam złożyłem przysięgę, i dostałem legitymację, jako kapral podchorąży „Antek”. Mówię to dlatego, żeby podkreślić, że mimo okupacji, mimo strasznych czasów, jakie wtedy były, był wymóg, że podchorąży musi mieć cenzus i nie ma wyjątków od sprawy. Wtedy byłem tym zgorszony, że jak to, wszyscy moi koledzy otrzymali dyplom a ja jeden jedyny nie byłem zatwierdzony? Ale po dwóch miesiącach już byłem. W miesiąc później wybuchło Powstanie. Do Powstania Warszawskiego w 1944 [roku] już na Żoliborzu byłem kapralem podchorążym. Naprzód zastępcą dowódcy plutonu a później dowódcą plutonu 227 BS-ów – „Szarych Szeregów”.

 

  • Ten dyplom ukończenia był bardzo malutki…


Malutki. Dokładnie wielkości pudełka od zapałek, po to żeby schować go pod zapałkami i [żeby] gestapo nie było w stanie tego wykryć. Była inna, gorsza rzecz, i też poniewczasie zorientowaliśmy się. Ponieważ była to podchorążówka „Szarych Szeregów”, czyli harcerska, komandoska z jednej strony, a harcerska z drugiej strony i każdy podchorąży otrzymywał listek dębowy. Listki dębowe były odznaką po krzyżu harcerskim, a pod spodem były dwa dębowe listki. Otóż na tym listku dębowym z brązu była srebrna literka „a”. Małe „a”, „Agrykola” i myśmy to z dumą nosili w klapie. Niemcy się dowiedzieli, że znaczek w klapie, listek dębowy z literką „a” to jest „Agrykola”. Dwóch chłopców, podchorążaków wpadło właśnie przez to, że nosili w klapie tę odznakę. Była jeszcze jedna odznaka, którą potem wycofano. Kurs motorowy, o którym mówiłem, miał swoją odznakę. [Była to] głowa młodego mężczyzny w pilotce z błyskawicą przecinającą w okolicy szyi. Bardzo ładny znaczek. Niemcy to też rozszyfrowali i potem obiegiem wyszedł rozkaz z dowództwa „Szarych Szeregów”, zabraniający nam noszenia zarówno jednej, jak i drugiej odznaki, ponieważ gestapo rozszyfrowało, co znaczą te dwie odznaki. Ale ten rozkaz wydany został trochę późno. Tak samo wpadali chłopcy, którzy chodzili w butach z cholewkami, słynnych polskich oficerkach oraz w bryczesach, które potem zostały zabronione. I tak, jak nie wolno było chłopcom nosić bryczesów i butów z cholewkami, tak nam zabroniono noszenia odznak. Dla nas taka odznaka to była wielka sprawa, ale jednak nie wolno było [nosić] i chyba słusznie, bo to zostało przez Niemców rozszyfrowane.

  • Uczestniczył pan w jakichś akcjach w czasie okupacji?

 

O tak! W czasie okupacji, od razu w 1939 roku wstąpiłem do tajnego harcerstwa. [Początkowo] to nie były „Szare Szeregi” tylko tajne harcerstwo, pilotowane przez dwudziestą trzecią WDH, czyli tak zwaną słynną „Pomarańczarnię”. Tajne harcerstwo było do 1941 roku, a potem z marszu zostało przemianowane na „Szare Szeregi”, które powstały w 1941 roku. Ponieważ już miałem ten wiek, [czyli] piętnaście, szesnaście lat, to już nie byłem w „Zawiszakach”, bo to byli ci najmłodsi, tylko od razu w BS-ach i naprzód byłem wysłany na tak zwany kurs podoficerski w ramach „Szarych Szeregów”, a dopiero potem w 1942 roku na tajną podchorążówkę. Ale najpierw byłem podoficerem i skończyłem kurs podoficerski oraz słynny kurs „Za lasem”. Był to kurs podharcmistrzowski, który ukończyłem w 1943 roku, a podharcmistrzem zostałem, z pewnym poślizgiem, dokładnie 16 sierpnia 1944 roku. Moi chłopcy kanałami ze Starówki przynieśli rozkaz mianujący mnie podharcmistrzem, podpisany przez Naczelnika Harcerzy. Rozkaz mianowania mnie podharcmistrzem, ze starszeństwem, tak jest napisane, z dniem 1 sierpnia 1944 [roku] przeszedł kanałami. Czyli, mimo że był przyniesiony kanałami 16 czy 17 sierpnia, to opiewał ważność od 1 sierpnia, [to znaczy, że] od dnia wybuchu Powstania byłem podharcmistrzem.

 

Jeśli chodzi o akcję, to braliśmy udział w tak zwanym małym sabotażu, ponieważ ja i moi koledzy byliśmy w BS-ach. „Mały sabotaż” w okresie okupacji to było malowanie murów, to były dwa wydania „Ekspresu Wieczornego” z nadrukiem Polski Walczącej. Wtedy byłem przebrany za gazeciarza. Ten szmatławiec, „Nowy Kurier Warszawski”, był wydawany na ulicy Marszałkowskiej chyba 8, tam, gdzie potem, już po wojnie, było „Życie Warszawy”. Stamtąd się pobierało gazety, szybko się stemplowało w odpowiednim lokalu, potem pod pachę i sprzedawało się na ulicy. Były takie dwa wydania: „Hiszpania przystąpiła do wojny”, to był taki zmyłkowy nadruk i „Polska z Sikorskim” – na imieniny Sikorskiego był nadruk „Polska z Sikorskim”, który wtedy był dowódcą Armii Krajowej. Właśnie te gazety sprzedawali harcerze z „Szarych Szeregów”. Pod pachę [brało się], ile się dało, po pięćdziesiąt, po sto sztuk. Nawet czasami się nie brało pieniędzy, bo chodziło o to, żeby maksymalnie [wszystko] rozdać ludziom. Można było za to… Wiadomo, gdyby Niemcy złapali, to byłoby kiepsko z nami.
Poza tym rozszyfrowywaliśmy współpracowników gestapo. Ja i paru moich kolegów z „Szarych Szeregów”, byliśmy posłani do kontrwywiadu „Szarych Szeregów”. Byłem w kontrwywiadzie „Szarych Szeregów” właśnie dlatego, że byłem nieduży, niepozorny. Nazywali mnie „Mały Antek”. Byłem wprawdzie rozrabiaką, ale nie byłem dużego wzrostu. Do tego wzrostu, jaki mam, wyrosłem dopiero w niewoli, ale tak, to byłem jeden z mniejszych. Zresztą na zdjęciu tutaj widać, że nie byłem jakiś wysoki. Widocznie dzięki temu, że byłem niepozorny i nieduży, ale dość zręczny, dowództwo uznało, że się nadaję, byłem wysłany do kontrwywiadu „Szarych Szeregów”. Między innymi rozpracowywaliśmy współpracowników gestapo.
Potem nas przerzucono do rozbrajania Niemców. To już był rok 1943, 1944. Miałem już dużą wprawę, bo wiele razy w grupach trzy-, czteroosobowych rozbrajaliśmy Niemców, żołnierzy. Wiadomo, żołnierz nosił broń na wierzchu. Naturalnie staraliśmy się rozbrajać tych, którzy mieli pistolety maszynowe, a nie jakieś tam „parabelki”, bo one nas mniej interesowały. Parabellum to pistolety, a nas szczególnie frapowały pistolety maszynowe, czyli „Schmeissery” niemieckie. Ostatnie takie rozbrajanie mieliśmy dzień przed Powstaniem na Bielanach koło lotniska w Wawrzyszewie. Tam było [wówczas] lotnisko wojskowe. O mało co nie skończyło się to dla nas tragicznie. Poszliśmy z grupą trzyosobową, ja byłem czwarty [jako] ich dowódca i rozbroiliśmy trzech lotników. Zdobyliśmy dwa pistolety maszynowe i krótką broń. Nie obyło się bez strzałów, bo początkowo Niemcy na okrzyk Hände hoch nie zareagowali pozytywnie. Wobec tego oddaliśmy jeden krótki strzał w powietrze i wtedy oni się zorientowali, że nie mają wyjścia i poddali się. Naturalnie puściliśmy ich wolno, ale już byli dla nas niegroźni, bo już nic nie mieli. Wycofywaliśmy się przez Bielany na Żoliborz. I na Bielanach, na rogu ulicy Żeromskiego i chyba Przybyszewskiego, o ile pamiętam, na pewno Żeromskiego, zatrzymał nas patrol żandarmerii niemieckiej. Mieliśmy pochowane pod płaszczami te wszystkie zdobyczne bronie i swoje własne, i oni zza rogu wyszli. Chyba Niemcy się zorientowali, że my ich zabijemy, jeżeli oni zrobią jeden ruch w naszym kierunku. Władałem językiem niemieckim. Ten ich dowódca podszedł do mnie, chłopcy moi stanęli obok i wyraźnie było widać, że się nie cofniemy. Być może oni nas zabiją, ale na pewno oni zginą też.
W Warszawie już była bardzo napięta sytuacja, dzień przed Powstaniem właściwie wiadomo było, co się kroi i Niemcy też chcieli żyć. [Ten dowódca niemiecki] zadał mi tylko pytanie, czy słyszałem strzały, bo oni usłyszeli ten nasz strzał. Mówię, że coś tam puknęło. On mówi: „To na pewno polscy bandyci atakowali niemieckich żołnierzy”. Na „Agrykoli” uczono nas, żeby wzrokiem dać do zrozumienia Szwabowi jak się [go] rozbraja, że on nie ma żadnych szans. Instruktorzy uczyli nas odpowiedniego wzroku, który miał wykazać zdecydowanie, że nie ja się boję jego, tylko on się ma bać mnie. Popatrzyłem [więc] na niego i widocznie ten mój wzrok [i słowa], kiedy mu odpowiadałem, że być może, to Polacy rozbroili Niemców, a cedziłem te słowa po niemiecku bardzo wolno, dały mu do zrozumienia, że powinien odpuścić i wycofać się. Tak [też] się stało. On nas [jeszcze] zapytał, czy wiemy, że godzina policyjna jest cofnięta z dwudziestej drugiej na ósmą, a jest godzina wpół do ósmej wieczór? I jak my się chcemy dostać do domu? Powiedziałem, że my się dostaniemy, bo mamy niedaleko. Podziękowałem mu,Auf Wiedersehen , do widzenia. Naturalnie odpowiednio ubezpieczeni wycofaliśmy się my i oni. Ich było w patrolu czterech, nas było też czterech, ale myśmy byli świetnie przygotowani. To znaczy, być może ktoś by z nas zginął, może dwóch, ale oni byli też bez szans.

  • Pamięta pan nazwiska tych kolegów?


Ja ich nawet nie znałem z nazwiska tylko z pseudonimów. To byli chłopcy z różnych oddziałów, [którzy] na moment rozbrajania byli dorzucani. To nie byli ci, z którymi stale walczyłem. Za każdym razem to byli inni. Myśmy tej broni nie wieźli na Żoliborz, bo już się zorientowaliśmy, że raz nam się udało, ale następny patrol może nas wyłapać. Złożyliśmy tę broń na ulicy Chełmżyńskiej, na Bielanach u jednego z naszych kolegów. Odzyskaliśmy ją zresztą w trzy dni po wybuchu Powstania, była schowana w piwnicy. Moi chłopcy, ci z którymi byłem, mieszkali na Żoliborzu, więc się rozeszli po domach. Ja jeden wracałem na rowerze z Żoliborza do Śródmieścia na ulicę Pankiewicza, bo tam mieszkałem. Jako jedyny miałem przepustkę nocną. Ojciec mi załatwił tak zwaną lipną legitymację, [stwierdzająca], że jestem w Straży Pożarnej Banku Rolnego. Miałem nawet odpowiednią czapkę na głowie. I z tą czapką i tak zwanym Ausweisem, że mogę się poruszać po Warszawie po godzinach, kiedy obowiązywały przepustki, miałem swobodę poruszania. Był to [dokument] w języku niemieckim, z wroną niemiecką, podpisany przez jakiegoś Gauleitera , typowy niemiecki Ausweis . Wracałem i nawet mnie nie zatrzymywano ani razu. Wróciłem na rowerze, wylądowałem w domu. Ojciec się strasznie denerwował, bo wiedział, że jest godzina policyjna. Naturalnie nic mu nie powiedziałem, że byłem o krok od tego, że w ogóle się już nie zobaczymy. No, ale takie były losy rozbrajania, zresztą parę razy nas spotkały dziwne [sytuacje]. Zresztą dwa trupy były ze strony Niemców, bo nie chcieli w paru naszych akcjach oddać broni, to normalnie żeśmy ich zabili. Tu nie było pardonu.
Ze względu na naszą przynależność do harcerstwa, dowództwo „Szarych Szeregów” nie wysyłało nas na likwidację gestapowców. To było poza nami. Rozbrajanie [owszem] tak, ale ze względu na nasz wiek, młodość, nie używano nas do zabijania konfidentów. Natomiast byliśmy używani do golenia głów współpracującym z Niemcami Polakom, którym było udowodnione, że na przykład współpracują z Niemcami, ale nie na zasadzie, że są konfidentami, bo to podlegało likwidacji, natomiast była to infamia i chęć pokazania: „Uważaj, mamy cię na muszce!”. Nie wymienię nazwiska pewnej znanej aktorki, zresztą ona już nie żyje, której ogoliłem głowę na ulicy Czerwonego Krzyża, ponieważ była kochanką oficera niemieckiego. I za to, że była kochanką oficera niemieckiego dwóch [naszych] chłopaków zgoliło ją. Ta artystka była skazana po wojnie na infamię, nie wolno jej było występować w Warszawie. Poza Warszawą występowała. Po latach, jak gdyby jej darowano tę infamię i jeden jedyny raz występowała w Warszawie w Teatrze Komedia z jakimś spektaklem. Bardzo znana aktorka. W podobny sposób, tylko bardziej tragiczny, skończyło się z aktorem Junoszą-Stempowskim. Były przeciwko niemu sprawy, ale [miała też miejsce] tragiczna pomyłka, ponieważ, jak się potem okazało, wykonano na nim wyrok niesłusznie. Został zastrzelony w domu przy ulicy Poznańskiej. To była wielka wpadka dowództwa Armii Krajowej. To nie miało nic wspólnego z „Szarymi Szeregami”. Został skazany, jak się potem okazało niesłusznie. Junosza-Stempowski, główny aktor grający „Znachora” i „Profesora Wilczura”.

  • Nie chce pan wymienić nazwiska tej aktorki?


Nie wypada mi. Ona nie żyje. O zmarłym można mówić albo dobrze, albo wcale. Tak mnie wychowano. Ona swoje odcierpiała i nie chciałbym do tego wracać. To dla mnie było też przeżycie. Dla chłopaka szesnastoletniego golenie głowy kobiecie, która nawet była winna, bo jej kochankiem był major Abwehry, czyli kontrwywiadu niemieckiego, golenie głowy było przeżyciem. Ja to „odchorowałem”.

  • Ale pan chodził na akcje do nich do domu?


Do domu. Różne były formy takich akcji, [nie tylko] golenie głów. Na przykład był taki Niemiec – Polak, folksdojcz, który był dyrektorem kasyna. Kasyno mieściło się na Szucha, niedaleko gestapo, gdzie niektórzy Polacy mieli nawet prawo wejścia. To był folksdojcz i on bardzo chętnie [do kasyna] przyjmował Polaków, bo to była rzecz, która niszczyła tych ludzi. Oni się oddawali hazardowi, a wiadomo, co za hazardem się kryje. Łatwo było podkupić wtedy takiego Polaka, który zadłużał się w kasynie. My dowiedzieliśmy się o nazwisku tego folksdojcza, mieszkał przy placu Zbawiciela, wtedy ta ulica nie nazywała się Nowowiejska tylko 1 Sierpnia. Mój oddział złożony z czterech chłopaków dawał mu ostrzeżenia. Jak te ostrzeżenia wyglądały? Naprzód przylepiało się karteczki na drzwiach jego mieszkania, żeby uważał. To nie pomagało, on dalej był dyrektorem czy szefem kasyna. Wobec tego smarowało mu się psim łajnem klamki i zamki u drzwi. To też nie pomagało. Wobec tego dostawał ostatnie ostrzeżenie, że jeżeli nie odstąpi od bycia szefem kasyna, to zostanie zlikwidowany. To dalej nie pomogło, ale pomogli nam niechcący Rosjanie. 13 maja 1943 roku był słynny nalot samolotów radzieckich na Warszawę. To nawet była znana historia, bo była też walka w getcie. Rosjanie zrzucili parę bomb na Warszawę. Między innymi jedna bomba trafiła zupełnie przypadkowo w kasyno na Szucha. Bomba była mocna i szef tego [kasyna] zginął. Dlatego mówię, że pomogli nam Rosjanie, bo nie musieliśmy wykonywać wyroku na folksdojczu, ponieważ zginął od bomby radzieckiej. Zupełny przypadek. Myśmy obserwowali z moim ojcem ten nalot. Staliśmy na tarasie w Banku Rolnym, to wysoki budynek, istnieje do dnia dzisiejszego na Nowogrodzkiej. Na górze był taras, to było ósme piętro licząc z tarasem, i było świetnie widać płonące getto i nalot radziecki na Warszawę. [Był] to z resztą jedyny nalot do Powstania. Rosjanie normalnie rzecz biorąc do Warszawy się specjalnie nie pchali. Dlaczego wtedy bombardowali? Nie wiem, nie mogę powiedzieć skąd się to wzięło, bo na pewno nie po to, żeby pomóc Żydom. O taką [rzecz] ich nie posądzam.

  • Pana siostra też była w konspiracji?


Moja siostra nie, [ona] była tylko na tajnych kompletach. Jakoś się w to nie włączyła.

  • Ona była starsza czy młodsza?


O rok starsza.

  • Jak miała na imię?


Anna. Hanka. W ogóle chrzczona jako Anna z tym, że mówiło się do niej Hanka.

Natomiast w mojej rodzinie, to w takiej wielkiej konspiracji, założycielem, współtwórcą Polski Zbrojnej był mój wuj i ojciec chrzestny Maciej Rataj – Marszałek Sejmu, który został rozstrzelany w Palmirach. To był mój ukochany wuj i mój ojciec chrzestny. On tworzył wspólnie z Niedziałkowskim, też rozstrzelanym w Palmirach, zalążek Związku Walki Zbrojnej, z którego potem zrodziła się Armia Krajowa. Wuja Maćka dwa razy gestapo aresztowało. Raz go wypuszczono, na tak zwany parol oficerski, że się zgłosi na gestapo w określonym dniu. I wtedy, ponieważ on był bardzo zaangażowany w podziemną walkę, przyjaciele stworzyli mu możliwości ucieczki samolotem do Londynu. Miał po niego przylecieć samolot do lasu, w odpowiednie miejsce i go zabrać. A on powiedział, taki był ten wuj Maciek, mam jego pamiętnik, że dał parol oficerski, że się zgłosi i się zgłosi. Poza tym jego miejsce jest w Polsce, a nie na obczyźnie. Nie uciekł. Nie dotarł do Londynu. Zgłosił się do gestapo, wsadzili go na Pawiak i 22 czerwca 1940 roku rozstrzelano go w Palmirach.
Gdy w 1945 roku wróciłem z niewoli, jeden gajowy dał znać, że w Palmirach są groby Polaków. On nie wiedział, że [także] wuja Maćka, Niedziałkowskiego i Kusocińskiego, ale [wiedział] że Niemcy zwozili tam mnóstwo Polaków i potem było słychać strzały. [Właśnie ten] gajowy wskazał miejsce. Zaczęto odkopywać te groby. Rozstrzelani Polacy leżeli dosłownie pokotem, tak jak w Katyniu oficerowie polscy, jeden na drugim. Przypadek zrządził, że wuja Maćka wykopano jak gdyby osobno. Był rozstrzelany z Niedziałkowskim trochę na boku. Wraz z moim ojcem byłem jedynym z jego rodziny, bo jego córka Hanka z mężem i malutkim dzieckiem Maciusiem, zginęli 14 września 1944 roku, podczas nalotu niemieckich sztukasów na Warszawę, podczas Powstania. Oni mieszkali na Hożej 14 przy placu Trzech Krzyży i jedna z bomb przebiła cały strop, dotarła do piwnicy. Oni byli schowani w piwnicy i zginęli wszyscy: Hanka Ratajówna czyli Stankiewiczowa po mężu, Tadeusz Stankiewicz, Maciuś. Tak że z rodziny ocalałem ja, [moja siostra] Hanka i ojciec. Ojciec był wtedy chory i ja pojechałem, bo wtedy działał PSL. Zawieźli mnie do Palmir i rozpoznawałem wykopanego wuja Maćka, który wyglądał tak, jak gdyby zabity został dzień wcześniej, bo leżał w suchym piachu, wobec tego ciało się znakomicie zachowało. [Ubrany] był w wiatrówkę, którą dostał ode mnie. Jak szedł do gestapo, mówił „Andrzej, chcę mieć coś twojego”. Wuj Maciek mnie ubóstwiał. Dałem mu swoją wiatrówkę i w tej wiatrówce miał dziury na wysokości serca. Cztery czy pięć dziur, tak, że zginął na miejscu. Przełożono go najpierw do drewnianej prowizorycznej trumny i zawieziono do kościoła w Palmirach po drugiej stronie szosy. Następnego dnia był przekładany do państwowej trumny. W PSL-u wymagali, żebym był przy przełożeniu zwłok i kiedy tam pojechałem to [zobaczyłem], że już się ciało rozleciało. Już bym wtedy miał kłopoty z rozpoznaniem go. Natomiast tu leżał lata, bo w 1940 był rozstrzelany a w 1945 [odkopywano groby], czyli leżał w ziemi pięć lat z hakiem i był świetnie zachowany.


Pogrzeb pamiętam do dzisiaj. To była pełna makabra. Była wtedy cała ta wierchuszka z Bierutem na czele: Gomułka, Bierut, Mikołajczyk. To jeszcze było przed ucieczką Mikołajczyka, który był wicepremierem, Spychalski był ministrem obrony narodowej. Na pogrzeb do Palmir przyszło tysiące chłopów oddać hołd wujowi Maćkowi, mieli kosy postawione na sztorc. Nad polaną, gdzie był pogrzeb, krążył kukuruźnik, polski, ale radzieckiej konstrukcji i zrzucał ulotki: „Głosuj trzy razy TAK”, bo to było tuż przed referendum. Nad trumną wuja Maćka, przed pochowaniem go do grobu, przemawiał Bierut, [ale kukuruźnik] zupełnie go zagłuszał, nie słychać było, co Bierut gada, bo kukuruźnik latał bardzo nisko w kółko i zrzucał ulotki. Jedną z tych ulotek podniósł Mikołajczyk, a Gomułka się nachyla [i pyta]: „Co tu jest Panie Premierze?”. A Mikołajczyk, który był znany ze swojego dowcipu, mówi: „Trzy razy TAK i nietakt”. Spychalski zorientował się, co się dzieje, gwizdnął na adiutanta, coś [mu] powiedział i drogą radiową kukuruźnika błyskawicznie zlikwidowano. Nawet chłopi, którzy przyjechali na pogrzeb, niektórzy uzbrojeni w dubeltówki, strzelili parę razy do niego. Naturalnie mogli strzelać. Kukuruźnik odleciał. Bierut udekorował trumnę Krzyżem Grunwaldu. Wuj Maciek miał [też] różne przedwojenne odznaczenia, ale Krzyż Grunwaldu był uznawany wtedy za najwyższe polskie odznaczenie. Było to [utrwalone] w Kronice Filmowej i ta kronika jest zachowana, bo kiedyś w telewizji pokazano [materiał] z pogrzebu wuja Maćka. Do grobu trumnę składali oficerowie. Na pogrzebie był mój ojciec, byłem ja i Hanka. Poduszki z orderami plus Krzyż Grunwaldu wręczono mojemu ojcu, taki jest rytuał. A mój ojciec nie namyślając się bardzo długo, natychmiast te poduszki położył do grobu. Trzeba było wiedzieć twarz Bieruta, Gomułki i spółki, jak ojciec dał im odczuć, że on tych oznaczeń do rodziny nie przyjmuje i kładzie je do grobu.
Ojciec mieszkał wtedy w Grodzisku. Z Banku Rolnego od razu był wyrzucony i mieszkał w pokoju stolarza z Banku Rolnego, w pokoiku trzy metry na cztery. Jak wróciłem z niewoli, to mogłem spać pod stołem tylko na sienniku, bo nie było mowy, żeby drugie łóżko jakieś weszło. Jak wróciliśmy [z pogrzebu] mówię: „Tata, po cholerę ty te odznaczenia oddałeś w takiej formie? Zobaczysz, że zapłacisz za to!”. A on mówi: „Słuchaj, gdyby to były tylko odznaczenia przedwojenne wuja Maćka, to ja bym to przyjął. Ale Krzyża Grunwaldu, a nie mogłem wydzielić, ja nie przyjmuję”. Ja mówię: „Zobaczysz, zapłacisz za to”. I tak się stało. Miesiąc potem przesłali go na emeryturę, tak zwaną wcześniejszą, czyli pozbawili go pracy. Dostał wilczy bilet bez prawa pracy gdziekolwiek. A był dyrektorem Banku Rolnego. Zapłacił za to.

  • Wróćmy do czasu okupacji, przed Powstaniem, te ostatnie dni albo pierwszy dzień Powstania. Kiedy dostał pan rozkaz, meldunek, gdzie ma się pan stawić?


Dostałem przez łącznika zawiadomienie. Przyjechała dziewczyna, łącznik, [z informacją], że Powstanie jest o godzinie siedemnastej i mam się zameldować o szesnastej na Żoliborzu, na ulicy Krechowieckiej, bo będzie Powstanie. I tu wspaniale zachował się mój tata, który był i w okresie okupacji, i potem po wojnie dyrektorem Banku Rolnego. Bank Rolny był czynny w czasie okupacji. Miał wprawdzie Treuhändera , czyli nadzorcę niemieckiego, bo jakby nie było Niemcy nie bardzo ufali Polakom, ale ojciec był dyrektorem i miał klucze do skarbca. A w skarbcu Niemcy przechowywali broń. Dlaczego? Nie wiem, ale przechowywali broń i amunicję. Klucze do skarbca miał ojciec, główny księgowy banku i jeszcze jedna osoba. Poszedłem do ojca do gabinetu, bo z naszego mieszkania do gabinetu mojego ojca było „tajemne” przejście, i od razu mówię: „Tata ja się z tobą żegnam, bo za parę godzin jest Powstanie i wiesz, różnie może być”. Ojcu się zaszkliły oczy, ale mówi: „To zanim pojedziesz, zadzwoń po łączniczkę”. Ja mówię: „Ale po co?”. „A to zaraz zejdziemy do skarbca”. Zaprowadził mnie do skarbca i dał mi osiem rewolwerów holenderskich. Okazuje się, że to były holenderskie bębenkowce z amunicją ołowianą, potwornie ciężkie, kaliber 11,4 mm, bandycka broń. I on mówi: „Ty tego wieźć nie będziesz, ale niech łączniczka przyjedzie na rowerze i zabierze to na Powstanie. A dla ciebie mam osobistą broń, Parabellum, które też tu jest w skarbcu”. Dał mi nowiutkie Parabellum, z którym walczyłem do kapitulacji.

  • Skąd ojciec miał tę broń?


Niemcy składowali tam.

  • To on ryzykował?


Ryzykował strasznie, że jeżeli to się wykryje, to ma czapę. Wiedział, co ryzykuje, ale z kolei chciał wyposażyć mnie i mój oddział. Wiedział przecież, że Armia Krajowa nie ma za dużo broni. Łączniczka przyjechała z torbami i dowiozła rewolwery na Krechowiecką, na punkt zbiorczy, gdzie mieliśmy zbiórkę. Potem zresztą te rewolwery były w moim plutonie. Nawet były pechowe, nie miały kabur, były gołe, nosiło się je za pasem. Jeden z chłopaków odbezpieczył, znaczy odciągnął kurek, bo on nawet nie miał specjalnie bezpiecznika, tylko strzelało się w momencie, jak się odciągnęło kurek. Odciągnął kurek, wsadził za [pasek] i przestrzelił sobie na wylot brzuch. Zmarł po dwunastu godzinach w potwornych męczarniach, bo to był ołów. Ołów daje z sokami żołądkowymi odpowiednią [reakcję chemiczną]. „Kazik” zmarł w potwornych męczarniach.

  • Pamięta pan jego nazwisko?


Nie. Pseudonim miał „Kazik”. On zapłacił życiem za rewolwery, które ja dowiozłem na Żoliborz. Ale z pozostałych się strzelało. To była dobra, taka bandycka broń. Jeżeli ktoś był trafiony, to nie miał szans. Kaliber 11,4 mm i ołów mówią za siebie. Nawet moi chłopcy – co ja potem wyłapałem i zabroniłem kategorycznie – ścinali czubki z [naboi] i wtedy były to pociski „dum dum”. Ponieważ wychodziłem z założenia, że to, że Niemcy są Niemcami to jedno, ale jest konwencja, która zabrania używania pocisków „dum dum”. W związku z tym kategorycznie tego zabroniłem, bo zauważyłem, że chłopcy ścinają łebki po to, żeby było mocniejsze rażenie. Zabroniłem tego, bo istnieje coś, co się nazywa [… ]. Nawet w czasie wojny trzeba zachowywać pewną gradację, nawet w stosunku do nieprzyjaciela. Już to potem się nigdy nie powtórzyło.

Człowiek zawsze chce być wcześniej niż rozkaz mówi. [W dzień Powstania] dotarłem na Żoliborz za dziesięć trzecia, na rowerze z parabelką, którą dostałem od ojca, a o trzeciej wybuchło Powstanie na Żoliborzu. Przez przypadek Niemcy otoczyli oddział koło kina „Tęcza” na Żoliborzu – to kino jeszcze do niedawna istniało – i powstańcy, którzy byli w kotłowni kina „Tęcza” nie mieli szans cichego wycofania się. Podjęli walkę i w tym momencie wybuchło Powstanie na Żoliborzu. Stąd te dwie godziny wcześniej niż w całej Warszawie. Czołgi niemieckie, które stały na wiadukcie Gdańskim z opuszczonymi lufami, natychmiast były sprawne, lufy miały podniesione do góry. Jadąc rowerem na Krechowiecką mijałem te czołgi. Okazuje się, że one były tylko zamaskowane, jako niby uszkodzone, a [w rzeczywistości] były w świetnym stanie. Od razu jeździły ulicą Mickiewicza, Słowackiego, strzelając na prawo i na lewo. Dlatego Powstanie na Żoliborzu, które wybuchło o dwie godziny wcześniej, nie udało się pierwszego dnia. Po prostu do punktów zbiorczych powstańcy nie dotarli. Nie wszyscy. Nie udało się pierwszego dnia zdobyć punktów, które były wyznaczone rozkazem dowództwa Armii Krajowej do opanowania. Między innymi Cytadela, zakłady „Opla”, które miały być opanowane, Instytut Chemiczny, Dworzec Gdański, który miał być też opanowany.

 

Nic z tych rzeczy nie udało się opanować, bo nie było zaskoczenia. A poza tym nie przewidzieliśmy, że będą czołgi. Dlatego w nocy z 1 na 2 przyszedł rozkaz dowódcy Armii Krajowej, że zgrupowanie „Żywiciela” ma się wycofać do Kampinosu. Wycofaliśmy się poprzez Bielany do Kampinosu, do wsi Sieraków. Byliśmy w Sierakowie całą noc, cały dzień 2 sierpnia, noc z 2 na 3 sierpnia. Nad ranem 3 sierpnia przyszedł rozkaz, znowu Komendy Armii Krajowej, że zgrupowanie „Żywiciela”, nie licząc się ze stratami, ma wrócić na Żoliborz przez Bielany. Wracaliśmy przez Bielany i na rogu Chełmżyńskiej i Żeromskiego, na Bielanach, otoczyli nas Niemcy. Przez cały dzień była walka z Niemcami i w końcu w nocy z 3 na 4 mój oddział, mój pluton przebił się na Żoliborz, na ulicę Suzina. Dopiero potem opanowaliśmy [ulicę] Krasińskiego i tam już była normalna walka o klasztor Zmartwychwstanek. Po kolei wypieraliśmy Niemców z różnych ich pozycji, ale Cytadeli nie udało nam się zdobyć do końca Powstania, Instytutu Chemicznego – do końca Powstania, natomiast zdobyliśmy zakłady „Opla”, gdzie były montowane Chevrolety, Ople i Buicki. Fabryka „Opla” była przy [ulicy] Potockiej, przy straży pożarnej. Opanowaliśmy Oficerską Szkołę Straży Pożarnej, ulicę Gdańską. Mieliśmy opanowany Żoliborz bez punktów strategicznych. Tak [to] trwało dwa miesiące. Dodatkowo opanowaliśmy kanały. Ze Starówki przez Żoliborz na Bielany i do Wisły szedł burzowiec, przechodził on koło [ulicy] Krasińskiego 20. Mój pluton stacjonował na Krasińskiego 20, a burzowiec, czyli wyjście z kanału było między Krasińskiego 20 a 29 po przeciwnej stronie. Klasztor Zmartwychwstanek zdobywaliśmy dwukrotnie, bo przechodził z rąk do rąk – raz był niemiecki, raz był polski. Okopy były wzdłuż, między Krasińskiego 29 a 20, tam gdzie stacjonował mój pluton, dalej był klasztor Zmartwychwstanek, a po prawej stronie były Sady Żoliborskie, które się nawet nazywają tak do dnia dzisiejszego, tylko [wtedy] nie było [tam] jednego budynku, za to były ogródki działkowe i pomidory. […]

 

  • Jak przyjmowała walkę waszego oddziału ludność cywilna?


Przede wszystkim, to był wielki entuzjazm ze strony ludności, przynajmniej tych [ludzi], z którymi ja się stykałem już na Żoliborzu, po powrocie z Kampinosu. Ludzie byli zafascynowani. Pomagali, szyli nam opaski, sztandary, żeby były biało-czerwone na gmachach. Jak mogli, tak nas żywili. Początkowo Żoliborz był nieźle zaopatrzony, potem było coraz gorzej. Już we wrześniu praktycznie głodowało się. Już nie było nawet z czego tych zup historycznych robić. Ludność dzieliła się z nami, jak myśmy to nazywali, każdą kromką chleba. Potem już nawet chleba nie było, tylko była jakaś kasza. Trzeba oddać Bogu, co boskie, cesarzowi, co cesarskie. Radzieckie kukuruźniki zrzucały nam zarówno broń jak i kaszę. Ta kasza – darowanemu koniowi w zęby się nie patrzy – była często zjełczała, ale była.

Natomiast śmieszna sprawa była z bronią, bo zrzucali nam na przykład pepesze, te słynne radzieckie pepesze czy ppd z magazynkami w półksiężyc, bo pepesze miały okrągłe bębenki. Pepesze były na siedemdziesiąt dwa naboje, a ppd na trzydzieści dwa. Amunicja do tej broni była zrzucana bezpośrednio z kukuruźników na ziemię bez spadochronu, w związku z tym ulegała co niektóra zdeformowaniu. W pistolecie maszynowym, jeżeli jedna łuska się zatnie, to zacina się cała impreza. Wobec tego te pepesze i ppd bardzo często strzelały ogniem pojedynczym, a nie jak powinien strzelać pistolet maszynowy – serią. W naszej tajnej rusznikarni, kobiety sprawdzały tę amunicję i łuski, które były częściowo pogniecione odrzucały, żeby było jak najmniej zacięć. Kiedyś Rosjanie zrzucili nam armatę przeciwpancerną z lawetą, na kołach i lufę osobno. Laweta wylądowała na spadochronie, na terenach powstańczych, na kołach z osłoną tylko bez lufy. Lufa poleciała do Niemców a laweta do powstańców. Wobec tego pojawił się taki rysunek na Żoliborzu: laweta radziecka na kołach z osłoną przeciwpancerną, a w otworze, w którym miała być lufa, ręka powstańców trzymająca parabellum. To był historyczny rysunek, mocno ironiczny, bo z czego my mamy strzelać, jeżeli nie mamy lufy? Takie rzeczy się zdarzały.
Tym niemniej już we wrześniu część zaopatrzenia w broń, w amunicję i częściowo w żywność otrzymywaliśmy ze zrzutów z kukuruźników, które bardzo nisko latając zrzucały to wprost na ziemię, a jeżeli wyżej latały to ze spadochronów. Ale ze spadochronami było o tyle kiepsko, że często te zrzuty trafiały w ręce niemieckie. Na przykład słynny zrzut z superfortec amerykańskich, gdzie polscy piloci też lecieli. Dokładnie 17 września był ten zrzut amerykański na Warszawę i dziewięćdziesiąt procent zrzutu trafiło w ręce Niemców, a tylko dziesięć procent zrzutów trafiło w ręce powstańców. Zarówno w Śródmieściu, na Mokotowie, [jak i] na Żoliborzu nie wylądował ani jeden zasobnik. Myśmy na przykład z tych zrzutów nie skorzystali, ale z tego, co wiem [ponieważ] dziewięćdziesiąt procent zrzutów trafiło w ręce Niemców, to Niemcy bardzo się ucieszyli, że mają fantastyczną broń, PIAT-y et cetera, które wyjęli z zasobników. Przypłacone to zostało zestrzeleniem wielu maszyn, które zginęły nad Warszawą. Tak że oddając cześć bohaterstwu tych pilotów, trzeba powiedzieć, że akcja jako akcja była całkowicie nieudana, bo nie mogła się udać, ponieważ oddziały powstańcze były tak otoczone z różnych stron przez siły niemieckie, że trzeba by było trafiać, jak to się mówi, w centymetrach, żeby to się dostało w ręce powstańców, a spadochron wiadomo – jak wiatr zawieje, to leci, gdzie indziej niż był wyznaczony teren zrzutu. Tak, że nie była to udana akcja i należy tylko ubolewać [nad tym], bo powstańcy mało z tego skorzystali. Tym niemniej trochę tej broni mieliśmy. Trzeba powiedzieć, że każdy oddział [miał jakąś broń]. Mój pluton najlepiej się uzbroił w dniu, w którym zginął Adam, pierwszy dowódca plutonu 227. To była tragiczna sytuacja.

 

  • Jaki to był dzień?


To był 17 sierpnia. Tego dnia Niemcy zmylili trasę i podjechali w stronę klasztoru Zmartwychwstanek, bardzo blisko naszych okopów. [Były to] trzy ciężarowe samochody wyładowane bronią, amunicją, żywnością, mundurami i wszystkim, co oddziałom mogło się przydać. Wzięliśmy [te] samochody w krzyżowy ogień chcąc je zdobyć i zdobyliśmy je. Adam przypłacił śmiercią natarcie z boku, z flanki. Niemcy zorientowawszy się, że samochody są pod obstrzałem powstańców, nie byli w stanie się już wycofać, bo maszyny były zwrócone frontem w stronę powstańczą, a nie w stronę niemiecką. Niemcy nie mogli zawrócić, wobec tego zaczęli strzelać szrapnelami do tych samochodów, żeby je zniszczyć. Adam nacierał na te samochody z flanki, a ja z przodu. Ponieważ to był nagły podjazd samochodów niemieckich, Adam wyleciał bez hełmu, z gołą głową i jeden odłamek szrapnela trafił go [właśnie] w głowę. On zginął na miejscu, ale my zdobyliśmy te samochody, które nie zostały przez Niemców zniszczone. Dzięki temu, jak ja to mówię, pół Żoliborza było zarówno uzbrojone w pistolety, [jak i] ubrane w maskujące, drelichowe niemieckie narzuty. Mieliśmy mundury, płaszcze niemieckie, trochę żywności i w ten sposób, w tych samochodach, Niemcy nas zaopatrzyli. Ta kurtka, w której jestem tutaj na zdjęciu, jest właśnie ze zdobycznego niemieckiego samochodu.

  • Jak się nazywał pana dowódca?


Adam Hebowski. Razem kończyliśmy podchorążówkę, razem chodziliśmy do Batorego, on był wiekowo o rok ode mnie starszy i wcześniej złożył maturę a ja dopiero po nim. Adam kończył tę samą „Agrykolę”, którą i ja kończyłem i tak samo był podchorążym jak ja, tyle tylko, że przydział w czasie okupacji mieliśmy inny. On gdzie indziej i ja gdzie indziej, a zetknęło nas życie dopiero w czasie Powstania.

  • Po jego śmierci pan został dowódcą.


Tak, zostałem dowódcą Plutonu 227. [Wcześniej] byłem zastępcą Adama i dowódcą drużyny 300. Pluton składał się z czterech drużyn i byłem dowódcą jednej z nich, czyli tak zwanej trzechsetki. [Jednocześnie byłem] zastępcą Adama, a jak Adam zginął, to objąłem dowództwo.

  • Jaka atmosfera panowała w pana oddziale?


Dla mnie zaszczytem do dnia dzisiejszego było i jest to, że byłem dowódcą tak wspaniałych chłopaków. Jedna z drużyn tego plutonu, to byli tak zwani chłopcy z Marymontu, zabijaki na sto procent. Ale muszę powiedzieć, że to byli najdzielniejsi z dzielnych, zresztą cały pluton. To byli chłopcy w wieku piętnaście [lat], szesnaście i pół [roku], ja miałem siedemnaście z groszami. Ci chłopcy szli do jednego, drugiego, trzeciego, dziesiątego natarcia z pogardą śmierci.

  • Pamięta pan może jakieś nazwiska, pseudonimy?


Pseudonimów to mógłbym wyliczać, bo chłopaków, których miałem pod swoją komendą było sześćdziesięciu czterech, ja byłem sześćdziesiąty piąty jako ich dowódca. Część już nie żyje, zmarła, jak to się mówi: „odsiew naturalny”. W czasie Powstania zginęło, straciłem chyba sześciu chłopców. Część zmarła zaraz po wojnie, a część wykrusza się teraz. W tej chwili mówię, że to moi chłopcy, bo tak ich mam zakodowanych w pamięci, ale dzisiaj są to starsi panowie i ja już jestem mocno starszy pan. Spotykamy się raz do roku, 30 września w rocznicę kapitulacji, na mszy w kościele [świętego] Stanisława Kostki na Żoliborzu. Potem idziemy do klubu powstańczego, który przedtem mieścił się w Klubie Żoliborskim. W ostatnim roku byliśmy w takim wybudowanym przez księży pawilonie, hotelu, przy kościele [świętego] Stanisława Kostki. […]

  • Wracając do Powstania, jak wyglądało takie życie codzienne, jak noclegi? Higiena? Czy był na przykład czas wolny?


Z higieną to różnie bywało. Wodę czerpaliśmy ze studni, bo wodociągi nie działały. Na Suzina była studnia często ostrzeliwana przez Niemców tak, że trzeba było bardzo uważać, czerpiąc wodę. Wodę przynosiło się wiadrami na Krasińskiego 20, i z myciem to różnie bywało. Podchwyciliśmy taką, trudno nazwać piosenkę, ale taki wierszyk, że: „częste mycie skraca życie, a jasność umysłu i sąd należyty zatraca człowiek zbyt często myty” i to usprawiedliwiało nas w jakimś sensie, że myjemy się tylko od czasu do czasu. Z jedzeniem też było, tak jak mówiłem, na początku lepiej, potem były to coraz chudsze obiady.

  • A czas wolny?


Czas wolny – trudno powiedzieć, że był wolny. Jeżeli nawet nie było natarcia, to były rozstawiane warty, to były ćwiczenia, [które miały sprawić], żeby ci chłopcy byli cały czas skoncentrowani na walce. Wobec tego było strzelanie. Na polu przy ulicy Kozietulskiego, była taka polana, w której [była] pseudo-strzelnica. Chłopcy chodzili i strzelali żeby poprawić swoje umiejętności strzelania. Myśmy to nazywali „przestrzelenie broni”. Trzeba było oszczędzać amunicję, ale każdy był czujny, żeby broń była sprawna. Wobec tego były zbiórki, odprawy, apele. Każdego dnia na podwórku [domu przy ulicy] Krasińskiego 20 zbierał się pluton i były wydawane rozkazy. Przychodziły rozkazy od „Żywiciela” i trzeba było te rozkazy odczytać, wykonać. Tak że o wolnym czasie trudno było mówić. Na pewno było tak, że ci, co nie mieli służby wartowniczej, mieli trochę możliwości pochodzenia po podwórku. Ale naokoło byli Niemcy. To była najbardziej wysunięta placówka w stronę Powązek, tak że […] na te pomidory, tak jak powiedziałem, na zmianę się chodziło. Niemcy nie dotrzymali takiej niepisanej umowy i któregoś dnia zaatakowali nasz patrol, który poszedł zbierać pomidory potrzebne na zupę i do jedzenia. Niemcy zaczęli strzelać do chłopców, którzy zbierali pomidory. Skończyło się to ostrą walką, poszliśmy do natarcia w stronę Niemców i [oni] się wycofali. Różnie to bywało.
Odpowiadając na pani pytanie odnośnie stosunku ludności, bo jeszcze chcę do tego wrócić, to muszę powiedzieć, że aż do końca Powstania ludność cywilna zachowywała się wręcz wspaniale. Służyli nam wszechstronną pomocą. Mój pluton to byli młodzi chłopcy. Dorosłe kobiety dosłownie nam matkowały i tak jak mówiłem, otaczały nas wszelką możliwą troską, opieką, pomocą, żywnością. [...]

  • Jakie jest pana najgorsze wspomnienie z Powstania?


Jest takie jedno. Burzowcem, ze Starówki, to był wrzesień, wyszła rodzina żydowska, która po Powstaniu w getcie ukrywała się w suchym kanale nad Wisłą. Jakimś cudem się zorientowali, że jest Powstanie i że chodzą chłopcy między Starówką a Żoliborzem. Ta rodzina żydowska wyszła kanałami na Krasińskiego 20 z dwoma walizeczkami. Mąż, żona i dwoje dzieci. Jako dowódca placówki przejąłem tę rodzinę i odprowadziłem do dowództwa Żoliborza. Nawet do głowy mi nie przyszło, żeby otworzyć im walizki. Jak się potem okazało w walizkach było złoto i dolary. Dowództwo Żoliborza celem przesłuchania tej rodziny skierowało ją do Korpusu Bezpieczeństwa Wewnętrznego. Działała wówczas na Żoliborzu, zresztą nie tylko na Żoliborzu, taka jednostka, Korpus Bezpieczeństwa Wewnętrznego – nie mylić z KBW, które niesławnie się potem zapisało w pamięci Polaków. Dowództwo tej jednostki [mieściło się] na Suzina pod numerem 3. Dowódca przejął [tę rodzinę] i otworzył ich walizki. To był wyrok śmierci dla tej rodziny, ponieważ on ukradł te pieniądze, dolary, złoto, a rodzinę zastrzelił pod murami kościoła świętego Stanisława Kostki. Zainteresowałem się następnego dnia, co się dzieje z tą rodziną żydowską. Zgłosiłem to do adiutanta pułkownika „Żywiciela”. Po nitce do kłębka doszliśmy, że ta rodzina nie żyje i jest zakopana pod murami kościoła świętego Stanisława Kostki, i że zrobił to pan porucznik, dowódca KBW. Dostał wyrok śmierci. Został natychmiast rozstrzelany w miejscu, gdzie była pochowana tamta rodzina. To był taki jeden incydent.
A dlaczego zacząłem coś podejrzewać? Otóż dwa tygodnie wcześniej, niezależnie od tego, że byłem walczącym dowódcą plutonu, to byłem cały czas w kontrwywiadzie „Szarych Szeregów” Armii Krajowej. Dowództwo Żoliborza znało moją przynależność dodatkową i wysłano mnie, [bo okazało się,] że na ulicy Słowackiego jest gołębiarz, który podaje Niemcom stanowiska polskich żołnierzy, powstańców i że został już prawie rozpracowany. [Dowiedziałem się], że ta osoba nazywa się Magdalena Rozmus– [była to] kobieta. Dostałem polecenie bezpośrednio od pułkownika „Żywiciela”, że mam tę kobietę aresztować i doprowadzić do Korpusu Bezpieczeństwa, a oni już będą wiedzieli, co dalej zrobić. To było bardzo niedaleko, przy Krechowieckiej. Miałem jej rysopis. Mało tego, dowództwo jakimś [sposobem] zdobyło jej Kenkartę – to był dowód osobisty wydawany przez Niemców. Miałem [jej] wspaniałą fotografię i zobaczyłem ją na podwórku na ulicy Słowackiego przy Krechowieckiej. Wyciągnąłem „parabelkę” i – stop. Okazało się, że ona jest matką sześciorga dzieci, co akurat dla sprawy nie miało żadnego znaczenia, bo to ona drogą radiową ze strychu kamienicy podawała stanowiska polskich powstańców Niemcom. Dzieci się czepiały jej spódnicy, [wołając]: „Mamo! Mamo! Mamo!”, gdy prowadziłem ją pod pistoletem poprzez okopy – bo na Słowackiego przy Krechowieckiej w stronę Suzina, przy Ciszewskiego były okopy. Ja ją prowadziłem, ona się opierała, dzieci trzymały ją za spódnicę. Najmniejsze dziecko było trzyletnie a najstarsza [dziewczyna miała] chyba szesnaście, siedemnaście lat. Wszystkie dzieci trzymały się tej matki, a ja je odpędzałem. Tu pistolet, tu ona płacząca – makabra, a ja młody chłopak. W końcu jakiś taki starszy żołnierz w okopach mówi: „Panie podchorąży, wziąć babę za… i albo idzie, albo zastrzelić!”. No to ja jej ten pistolet w plecy i: „Idziesz? Albo cię zastrzelę?”. Jakoś ją doprowadziłem do porucznika, pseudonim „Błyskawica” i oddałem ją w jego ręce. Okazało się później, że wyprowadził tę kobietę w wieczorową porę do śmietnika przy Suzina, strzelił jej w głowę i po krzyku. Zabił. Dowiedziałem się o tym i już go miałem, jak to się mówi, na widelcu. Bo to, że ona powinna zginąć to jedno, ale nie w taki sposób, to drugie. W związku z tym już miałem na niego oko. To wyczuliło moją uwagę, [dlatego zareagowałem na to,] co się stało po dwóch tygodniach z tymi Żydami. I kiedy ta rodzina żydowska trafiła w jego ręce, to ja jak gdyby intuicyjnie, nie miałem żadnych dowodów, ale zacząłem kombinować, co się stało z tą rodziną. I okazało się, że on tę rodzinę potraktował tak jak tą gołębiarkę, tylko gołębiarkę zastrzelił przy śmietniku a rodzinę przy murze kościoła świętego Stanisława Kostki. Tak że jak pani mnie pyta, co było dla mnie najtragiczniejsze – to chyba te dwa przypadki.

  • Ma pan jakieś dobre wspomnienia?


Dobre? Dobre – to była walka. Dobre to było to, jeśli udało nam się trafić w „goliata”. To były takie małe czołgi, poruszane drogą elektryczną. [Taki „goliat”] ciągnął za sobą kabel, a tam gdzieś wiele metrów z tyłu stał pilot, który nim kierował. Jak udało nam się przeciąć kable w taki czy w inny sposób i „goliat” był nasz, a nie wybuchł na naszym murze, to była wielka frajda. Tak samo, jak udało nam się odeprzeć natarcie niemieckich czołgów: „Tygrysów” czy „Panter” i trafić w taki czołg z PIAT-a albo z rusznicy przeciwpancernej, bo mieliśmy też radzieckie rusznice, „Simonow” się nazywały, przeciwpancerne. Potworna broń. Jak ktoś nie znał i strzelił z tej broni, a nie trzymał mocno przyciśniętej do obojczyka, tylko tak lekko, to odrzut w momencie oddania strzału, łamał obojczyk. Potworna broń. „Simonow” – rusznice przeciwpancerne, ale bardzo dobre. Tym niemniej trzeba było wiedzieć, jak postępować z tą bronią. To była radość. Jak się udało trafić w Niemców, zabić kogoś, wyeliminować z walki. Muszę powiedzieć, nas powstańców to cieszyło. To była ta nasza radość, bo innej radości to myśmy nie mieli.

Natomiast tragizmem był dzień kapitulacji. Myśmy do końca nie wiedzieli, że zbliża się kapitulacja, jakkolwiek wycofywaliśmy się z Krasińskiego 20, poprzez Słowackiego na ulicę Krechowiecką. Tam był polski szpital polowy i tam przeżyłem straszny wstrząs, bo Niemcy otoczyli Krechowiecką, nacierali na nas ze wszystkich stron, od placu Wilsona. Zdawałem sobie sprawę, że jeśli podejmę walkę w szpitalu, to jak Niemcy zdobędą ten szpital, to wybiją wszystkich rannych. Ale byłem zdecydowany podjąć walkę, ponieważ miałem pod sobą sześćdziesięciu żywych chłopaków. Ale uratowałem… Byłem strażą tylną wycofujących się oddziałów z Żoliborza, z tej strony i podawali mi tylko etapami, gdzie mam się wycofywać. W pewnym momencie, jak byłem na Krechowieckiej, dowództwo zapomniało przez łącznika podać mi drogę wycofania. I w związku z tym musiałem podjąć walkę. Na chwilę przed pierwszym strzałem, łączniczka Ewa Ponińska, zorientowała się, że nie ma „Antka” i plutonu. I ona dotarła ze „Znicza” – to był budynek przy Mickiewicza, który nazywał się „Znicz”, koło Szklanego Domu – przybiegła i podała mi drogę wycofania. Pluton zawdzięcza Ewie, że żyje i to, że ja z panią rozmawiam zawdzięczam Ewie, bo gdyby nie ona, to Niemcy by nas wszystkich wybili, potem wybiliby wszystkich rannych, bo ich była tak olbrzymia siła. Czołgi, rusznice, „Ferdynandy” – to są działa na samochodach, które kiedyś były przeciwlotnicze, ale strzelały ogniem bezpośrednim do nas. [Gdyby nie Ewa], to my byśmy nie przeżyli tego natarcia. To, że ja przeżyłem i że moi chłopcy przeżyli, to powiedziałem na ostatnim spotkaniu: „Ewa, moi chłopcy zawdzięczają Tobie to, że my dzisiaj tu się spotkaliśmy. Gdyby nie ty, to nas by w ogóle nie było, nie byłoby potem niewoli, nie byłoby tego wszystkiego, bo nie byłoby nas”.

Moment kapitulacji ze „Znicza” do Szklanego Domu – bo wymaszerowywaliśmy ze Szklanego Domu do kościoła świętego Stanisława Kostki, koło muru, potem na Powązki ulicą Krasińskiego – to praktycznie był najtragiczniejszy moment, poza tymi dwoma incydentami, o których wspominałem. Po prostu nie spodziewaliśmy się kapitulacji. Wiedzieliśmy, że jesteśmy osamotnieni i [to był] taki bardzo charakterystyczny moment tego osamotnienia. Kiedy Niemcy przypuścili szturm na Żoliborz, nie było jednego samolotu radzieckiego i nie było jednego strzału z Pragi na tę stronę, żeby nam pomóc. Natomiast w momencie składania broni, rozpętało się piekło od strony Pragi – w sensie strzelania na Żoliborz. Rosyjskie wojska przepuściły dosłownie dywanowy nalot samolotów i ostrzał artyleryjski Żoliborza. Cudem tylko nie byliśmy trafieni pociskami radzieckimi jak szliśmy do niewoli na Powązki. To było piekło.

  • Gdzie była składana broń?


Przy murze kościoła świętego Stanisława Kostki od strony tylnej kościoła. Tam była składana broń, naturalnie zniszczona, bo myśmy powyciągali zamki. Zrobiliśmy wszystko, żeby Niemcy z tej broni nie skorzystali. Tam była składana broń,

potem nas zaprowadzili na piechotę do Pionier Parku. Do dnia dzisiejszego, koło cmentarza wojskowego na Powązkowskiej, po prawej stronie, jak się idzie na cmentarz cywilny, stoją te baraki. Nie wiem, [co tam teraz] w środku się mieści. Następnego dnia z tych baraków przewieźli nas samochodami do Pruszkowa. W Pruszkowie byliśmy trzy dni w lokomotywowni. Mogłem nawet uciec, ale chciałem być z moimi chłopakami i postanowiłem być z nimi. Po trzech dniach prowadzili nas do świńskich wagonów, po siedemdziesięciu powstańców do jednego wagonu. Można było tylko stać i nie można było nawet kucnąć.

Wieźli nas trzy doby pod Magdeburg, bo Altengrabow [znajduje się] czterdzieści kilometrów na południe od Magdeburga. Przeżyłem nalot aliantów na Berlin, bo przez Berlin nas wieźli. Cała załoga niemiecka uciekła, pochowała się w rowach, a my na stojąco, narażeni byliśmy na to, że jak bomba pójdzie, to odłamki przebiją wagony i nas, jak to się mówi, załatwi. Nawet się położyć nie można było. Przez te trzy doby wypuścili nas tylko raz. Obstawili całą polanę, pociąg się zatrzymał, na załatwienie potrzeb osobistych. Ale tylko raz przez trzy doby.

  • Jakie panowały warunki w obozie?


Straszne. Altengrabow, to były betonowe koszary artylerii konnej, które jeszcze Bismarcka pamiętały. Nie było w ogóle słomy, nie było prycz i przy temperaturze w granicach minus piętnaście, minus trzydzieści stopni, przez pół roku leżeliśmy na betonie. Na wiosnę nas przeprowadzono do Gross-Lübars, dwa i pół kilometra od Altengrabowa i tam już były baraki drewniane i prycze drewniane. Ale to już było po zimie, czyli najgorsze spędziliśmy na betonie. Tu z kolei były pluskwy i wszy. To [robactwo] tak nas żarło, że życia nie było.

Wyzwolenie przeżyliśmy już w Gross-Lübars. Wkroczyły wojska amerykańskie, ale to było czterdzieści kilometrów od Elby po tej stronie, a linią demarkacyjną była Elba. Wobec tego za chwilę wkroczyli Rosjanie i Amerykanie kazali nam zejść [z samochodów]. Myśmy już byli na samochodach amerykańskich, bo oni ewakuowali najpierw jeńców angielskich, amerykańskich i francuskich, a następnego dnia Polaków. Traktowano nas jako aliantów, ale w tym momencie wkroczyli Rosjanie i zatrzymali nas. Rosjanie w porozumieniu z Amerykanami kazali nam zejść z samochodów i jak to się mówi, przejęli nad nami pieczę. Szliśmy trzy i pół tygodnia na piechotę do Polski, przez autostradę […] Berlin – Frankfurt, do Polski. Dopiero w Lesznie jakoś załadowaliśmy się do pociągu, który to pociąg jechał na front poza Warszawę i my po prostu doczepiliśmy się. Niektórzy powstańcy wskoczyli do pociągu.

Pierwszą stacją, na której pociąg się zatrzymał była Częstochowa. W Częstochowie pierwszą rzeczą, jaką zobaczyłem był plakat, ten historyczny plakat – żołnierz z Armii Ludowej z opaską Armii Ludowej, gniecie karalucha, na którym jest napisane: „AK”, miażdży tego karalucha obutym butem z pasją i wściekłością. Na plakacie był także napis: „Zapluty karzeł reakcji”. Takie olbrzymie plakaty wisiały na dworcu i to był mój pierwszy kontakt z Polską, właśnie ten plakat. Na dworcu był Międzynarodowy Czerwony Krzyż, dali nam jeść i dali nam takie zaświadczenia, że wracamy z niewoli, że wszystkie władze są proszone o udzielenie nam pomocy i tak dalej. Stempel Międzynarodowego Czerwonego Krzyża. Naturalnie w niczym nam to nie pomogło. To zaświadczenie mam schowane do dzisiaj, ale kontakt z rzeczywistością był wstrząsający i wciąż mam przed oczyma ten plakat; pierwsza rzecz jaką zobaczyłem w wolnej Polsce, to był plakat karalucha z napisem „AK” gniecionego nogą żołnierza z napisem „AL.”. Muszę powiedzieć – makabra. Potem, naturalnie zdałem od razu egzamin na studia. Bo inaczej, by mnie do wojska wcielono. Dostałem się na medycynę w 1945 roku we wrześniu. Zaraz potem dostałem wezwanie do Rejonowej Komendy Uzupełnień. Chcieli mnie wcielić do wojska, ale ja już byłem studentem i powiedziałem im: „O!”.

 

  • Czy był pan represjonowany za przynależność do Armii Krajowej, za udział w Powstaniu?


Byłem represjonowany w tym sensie, że nie miałem prawa do domu akademickiego, bo byłem w Armii Krajowej. Wobec tego nocowałem kątem w Kole Medyków, gdzieś tam za sceną chowałem się wieczorową porą i spałem w takiej ciupce dwa metry na dwa metry. Nie miałem dachu nad głową. Parę miesięcy spędziłem w Parku Ujazdowskim na ławce za klombem. Deszcz mnie nieraz zlał, burza mnie dopadła, zesztywniałem i z ostrym gośćcem stawowym zawieźli mnie z Parku Ujazdowskiego do szpitala, gdzie [w sumie] się cieszyłem, że mam ostry gościec stawowy, bo [przynajmniej] jako student trzeciego roku medycyny miałem dach nad głową i wyżywienie. To w tym sensie można powiedzieć, że to przeżyłem. Ponieważ byłem akowcem, nie miałem prawa do stypendium. Musiałem sam się utrzymywać, sam zdobywać pieniądze, żeby przeżyć, bo w Kole Medyków dawali nam tylko zupy za darmo, natomiast bułkę to już musiałem sobie kupić.
Jeśli to można nazwać represją, to w jakimś sensie to były represje. Były też inne represje, którymi jestem szalenie zaszczycony i muszę powiedzieć, że oby tylko takie represje mnie spotykały. Jak byłem już lekarzem, wezwali mnie do Ludowego Wojska Polskiego do Łodzi i zostałem wcielony do Armii Polskiej. Ale zanim mnie „wcielono”, to stanąłem przed komisją złożoną z informacji wojskowej, kontrwywiadu, bezpieki – wszyscy możni tego świata. Naturalnie ankietę trzeba było wypełnić, to wypełniałem: „Szare Szeregi”, Armia Krajowa, dowódca plutonu i tak dalej, odznaczony – bo była też rubryka odznaczenia, Krzyż Walecznych, to tamto owo i jak to przeczytali, [to usłyszałem]: „Nie jesteś godzien nosić munduru żołnierza Ludowego Wojska! Won!”. I wyrzucali mnie do Warszawy i dali bezpłatny bilet Łódź – Warszawa. Wraz z kolegami, którzy też nie dostąpili tego zaszczytu, popiliśmy w „Malinowej” w Łodzi i wracaliśmy w pijanym widzie do Warszawy.
Ponieważ, przepraszam bardzo za wyrażenie, mieli „bajzel w aktach”, to po dwóch latach znowu mnie wezwali do Łodzi, znowu się powtarza podobna historia, znowu nie jestem godzien być oficerem Ludowego Wojska Polskiego. „Won!” Wyrzucali mnie, bo ja wszędzie pisałem: Armia Krajowa, „Szare Szeregi” – czysta prawda. Nie byłem godzien nosić munduru oficera i wyrzucali mnie. Zabawa się skończyła, jak doszli do wniosku, że jednak, jak jestem lekarzem i inni są lekarzami, [to] przeszkolić nas trzeba. Wezwali nas do Śremu koło Poznania na dwa miesiące i dali nam w kość. To było coś [takiego], jak tak zwane szkolenie oficerskie. Moje dwumiesięczne szkolenie wyglądało w ten sposób, że upijałem kaprali i plutonowych, którzy nami dowodzili, dawałem im na wódkę. Oni nas wyprowadzali do miasteczka pod tytułem Śrem. Z dwoma czy trzema kolegami buszowałem po Śremie, chodziliśmy do różnych kawiarni, restauracji, do kina, na włoskie filmy, nawet wtedy z Lucią Bose. I naturalnie o umówionej godzinie z pijanymi wartownikami wracaliśmy do obozowiska i wszystko było OK.
Po skończonym kursie otrzymywaliśmy…, Rokossowski nie miał koncepcji co nam dać, podporuczników czy chorążych, bo byliśmy pierwszym takim kursem. Więc doszli do wniosku – bo oni długo myśleli i w końcu wymyślili – że trzeba nam dać chorążych. No to zostaliśmy chorążymi. To była bzdura zupełna, bo jak ja mam cenzus naukowy, to nie mogę być chorążym, tylko minimum podporucznikiem, ale moja kariera w Ludowym Wojsku Polskim zaczęła się od stopnia chorążego. Przeklinam to do dnia dzisiejszego, bo wobec tego awansowałem co parę lat przez WKR na podporucznika, potem porucznika, potem kapitana, potem majora. A gdybym, jak następny kurs, zaczął od podporucznika, to dzisiaj byłbym podpułkownikiem. A tak moja kariera skończyła się na majorze. I teraz jestem majorem rezerwy Wojska Polskiego, bo byłem chorążym a nie od razu podporucznikiem. Moi koledzy, którzy zostali wezwani później – jak już Rokossowski poszedł po rozum do głowy, że oficerowi lekarzowi nie można nadawać tytułu chorążego, bo chorąży jest bez cenzusu naukowego, natomiast z cenzusem podporucznik – no to już wszyscy następni byli podporucznikami i ku mojej olbrzymiej zazdrości, oni są dzisiaj podpułkownikami, bo mieli krótszy szczebel do awansów, a ja tylko majorem.

 

  • A siostra przeżyła Powstanie?


Siostra przeżyła Powstanie. Uciekła za granicę w 1949 roku. Wylądowała w końcu przez Anglię, Irlandię, w Kanadzie. Osiadła tam, ale jakieś ładnych kilkanaście lat temu, kiedy myła okna w swoim mieszkaniu, straciła równowagę, wyleciała przez okno i zabiła się na miejscu, bo nie była zapięta pasami.

  • Ta ucieczka to był 1949 rok?


1949 rok, grudzień, słynna [ucieczka] na Bornholm. Pilotowany samolot Polskich Linii Lotniczych „Lot” wylądował na wyspie Bornholm. To było 19 grudnia 1949 roku, pilotował go mój szwagier. Na Bornholmie przejęli ich Duńczycy. Naturalnie BBC od razu. Nie wiedziałem o tym, że siostra ucieka. Ona świadomie nie poinformowała mnie o tym, bo wiedziała, że Bezpieka następnego dnia będzie u mnie w mieszkaniu. Żeniłem się w Święta Bożego Narodzenia i Mietek miał być świadkiem na moim ślubie. [...]

  • Czy na zakończenie chciałby pan jeszcze coś powiedzieć na temat Powstania Warszawskiego?


Parę razy zadawano mi pytanie, czy uważam, że Powstanie było słuszne? Spotykam się z tym. Z perspektywy uczestnika Powstania Warszawskiego powiem tak: Powstanie było błędem z punktu widzenia wojskowego. To był katastrofalny błąd. Wojskowo było nieprzygotowane i to była kompromitacja dowództwa Armii Krajowej odpowiedzialnej za tę historię. Z punktu widzenia społecznego i tego, że byliśmy w potwornej niewoli niemieckiej i byliśmy doprowadzeni do ostateczności – to była konieczność. Już tego zrywu nie dałoby się odłożyć. Czyli nie można było powstrzymać ludności od Powstania, ale można było Powstanie inaczej przygotować. I dlatego, jak mi zadają pytanie, jak oceniam sam fakt Powstania, to mogę powiedzieć, że mam mieszane uczucia, że jako żołnierz wykonywałem rozkaz, biłem się z Niemcami i nie mam nic tu do powiedzenia. Był to rozkaz i należało go wykonać. Dzisiaj z perspektywy czasu, kiedy widzę, i widziałem Warszawę zrównaną z ziemią, przeżyłem to wszystko, i wiem, że dwieście tysięcy ludzi zginęło, z tego sześćdziesiąt tysięcy powstańców, to uważam, że z punktu widzenia wojskowego, była to straszna danina krwi, ale tego już by się nie dało zatrzymać. I tylko tyle mogę na ten temat powiedzieć.

Warszawa, 11 maja 2005 roku
Rozmowę prowadziła Małgorzata Brama

 

Andrzej Wiczyński Pseudonim: „Antek” Stopień: kapral podchorąży Formacja: Obwód II „Żywiciel”, dowódca plutonu 227 BS Szarych Szeregów Dzielnica: Żoliborz Zobacz biogram

Zobacz także

Nasz newsletter