Anna Borkowska „Trzynastka”

Archiwum Historii Mówionej

Anna Borkowska, pseudonim „Trzynastka”. Brałam udział w Powstaniu na Żoliborzu w Zgrupowaniu „Żywiciel”.

  • Co robiła pani w 1939 roku przed wybuchem wojny?

Byłam dzieckiem, miałam jedenaście lat, uczęszczałam do szkoły powszechnej – wówczas [tak to] się nazywało – i wojna zastała mnie właśnie w szóstym oddziale szkoły powszechnej.

  • Gdzie mieściła się ta szkoła?

Na ulicy Felińskiego, szkoła numer 64. Pierwsze lata – to jako dziecko właściwie nic nie robiłam. […]

  • Gdzie pani wtedy mieszkała?

Mieszkałam na Żoliborzu, na ulicy Fortecznej 5.

  • Mieszkała pani razem z rodzicami?

Razem z rodzicami, tak.

  • Czym zajmowała się pani rodzina?

Ojciec był emerytowanym oficerem, brał udział w kampanii wrześniowej. Mama była w domu. Mam dwie starsze siostry: Danutę Langnerową i Krystynę Wirth. Danuta wyszła za mąż tuż przed wojną, właściwie w 1938 roku, a Krystyna jest niewiele ode mnie starsza – tylko o rok i osiem miesięcy – więc również była w domu.

  • Jaki wpływ na pani wychowanie miała szkoła?

Bardzo duży. Kierowniczką naszej szkoły była pani Anna Kościałkowska, żona byłego premiera Kościałkowskiego, i bardzo silne wątki patriotyczne wciąż przewijały się przez wszystkie lata szkolne. [Odbywały się] akademie z okazji rocznic, dzieci brały w tym udział; recytacje wierszy rozmaitych, pieśni patriotyczne – to wszystko kształtowało nasze postawy. Zresztą, dom mój również był, powiedziałabym, patriotyczny, bo ojciec był oficerem, bracia mamy brali udział w Legionach, więc rodzina była bardzo związana z tradycjami patriotycznymi.

  • Czy zapamiętała pani szczególnie jakieś koleżanki z okresu szkoły?

Nawet do tej pory utrzymuję kontakt z jedną koleżanką, ale to była koleżanka z przedszkola jeszcze, nie ze szkoły. Jeśli chodzi o koleżanki szkolne, to raczej nie, ale moją koleżanką była na przykład Hanka Kanicka; potem wyszła za mąż za naszego kolegę, taką dość znaną postać – Olgierda Budrewicza. Nie wiem, czy mam wymieniać jeszcze inne koleżanki? Joasia Dąbrowska, która pracowała w Polskim Radiu po wojnie, też była moją koleżanką z tamtych lat. Zresztą z Joasią to już później, na przełomie 1945 i 1946 roku, zaraz bezpośrednio po wojnie, zdawałyśmy maturę, w pierwszym roku szkolnym po zakończeniu działań wojennych.

  • Jak zapamiętała pani wybuch wojny?

No cóż, pomruk samolotów postawił nas wszystkich na nogi bardzo rano 1 września. Pierwsze detonacje, pierwsze bomby zrzucone na Warszawę i niepokój ogromny. Już kilkanaście dni przed wybuchem [wojny] była nerwowa atmosfera, bo przygotowywało się mieszkania, na przykład zalepiało się szyby paskami papierowymi, żeby nie wypadły, na wypadek wybuchu. To wszystko okazało się niepotrzebne, bo bomby były tak silne, że szyby wylatywały mimo wszystko. Ojciec był zmobilizowany, brał udział w kampanii, a myśmy z mamą zostały w domu. Działania wojenne cały wrzesień byłyśmy w naszym domu na Żoliborzu i oczywiście chroniłyśmy się w naszej piwnicy. Najbardziej dotkliwy nalot był 11 września. Bomby padały na Żoliborz, sąsiednie domy na placu Słonecznym zostały zniszczone. Wylatywały szyby, drzwi się otwierały, więc to było ogromne takie pierwsze przeżycie. Wszyscy w ogromnej panice uciekali do Śródmieścia, na Miodowej podobno były jakieś doskonałe schrony i mamie radzili sąsiedzi, żeby mama z nami się też tam schroniła, ale mama jakoś nie chciała się ruszyć z domu i myśmy właściwie do końca działań wojennych były na Żoliborzu w naszym domu.

  • Jakie były dalsze losy pani ojca?

Ojciec wrócił z wojny. Wiem, że losy wojenne zapędziły ojca aż do Lwowa, potem ze Lwowa przez zieloną granicę przedzierał się z powrotem już do Guberni i w czasie okupacji był w domu.

  • Czym zajmowała się pani rodzina w czasie okupacji? Co było podstawowym źródłem utrzymania?

Proszę pana, niestety rodzice nie byli na tyle zaradni, żeby umieć utrzymać się czy to z handlu, czy z jakiejś innej działalności. Ojciec w 1940 roku sprzedał dom na Żoliborzu przy ulicy Fortecznej 5. Nabyła go pani, która nie mieszkała w Warszawie, ten dom potraktowała jako lokatę kapitału i pozwoliła nam mieszkać w tym domu do końca. Myśmy właściwie cała okupację przeżyli w tym domu, chociaż on już nie był formalnie nasz. Ale ponieważ ja się w tym domu urodziłam i wszyscy traktowaliśmy go jak dom rodzinny, tak bardzo nawet nie odczuliśmy, że już nie był nasz. A ona była zadowolona, że ma dom i liczyła na to, że po wojnie, nie wiem; miała zamiar mieszkać w Warszawie. Była to pani gdzieś z okolic Lublina.

  • Czy w czasie okupacji kontynuowała pani naukę?

Tak. Dla formalności ojciec nas zapisał do szkoły handlowej. Prowadziła tę szkołę pani Nowacka – pamiętam jej nazwisko – i szkoła mieściła się w budynku prywatnym na ulicy Siemiradzkiego (to jest boczna od Słowackiego, już tam bliżej szkoły pożarnictwa). To była szkoła dla przykrywki, a uczyłyśmy się na prywatnych kompletach z koleżankami, znaczy moja siostra, ja i jeszcze koleżanki.

  • Gdzie odbywały się te zajęcia?

Głównie uczyły nas dwie nauczycielki. Jedna uczyła nas, można powiedzieć, wszystkiego, a druga uczyła nas niemieckiego. W czasie okupacji; uważałyśmy, że niemiecki warto poznać. Te lekcje odbywały się albo u nas w domu – właśnie na Fortecznej – albo u tych nauczycielek. […] Niemieckiego uczyła nas pani Górska, to pamiętam, a w tej chwili nie pamiętam nazwiska tej drugiej nauczycielki. Maturę zdawałam dopiero, jak wspomniałam, zaraz w pierwszym roku po zakończeniu działań.

  • Czy pamięta pani, kiedy miał miejsce pierwszy kontakt z konspiracją?

Tak. Do konspiracji trafiłam przez moją najstarszą siostrę. Ona i jej mąż, Janusz Langner, byli bardzo zaangażowani w konspiracji w Puszczy Kampinoskiej. Janusz był w stopniu porucznika, był zastępcą ówczesnego dowódcy, kapitana „Szymona” – to był kapitan Krzyczkowski, który zresztą napisał książkę o Powstaniu. Siostra moja i Janusz [zginął w natarciu na lotnisko bielańskie w nocy z 1 na 2 sierpnia] działali właśnie tam, na terenie Puszczy Kampinoskiej, i właściwie ona wciągnęła zarówno mnie, jak i moją drugą siostrę – tą średnią – do konspiracji. Nasza konspiracja polegała raczej na szkoleniu i to było szkolenie sanitarne, a w Powstaniu […] siostrze udało się zaangażować w szpitalu, który stworzył doktór Raczek na ulicy Śmiałej, róg Mierosławskiego, a ja z tą starszą siostrą zgłosiłyśmy się do dowództwa i zostałyśmy przydzielone do porucznika „Skiby”.

  • Czy może nam pani opowiedzieć o tym, jak wyglądały te szkolenia i gdzie się odbywały?

One się odbywały w Szpitalu Dzieciątka Jezus, tam chodziłyśmy na wykłady.

  • Czego panie się tam uczyły?

Głównie pierwsza pomoc sanitarna. Na ten temat dużo mogłaby powiedzieć właśnie moja siostra Krystyna, bo ona z większym zaangażowaniem objęła stronę sanitarną, zresztą potem pracowała jako sanitariuszka w czasie Powstania.

  • Czy pani rodzice wiedzieli o działalności konspiracyjnej?

Chyba wiedzieli, bo myśmy jednak wychodziły z domu, to rodzice na ogół wiedzieli, gdzie idziemy.

  • Czy pamięta pani, jaka atmosfera panowała w Warszawie w ostatnich miesiącach przed wybuchem Powstania – w czerwcu, w lipcu 1944 roku?

Trudno mi powiedzieć. Ja byłam dzieckiem jeszcze, więc właściwie z domu tak bardzo rodzice nas nie wypuszczali. Całe moje życie koncentrowało się raczej na Żoliborzu.

  • W momencie wybuchu Powstania miała pani…

W [momencie] wybuchu Powstania miałam [niecałe] siedemnaście [lat].

  • Czy pamięta pani, co działo się wtedy w Warszawie przed wybuchem Powstania?

Owszem, pamiętam gorączkę na ulicach. Zresztą widać było, że coś się dzieje z Niemcami, widać było tabory Niemców. Niemcy już nie zwracali uwagi na przechodniów, na Polaków, zajmowali się tylko sobą. Wyczuwało się, że oni już jakby uciekali i taki był nastrój… Widziało się dużo młodzieży już nawet ubranej do Powstania; od razu po ubraniu rozróżniało się, że to wszystko są chłopcy czy dziewczęta, którzy się szykują do Powstania.

  • Kiedy dowiedziała się pani o tym, że Powstanie ma wybuchnąć?

Hm, trudno powiedzieć. Byłam w domu, zresztą byłam ja i siostra i myśmy właściwie nie otrzymały dokładnej daty i [informacji], gdzie się mamy stawić. Powstanie nas w pewnym sensie zaskoczyło, [na Żoliborzu wybuchło przedwcześnie], dlatego myśmy nie dotarły do Kampinosu i dlatego zgłosiłyśmy się do Powstania na Żoliborzu.

  • Jak wyglądało to zgłoszenie się do Powstania?

Właściwie zgłosiła się moja starsza siostra. Nie umiem panu w tej chwili powiedzieć, z kim ona rozmawiała, ale mówiła o sobie, mówiła o mnie, że właśnie nie dotarłyśmy na swoje placówki. Dlatego zostałyśmy na Żoliborzu i zostałyśmy przydzielone do porucznika „Skiby”.

  • Co powiedziała pani rodzicom, wychodząc z domu?

Że idziemy walczyć. Ja miałam kwaterę z moją siostrą na ulicy Suzina 3, na pierwszym piętrze. Średnia siostra zgłosiła się do doktora Raczka, do tego szpitala, który się organizował na Śmiałej i ona całe Powstanie tam przepracowała. Od czasu do czasu przychodziłyśmy do domu, ale w zasadzie kwatery miałyśmy na Suzina 3.
  • Na czym polegały pani obowiązki?

[…] Głównie albo na przenoszeniu meldunków od porucznika „Skiby” do dowództwa, albo… Głównie praca w tym punkcie. Pisałam na maszynie, gotowałam obiady; jak nie gotowałam, bo nie było z czego, to chodziłam po obiady do kuchni na plac Wilsona. W domu, gdzie w tej chwili jest kino „Wisła”, była duża kuchnia polowa i stamtąd obiady się brało.

  • Ta kuchnia zaopatrywała tylko żołnierzy, czy też cywili?

Nie umiem panu powiedzieć, czy cywile korzystali z tego; nie pamiętam. Wiem, że żołnierze na pewno.

  • Jakie warunki panowały w kwaterze, na której pani mieszkała?

To było prywatne mieszkanie i, cóż, […] było ciasno, była maszyna do pisania, była jakaś kuchenka, ale nawet nie pamiętam jaka.

  • Co robiła pani w wolnym czasie?

Trudno powiedzieć; już tak dokładnie nie pamiętam, co każdego dnia robiłam w wolnym czasie, ale tego wolnego czasu tak wiele nie było. Albo właśnie wtedy przychodziłam do domu na Forteczną…

  • Czy miała pani kontakt z żołnierzami niemieckimi? Czy spotkała ich pani osobiście?

Nie, tylko w momencie, kiedy nas wypędzali z piwnicy w alei Wojska Polskiego. To taki kontakt, że stanęli po obu stronach wąskiej klatki schodowej z wystawionymi karabinami i nas przepuszczali – to był taki kontakt prawie że bezpośredni, ale żadnych rozmów, żadnych… Po prostu na ich widok lęk i groza. Szturmowała wytrawna dywizja („Hermann Göring” chyba) i to byli rzeczywiście doborowi żołnierze. Nam się wydawało, że to są jacyś ogromni ludzie, potężni; może to strach jeszcze powodował, że oni wydawali się tacy potężni.

  • Czy może nam pani opowiedzieć, co działo się z panią później w sierpniu 1944 roku, po tym, jak zaczęła pani służbę? Była pani na służbie do kiedy?

Byłam cały sierpień. Właściwie to były pierwsze dni sierpnia; już nie pamiętam, czy to był 4, czy 5 sierpnia, jak myśmy zostały przydzielone do porucznika „Skiby”. Cały sierpień, [i prawie] cały wrzesień. […] Dom nasz został zburzony 18 września, jeszcze parę dni byłam na swojej kwaterze i tam zachorowałam. Dostałam wysokiej temperatury – potem się okazało, że była to szkarlatyna; na razie wydawało się, że miałam wysoką temperaturę, tylko nie wiadomo, z jakiego powodu. Już mama się przeniosła z dzieckiem, z córeczką najstarszej siostry (wówczas miało to dziecko dwa latka), właśnie tam w aleję Wojska. Ojciec mój zmarł 20 września.
Jak rozwaliło nam dom, to myśmy wydostali się z piwnicy i schronili w piwnicy domu na ulicy Haukego [dziś Hauke-Bosaka]. Nasze ogródki z Fortecznej sąsiadowały z ogródkami mieszkańców Haukego i myśmy pod gradem kul, prawie że na czworakach, wynosząc ojca chorego… Bo ojciec mój w czasie Powstania zachorował; przy kopaniu schronu nastąpił u ojca wylew i ojciec leżał sparaliżowany w piwnicy już tak mniej więcej od połowy sierpnia. W warunkach piwnicznych miał dwukrotnie robioną punkcję, przychodził lekarz ze szpitala na Śmiałej. Ojciec już był nieprzytomny i tak ciężko chorego ojca [wyniosłyśmy] spod gruzów na łóżku polowym, które nam się składało co chwila. Wydostałyśmy się przez okienko piwniczne i uciekałyśmy do tej piwnicy na Haukego. Tam po dwóch dniach zmarł ojciec i wtedy myśmy się przeniosły – to znaczy mama moja z córeczką siostry najstarszej – właśnie w aleję Wojska Polskiego. Ojciec został pochowany w ogródku na Żoliborzu, potem był ekshumowany, dopiero jak wróciłyśmy. Koledzy Powstańcy zbili trumnę z desek, tak że właściwie w pudle z desek został pochowany, a dopiero w 1945 roku – gdzieś chyba w marcu, w kwietniu czy w maju nawet, bo myśmy w marcu wróciły do Warszawy – była ekshumacja ojca i jest pochowany na Powązkach.

  • Czy pamięta pani reakcje ludności cywilnej na to, co działo się w Warszawie od momentu wybuchu Powstania?

No cóż, ludność spontanicznie pomagała Powstańcom. Najpierw były widoczne zachowania pełne radości, że coś się wreszcie ruszyło, że ta straszna okupacja się może już skończy. Ludność bardzo pomagała. Ale byli też tacy ludzie, którzy nie byli z tego zadowoleni; uważali, że przez Powstańców oni tak cierpią. Więc różne były postawy, ale w większości był entuzjazm i chęć pomocy Powstańcom.

  • A jak wyglądała reakcja cywili pod koniec Powstania, gdy pani już trafiła do tego schronu przy alei Wojska Polskiego?

Tam była wielka panika, bo były tam raczej same starsze osoby i kobiety z dziećmi, więc płacz, krzyki… Trudno powiedzieć; raczej nie byli ci ludzie zadowoleni z tego, co się działo, ale cierpieli razem z Powstańcami.

  • Czy ktoś z pani rodziny albo pani bliskich brał jeszcze udział w Powstaniu?

Tak. Jak wspomniałam, obydwie moje siostry – najstarsza siostra Danuta, która była żoną porucznika Langnera, i siostra średnia Krystyna; ona pracowała w szpitalu na ulicy Śmiałej, róg Mierosławskiego, u doktora Raczka.

  • Czy ktoś z dalszej rodziny jeszcze brał udział w Powstaniu?

[Tak, Janusz Kuśmidrowicz – syn mojego wuja Michała Kuśmidrowicza, znanego profesora z gimnazjum Wojciecha Górskiego w Warszawie – w zgrupowaniu majora Bartkiewicza w Śródmieściu].
Potem stał się rodziną Henryk Borkowski, z którym poznaliśmy się dopiero w drodze do Warszawy już po zakończeniu działań i po paru latach pobraliśmy się. On i jego rodzeństwo – w Zgrupowaniu „Żaglowiec”, obwód II „Żywiciel”]. Ojciec jego, pułkownik Borkowski, w latach 1934 – styczeń 1939 był dowódcą 21. Warszawskiego Pułku [Piechoty] „Dzieci Warszawy”. Po późniejszym moim teściu dowództwo pułku przejął ówczesny pułkownik Sosabowski. Ojciec mojego męża, jak przestał być dowódcą, pracował w sztabie generalnym, a w czasie wojny miał przydział do Armii „Poznań”. Brał udział w walkach nad Bzurą i przeszedł cały szlak tej armii. Był głównym kwatermistrzem. Był ranny w czasie działań i ze Szpitala Ujazdowskiego w Warszawie w styczniu 1940 roku, został zabrany do niewoli. Był w Oflagu VI-B w Dössel i całą okupacje przeżył w oflagu. Jeszcze w oflagu był ranny, [bo] był nalot samolotów amerykańskich i tam niestety niektórzy jeńcy też zostali poszkodowani. A ponieważ brał udział w Legionach, w pierwszej wojnie światowej, w 1920 roku, w 1939 roku, w sumie był siedem razy ranny. Trwałym kalectwem był niedowład prawej ręki, miał strzaskaną rękę w łokciu. [Nosił też kulę blisko serca do końca życia].

  • Wróćmy może do samego Powstania. Czy w czasie Powstania spotkała się pani z jakimiś przejawami życia religijnego?

Ksiądz Trószyński był, jak to się mówi, w każdym miejscu, gdzie coś się działo – gdzie było jakieś natarcie, gdzie ginęli ludzie. To była bardzo znana postać. On był proboszczem w kościółku (myśmy tak mówili) na Gdańskiej, na Marymoncie. Potem niestety władza ludowa też się z nim obeszła niełaskawie, bo był aresztowany po wojnie i zmarł w latach czterdziestych; już dokładnie nie pamiętam, ale wiem, że był spontaniczny pogrzeb księdza Trószyńskiego, bo to była bardzo świetlana postać.

  • Czy brała pani udział w nabożeństwach w czasie Powstania?

Były nabożeństwa tam na Suzina – takie podwórkowe nabożeństwa. Ale życie religijne, jeżeli tak można powiedzieć… Niby się wszystko tak toczyło, więc jak wszyscy.

  • Czy w czasie Powstania spotkała pani na Żoliborzu jakichś obcokrajowców?

Nie.

  • Czy w pani otoczeniu czytano prasę podziemną, słuchano radia?

W czasie okupacji – oczywiście.

  • A w czasie Powstania?

W czasie Powstania też, ale mam na myśli gazetki, które wychodziły w czasie okupacji, przede wszystkim „Biuletyn Informacyjny”. To była taka prasa domowa, powiedziałabym, codzienna.

  • W pani domu był czytany?

Tak, oczywiście.

  • Rozmawiała pani z rodzicami na temat tego, co jest tam napisane?

Czytaliśmy wszyscy; z utęsknieniem wysłuchiwaliśmy wiadomości, które tam były podawane.

  • Słuchali państwo też radia?

W czasie okupacji nie.

  • Jakie jest pani najlepsze wspomnienie z czasów Powstania?

Hm, najlepsze… To była, wie pan, praca codzienna i jakichś specjalnych wydarzeń akurat ja nie przeżyłam. Oczywiście śledziło się wszystkie wydarzenia, wszystkie akcje, które się odbywały. Trudno mi powiedzieć. […] Takim specjalnym wydarzeniem, ale niezbyt przyjemnym, było właśnie wyrzucanie nas z Warszawy.
  • Może pani o tym opowiedzieć?

Byłam chora i leżałam na jakichś deskach w piwnicy z tą szkarlatyną, jak się potem okazało, bo przecież przez ostatnie dni Powstania w ogóle się nie myliśmy, nie rozbieraliśmy, w ubraniach się spało, więc nawet nie wiedziałam, że skóra ze mnie schodzi, co jest też objawem szkarlatyny, po szkarlatynie właściwie. Kanonada i natarcie od strony Dworca Gdańskiego 29 [września] postawiło nas wszystkich na nogi. Było takie wydarzenie: siostra moja [Danuta], która była w centrum Żoliborza, na Suzina, zaniepokojona [była] naszym losem, bo już się dowiedzieli, że to natarcie jest od Dworca Gdańskiego… Jeden z kolegów z ekipy wywiadowczej sam przyszedł do nas, w ten rejon, dowiedzieć się w ogóle, jaka jest sytuacja. Wyszedł z klatki schodowej tego budynku, gdzie myśmy były, wystawił głowę, żeby się zorientować jeszcze, jaka jest sytuacja, i niestety został trafiony w tył głowy. Tego dnia moja siostra, która pracowała w szpitalu, zeszła z dyżuru i też była tej nocy tam w piwnicy, miała przy sobie torbę sanitarną. Ktoś tam krzyknął, że ten wojskowy jest ranny – bo on nie miał żadnego munduru, miał tylko opaskę i jakiś strój; różnie chłopcy przecież byli ubrani – ściągnęła go do tej piwnicy, ale niestety on za chwilę właściwie skonał; zrobiła mu opatrunek. Za chwilę wpadli Niemcy, wypędzili nas z tej piwnicy, postawili nas na dachu garażu pod ścianą i kazali nam tam czekać. Ktoś krzyknął, że nas rozstrzelają i myśmy zaczęli uciekać z tego garażu. Biegliśmy wzdłuż, na zapleczu tych bloków były małe domy, wille, ale niestety już zajęte przez Niemców. Myśmy biegły – zresztą wszyscy z tej piwnicy biegliśmy – między tymi domami, a Niemcy do nas strzelali z dwóch stron, już pozajmowali te domy. Było po drodze kilka osób rannych, wpadliśmy do jakiejś piwnicy znowu, siostra moja cały czas tylko opatrunki robiła, ale za chwilę ni stąd, ni zowąd do tej piwnicy zaczęła napływać woda. Widocznie trafione zostały jakieś rury czy coś i my czujemy, że już mamy wodę po kolana w tej piwnicy, więc strach nas ogarnął, że uciekliśmy spod ściany, a teraz się tu wszyscy potopimy. Ale za chwilę już byli Niemcy, wypędzili nas z tej piwnicy i popędzili w kierunku dworca, na przełaj przez baraki, przez tory Dworca Gdańskiego popędzili nas piechotą na Dworzec Zachodni. Tam nas wpakowali w bydlęce otwarte wagony. Tak upchali nas, że tylko staliśmy; o tym, żeby nawet kucnąć, nie było mowy. I przywieźli nas do Pruszkowa.
W Pruszkowie już było mnóstwo ludzi zwiezionych w hali numer – pamiętam, to był oddział czy numer – pięć. Z tego miejsca segregowali i wysyłali ludzi na roboty. Myśmy się dowiedziały, że prawdopodobnie stąd nas też [wywiozą]… Robili taką segregację: kobiety z dziećmi do innego baraku kierowali, do baraku numer jeden, a inni, niby nadający się do pracy, mieli czekać na swój transport. Ale dowiedziałyśmy się, że jest tam lekarz, który daje zaświadczenia o chorobie i chorych nie biorą na roboty. Ponieważ ja byłam chora (nie wiedziałam o szkarlatynie, ale byłam z wysoką temperaturą), siostra moja się też dołączyła. Mama moja miała na sobie sukienkę i płaszcz. Ze swojej sukienki oderwała dolną część i podarła [na] chustki, żebyśmy miały co na głowę włożyć, bo myśmy wyszły z domu z rękami podniesionymi do góry, w ogóle nie zabrawszy niczego – tylko to, co na sobie. Mama poświęciła tę sukienkę i porobiła nam chustki na głowy, żebyśmy wyglądały jeszcze bardziej na chore, i ustawiłyśmy się w kolejce, żeby dostać się do tego lekarza i uzyskać zaświadczenie o chorobie. Stałyśmy tam kilka godzin, a mama moja z córeczką najstarszej siostry została skierowana i przeszła na barak pierwszy.
Wreszcie już mamy te zaświadczenia. Teraz nam Niemcy każą się ustawić w jakimś miejscu i sprawdzają, kto ma zaświadczenia. Ale z tymi zaświadczeniami było kilkanaście, może dwadzieścia, a może trzydzieści osób, a tu patrzymy – utworzyła się niesamowita kolejka! Ludzie zaczęli dołączać, ci, co nie mieli takich zaświadczeń. Niemcy jak zobaczyli, że [stoi] taki tłum ludzi, wszystkich rozpędzili, oczywiście wymyślając okropnie, wrzeszcząc, krzycząc i strasząc. Wszystkich rozpędzili i my znów czekamy na to, że teraz na jakiś transport nas zabiorą. Ale ten doktór stanął gdzieś na uboczu, myśmy się jakoś do niego dostały i on dosłownie na kolanie zaczął wypisywać na nowo te zaświadczenia; cokolwiek pisał, tylko że się jest chorym. Myśmy dostały od niego [te zaświadczenia]. Żałuję, że nie pamiętam jego nazwiska; zresztą wtedy chyba nawet nie wiedziałam. Wtedy Niemcy ustawili nas i to już było rzeczywiście te dwadzieścia czy trzydzieści osób i dosłownie po nazwisku wyczytując, przepuszczali nas na barak pierwszy – właśnie tam, gdzie były kobiety z dziećmi i chorzy. Myśmy się też dostały na ten barak pierwszy i teraz rozpoczęło się poszukiwanie mamy z tym dzieckiem. Tam był widok makabryczny: na brudnych, przegniłych jakichś matach albo na gołym betonie siedziały, leżały kobiety z małymi dziećmi, chorzy, jęczący – no sceneria tragiczna. Myśmy chodziły kilka godzin i mamę znalazłyśmy.
Ledwie znalazłyśmy mamę, już tutaj wrzask, krzyk; pędzą nas do pociągu. Znowu tłum napiera i w takim strasznym tłumie temu dziecku spadł bucik i już nie mogła chodzić nawet, bo w jednym buciku została, więc cały czas dwuletnie dziecko mama musiała trzymać na rękach. Myśmy mamę podtrzymywały, a ta mała była tak wystraszona, że do żadnej z nas nie chciała pójść na ręce, tylko kurczowo trzymała się babci. No i tak mamie pomagając, dostałyśmy się do wagonu i dalej nie wiemy, co z nami się dzieje.
Zaczął padać deszcz. Jechaliśmy tymi bydlęcymi wagonami dwa dni i dowieźli nas do Jędrzejowa. Pociąg zatrzymywał się po drodze; chyba w Skierniewicach się zatrzymał i tam ludność tamtejsza zaczęła wrzucać do wagonów jakieś chleby, bułki. Ludzie łapali to, szarpali, w ogóle nikt się nie pożywił, bo to wyrywali sobie z rąk. W Jędrzejowie wagony się zatrzymały i [Niemcy] powiedzieli: „Możecie sobie iść, gdzie chcecie”.
Większość ludzi poszła do gospodarzy, a my miałyśmy wuja w Częstochowie – to był brat ojca z rodziną – i mama powiedziała, że pojedziemy tam, do Częstochowy. Poszłyśmy w Jędrzejowie na dworzec kolejowy, wsiadłyśmy do pierwszego lepszego pociągu bez żadnego biletu, bez żadnych pieniędzy, bez niczego i z Jędrzejowa dojechałyśmy do Kielc. W Kielcach to samo, tam się przesiadłyśmy i pojechałyśmy do Częstochowy; w Kielcach w RGO nawet nocowałyśmy. Następnego dnia pojechałyśmy do Częstochowy i tam już zostałyśmy u tego wuja. Ale tam była ciężka sytuacja, bo tam zjechała też pozostała rodzina z Warszawy i zaczęło być bardzo trudno. Wuj był inżynierem chemikiem, ale nie pracował, wszyscy bez pracy – trudno było w ogóle żyć. A moja najstarsza siostra wyszła z Żoliborza, [podobnie jak] dużo Powstańców, nie poszła do obozu i oni byli w Żyrardowie czy w Milanówku – jakoś tu się gromadziły te osoby. Ona też pomyślała sobie o tym wuju w Częstochowie, też tam przyjechała i tam się spotkałyśmy.
Potem ona zorganizowała nam wyjazd pod Zakopane, do górala. Pamiętała znajomego ordynansa swojego teścia; jej teść, pułkownik Langner, w czasie pierwszej wojny światowej miał ordynansa, górala, i taka przyjaźń się wytworzyła. Siostra moja przypomniała sobie o tym góralu, napisała do niego list i ci górale bardzo serdecznie nas zaprosili do siebie. Myśmy pojechały do wsi Ratułów pod Zakopanem [a] wyjeżdżałyśmy z Częstochowy 14 czy 15 stycznia, na dwa dni przed ofensywą sowiecką na Warszawę. Zostałyśmy uwięzione tam, bo tam odcięte wszystkie linie kolejowe, pociągi nie chodzą, żadnego kontaktu nie ma i my na tej dalekiej wsi w górach, odcięte od świata, wegetowałyśmy u tych górali, którzy nas bardzo serdecznie przyjmowali. Znosili nam jedzenie, przychodzili do nas na pogaduszki, chętnie słuchali naszych opowieści. Ale tam grasowała partyzantka, zarówno polska, [jak] i sowiecka. Jak przychodzili Polacy, to gospodarze chętnie nawet dzielili się z nimi tym, co mieli, ale jak przychodzili Sowieci, to ci żądali sobie, [żeby] dać wszystko, tak że górale byli przerażeni. Ci partyzanci sowieccy dopuszczali się i rabunków, i gwałtów, więc górale nas – samotne kobiety – zamykali od zewnątrz w chałupie na kłódkę, a nam kazali się czołgać po podłodze, żeby [Sowieci] nie zauważyli, bo dom stał blisko drogi i bez przerwy przemieszczały się różne samochody sowieckie. [Wojska sowieckie wkroczyły] tam, ale to już było dużo później.

  • Kiedy wróciła pani do Warszawy?

Do Warszawy wróciłam 19 marca [1945 roku], a z tej wsi Ratułów wyruszyłyśmy piechotą do Warszawy 7 marca. Szłyśmy piechotą dwa dni do Suchej, w Suchej też miałyśmy rodzinę. Tam zatrzymałyśmy się dwa czy trzy dni, tam odpoczęłyśmy. Potem z Suchej już pociągiem można było dojechać do Kalwarii, ale znów pociąg jakoś dalej nie szedł, trzeba było znów sześć kilometrów przejść, wsiąść do jakiegoś pociągu i dojechałyśmy do Krakowa. Właśnie w tej Kalwarii moja siostra, która znała mojego późniejszego męża Henryka w czasie Powstania (ja go nie znałam – on często był przy barykadzie na ulicy Śmiałej, róg Haukego, a ona jak wracała ze szpitala, to jakoś go tam poznała na tej barykadzie), w ogromnym tłumie na peronie w Kalwarii spotkała właśnie Henryka Borkowskiego. Ja go właściwie dopiero tam poznałam, po Powstaniu.

  • Wrócili państwo razem do Warszawy?

Nie, nie razem. Razem dojechaliśmy do Krakowa i nasze drogi się rozeszły. Już nie pamiętam, jak było. W każdym razie spotkaliśmy się, on potem nas odwiedził na Fortecznej 5, bo myśmy wróciły na Forteczną 5 do naszego zrujnowanego domu.

  • Jak wyglądała Warszawa?

[…] Przede wszystkim gruzy na wysokość drugiego – trzeciego piętra, chodziło się tunelami między gruzami. Ludzie od razu się wzięli za porządkowanie i za usuwanie tych gruzów. Jak przyjechałyśmy 19 marca na Dworzec Zachodni i doszłyśmy piechotą do rogu Alej Jerozolimskich i Marszałkowskiej, to już życie kwitło. Już było pełno straganów, już był handel, już były kafejki, tak że już od stycznia do marca jednak to życie zaczęło funkcjonować. Najstarsza siostra z dzieckiem została jeszcze tam w górach, bo nie zdecydowała się na wędrówkę z dzieckiem pieszo, tylko my z mamą i – w tej wsi była jeszcze oprócz nas jedna warszawianka – z tą panią, czyli nas było cztery w sumie. Przebrnęłyśmy tę podróż piechotą, a moja siostra z dzieckiem przyjechała do Warszawy już później, już jak pociągi zaczęły chodzić; to był może czerwiec, może lipiec.

  • Czy po 1945 roku była pani w jakiś sposób represjonowana za udział w Powstaniu?

Nie, ja nie. Nie przyznawałam się po prostu; długie lata się nic o tym nie mówiło.

  • A osoby z pani otoczenia?

Natomiast mój mąż Henryk Borkowski nie złożył broni od razu. Jeszcze ponieważ rodzinę miał rozproszoną, poszedł do partyzantki – ojciec w oflagu, matka była aresztowana w Pruszkowie właśnie… Oni mieszkali na Dymińskiej przy Cytadeli i mieszkańcy tych domów już byli zabrani przez Niemców w połowie sierpnia. Matkę jego wręcz aresztowali, [był donos: żona oficera, dzieci w Powstaniu], w końcu przeszła szereg obozów w Niemczech i była w Ravensbrück w ostatnim okresie. Z ogromnym uszczerbkiem na zdrowiu wszyscy spotkali się tam. [Jak] powiedziałam: młodsze rodzeństwo było też w Powstaniu, oni dostali się do niewoli, ale wszyscy się spotkali tam w Niemczech, bo wszyscy mieli kontakt z ojcem. Potem dopiero wrócili z Niemiec, już chyba w 1947 roku. [Oboje rodzice męża po tych przeżyciach zmarli w 1949 roku].

  • Pani mąż był represjonowany?

Tak, mąż był w pewnym sensie represjonowany. […] Najpierw mąż pracował we Wrocławiu, to tam jakoś nie, ale jak był już w Warszawie, to [tak]. Zaraz po wojnie mąż mój jeszcze zajmował się harcerstwem i był czynnym harcerzem, w ogóle miał stopień podharcmistrza. Oczywiście w pierwszym okresie to harcerstwo było utrzymywane w duchu przedwojennego harcerstwa. Z powodu i tego harcerstwa, i udziału w Powstaniu [i w partyzantce] musiał co miesiąc meldować się w UB, ale tylko tyle, że się musiał meldować.

  • Czy ma pani jakieś wspomnienia z czasu Powstania, które szczególnie pani utkwiły w pamięci?

Z takiej codziennej pracy na tym odcinku to specjalnie się nic takiego nie wydarzało, powiedziałabym, bo to była raczej praca wywiadu, więc – niestety może – nie brałam udziału w jakiejś akcji zbrojnej, powiedzmy. Tyle tylko, że byłam w tych służbach pomocna, mam wrażenie.

  • Czy zawarła pani w tym czasie jakieś szczególne przyjaźnie, które przetrwały wojnę?

W czasie Powstania nie, bo niestety te osoby się jakoś rozproszyły; ci chłopcy, którzy byli w wywiadzie wojskowym, się rozproszyli. Właściwie nie. Raczej te znajomości były popowstaniowe, ale z osobami, które brały udział w Powstaniu.

  • Jak teraz, po sześćdziesięciu pięciu latach, ocenia pani Powstanie?

Ja uważam, że Powstanie, niestety, musiało wybuchnąć. Może „niestety” tu jest nieodpowiednim słowem, ale sytuacja była już tak nabrzmiała i tak się wszyscy rwali do walki, że dłużej tego nie można było przeciągać. Wydawało się, że już Niemcy zaczęli słabnąć i widziało się jakby odwrót Niemców, tak że to był dogodny moment do rozpoczęcia Powstania.

  • Jak pani ocenia Powstanie?

Dla mnie w sumie to był piękny epizod w życiu, muszę powiedzieć, bo tyle emocji i tyle radości, że wreszcie nadejdzie wolność… Warto było. Oczywiście to jest okupione ogromną daniną krwi, no ale co zrobić, to już nie my Powstańcy decydowaliśmy o tym, jak to się wszystko toczy.




Warszawa, 21 września 2009 roku
Rozmowę prowadził Dominik Cieszkowski
Anna Borkowska Pseudonim: „Trzynastka” Stopień: łączniczka Formacja: Obwód II „Żywiciel” Dzielnica: Żoliborz Zobacz biogram

Zobacz także

Nasz newsletter