Anna Gulmantowicz

Archiwum Historii Mówionej
  • Co pani robiła w Warszawie przed wojną?

Uczyłam się. To były lata, kiedy młodzież uczęszczała do szkół, [później w czasie okupacji] jak mogła, [chodziła] na komplety i uczyła się. W czasie okupacji wiadomo, jak to było, że nie było szkół. Były szkoły właściwie [zawodowe], rejestracja [fikcyjna], to było jakieś gospodarstwo domowe, [szycie] czy coś takiego. Trzeba było to kryć, a normalne lekcje odbywały się w domach prywatnych, konspiracyjnie. [Jak wybuchła wojna], byłam czternastoletnim dzieckiem. Lata okupacji spędzałam na wsi pod Warszawą, w Grójeckim, w majątku, gdzie była młodzież wysiedlona z Poznańskiego i dla nich specjalnie była zorganizowana [nauka], że tak powiem, cała uczelnia. Byli też profesorowie wysiedleni z Poznańskiego i oni nas uczyli. Na samo Powstanie [przyjechałam do Warszawy]. [Jako] Anna, na 26 lipca chciałam przyjechać do domu rodzinnego, bo moja matka miała dom na Saskiej Kępie, żeby spędzić swoje urodziny z najbliższą rodziną. No i 1 sierpnia – Powstanie.

  • Jak pani pamięta wybuch wojny? Co pani zapamiętała z 1 września 1939 roku?

Z 1939 roku pamiętam przede wszystkim bombardowania straszne, bo nasz dom był bardzo blisko mostu Poniatowskiego. Niemcy, jak to się mówi, „grzali” na Saską Kępę. Chodziło o przerwanie mostu. Jeszcze była ewakuacja ludności, były bombardowania i ostrzeliwania.
Potem zresztą, już w 1944 roku, dosłownie byłam świadkiem, jak wysadzali most Poniatowskiego. Nasz dom był bardzo blisko Wału Miedzeszyńskiego i mostu Poniatowskiego, więc to wszystko widziałam na własne oczy – obserwowaliśmy to z drugiego piętra.

  • Jak przebiegała okupacja na terenie Saskiej Kępie, co charakterystycznego może pani powiedzieć o Saskiej Kępie?

Na Saskiej Kępie bywałam tylko sporadycznie, bo cały czas byłam na wsi ze względu na swoje bezpieczeństwo, ale przyjeżdżałam do Warszawy, [by przywieść trochę żywności]. Byłam kilkakrotnie w łapankach ulicznych, uciekałam. Szczęśliwie jakoś mnie to ominęło, ale w czasie łapanek to były straszne momenty – [panika, strach, wściekłość].

  • Czy zechciałaby pani coś opowiedzieć o łapankach? Czy było coś takiego, co utkwiło pani w pamięci?

Znienacka podjeżdżały budy i momentalnie zgarniali ludzi. Ludzie się rozchodzili, rozbiegali na wszystkie strony, gdzie kto mógł, w bramie się krył. Niemcy zaraz wchodzili do bramy i [zagarniali przemocą, biciem ludzi]. Dobrzy ludzie otwierali drzwi wejściowe, żeby ukryć [przechodniów]. Szczególnie chodziło o młodzież, żeby młodzieży dać schronienie. To były straszne czasy.

  • Pani podczas okupacji przebywała na wsi?

Tak.

  • Jak wyglądała okupacja na wsi? Jak wyglądało życie podczas okupacji?

Życie wyglądało zasadniczo normalnie, dlatego że to był duży majątek, gdzie Niemcy przyjeżdżali [często] na polowania. Wtedy zabierali chłopów z okolicznych wsi, zwykłych mieszkańców, do tak zwanej nagonki. Był rezerwat modrzewiowy, duży las. Wtedy przyjeżdżał pan Fischer – wiadomo kim był – razem z całą swoją [świtą] i urządzał polowania. Tylko to pamiętam. Myśmy wtedy cicho siedzieli, nie wolno było nawet wyjść, nosa wystawić. [Nawet wyglądanie z okien groziło śmiercią].

  • W 1944 roku była pani w Warszawie, czy była już pani tutaj 1 sierpnia?

Tak jak mówię, 26 lipca przyjechałam do Warszawy i już zostałam na samo Powstanie. Wszystkie wspomnienia mam świeżo w pamięci, bo może z czasów z samej okupacji [to mniej]. Jeszcze z czasów okupacji pamiętam straszny głód, okropny. [Chodziło się do kuchni Rady Głównej Opiekuńczej na tak zwane „zupki” - lury z kartofli. Punkt taki był na ulicy Obrońców]. Wydzielanie produktów na kartki, czarny chleb, taki jak z gliny; mydło – mówiło się, że to jest mydło z Żydów. Miałam nawet kawałek tego mydła na pamiątkę, ale nie wiem, gdzie się zapodział. Poza tym marmolada, sacharyna. Przede wszystkim wyłączanie elektryczności, przy karbidówkach się siedziało. Zimno było okropnie. Do pieców kaflowych (jak to się nazywało, już nie pamiętam) do drzwiczek były wmontowywane skrzynki żelazne [tak zwane termy], w których się paliło, żeby to ciepło rozchodziło się po mieszkaniu, a nie do góry. To był swąd okropny. Właściwie w takim zaduchu, w spalinach człowiek był, ale chciał się ogrzać. [Żyło się dla oszczędności w jednym pomieszczeniu. Zaciemnianie pomieszczeń było nakazane pod karą, nieprzestrzeganie groziło aresztem. Chodziło się w drewniakach, bo buty były za drogie na czarnym rynku. Ubrania się przerabiało – nicowało. Nie wolno było wychodzić z domu po godzinie policyjnej, bo patrole Niemców strzelały do ludzi. – tekst dopisany przez rozmówcę, nieobecny w nagraniu wideo].

  • Będąc na Saskiej Kępie, czy zauważyła pani, że zbliża się Powstanie, że są jakieś przygotowania?

Tak. Przede wszystkim na kilka dni przed Powstaniem (byłam od 26 lipca) były rozrzucane ulotki z samolotów do mieszkańców Warszawy: „Idziemy wam na pomoc” – [były odezwy od] wojska berlingowskiego. „Na trzy dni zaopatrzcie się w wodę, żywność, bo Warszawa będzie zajęta”. Też tą ulotkę miałam, też nie wiem, co się z nią stało, bo to byłoby przecież bardzo cenne. Sam moment, jak Powstanie się zaczęło, to dosłownie na kilka, może na dwie godziny przed piątą, jeszcze przez most Poniatowskiego przechodziłam na Saską Kępę, bo chyba coś załatwiałam na [lewej] stronie miasta. Wróciłam. Od razu wyły syreny. Myśmy byli przygotowani na to, że to [Powstanie] się zacznie. Nie wiem, czy dobrze pamiętam, ale wydaje mi się, że 14 sierpnia Niemcy opuścili Pragę. Saska Kępa była na stronie praskiej. Niemcy początkowo [okopali się] na Wale Miedzeszyńskim, na pozycjach [ustawili działa artyleryjskie]. Przeciwko powstańcom [przeprowadzili] całą akcję, strzelanie z dział, z armat [z broni przeciwlotniczej. Były stałe naloty].
Niemcy w ten sposób zachowywali się wobec ludności, że na samym początku, jak Powstanie się zaczęło, w pierwszych dniach sierpnia Saską Kępę podzielili na dwie części. Od Wału Miedzeszyńskiego do Francuskiej. Tutaj wszystkich ludzi wygarnęli co do jednego. Niemcy chodzili z psami, każdy dom, każde mieszkanie sprawdzali, czy ktoś nie został. Mojej matce, ponieważ miała już wtedy z siedemdziesiąt lat (byłam ostatnim dzieckiem), pozwolili zostać do pilnowania domu w razie pożaru, żeby ktoś pilnował tego. Natomiast nas wszystkich wygarnęli na drugą stronę Saskiej Kępy. Mężczyzn od razu zabrali do obozu na ulicę 11 Listopada. Tam był obóz przejściowy, z którego potem transporty odwoziły albo do obozów, albo gdzieś [wgłąb Polski]. Niektórych starych ludzi zwalniali, gdzieś w pobliskich wsiach warszawskich szukali schronienia. Natomiast kobiety [zabierali] na Skaryszewską. Ja ze Skaryszewskiej uciekłam. Jeszcze wtedy to był pierwszy transport kobiet, które zabierali. Byłam młoda. Młodych pierwszych zabierali, [zwłaszcza] najmłodsze kobiety zabierali w pierwszym rzucie. Uciekłam, schroniłam się u naszych znajomych, po drugiej stronie Francuskiej. [Saska Kępa była kompletnie wyludniona, zostali nieliczni starzy ludzie].
Niemcy, jak wygarnęli wszystkich od strony Wału Miedzeszyńskiego, to zadrutowali cały ten pas. Były krzyżaki, były druty kolczaste i były olbrzymie ogłoszenia: „Pod karą śmierci nie wolno na tamtą stronę się [przechodzić]”. Ale nie miałam innego wyjścia. Ponieważ musiałam szukać schronienia, w nocy się przedarłam przez zasieki, gdzieś pod tym [drutem], przybiegłam do matki. Matka ucieszyła się, że żyję, ale jednocześnie wiadomo, jak to przyjęła: „Muszę cię ukryć!”. Ukryła mnie w węglu. Była olbrzymia skrzynia węglowa w piwnicy. W tej skrzyni ukryła i węglem mnie zasypała. Niemcy przychodzili i sprawdzali. Zresztą jeszcze wtedy na Wale Miedzeszyńskim Niemcy mieli swoje pozycje, każdy ruch człowieka był spostrzegany.
Jak 14 września Niemcy ustąpili, przyszły wojska berlingowskie, oczywiście pod nadzorem sowieckim. Każdy oficer Wojska Polskiego miał swojego opiekuńczego ducha, enkawudzistę, który śledził każdy jego ruch. Niemcy częściowo zostawili swoje pozycje wykopane w wale, ale żołnierze polscy musieli się okopać [powtórnie]. Przecież było to strzelanie. W naszym domu ulokowała się pozycja saperów, jak oni nazywali – oddziałów chemicznych, specjalistów od zasłon dymnych. Pod zasłonami dymnymi na pontonach wojsko przedzierało się na Czerniaków, żeby pomóc powstańcom. Wiadomo, jak to się skończyło, jakie to były strasznie krwawe [ofiary].

  • Czy były bitwy o Saską Kępę, czy Niemcy po prostu opuścili ten teren?

Tak. Niemcy opuścili bez strzału. Po prostu usunęli się, przeszli na tamtą stronę [Wisły].

  • Przypomina pani sobie moment, kiedy zobaczyła polskie mundury?

Tak. Nie tylko polskie, bo nawet radzieckie jak się widziało, to człowiek się cieszył, bo nie wiedział jeszcze, jaki los nas czeka. Cieszył się, że przyszło wyzwolenie. Tak była naprawdę [wielka radość].

  • Pamięta pani moment, kiedy przebijali się na Czerniaków? Widziała pani rannych?

Przecież w naszym domu był [szpital polowy]. Tak jak mówię, drugi [dom] od Wisły to jest ulica Walecznych 8, to można sprawdzić. Dzisiaj jeszcze przegradza go Dom Kultury, który ustawili po wojnie, ale to był dom eksponowany na samą Wisłę. Tutaj było takie grzanie, taki ostrzał, że nasz dom był spalony. W tym palącym się domu przeżyłam, bo zostały piwnice. W piwnicach był szpital polowy, bo w czasie przepraw pontonowych była masa rannych żołnierzy. To było straszne. Wszystkich [rannych] gromadzili w domach – w naszym i sąsiednich. Był szpital dla tych biedaków, którzy albo życie stracili, albo byli ranni, tak że trzeba było ich ratować. Pracowałam w szpitalu, niosłam pomoc rannym. Życie było okropne. Wojsko dostawało wtedy swoje przydziały, jakieś tuszonki, jakiegoś chleba, a myśmy nie mieli co jeść, więc dzielili się z nami.
Były straszne mrozy [do -30 C]. To były mrozy takie, że w rezultacie jak Warszawa została uwolniona, to transporty, samochody ciężarowe po Wiśle – bo przecież mosty były wysadzone – po lodzie grubości chyba półtora metra na drugą stronę się przeprawiały. Był straszny mróz, przecież myśmy siedzieli w piwnicy bez opału. Jedynie, jak był zmrok, to gdzieś jakieś meble, nie meble, jakieś drewniane rzeczy się paliło, żeby troszkę wody ogrzać. Mieliśmy worek pszenicy. Tą pszenicą się żyło. Wodą gorącą pszenicę się namaczało i to było właściwie nasze główne pożywienie.
Początkowo, jeszcze nim mrozy nastały, to na Saskiej Kępie w czasie okupacji było tak, że każda piędź ziemi była wykorzystana między lokatorami, każdy miał swoją grządkę – tutaj marchewka, tutaj pięć krzaków pomidorów. Przecież nie było pieniędzy, bo to były [marne] straszne grosze, co oni płacili. Moja matka miała emeryturę po ojcu, ojciec pracował w kolejnictwie, to były groszowe [sprawy]. Mogę powiedzieć nawet to, taki dać namacalny przykład, że lokatorzy, którzy u nas mieszkali, w naszym domu, płacili 180 złotych za czynsz komornego i 180 złotych kosztowało kilo słoniny na czarnym rynku.
  • Czy pamięta pani panoramę płonącej Warszawy podczas Powstania? Miała pani szansę zobaczyć płonące miasto, czy nie wychodziła pani na górę?

Jak rzesz mogłam jej nie widzieć! Nie tylko, że ją widziałam, ale i wąchałam, bo wszystkie dymy przechodziły na naszą stronę. Przecież to było straszne, to było piekło. Nasz dom też się palił, bo na drugim piętrze były pozycje obserwacyjne. Wojsko miało wszystkie urządzenia, żeby obserwować, co dzieje się na tamtej stronie. Niemcy to wysondowali, zaczęli prażyć. Jak zaczęli prażyć, to dom stanął w płomieniach.

  • Mówiła pani o momencie wysadzenia mostu Poniatowskiego.

Oj tak. Z drugiego piętra właśnie widziałam wysadzanie mostu Poniatowskiego. Tuman dymu. Nic nie było widać, niebo było czarne od dymu, a kawałki odłamków to nawet na naszą stronę przerzucało. [Obserwowaliśmy też zrzuty z samolotów alianckich dla Powstańców. Całe niebo zasnute było spadochronami].

  • Gdy pojawiło się Wojsko Polskie razem z wojskami radzieckimi, czy było widać zależność między nimi, która już wtedy się budowała?

Bardzo. Myśmy się zaprzyjaźnili. Co dwa tygodnie była zmiana wojska. Przychodzili jedni, przerzucali ich na inny odcinek, przychodziły następne wojska. Z jedną ekipą tych wojsk myśmy się bliżej zaprzyjaźnili. Był młody porucznik, pamiętam jego nazwisko – Składkowski. Nawet twierdził, że jest spokrewniony z naszym premierem, że jest jego bratankiem (przed wojną premierem był Składkowski). Czy to była prawda, to nie wiem. W każdym razie on był podobno kadetem, był ze szkoły kadeckiej we Lwowie. Stamtąd go zabrali. Przyszedł z wojskiem do [Warszawy]. Był prześladowany i z racji swojego pochodzenia, i racji tego, że był przed wojną kadetem. W czasie wojny, już nie pamiętam dobrze, ale jak ze Lwowa wszystkich wywozili, więc i on musiał być gdzieś na Wschód wywożony, tam zaciągnął się do Wojska Polskiego. To była jedyna droga, którą mógł wrócić do kraju. Z wojskiem berlingowskim był tutaj na pierwszej linii frontu, był przeznaczony na ten [niebezpieczny] odcinek. Warszawa była otoczona z dwóch stron. Jedno skrzydło od Warki, drugie, zdaje się, od Modlina. Jak front już ostatecznie się zbliżał, po kapitulacji Powstania Warszawskiego, jak ten pierścień się zaciskał, to on dostał rozkaz, że ma być przeniesiony na pierwszą linię frontu, do Warki. On się tego strasznie bał, wiedział, że to jest gotowa śmierć, że go na śmierć wysyłają. Wtedy zwrócił się do mnie, żebym mu gdzieś skombinowała, wystarała się o ubranie cywilne, bo będzie chciał uciec.
Rzeczywiście to zrobiłam. Nie wiem, w jaki sposób oficer, pułkownik NKWD doszedł do tego. Prawdopodobnie jego złapali. Wątpię, żeby mnie wydał. Może ci opiekunowie jego, enkawudowcy, którzy go pilnowali, wiedzieli, że ma z nami kontakt. W każdym razie aresztowano mnie.
Na mojej kenkarcie jest adnotacja, że wolno mi przebywać na pierwszej linii frontu i z jego podpisem. [Ten funkcjonariusz] mi właśnie powiedział – czy sobie zdaję sprawę, co mi grozi za to, że pomogłam w dezercji człowiekowi, oficerowi. Będę za to odpowiadać. Przesiedziałam w więzieniu dwadzieścia cztery godziny. Trudno to nazwać więzienie, to był dom na Saskiej Kępie, po drugiej stronie Francuskiej, który komenda enkawudowska zajęła na swoją kwaterę. Byłam przetrzymywana dwadzieścia cztery godziny. Z tym że to było 17 stycznia, kiedy Warszawa [została wyzwolona] i to mnie ocaliło, bo nie wiem, [co by się stało]. Dostali rozkaz opuszczenia Saskiej Kępy i przemarszu, nie wiem, w którym kierunku. W każdym razie wojsko poszło naprzód. Warszawę wtedy opuścili. W cudowny sposób nie odpowiadałam za to, co zrobiłam. Za to, że pomogłam oficerowi polskiemu przebrać się w ubranie cywilne. On prawdopodobnie został schwytany.

  • Co może pani powiedzieć o wyzwoleniu Warszawy 17 stycznia? Czy wtedy właśnie była pani aresztowana?

17 stycznia była na Saskiej Kępie. Byłam aresztowana tylko dwadzieścia cztery godziny. Czy pamiętam? Byłam szczęśliwa, że mi się upiekło, że wyszłam z całą głową, z życiem z tego wszystkiego. Moja matka przecież drżała o mnie. Wojsko poszło naprzód, opuściło Saską Kępę, zostały okopy, zabrali cały sprzęt. Wokół naszego domu były działa przeciwlotnicze, prażyli strasznie. Zabrali wszystko, wynieśli się. Zostawili Saską Kępę na pół zniszczoną, szczególnie ucierpiała strona blisko Wału Miedzeszyńskiego, dalsze domy na Saskiej Kępie jakoś ocalały.

  • Czy pamięta pani, jak ludzie zaczęli wracać do Warszawy?

Od razu to nie bardzo, bo bałam się min. Przecież [Warszawa] była zaminowana, ulice były zaminowane. Ostrzeżenia były, żeby nie narażać życia. Ale już jak troszeczkę dróżki były przekopane, to poszłam obejrzeć Warszawę. To było coś makabrycznego. Piętrowe zwaliska gruzów. Jeszcze czad, dym, niektóre piwnice jeszcze się paliły. Jakieś materiały łatwopalne były, że jeszcze dym, żar się wydobywał. [Słychać było wybuchy min. Od razu zorganizowano transport ciężarówek przez lód na drugą stronę,a później wiosna zbudowano most pontonowy]. Warszawa bardzo szybko odżyła – od razu, w kilka tygodni, można powiedzieć. W każdej ocalałej bramie coś się działo. A to jakąś herbatę gorącą sprzedawali, a to jakieś bułeczki, nie wiem, w jaki sposób pieczone.
Przepraszam, że tak przeskakuję, ale w czasie okupacji, będąc na wsi, też byłam w kilku łapankach. Chciałam pomóc rodzinie, to w walizce przewoziłam to, co można było na wsi łatwiej dostać, jakąś słoninę czy kawałek kiełbasy, czy kawałek sera, masła, czy coś. Byłam w czasie okupacji w rejonie grójeckim. Kiedyś w Grójcu była łapanka. Uciekłam z pociągu. Zostawiłam walizkę z całym prowiantem i uciekłam im. Potem nie miałam połączenia, bałam się wracać z powrotem do Grójca, bo mówili, że są straszne łapanki w Grójcu. Szłam na piechotę do Tarczyna. Dopiero w Tarczynie [znalazłam połączenie], czekając długo na następny pociąg, który dowiózł mnie do Warszawy. To są takie przeżycia.

  • Wydaje mi się, że chyba usłyszeliśmy dość dużo.

Wiem, że w tej chwili Muzeum zajmuje się nie tylko samym Powstaniem, akowcami, ale interesują je też sprawy berlingowców. Przecież oni też byli żołnierzami, też szli na pomoc Warszawie. Tak jak oni chcieli nam pomóc i tak jak chcieli tym powstańcom pomóc, tyle ich zginęło, przecież to naprawdę świadczy o ich bohaterstwie.

Warszawa, 8 października 2008 roku
Rozmowę prowadził Michał Wojciechowski
Anna Gulmantowicz Stopień: cywil Dzielnica: Praga

Zobacz także

Nasz newsletter