Anna Kołakowska „Hala”, „Melodia”

Archiwum Historii Mówionej
  • Dzień dobry pani, bardzo proszę opowiedzieć, jak zapamiętała pani wybuch wojny.

W 1939 roku jako piętnastoletnia dziewczyna byłam naiwną sanitariuszką harcerską. Zresztą piętnastoletnia dziewczyna to była chodząca naiwność. To nie to, co teraz, że wydają się za mąż jeszcze prędzej i tak dalej, tylko byłam taka naiwna, że tu już Niemcy krążyli, a ja biegałam z opaską z czerwonym krzyżem i miałam maskę gazową. Bo było powiedziane, że Niemcy zrzucą gaz, żeby najpierw nas wytruć, to była taka propaganda. Oni się z tego później wycofali, tylko już szli normalnym marszem na Polskę. Oczywiście zależało im bardzo na Warszawie, to najdłużej jakoś trwało. Nosiłam maskę, jakiś człowiek powiedział – bo wyła syrena: „Uuu-uuu-uuu” – żeby się chować, bo mogą Niemcy tutaj bombardować. Powiedziałam: „Ja się nie boję, bo jestem sanitariuszką, mam maskę przeciwgazową”. Piętnastoletnia dziewczyna.
Po dwóch latach nagle, nieoczekiwanie zmarła moja mama. W 1942 roku już mama zmarła. Ojciec był bardzo zaangażowany w działalność Armii Krajowej. Też musiał ciągle uważać, żeby go Niemcy nie złapali. Ukrywał się na Cmentarzu Wawrzyszewskim. Wtedy groby były otwierane, w tych grobach ojciec się ukrywał, jeżeli kogoś już złapano z jego zgrupowania. Jedna jego łączniczka, która była bardzo miłą dziewczyną, została złapana przez Niemców i tak strasznie maltretowana, że zmarła, ale nie wydała nikogo. To była niesamowita historia z życia mojego ojca. Ojciec został, nie był wykryty, więc działał z ukrycia w Armii Krajowej.
Wiemy co było 17 września, że wtedy kacapy znowu się włączyli. Z jednej strony Niemcy, z drugiej kacapy. Już wtedy niebezpieczeństwo szło z obydwu stron. Kiedy upadło Powstanie, 2 października, to nas powieźli jako szpital, żebyśmy nie brały udziału w akcji strzelania do nich. Powieziono nas wagonami towarowymi w kierunku południowym, z Pruszkowa. Jak przystawaliśmy, to [...] Niemcy wrzeszczeli, żeby wychodzić, załatwiać się. Była głupia sprawa, bo myśmy kucały, a nad nami Niemiec z karabinem, że w razie czego, jak będzie ktoś wiał, to go będzie [mógł zastrzelić]. W ogóle nie zwracali na to uwagi, że dziewuchy podnosiły kiecki i sikały koło nich. Już: Raus, Raus – z powrotem do towarowiaków takich, co drzwi rozsuwane, wchodziło się.
Zobaczyłam kiedyś jakiegoś kolejarza po drodze, mówię: „Słuchajcie, gdzie wy nas wieziecie?”. – „Pewnie na mydło”, czyli do Oświęcimia. Na jedno miało wychodzić. Ale nas wysadzili w Koniecpolu. Dopiero tam tajna Armia Krajowa zajęła się nami. Tak że myśmy jeszcze przesiedziały aż do tak zwanego wyzwolenia, to znaczy do momentu, kiedy kacapy wleźli już tutaj ostatecznie.
Miałam karę śmierci przez nich wyznaczoną. Jak już wleźli – od razu takie bolszewickie paski – ciągle nam grozili. Jechałam w Koniecpolu, byłam z kolegą, który stracił nogę w czasie Powstania, był tylko o jednej nodze, podpierał się laską. Myśmy chcieli uratować przed kacapami cały duży dwór szlachecki, który był palony, bezczeszczony, bo to nie pasowało do tego systemu.
Z kolegą bez nogi, jeszcze z koleżanką, myśmy pokuśtykali na strych, powiedział nam jeden ze strażników: „Słuchajcie, tu na strychu są zasoby Biblioteki Jagiellońskiej. My byśmy chcieli to uchronić, bo przyjdzie gawiedź komunistyczna i to wszystko poniszczy”.
Myśmy tam poleźli. „Ja was otworzę, jak już te wszystkie rzeczy posegregujecie”. Masę książek! Mówię: „Jacek, to musimy uratować, to uratować”. Ten, który [był] bez nogi, ledwo tam wlazł. W pewnym momencie nas otwierają: „Możecie schodzić”. Wtedy, kiedy schodzimy, już prawie że wychodzimy, dopada nas cała banda, czyli jakaś prowokacja była. Sąd wojenny. „Zostaniecie jutro rano rozstrzelani”. Siedzi facet, jak to bolszewik: „O piątej rano będziecie rozstrzelani dla przykładu, że dobra państwowego nie można zabierać”. A myśmy chcieli ratować [książki] dla Biblioteki Narodowej.
Dopiero jakiś chłop z tej wsi, który nie był tym skażony, otworzył okno o piątej rano, mówi: „Wyłaźcie, tu jest podwoda – podwoda to wóz po prostu ciągnięty koniem – zawiozę was w bezpieczne miejsce. Będziemy uciekać, żeby was nie pogonili, bo tamten powiedział, że rano będziecie rozstrzelani dla przykładu, że dobra państwowego nie można zabierać”.
Państwowe dobro to było już opanowane przez bolszewików. Tak nam się udało wtedy uciec. Dlatego zostałam trochę w Krakowie.

  • Jak pani pamięta samo Powstanie?

Samo Powstanie. Ponieważ byłam sanitariuszką, to właściwie siedziałam bez przerwy przy chorych. Wychodzić nie można było. Nawet jak Niemcy nas nie poganiali, to była armia Własowa.

  • Rosyjscy nacjonaliści.

Tak. Nacjonaliści, zresztą nawet chyba kozacy. Wtedy wszystko było ZSRR – to była Ukraina, Białoruś, nie było tak jak później, że potworzyły się państwa po wojnie. [...]
Myśmy nie wychodziły, bo nam powiedzieli: „Siedźcie! W ogóle nie wychodzicie, tylko łącznicy wychodzą”. Przeważnie bardzo młodzi chłopcy, którzy teraz są przedstawicielami właściwie Armii Krajowej, dlatego że on się nie bał, czołgał się. „Nie wychodźcie dziewuchy, bo was własowcy zgwałcą”. To znana sprawa. Były takie przypadki, z naszego szpitala dziewuchę… Nie chcę o tym mówić. To były straszne, makabryczne rzeczy. Myśmy siedziały. (Udało mi się wynieść listy moich rodziców, które przejęła „Karta”, Muzeum chyba też). Czołgałam się do własnego domu rowem przeciwczołgowym, który był przedtem zrobiony przez powstańców, żeby wynieść przy sobie, co się dało. Dosłownie co mogłam wynieść. Dzięki temu wyratowałam trochę zdjęć moich rodziców, drobiazgi, nawet kubek jeden, który zresztą jest w Muzeum. Kubek porcelanowy, przedwojenny, bo miałam [w nim] słoninę ze skwarkami – o, takie duperele.
Wyrzucili nas na zbity łeb w Koniecpolu. Tam była bardzo dobrze działająca podziemna Armia Krajowa, zajęli się nami, sanitariuszkami, bezdomnymi osobami, dlatego że już domu nie miałam. Później, po tak zwanym wyzwoleniu – bo znowu to przyszło dzięki ruskom, komunistom – pojechałam z kolegami do Warszawy. Po raz pierwszy gdzieś na wiosnę pojechałam, z Krakowa, gdzie nas wywalono. Kiedy jechaliśmy do Warszawy, nie było miejsc, więc myśmy jako młodzi ludzie leżeli na dachach i tylko jakiś krzyczał zawsze: „Nie podnoście łbów, bo zaraz będzie przelot. Bo wam łby poobcina”. Myśmy się wszyscy kładli.
Wtedy udało mi się jednak pójść od domu, zobaczyć. Bielany nie były spalone, Żoliborz też nie, bo jakoś najprędzej dogadali się po Powstaniu. Niemcy czyhali przede wszystkim na Śródmieściu, gdzie jeszcze kanałami resztki chłopaków przechodziły – ci, którzy nawet nie wiedzieli, co się dzieje, że już jest koniec Powstania, że już jakieś umowy [zostały zawarte]. Już trochę musieli patrzeć szwaby na to, że już patrzy cała Europa, że są już są podpisane jakieś umowy. Pojechałam wtedy sobie do domu bardzo okrężnymi drogami, zobaczyć, co się dzieje. Mama nie żyła, wiadomo. Ojciec – już później się dowiedziałam – był w Buchenwaldzie. Kiedy byłam jeszcze w szpitalu, to go zabrali Niemcy do Buchenwaldu. Gdzieś go ukatrupili, tak że nie mam nawet jego grobu. Jest grób bez ciała, tylko powiedziane, że zginął w Buchenwaldzie.
Moja siostra została wywieziona, bardzo dzielna łączniczka, do armii Andersa. Długo nie wracała. Jak wróciła, to niestety już to wszystko nie było dla niej najlepsze. Właściwie rodzinę już wtedy straciłam. Nie miałam żadnej rodziny, nic już nie miałam, tylko siedziałam w Krakowie. Później, jak już mi dali zezwolenie, że mogę wrócić – oczywiście komuchy – to przyjechałam zobaczyć, jak ta moja chałupa w ogóle wygląda. Nie była spalona, ale wszystko [zostało] wyniesione.

  • Gdzie pani mieszkała?

Na Bielanach. Nasze mieszkanie nazywa się „Zdobycz Robotnicza”, to było przy ulicy Chełmżyńskiej, teraz nazywa się Płatnicza. Było dwupokojowe, z bardzo dużą kuchnią, tak że była traktowana jako trzeci pokój, jadalny. Wszystko to sobie pooglądałam i zobaczyłam w piwnicy mamy bibliotekę. „Biblioteka Narodowa” to były piękne książki o całej literaturze polskiej. Były poszarpane i na każdej książce była kupa. Jak już nie mogli tego ukraść – bo na co to było własowcom czy innym jakimś bandziorom – to oni po prostu kupy sobie posadzili. W ogóle już nie było domu, nie było niczego, nie było jak wracać.
Dopiero w latach sześćdziesiątych dostałam zezwolenie od władz komunistycznych, bo zawsze mnie mówili: „Obywatelka nie jest potrzebna w stolicy”, a przecież od małego mieszkałam. Miałam pięć lat, jak zaczęłam mieszkać na Bielanach, na Żoliborzu. Dopiero później, jak już troszkę się rozluźniło, to w latach sześćdziesiątych wreszcie miałam kawalerkę – dwadzieścia metrów kwadratowych. To, czego się doczekałam w latach sześćdziesiątych od Powstania. Można sobie wyobrazić mój życiorysik.
Ale w międzyczasie udało mi się już pracować w wydawnictwie „Nasza Księgarnia”. [...] Robiłam książki dla dzieci i pracowałam w redakcji „Płomyczka” – to jest ważne – nie mając ciągle zezwolenia na pobyt. Robiłam to różnymi sposobami, że muszę w tej Warszawie być.

  • Wiedzieli, że pani brała udział w Powstaniu?

W ogóle to szkoda mówić, wiadomo, że wiedzieli. Dopiero później zelżało, jak zmarł Stalin, bo Hitler też… ale tu jednak były wpływy europejskie z Zachodu, a tutaj to oni byli wiecznie najważniejsi. [...]
Jakoś przeżyłam do końca wojny. Robiłam trochę książeczek dla dzieci. No i co mogę więcej powiedzieć? To było dla mnie wielkie, moje prawdziwe życie. [...]

  • Jak pani znalazła się w Podkowie Leśnej?

W redakcji „Płomyczka”, gdzie pracowałam, czyli w „Naszej Księgarni”, przyjaźniłam się z matką dziewczyny, która tutaj się wybierała. Oni mnie namówili: „Co będziesz [tak sama]. Pojedziemy razem, bo tu jest powietrze dobre” – i tak dalej. No więc przyjechałam z nimi. Zostawiłam swoje małe mieszkanie, a można powiedzieć, że salony objęłam, które w tej chwili nie są dostosowane dla mnie. To jest chałupa postawiona w 1984 roku na jakichś gruzach. [...]
Moja przyjaciółka, która ze mną pracowała w redakcji „Płomyczka”, myśmy się traktowały jak dwie siostry. Ona też mnie tak powiedziała: „No to pojedziesz tam, będzie ci na pewno lżej, nie masz siostry”. Moja siostra już nie żyła, tragicznie zginęła, nie chcę już o tym mówić, bo to jest dla mnie straszne przeżycie. Właśnie dzięki różnym politycznym zamiechom. Nic nie było łatwe dla naszego pokolenia, mojego pokolenia. Naprawdę nic nie było łatwe.
Tak z nimi tu przyjechałam [...] i siedzę, a chętnie bym do Warszawy wróciła, żebym tylko wiedziała jak. A to już jest za późno trochę, bo już teraz to jest mi nawet trudno stanąć.


Podkowa Leśna, 9 pazdzierniak 2008 roku
Rozmowę prowadził Tadeusz Nagalski
Anna Kołakowska Pseudonim: „Hala”, „Melodia” Formacja: Obwód II „Żywiciel” Dzielnica: Żoliborz Bielany Zobacz biogram

Zobacz także

Nasz newsletter