Anna Lehr-Spławińska „Hanka”

Archiwum Historii Mówionej
Nazywam się Anna Lehr-Spławińska z domu Faranowska. Urodziłam się w Wilnie 21 czerwca 1926 roku.

  • Jak pamięta pani wybuch drugiej wojny światowej? Gdzie pani wtedy była?

Byłam w Białymstoku... Pamiętam bardzo dobrze czerwone plakaty mobilizacyjne, które zresztą wisiały również ostatniego dnia sierpnia, a może i wcześniej, i wojsko nasze, które już maszerowało po jakiejś ulicy. Poszłam po bułki, bułek nie było. Wcześnie rano słyszeliśmy nalot i syreny. To było dość wcześnie rano. Mój ojciec już był w Warszawie w obronie Powstania i zresztą już tam przedtem mieliśmy się przenieść, bo on był dziennikarzem i tam w ogóle miała się przenieść redakcja, w której pracował. Ponieważ miał trzydzieści dziewięć, czterdzieści lat, został powołany w rezerwie i na jego szczęście był w tym czasie w obronie Warszawy. On był legionistą, piłsudczykiem, antykomunistą. Jak w Białymstoku najpierw weszli Niemcy, a potem bolszewicy (to było w przeciągu siedmiu dni), to najpierw Niemcy byli bardzo witani przez niektóre mniejszości, a potem bolszewicy. Współredaktor gazety został bardzo szybko aresztowany. [zabrano mu] klucze od [naszego] mieszkania, które on miał, bo to był starszy człowiek, który przychodził nas odwiedzać i mój ojciec dał mu klucze, żeby w razie czego nam pomagał. Z tymi kluczami do nas, do naszego domu, przyszedł „enkawudzista” i powiedział, że on teraz tutaj będzie mieszkał, ma klucze i będzie czekał na mojego ojca, musi sobie z nim porozmawiać. To był „enkawudzista”, który usiłował nas prowokować.
Moja matka bardzo dobrze znała rosyjski, ponieważ urodziła się w Sankt Petersburgu. Jej rodzice byli również Polakami, ale już nie żyli. Ona już w tym czasie miała ojczyma i macochę. Skorzystała z tego, że w 1917 roku była możliwość ucieczki z Rosji i chciała koniecznie wrócić do Polski, bo miała polską rodzinę na Wileńszczyźnie. Wróciła do Polski. Po drodze zajrzała do dziadków. Okazało się, że jednak z dziadkiem coś się stało i że nie żyje. On miał jakiś nieduży majątek, nie wiem, w każdym bądź razie był oczywiście antykomunistą, a tam było dosyć dużo ludzi, którzy może nawet czekali na komunistów, byli tacy. W każdym razie [matka] rodziny już nie zastała i pojechała do Warszawy. W Warszawie u nazaretanek zrobiła maturę, ale była kompletnie sama. Dostała obywatelstwo polskie na zasadzie tego, że miała dziadków Polaków i została. Później została nauczycielką na Wileńszczyźnie. Potem poznała mojego ojca i pobrali się, i myśmy się urodziły: ja i moja siostra, która była również łączniczką w czasie Powstania. Nie żyje już. Obydwie urodziłyśmy się w Wilnie. Potem, nie wiem w jakim czasie, ale chyba jak miałyśmy około siedmiu lat, ojciec z matką przeprowadzili się do Białegostoku, ponieważ tam należeli do małej spółki wydawniczej. Ojciec był redaktorem. To był dziennik, który był bardzo prawicowy czy bardzo prorządowy, zwłaszcza póki Piłsudski żył, potem nie wiem, nie umiem tego dokładnie określić. W 1939 roku ojciec został powołany, a już wcześniej zaczął budować, że tak powiem, naszą przyszłość w Warszawie, tak że jego szczęście, ponieważ ten bolszewik go nie zastał. Bolszewik usiłował nas w jakiś sposób właśnie sprowokować do tego, żeby coś opowiedzieć, ale myśmy już wiedziały od mamy, że mamy o niczym absolutnie nie wspominać, nie odzywać się, powiedzieć, że nie rozumiemy, a ona świetnie mówiła po rosyjsku.
I ten człowiek (straszny prowokator) przyniósł któregoś dnia chorągiew z kościoła i powiedział tak: „No, już waszego orła żeśmy zniszczyli, a teraz kościół załatwimy”. Potem się uśmiecha, niby coś, potem [chciał] siedzieć razem [z nami] w jadalni przy stole. Zobaczył radio, to się strasznie ucieszył. Zobaczył zegar elektryczny, to była dla niego wielka sensacja, i tak usiłował udawać przyjaciela. To nie zaszkodziło temu, że przyszedł w nocy. Jego nasłali na nas na jakieś rewizje, szukali pod łóżkiem. Kogo mogli szukać, bo przecież mój ojciec nie ukryłby się pod łóżkiem – śmiesznie, a może jakichś materiałów, bo ja wiem czego… W każdym razie pewnego dnia powiedział, że on pojedzie już po żonę, bo tu będziemy sobie razem mieszkać. Mama już bardzo dobrze zrozumiała, o co tu chodzi. Kupiła torebkę dla jego żony i powiedziała: „Proszę bardzo, niech pan sobie to weźmie, to dla żony i przyjedzie tu”. Po tym, jak drzwi się za nim zamknęły, to szybciuteńko sprzedała to mieszkanie na pniu, wszystko jak było żydowskim handlarzom, z tym że zostawiła łaskawie tapczan dla niego i jego żony, i tymi pieniędzmi, które dostała (nie umiem określić, jaka to była wartość), walizkę się wyklejało i potem gazetą [przykrywało] i nocą żeśmy przeszły przez zieloną granicę w Warszawskiej i przyjechałyśmy pociągiem z wybitymi oknami do Warszawy. Ojciec czekał. To było dla nas ważne spotkanie, bo ocaleliśmy. Potem dowiedzieliśmy się oczywiście, że cała inteligencja była tak czy siak przeznaczona na wywózkę na wschód. Potem byliśmy w Warszawie.

  • Gdzie państwo zamieszkali w Warszawie?

Myśmy mieszkali na placu Teatralnym. Tam się zwolniło jakieś mieszkanie. Właściwie to jest Senatorska 19. Dzisiaj ten dom nie istnieje, bo bomba trafiła w niego. Widziałam to, jak wyszłam z kanału przy pałacu Blanka. W ogóle nie wiedziałam, co się dzieje z moją rodziną, bo jak wychodziłam na Powstanie, to moja matka pobłogosławiła mi i powiedziała: „Idź i walcz w imię Boga i ojczyzny”. Sama właściwie byłam bardzo wzruszona, ale tak się zastanawiałam potem, czy ja bym tak mogła. Ale ona pochodziła z pokolenia starszego ode mnie, dla którego było jednak najważniejsze, żeby dalej Polska przetrwała, żeby dalej dzieci, młodzież walczyli, żebyśmy trwali. Myślałam o tym już później, jak byłam dorosła i sama miałam dzieci. Poszłam. Moja siostra miała piętnaście lat, tylko była dużo wyższa ode mnie i wyglądała bardzo dorośle i udawała, że jest starsza, i zapisała się do „Szarych Szeregów”, bo ją wzięli jako starszą. Poszła do „Szarych Szeregów”. Wiem, że była gdzieś na placu Zbawiciela, a potem była na Czerniakowskiej, a spotkałyśmy się, kiedy wychodziliśmy z Warszawy, z Alei Jerozolimskich do Ożarowa.

  • Pani przyjechała do Warszawy w 1939 roku? Jak pamięta pani Warszawę z tego czasu?

Przyjechałam w listopadzie 1939 roku, jak się mamie udało wymknąć z tego kotła, bo ona jednak była bardzo świadoma tego, co robi, i zdawała sobie świetnie [z tego] sprawę. Wychodziły trójki po mieście: to był Białorusin, polski policjant i Żyd.

  • W Białymstoku?

Tak. Zawsze chodziła ta trójka i wskazywała. Mieli listę i według tej listy szukało się ludzi. Przeważnie to dotyczyło inteligencji i ludzi o poglądach znanych już politycznie przed wojną, którzy albo byli wskazywani przez kogoś, albo oni mieli już swój wywiad, bo to było na wschodzie, więc naturalnie penetrowanie Polski już się odbywało.

  • A jak było w Warszawie? Co pani rodzice robili tutaj?

Mój ojciec na pewno był w AK. Na pewno był bardzo zaangażowany i starał się w ogóle na ten temat nic nie mówić. W ogóle zawsze mówił tak: „Nie będziecie się mnie pytać o nic, żadnych nazwisk, wszystko trzeba mieć w pamięci. W torebce nie można nic nosić oprócz notesika z zapiskami, co trzeba kupić czy coś”.
Chodziłam do tajnego gimnazjum sióstr nazaretanek na Czerniakowie, to znaczy jeździłam dwoma tramwajami: „9” i „2”. Był czas, że było tak źle i [były] takie łapanki, że przez rok byłyśmy w internacie, bo mama się bała, mimo że jedna miała czternaście lat, a druga dwanaście. Były różne czasy, czasem było bardzo źle. Chodziłyśmy, kupowałyśmy, usiłowałyśmy coś sprzedać w komisie, z tego co mieliśmy, a mieliśmy bardzo mało. Ojciec miał trochę swoich rzeczy, zaczął w Warszawie żyć i myśmy miały dojechać, ale w ogóle było niewiele. Usiłowałyśmy sprzedać w komisie, na przykład, kapelusz mamy albo jakąś taką rzecz, ale nam się to kiepsko udawało. Raz mieliśmy dosyć jedzenia, a drugi raz było całkiem kiepsko i nie było nic.

  • Jak się państwo utrzymywali?

Mój ojciec był... Najpierw gdzieś pracował jako urzędnik, tak twierdził, (nie wiem tego dokładnie), ale mam wrażenie, że mój ojciec musiał być chyba w służbach specjalnych albo w czymś takim, bo był bardzo tajemniczy i to wszystko tak zawsze [ukrywał]. Przed wojną zawsze mówił, że najważniejsza jest ojczyzna i honor i to, żeby być Polakiem i żeby postępować tak jak nasi rodzice, nasi przodkowie i żeby Polskę, którą się odzyskało, znowu [odzyskać]. Takie rzeczy [mówił]. Tak samo moja matka, pomimo tego, że się wychowała w Petersburgu, jednak miała to poczucie. Polacy w Petersburgu byli bardzo [patriotyczni]... Ale ona już kiepsko mówiła po polsku, jak przyjechała, bo jej rodzice – oboje Polacy – najpierw jedna matka bardzo wcześnie umarła na suchoty, a ojciec też umarł, jak ona miała siedem lat, tak że miała [rodziców] pochodzenia polskiego, ale już ojczyma Rosjanina i macochę, i brata przyrodniego. Jak się nadarzyła okazja, to ona jednak stwierdziła, że się czuje przede wszystkim Polką, tak że widziała i słyszała, co się tam działo. Opowiadała, że widziała Lenina. Powiedziała: „Taki brzydki, ryży ten Lenin, z taką ohydną bródką. Żebyście słyszały, co on wygadywał. Wam nie wolno żadnych kolczyków wkładać ani takich innych rzeczy, bo widziałam, jak bolszewicy wyrywają z uszu wszystkie ozdoby albo pierścionki z palców razem z palcem”.

  • Czy pani matka pracowała, jak się przeprowadziliście do Warszawy?

Nie. Moja mama pracowała, właściwie była w domu. Przed wojną najpierw była nauczycielką jako całkiem młoda osoba, a potem pracowała razem z ojcem w dzienniku, w jakiejś spółce.

  • Jak państwo dawali sobie radę w Warszawie?

Bardzo różnie. Wiem, że potem się nazywało, że ojciec pracuje w składnicy siana. Myślę sobie: co ma wspólnego redaktor ze składnicą siana, ale to pewnie było takie miejsce, taka skrytka (nigdy tam nie byłam, nie wiem). On na ten temat nie mówił. Czasami widziałam jakiegoś jego kolegę lub paru ludzi czasem przychodziło. Najpierw dostałyśmy jakieś koperty, które powiedział, że mamy zaadresować, że to idzie do folksdojczy, którzy mogą donosić na Polaków, więc mamy adresować te listy i to robiłyśmy. Po prostu pisałyśmy dostarczone adresy o niemieckich nazwiskach. To była może nasza pierwsza praca, którą uważałyśmy. Potem mówił: „Poczekajcie jeszcze trochę, bo jest za wcześnie. Musicie trochę dorosnąć do tego, żeby to wszystko zrozumieć i żeby być odpowiedzialnym i żeby nie stało się coś, co może zaszkodzić innym”. Ja miała trzynaście lat, jak się wojna zaczęła, siostra jedenaście.
Mieliśmy też skrytki w podłodze. Widziałam, tam były jakieś gazetki, które myśmy naturalnie czytały. Pewnego dnia miałam duże towarzystwo ze szkoły, to znaczy u nazaretanek były tylko dziewczynki, ale tam ich bracia, koledzy i tak dalej, i właściwie ktoś mnie namówił: „Słuchaj, zapisz się. Tutaj jest Stronnictwo Narodowe. Siostry się nie dowiedzą. Zapisz się koniecznie do tego stronnictwa”. Ponieważ ten chłopak mi się podobał, to powiedziałam: „Dobrze”. Przyszła jakaś dziewczyna i przyniosła mi cały skrypt pod tytułem „Dmowski”. To zostało na moim biurku. Przyszedł ojciec i powiedział: „Co ty mi tutaj znosisz?! Jak jeszcze raz to zobaczę, to razem z tym wylecisz z domu! Czy ty sobie w ogóle zdajesz sprawę, co ty robisz? A w ogóle, co to są za ludzie, którzy teraz takie skrypty wydają? Ty pójdziesz gdzie indziej i będziesz robić tam to, co należy. To znaczy nauczysz się tego, do czego jesteś zdatna i będziesz robiła to bez żadnych papierów. To co będziesz miała, to schowasz tak, że nie znajdzie nikt”. Więc musiałam powiedzieć, że niestety [nie dołączę do Stronnictwa]. On był w „Gustawie”, potem zginął w komendzie policji przy kościele Świętego Krzyża. Pamiętam, jak tam się palił kościół i nasi powstańcy biegali po ołtarzu. To niewiele już pomogło. Kopernik leżał na ziemi, Chrystus też, wszędzie były strzały i paliło się. Dowiedziałam się o tym trochę późno, jak przyszłam, to już było po fakcie, bo byłam na Jasnej i z Jasnej wyruszałam w swoje, że tak powiem, łącznościowe obowiązki.
  • Gdzie pani wstąpiła?

Wtedy okazało się, że jest dla mnie miejsce w AK i że jest to miejsce, które będzie mi odpowiadać, bo jest to miejsce w odpowiednim duchu i w duchu, który w naszej rodzinie jakoś był kontynuowany. Bardzo się ucieszyłam, bo to było [związane] z łącznością i będzie mi odpowiadać łączność, a nie siedzenie za biurkiem, czy coś takiego. Trzeba będzie szybko, zdecydowanie, energicznie [działać], więc ja się do tego nadawałam. Chodziłyśmy na kursy. Do dziś mam parę koleżanek, które jeszcze żyją. Myśmy się przygotowywały w różnych [miejscach]. Nie znałyśmy wtedy swoich nazwisk, znałyśmy pseudonimy albo imiona. Chodziło o to, żeby w razie czego nie zdradzić adresu. Umawiałyśmy się w różnych miejscach, a jak miałyśmy kurs łączności, to trwał chyba trzy miesiące. Wiem, że myśmy się bardzo dobrze przygotowywały. Uczyłyśmy się dokładnie tylko tego, co należy robić, jak się jest łącznikiem, nie mówiąc o przysiędze, o ideałach, które znamy. Ale najważniejsze było, żebyśmy się nauczyły być porządnymi łączniczkami, żebyśmy wiedziały, w jakiej sytuacji co robić; następnie – jak obsługiwać łącznicę polową. Uczyłyśmy się ulic (potem się nam to na nic nie zdało), przecznic i przejść pomiędzy kamienicami, bo w mieście, które jest oblężone, należy przechodzić w podziemiach.
Nikt nie przewidział tego wszystkiego, co było… Myśmy myśleli, że będzie może trzy dni, a może cztery, bo przecież już widzieliśmy, jak szli Niemcy, którzy byli kompletnie zniszczeni, zmarnowani (do dziś ich widzę w Alejach, jak idą przez most Poniatowskiego), w kompletnie zniszczonych ubraniach, w podartych butach, ciągną za sobą wozy. Zupełnie nie to wojsko, które myśmy znały, które buciorami szurało po jezdniach i to było przerażające. Byłyśmy właściwie pewne, że to już koniec, że to na pewno jest koniec, pomożemy im się wynieść i będziemy mieli swoją satysfakcję, o której marzyliśmy cały czas. Wcale nie wierzę w to, że gdyby nam kazali w ostatnim czasie [zostać], powiedzieli, że nie wolno nam wyjść, to nic by nie pomogło. Myśmy do tego byli nasyceni przez całą okupację tym nastrojem poniewierania nas, niszczenia naszej osobowości, godności, tego rozstrzeliwania…
Z placu Teatralnego widziałam dużo – myśmy mieszkali na ostatnim piętrze – wieszania, cementowania ust tym, których się rozstrzeliwało, zabierania z ulicy. Potem na drugi dzień była lista. I różne inne upokarzające, straszne rzeczy [widziałam], Nur fűr Deutsche i w ogóle to, że byliśmy okupowani. Dla nas to była klęska. Myśmy chcieli żyć w wolnej Polsce i ledwie żeśmy dorośli do gimnazjum, już cieszyliśmy się, że sobie przypniemy tarcze, będziemy nosić czapki, a tu nagle wszystko się zmieniło. Inni może przewidywali, ale myśmy wiedziały, że coś niedobrego się dzieje, ale nie na tyle, bo jak się przecież jest bardzo młodym, to się tak bardzo nie orientuje.

  • Jak pani pamięta Warszawę z tamtego czasu? Dojazdy, życie codzienne?

Chodziły tramwaje. Dużo było tramwajarzy, którzy byli w konspiracji. Odznaczało się to tym, że oni mieli swój numer [tramwaju] odwrócony, tak że w razie łapanki można było wsadzić na przykład jakieś papiery do torby. I tak się robiło. Pamiętam, że uciekałam raz z takiej łapanki, bo niosłam gazetki czy materiały, które były konieczne, bo nie takie życiorysy, tylko konieczne materiały czy „Biuletyn Informacyjny”. Nagle tramwaj stanął, jechały policyjne wozy. Wyskoczyłam szybko z tego tramwaju. Ci nasi tramwajarze byli bardzo mądrzy, bo oni, gdy widzieli, że coś się dzieje, to robili [wszystko], żeby Polacy najpierw uciekli, zanim tamci zatrzymają na siłę i będą wpychać do zielonych strasznych samochodów, w których oni byli, czekali na nas. Zawsze mi się udało.
Raz miałam ze sobą wielką łącznicę polową i trzeba było wysiadać z tramwaju. Myślałam, że nie udźwignę. Byłam dość szczupła i wysoka. Łącznica była ciężka, ale udało mi się jakoś do bramy z nią wskoczyć. Parę razy mi się udało uciec z łapanki, to znaczy zawczasu, bo byli ludzie, którzy się orientowali i jeden drugiemu mówił co rusz: „To jest nasz [konduktor]”. On miał odwrócony numer, to było wiadomo, że można na niego liczyć.
Codzienne życie. Do gimnazjum jeździłyśmy codziennie dwoma tramwajami. To było tajne gimnazjum sióstr nazaretanek na Czerniakowskiej. „Dziewiątka” jechała Alejami, to znaczy najpierw Krakowskim Przedmieściem do placu Trzech Krzyży. Tam się przesiadało na tramwaj, na Czerniakowską. To było dość daleko, ale jakoś żeśmy jeździły. Rok byłyśmy w internacie. To było przerażające, bo nie mogłam znieść zamknięcia, bardzo mi to dokuczało, ale tam byłyśmy pewne [bezpieczne]. To była bardzo dobra szkoła, w której były bardzo dobre nauczycielki i nauczyciele. Może był jeden nauczyciel, bo tak to nazaretanki same były nauczycielkami. Bardzo dobrze uczyły. Do dzisiaj pamiętam dużo rzeczy, nauczyłyśmy się lepiej niż gdzie indziej dzisiaj. Nazywało się, że jest to szkoła krawiecka, dlatego że Polakom nie wolno było [chodzić] do gimnazjum, nie wolno było niczego oprócz szkoły zawodowej. Jedyne, co było możliwe, to chodzić do tajnego [gimnazjum] pod jakąś nazwą, gdzie Polacy świetnie byli zorganizowani i wszyscy byli solidarni. Nie wiem, może są ludzie, którzy się zetknęli z takimi, którzy tego nie robili, że może coś im się stało...
Mieszkaliśmy w domu, w którym było bardzo wiele klatek schodowych. W naszym domu były dwie bramy: od placu Teatralnego i od Senatorskiej i w naszej bramie kiedyś był wspaniały, stary cieć, który jak Niemcy się dobijali, to on zawsze powolutku z latarnią szedł i mówił: „Zaraz, zaraz. Jeszcze nie”. I tak dość głośno się zachowywał, żeby ci, którzy coś mają, mogli się schować, wyjść, bo tam były różne zakamarki. Czasem odbywały się dobijania, chodzenia. Raz ktoś uciekł od strony placu Teatralnego. Tam było z pięć klatek schodowych. Uciekł i został zastrzelony przez kogoś. To znaczy, jak już uciekał, to Niemcy go zastrzelili, tak że później go zabrali. Nie wiadomo, kto to był, nikt się nie dopytywał. Lepiej było się nie dopytywać w takiej sytuacji.

  • Pani mieszkała na placu Teatralnym?

Na Senatorskiej.

  • Przy placu, czyli dużo było tutaj widać?

Bardzo dużo było widać. Była godzina policyjna – dziewiąta, czasem może i dziesiąta (dzisiaj już nie pamiętam dokładnie), ale wiem, że w lecie było jeszcze jasno, jak myśmy musieli [być w domu]. Ten dom miał kolumny starego typu, bo one były dziewiętnastowieczne, i wąski balkonik, to można było bardzo dużo obserwować, co się dzieje.
Poza tym było kolosalne zaciemnienie. Przy tym kolosalnym zaciemnieniu właściwie ludzie poznawali się po tym, że nosili fosforowe znaczki, które się świeciły, to znaczy nie poznawali, ale w każdym razie mijali się w jakiś sposób. To, co parę razy widziałam w dzień, to było okropne, bo plac Teatralny był takim miejscem, gdzie zajeżdżały tramwaje, gdzie coś się odbywało. W pałacu Blanka byli Niemcy. Tu była opera, w której oczywiście Niemcy w ostatnim miesiącu przed Powstaniem czy dwa miesiące usiłowali wystawić „Warszawiaków [krakowiaków?] i górali”, żeby Polaków namówić do współpracy, to chcieli się podlizać, ale oczywiście nie mieli żadnych szans. Potem grozili, że wszyscy Polacy muszą pójść i kopać rowy, to już było przed samym Powstaniem. Polacy nie chcieli tego robić. Jak był zamach na Kutscherę, to nas [wypędzili] i potem przyjechali po Kutscherę. Albo była taka sprawa, że oni nie chcieli [obecności Polaków], bo przyjechało bardzo dużo niemieckich oficjeli, wobec tego pewnego dnia szczekaczki odezwały się, że ludność z tej strony Wisły ma zejść w stronę Wisły, zostawić klucze u dozorców i nie wiadomo właściwie, co dalej. To było przerażające. Nie wiadomo było, co z nami będzie. Czy my tam zostaniemy już, czy nas wystrzelają, czy nas wywiozą? Jedni ludzie brali więcej [rzeczy], drudzy mniej, cokolwiek, byle jakoś przeżyć. Ponieważ stamtąd było niedaleko do Starego Miasta i tam żeśmy schodzili na brzeg – nie było wiadomo, jak [długo] to potrwa, ulice pustoszały. Okazało się, że przyjechała cała masa gestapo i jakichś innych i oni nie chcieli, żeby Polacy czy ktokolwiek był w domu, i dozorca miał obowiązek sprawdzać, czy w mieszkaniach nikogo nie ma. Pamiętam, że wtedy żeśmy chowali w schowkach pod parkietem rozmaite materiały, które miał ojciec. To było naprawdę dobrze zrobione, tak że nie było nic widać. Musiałby ktoś dobrze patrzeć, żeby poznać. Widziałam też z góry (nie wiem, czy to było na placu Teatralnym czy na następnej ulicy), że wcześnie rano powieszono pięciu Polaków, chociaż na ogół rozstrzeliwali. Dlaczego powieszono tych, to nie wiem. To było też okropne. Widziałam też, jak rozstrzeliwali, bo plac Teatralny – z jednej strony była Senatorska, potem Focha (nie wiem, jak dziś nazywa się ta ulica), plac Teatralny i potem z tyłu – jednym słowem można było zrobić taką scenę, na której można coś zrobić, tak żeby ludność widziała i zauważyła, więc na Trębackiej [ich rozstrzelali].
Kiedyś przywieźli też chłopców. Najgorsze było wywieszanie list [ludzi] do rozstrzelania. To był 1941 rok, może 1942, kiedy bardzo rozstrzeliwali młodych ludzi. Wtedy wzmogła się zbrojna akcja AK. Najpierw było ZWZ, potem zbrojna akcja, dlatego że oni po prostu usiłowali nas zastraszyć w jakiś sposób. To był najlepszy sposób, jeżeli młodych ludzi zabierało się z ulicy i na drugi dzień ogłaszało, że ci zostali rozstrzelani. To powtarzało się jakiś czas, a potem jednak... W 1940 roku usłyszeliśmy, że w Wawrze nastąpiła egzekucja nad wielkim rowem. Połowę ludności Wawra wykończono. Potem też było tak, że na Zamojszczyźnie oni chcieli przesiedlić rodziny niemieckie i wyrzucali i mordowali wszystkich Polaków, to znaczy rozstrzeliwali, ale jakieś dzieci postanowili wywieźć, bo te dzieci były blond, czy chcieli sobie je przywłaszczyć, czy oddać do Niemiec. Wiem, że moja mama dowiedziała się, że przez Warszawę będą przejeżdżać wagony i że będzie można [spróbować wyjechać]... Jakoś przez AK dostaliśmy takie wiadomości, że będzie można jakieś dziecko czy dwoje wziąć. Bardzo dużo rodzin poszło na stację, żeby rozbić [wagony], bo przecież kolejarze również byli w konspiracji, rozbiją wagony i będziemy mogli chociaż jakieś dziecko uratować. To chyba zaczęła się zima, było bardzo zimno. Moja mama poszła i przyszła z płaczem. Powiedziała, że te dzieci zamarzły, że nie ma dzieci, że wszystkie dzieci są [zamarznięte]. To było straszne. Wtedy pamiętam, że na większą skalę zaczęły się akcje wojskowe AK, że Niemcy przestali już czuć się tak pewnie w Warszawie, bo na początku usiłowali nas zastraszyć, usiłowali nas znieważać i potem jednak po tych akcjach, po tym, jak się Polacy zebrali do tych akcji, przestali się [panoszyć] w taki brutalny sposób. Oczywiście na prowincjach, w innych miastach, ale wiem, że to był wynik akcji zbrojnej, która pomogła. Oni się przestraszyli.

  • Czy jak już była pani przeszkolona, brała pani udział w jakichś akcjach?

Zawsze nosiłam tylko meldunki albo coś, co było związane z łącznością.

  • Jak to wyglądało? Kto pani wydawał rozkazy?

Było nas mniej więcej sześć, może osiem. Nie pamiętam dokładnie. [...]

  • Co pani robiła, będąc łączniczką?

Najpierw były kursy. Potem, raz na jakiś czas byłyśmy na zbiórce, raz na tydzień spotykałyśmy się w którymś mieszkaniu, które nam nie było znane, to znaczy, nie należało do żadnej koleżanki. Nazwisk nie było. Spotykałyśmy się, gdzie nas odpytywano o pewne rzeczy, czy nie zapomniałyśmy. Jak był meldunek gdzieś do zaniesienia, to była zastępowa. U nas były dwie siostry Bańkowskie, które były rangą wyżej, bo przed wojną zrobiły już maturę i były bardziej wtajemniczone. Pamiętam, że przed samym Powstaniem zanosiłam gdzieś meldunek. Myśmy były jakoś związane z komendą okręgu. Nosiłyśmy zawsze – cały pluton, a potem kompania łączności była poprzez osoby, które nami kierowały, w tym wypadku [siostry] Bańkowskie, a potem kapitan Malinowski. To byli ci, którzy z nami się kontaktowali. Następnie nas wysyłali tu lub tam. Nie pamiętam adresów albo nazwisk. Ja tego nigdy nie pamiętam, bo to było zawsze tak zrobione, że to może było jakieś fikcyjne nazwisko, może coś innego. Meldowałam, że przyniosłam taki i taki meldunek, który nie bardzo starannie chowałam, ale chodziło głównie o to, żeby się nauczyć na pamięć i powtórzyć dokładnie to, co zostało przekazane. To przed Powstaniem wbiło mi się w pamięć, że Niemcy szykują wysadzenie mostów. Poza tym bandy ukraińskie będą brały czynny udział w niszczeniu ludności i to mi się bardzo wbiło w pamięć. Chodziłam przez całe Powstanie, nosiłam meldunki i nic mi tak nie utkwiło w pamięci jak tamte pierwsze przedpowstaniowe meldunki, które były już przygotowaniem nas. Myśmy powtarzały wszystko, co nam kazano.

  • Co pani robiła po powrocie ze szkoły?

Bardzo późno żeśmy wracały do domu, bo w związku z tym, że to było szkoła tajna, był normalny program gimnazjalny i dwie godziny szycia codziennie. Wracałam koło czwartej do domu. Siostry nazaretanki [miały] bardzo dobrze przez to, że miały ogrodzone murem, miały furtkę, dzwonki, tak że w ogóle zawsze do tej swojej klauzury mogły w razie czego wynieść książki, z których myśmy się uczyły historii czy polskiego. Czasem miałyśmy w domu podwójny egzemplarz, a często żeśmy tam się uczyły. Potem, to było najgorsze, uczyłyśmy się szycia i materiałoznawstwa. Nie lubiłam tego, bo mam jedno oko inne, drugie trochę inne, krótkowzroczność, astygmatyzm, nie bardzo mi to wychodziło, ale trudno. Zdałyśmy egzamin czeladniczy i wtedy wkroczył Arbeitsamt i zażądał od sióstr, że muszą dać te klasy, które zdały egzamin czeladniczy, żeby poszły do pracy. Mój ojciec był przerażony, bo Arbeitsamt to oznaczało, że jeżeli ja dalej nie dostanę gdzieś jakiegoś zatrudnienia czy nie będę mogła się uczyć, to wywiozą nas jak się już raz karta w Arbeitsamt znajdzie.
Okazało się, że nie tylko my, ale i inne dziewczęta, które skończyły właśnie trzyletnie szkoły, poszły do małego getta. W małym getcie była fabryka. Duże getto było już zlikwidowane. To był 1943 rok. W tej fabryce musiałyśmy coś przyszywać, robić do mundurów niemieckich. Biedne kobiety – Żydówki, im w ogóle nie wolno było opuszczać małego getta. Nawet się nie starały z nami rozmawiać. Było widać, że były okropnie zastraszone, a my też, dlatego że myśmy nie wiedziały, jak to się skończy. [Pracowałyśmy] codziennie do czwartej, potem straszny, obrzydliwy obiad, który musiałyśmy obowiązkowo jeść, bo Niemcy jak Niemcy, jak ci się coś należy, to musisz dostać, więc tą straszną zupę, którą oni pichcili, musiałyśmy jeść. To wszystko stało w gardle. Marzyłyśmy, żeby pójść do domu coś zjeść. Potem już było mało czasu, ale myśmy się jednak spotykali w domach prywatnych, koleżanki od sióstr (miałyśmy tak zwany klan), spotykałyśmy się w domach na Śródmieściu. Puszczaliśmy sobie przedwojenne płyty, puszczaliśmy poezję i do tego muzykę, mówiliśmy o literaturze. Zdawałoby się, że takie rzeczy w naszym wieku [nie pasują], ale do kina nie chodziliśmy, do teatru nie chodziliśmy, chodziliśmy czasem na wycieczki, na spacer na Bielany czy gdzieś, ale nie było takiej szansy i nie chcieliśmy przekraczać granic, bo to był dla nas punkt honoru, że „tylko świnia siedzi w kinie” i takie inne rzeczy. Mało czasu było. Potem była godzina policyjna. Też było trzeba coś czasem napisać, coś zrobić, do szkoły się nauczyć. W getcie żeśmy pracowały chyba miesiąc.
  • Jak było w getcie?

Strasznie. To było straszne uczucie, że przychodzimy do miejsca, które jest zupełnie zamknięte, do ludzi, z którymi nie wiadomo co będzie, na pewno coś strasznego, którzy nie mają wyjścia, którzy są tutaj skazani, im nie wolno się ruszyć. I my też tu jesteśmy, robimy rzeczy, których nie chcemy; musimy dotykać mundurów, których nienawidzimy. Przyszywałyśmy guziki, potem tak zwane gapy niemieckie. Musiałyśmy to dokładnie przyszyć. Od czasu do czasu robiłyśmy z tego rzęsy. Człowiek miał takie głupie pomysły, ale troszeczkę się odprężył. I tak codziennie chyba przez tydzień, jeden tydzień, drugi tydzień, marzec był i chyba kawałek kwietnia (do dwóch miesięcy). Pewnego dnia przychodzimy, kazali nam pokazać legitymacje szkolne. Pokazałyśmy legitymacje szkolne czy dowód, w każdym bądź razie upewniali się, że jesteśmy aryjki. Nie tylko my byłyśmy z naszej szkoły nazaretanek, było wiele innych dziewcząt w wieku piętnaście, szesnaście lat. Pozamykali nas w pokojach na klucz, jak już sprawdzili, że nie jesteśmy Żydówki i myśmy się pytały, co to ma znaczyć, a oni powiedzieli: „Zobaczycie”. Przerażenie, ale trudno, tak jest i koniec. W końcu człowiek był trochę obeznany z różnymi sprawami. Zaczęli wywozić tych Żydów. Najpierw kazali im wszystkim ustawić się dokładnie na podwórzu. Podwórze fabryki było duże. Oni nie chcieli. Ci, co nie chcieli, to ich pałkami [bili]. Do dziś widzę przed oczami rudą Żydówkę, którą ciągnął za włosy po podwórzu, bo ona się opierała. Inni krzyczeli. Myśmy w ogóle patrzyły, co się dzieje, co się stanie, kiedy to się skończy. Byliśmy z tymi ludźmi... Dla nas to było straszne, że ludzie, z którymi nie mamy nic wspólnego, ale to są ludzie, a oni nimi walą o bruk głowami, strzelają, jak ktoś się opiera. W końcu ustawili ich w czwórki czy w piątki (nie liczyłam, nie wiem). Wyprowadzili ich. Zastanawialiśmy się, co teraz będzie. Przyszedł ohydny Niemiec, który codziennie nas pilnował. Z nahają siedział na biurku, nogami fikał, wymachiwał nahają i [krzyczał]: Schneller! Schneller! – i że mamy teraz pojechać z nim i przywieźć produkty na zupę. To było straszne, żeby w takiej sytuacji potem kazać nam jeszcze zupę gotować i jeść. Żadna nie mogła nawet tego przełknąć. [Mówił]: „To jest wasza zupa i wam się należy. Jutro przyjść segregować żydowskie rzeczy”. Otworzyli bramę, rodzice wszystkich dziewcząt już tam czekali, bo po mieście chodziła wieść, że będą wywozić również nas. W mieście już od razu było wszystko wiadomo.
Przyszłyśmy do domu. Powiedziałam, że ja już nigdy więcej, że nigdy więcej moja noga tam nie stanie, choć nie wiem co bym miała zrobić, pójdę spać najpierw do sąsiadów, potem gdzie indziej, nie wiem, ale ja już tam więcej nie pójdę, nie chcę tego oglądać, nie chcę dotykać tych rzeczy, nie chcę mieć z tym nic wspólnego. Ojciec mówi: „Wiesz, możesz iść gdzie chcesz, do sąsiadów, ale trzeba będzie wymyślić jakiś sposób, żeby to z tego Arbeitsamtu wyciągnąć, bo przecież jesteś już tam zameldowana tak jak inne koleżanki”. Okazuje się, że wszyscy rodzice próbowali jakoś to załatwiać, włączyli się w to. Dowiedziałam się od ojca, że trzeba było dać jakąś łapówkę, ale to nie wziął Niemiec, tylko Austriak, ponieważ oni są znani z tego, że zawsze woleli wygodniejszą posadę, spokojniejszą, bez narażania się, a pieniądz – pieniądz jest okrągły, więc to różnie bywa, zależy, jak kto myśli. Jakoś to przetrwałam, nocując kolejno u rozmaitych koleżanek. Niektóre poszły, sortowały coś, potem ich rodzice starali się gdzieś coś załatwić, żeby [je wydostać]... Potem dostałam kartkę, papierek i chodziłam, gdzie jaki znajomy lekarz w przychodni, gdzie jest pomoc w przychodni, panienka do pomocy w przychodni. Pamiętam na Puławskiej, rzadko tam chodziłam, bo dalej chodziło o to, żeby zdać małą maturę, żeby zapisać się do szkoły. Moja mama była bardzo dotknięta, bo bardzo wierzyła nazaretankom. Ona sama po przyjeździe z Petersburga była u nazaretanek i bardzo ją zabolało, że nazaretanki dały nasze listy... Nie chcę właściwie tego mówić.

  • Jak pamięta pani czas przed Powstaniem?

Taki bardzo pospieszny, bardzo nerwowy, pełen zapału przez to, że słyszeliśmy już strzały, widzieliśmy wycofujących się Niemców, słyszeliśmy strzały. Myśmy naprawdę jeszcze nie wiedzieli. Słyszeliśmy, że to są alianci, bo idą przeciw Niemcom, ale jeszcze może nie zdawałyśmy sobie z tego tak bardzo sprawy, że oni nam nie chcą pomóc i nie będą pomagać. Myśmy wierzyli, że oni nam coś zrzucą i zresztą udawali, że zrzucają. To mogę potwierdzić, bo same żeśmy też odbierały [zrzuty]. Był nastrój napięcia, oczekiwania czegoś, ale czegoś dobrego, bo wiadomo było, że front jest na Wiśle, że wszystko się kończy, że już niektóre kraje są wolne, że już we Francji Paryż jest uwolniony, że przecież my też będziemy tak uwolnieni, że tylko im trzeba pomóc, kopniaka dać, żeby wynieśli się jak najszybciej. Tak myśleliśmy wszyscy i nareszcie cieszyliśmy się, że będzie dzień, w którym my zostaniemy tu w Polsce, w swojej stolicy sami, bez okupantów i nareszcie jesteśmy w wolnym kraju. Tak wszyscy myśleli – nie tylko ja. Taki był nastrój i tak byliśmy do tego przygotowywani, zresztą bez przygotowania nawet ludzie, którzy dochodzili do nas później z ulicy, ludzie, którzy chcieli coś robić, ktoś chciał coś ugotować, coś przynieść, ktoś chciał opatrywać, pomagać, wszystko jedno, każdy był przyjmowany. Chodziło tylko o to, żeby być, żeby pomóc. Myśmy wiedziały, że inni chcieli pomagać, a potem sytuacja się oczywiście trochę zmieniła i było bardzo trudno. Było mi żal patrzeć na tych ludzi, którzy cierpieli w piwnicach.

  • Jak pani pamięta wybuch Powstania?

Myśmy dwa razy zaczynali, to znaczy 29 lipca już miałyśmy przyjść na wyznaczony punkt. Pamiętam, że wtedy żeśmy stemplowały opaski, wypisywało się legitymacje. Już były takie przygotowania, ale to nie było zamierzone. Było powiedziane: „Teraz idziecie do domu i czekacie na następny sygnał”. Ja już byłam na miejscu, bo już wiedziałam. Nasz punkt zborny był najpierw na rogu Marszałkowskiej i Moniuszki. Wiem, że tylko jedną noc tam żeśmy były. Jak myśmy już były, to była godzina piąta, tak że widziałam czołg jadący przez Marszałkowską. Wszystko inne stanęło, ktoś przewrócił tramwaj. Ludzie zaczęli znikać. Widziałam, że strzelają z tego czołgu, który powoli jedzie, a ludzie uciekają. Myśmy widziały to przez okno. Chciałyśmy coś robić, ale oni mówią: „Na razie nie macie co robić. Na razie nie ma dokąd [iść]. Musimy mieć rozkaz, co dalej robić, bo najpierw są żołnierze, a potem jesteście wy jako służba łączności”. Niewiele się działo. Biedni cywile, którzy od razu dostali, nie wiedząc o niczym, z tym że Polacy są jacyś tacy szybcy. Każdy czuł, że coś się działo, że zbliża się koniec, że na pewno to się skończy wkrótce, ale nie skończyło się wkrótce.
Na drugi dzień jako grupa łączniczek przeniosłyśmy się ze składnicy meldunkowej – pluton komendy okręgu – na Jasną, do domu „Pod Orłami”. Na dole był skład papieru i tam żeśmy się ulokowały na tych skrzyniach. Powiedzieli, że mamy się tam ulokować, więc [leżałyśmy] na jakichś skrzyniach, na papierze klozetowym, na zeszytach. Miałam wyrzuty sumienia, że mogę wziąć zeszyt, żeby coś sobie pisać. Jeszcze pierwszą połowę Powstania pisałam sobie trochę, potem już nie chciałam. Potem pisałam w obozie. Pierwsza część to była taka przygotowawcza. Najpierw posadzili mnie przy łącznicy, co mnie strasznie denerwowało, to znaczy, to nie była praca dla mnie. Nie potrafiłam siedzieć i przytykać. Chciałam iść, biegać, robić coś konkretnie. Dla mnie [ważne] było to, że ja muszę zanieść, muszę zameldować, muszę wrócić, żeby być w ruchu, żeby nie siedzieć bezczynnie i czekać na dalszy rozwój spraw. Za dwa dni powiedziano: „Nie, ty, »Hanka«, idziesz do łączności czynnej”, to znaczy do łączności meldunkowej. Bardzo się ucieszyłam. Bardzo szybko dostałam się na Wolę. To była dosyć daleka trasa. Dla mnie była bardzo dobra, bo zawsze dobrze biegałam. Jeszcze przed wojną lekarz powiedział mi w szkole: „Ty masz nogi szybkobiegacza. Będziesz umiała dobrze biegać”. Miałam dobre biegi, więc bardzo dobrze biegałam. Szybko ustaliłam sobie, że jak idzie obstrzał, to trzeba zaraz po tym przeskoczyć przestrzeń, dlatego że potem, zanim załaduje, to mam pół minuty czasu. Szłam, jeszcze nie było barykad, biegłam Alejami na Wolę, na Żytnią. Pamiętam, że był bardzo silny obstrzał. Byłam wtedy sama, myślałam, że to koniec w ogóle, bo nikogo nie widziałam. Dochodziłam (nie pamiętam, co to było za zgrupowanie), [i pamiętam], że komuś dałam meldunki, musiałam przenocować, dlatego że nie dało się już iść w nocy, ponieważ nie było jeszcze tych tras, że idziesz tędy, tamtędy. Było nie bardzo bezpieczne, chociaż na początku wszyscy byli za. Wiem, że dostawałam po drodze albo bułki, albo wodę. Ludzie się cieszyli, mówili: „Kochani jesteście. To dobrze, nareszcie tych wstrętnych szkopów wyrzucicie”. Myśmy chcieli ich wyrzucić, ale oni, jak się okazało, nie dali się tak łatwo. Chodziłam do upadku Woli.
Potem było parę dni takiego nie wiadomo czego, co mnie bardzo denerwowało, bo nie wiedziałam, gdzie jest moja siostra, gdzie jest mój ojciec, gdzie jest moja matka. Nie korzystałam z poczty. Myśmy były zajęte czymś innym. Jakoś nie myślałam, może jakbym myślała o tym, gdybym się zapytała... Dla mnie to nie było ważne, ważne było, żeby coś robić, żeby jak najbardziej [pomóc].

  • Co było po tym, jak wyszła pani z domu?

Pożegnałam się i nie widziałam już potem nikogo, nie wiedziałam, gdzie kto jest. Moja siostra uciekła z domu, bo matka jej nie chciała pozwolić wyjść i powiedziała: „Ty, Bożena, masz piętnaście lat, jak ty możesz mi to robić, bo »Hanka« ma staż”. – „Dobrze, dobrze mamo”. Jak mama zamykała drzwi, to ona tak zrobiła, że jej się nie udało za mną zamknąć zamka i ona uciekła. Ona zresztą zawsze robiła po swojemu. Mówiła: „Dobrze, dobrze mamo” i potem robiła i tak swoje. Uciekła na swoją placówkę tam, gdzie wiedziała. Poszła, ponieważ wyglądała dorośle. Była wcześnie dojrzała. Nikt by nie powiedział, że ma piętnaście lat. I poszła na swoją placówkę. Spotkałam ją przypadkiem w czasie Powstania.

  • Gdzie pani była?

Na Marszałkowskiej gdzieś. Nie pamiętam gdzie. Ktoś mi dał jakąś zupę, myśmy byli głodni. Zaczęliśmy być powoli głodni, bo nie było co jeść. Najpierw coś nam dawali, jakieś obiady czy coś. Najpierw w ogóle dawała centrala. Żeśmy chodziły do PKO i tam były jakieś obiady. Muszę powiedzieć, że jeśli chodzi o jedzenie, to dla mnie jakoś jest zamazane i straszne. Nigdy nie przywiązywałam do tego wagi. Może i dobrze, bo moja siostra bardzo cierpiała. Wiem, że ludzie z dużym apetytem cierpieli. Na początku coś było: tu upiekli chleb, tam gdzieś jakieś resztki czegoś, to cukier. Później było tak źle, że jak był cukier, to polewali troszkę spirytusem, żeby to było mokre i żeby się troszkę [pożywić]. Parę razy tak się chyba zdarzyło, że nie było co jeść. Na końcu przecież kasza „pluj”, którą nam rzucali łaskawie nasi bracia zza Wisły.

  • Jak dalej wyglądała pani praca?

Dalej postanowiłam, że nie mogę tego tak odczekać, że ktoś mi przyniesie jakiś meldunek. Zaczął mnie dręczyć niepokój, że muszę się dowiedzieć, że muszę się postarać [dowiedzieć], gdzie jest moja rodzina, gdzie jest mój ojciec. Wiedziałam, że oni są na Starym Mieście, to znaczy plac Teatralny był w tym obszarze, który był oddzielony Niemcami, na placu Teatralnym byli Niemcy. Nie wiedziałam, co się z nimi [rodzicami] dzieje, i zgłosiłam się do komendy i powiedziałam tak: „Jeżeli by była jeszcze jakaś inna praca, to ja zaraz biorę. Może na przykład kanałami, to ja pójdę”. Powiedzieli: „Owszem, potrzebujemy do kanałów”. Powiedziałam: „To proszę. Ja idę”. Zbadali mnie, powiedzieli, że mam bardzo dobre serce. Powiedziałam: „To bardzo dobrze. Idę. Proszę nas nauczyć”. Lekcja była krótka, może trwała pół godziny. Weszliśmy na placu Napoleona. Dostaliśmy kijek. Kanał miał osiemdziesiąt centymetrów. Miałyśmy kalosze i taką „żabkę” wojskową. To się nazywało „żabka” – zdobyczna po Niemcach, w ciapki. Nie wiem, czy na głowę coś miałyśmy. Chyba nie. Na nasze szczęście kanały były nieczynne. Było już gdzieś po 15 sierpnia. Pierwszy raz dostałyśmy granaty przywiązane na plecy. Myśmy szły w ten sposób, że opierałyśmy się o ścianki kanału i wyciągały nogi. To był mały kanał. Odległość, którą normalnie pokonywałam w przeciągu piętnastu minut, jak chodziłam do szkoły (bo ostatni rok chodziłam do prywatnego liceum imienia Joteyki na Moniuszki), to szłyśmy sześć godzin. Było nas mniej więcej sześć, siedem. Była jedna przewodniczka.

  • Pań było sześć?

Tak, w każdym bądź razie każdy mówił sobie na ty. Łączniczka była „Hanka”, „Irka”, „Iskra”, w każdym razie nie tak, żeby... Zgrupowanie było w PKO, w Katerze Głównej. [Dostałyśmy] taki jakby czek zdrowotny, że się jest w porządku, że można pójść małym kanałem, a potem przeszłyśmy. Szłyśmy małym kanałem, osiemdziesiąt centymetrów [wysokości]. To była bardzo trudna trasa, bo potem, chyba w połowie drogi, został wpuszczony gaz. Gaz spowodował, że zaczęłyśmy słabnąć. Wpuścili biały gęsty dym. Ostrzegali nas, żeby była cisza, nie odzywać się do siebie, posuwać się wyuczonymi krokami, to znaczy bardzo trudno. Trzeba było być młodym, silnym, żeby to dłuższy czas robić, a najgorsze, że po pewnym czasie byłyśmy już bardzo wyczerpane. Ponieważ potem osłabłyśmy, położyłyśmy się w kanale i jakby troszkę wiosłując, posuwałyśmy się na przód. Pić nam się chciało, a wtedy nie było nigdzie żadnych butelek z wodą, nikt nas nie zaopatrywał. Ze ścianek kanału żeśmy palcami brały [wodę] i zwilżały sobie usta, ponieważ byłyśmy spragnione. Nie miałyśmy ze sobą absolutnie nic oprócz ładunku. Wyciągnęli nas przy ulicy Daniłowiczowskiej, przy pałacu Blanka. Czekali na nas już dłuższy czas.
  • Co przenosiłyście?

Nie pamiętam, czy pierwszego razu miałyśmy granatniki. Najpierw miałyśmy szyny dla chorych, bo to i to nosiłyśmy na plecach. Jak już żeśmy się zbliżały, oni jednak wiedzieli, oczekiwali nas. Naprzeciwko byli Niemcy. Wyciągnęli nas stamtąd kolejno. Byłyśmy osłabione, więc musieli nam pomóc, bo trzeba było wyjść trochę wysoko. Potem były skutki, bo picie wody z kanału musiało się jakoś odbić, ale najważniejsze było dotrzeć na Stare Miasto, żeby oddać to, co nam kazali, nie mówiąc o tym, że miałyśmy do przekazania jakieś wiadomości, ale nie dało się, bo to było już pod wieczór, ciemno się robiło.
Oni mówili, że mamy być cicho, bo Niemcy są naprzeciwko. Oni poprzedniego dnia atakowali i teraz miało być odwrotnie. Nie mieliśmy wykonywać żadnych ruchów, żeby oni nie nic zauważyli. Położyłyśmy się w takim pomieszczeniu, na podłodze coś leżało, jakieś sienniki. Położyłyśmy się, byłyśmy bardzo zmęczone. Był wieczór, nie było co chodzić po mieście, w którym nie było oświetlenia i były gruzy, bo Stare Miasto było w bardzo złym stanie. W nocy było obrzucone, strzelali albo „krowami”, albo spuścili bombę. Zasypali nas. Cud Boski, że nam się właściwie nic nie stało, bo byłyśmy tylko zasypane, ale trzeba nas było odkopać. Oczywiście ci chłopcy, którzy atakowali Niemców w nocy, to oni odpowiedzieli właśnie ogniem czy bombardowaniem. Bomba musiała być duża, bo w każdym razie całą górę ścięła i nam zamknęła wyjście z pomieszczenia na parterze czy w piwnicy (nie wiem). Spotkałam tam koleżankę ze szkoły. Ona mówi: „Co ty tu robisz?”. Mówię: „To samo co ty. Jesteśmy obie w tej samej sytuacji”. – „Wiesz coś o swoich?”. – „Nic nie wiem”. – „Ja też nic”. Wyszłyśmy. Czekałyśmy, aż nas odkopali. Ktoś jednak cały czas działał, więc po pewnym [czasie] odsłoniło się wyjście. Ktoś nas odkopał z tamtej [strony]. Można było powiedzieć, że to jest bardzo ryzykowna sprawa. Trzeba się było bardzo szybko wycofywać i nie wszyscy gwałtownie na raz, bo się może zawalić więcej, więc kolejno [wychodziliśmy]. Jak szedł obstrzał przez Daniłowiczowską, to znowu skok i dalej.
Poszłyśmy oddać [meldunki]. To było chyba w kościele Świętego Jacka. Tam wtedy się oddawało. Tam żeśmy pokotem gdzieś spały, nie wiem gdzie. Dostałyśmy wino czerwone jako środek, który nam pomoże po tych wszystkich [przejściach]. Potem powiedziano nam, że jeszcze jeden dzień tylko musimy odpocząć w tych warunkach. Jedno co zobaczyłam, jak wyszłam z kanału, spojrzałam na dom, w którym mieszkałam. Zobaczyłam, że jest zbombardowany, że już nic nie ma, że niektóre piętra wiszą tylko w pół, właśnie i nasze. Zastanawiałam się, co się w ogóle stało. Nie wiedziałam, nikt mi nic nie powiedział. Nie miałam żadnych wiadomości. Nawet w gazetkach nie zawsze pisano, co i gdzie, bo gazetka by była cała zajęta takimi wiadomościami, a były ważniejsze rzeczy do zakomunikowania. Powiedziano nam, że teraz będziemy wracać dużym kanałem, tak zwanym burzowcem. Będziemy wracać z lekko rannymi żołnierzami (bo ciężko rannych nie dało się zwyczajnie prowadzić), którzy muszą się wycofać, bo na Starym Mieście już źle się zaczynało. Właśnie na placu Krasińskich wchodziłyśmy z powrotem. Tam już była, można powiedzieć, ulga, to znaczy nie ulga, bo było wiadomo, że Starówka idzie ku końcowi, że tyle rannych, że po samych gruzach się chodzi, że nie ma co pić, że ludność cywilna jest potwornie biedna i że jest dzielna, że gotują w garnuszkach na podwórzach, że Niemcy ciągle wzywają do opuszczenia miasta. Nie dziwiłam się wcale, że ci ludzie wychodzą, bo cóż mieli robić ludzie, którzy mieli dzieci. Wtedy sobie pomyślałam: jak to dobrze, że jestem młoda i nie mam rodziny jeszcze. Nie wiedziałabym, co począć, jest taka straszna bezsilność. Najpierw byli zachwyceni, pomagali, dawali, częstowali, a potem zobaczyli, że to jest już bardzo poważna sprawa, bo to się ciągnie i ciągnie, bo o żadnej pomocy nie słychać, że nie wiadomo, co to będzie.
Weszłyśmy, wieczór. Do kanału na placu Krasińskich wchodziłyśmy właściwie już nocą, dlatego że widocznie był bardzo odsłonięty, więc mogło się to [źle skończyć]... Wchodziłyśmy nocą. Wszyscy chorzy trzymali się liny i my między tym i tak doszliśmy do Wareckiej, z tym że trzeba się było schylać, bo to był kanał, który nie miał całkiem metra osiemdziesięciu czy dwóch, tylko niecałkiem. Ja mam metr sześćdziesiąt sześć i właśnie trochę mi owało do tego, żeby głowę wyprostować. Żeśmy szli i doszliśmy. Jak żeśmy wyszli na Warecką, myślę: jak tu spokojnie, nic tu się praktycznie nie dzieje, to znaczy też się działo, ale dopiero przyszła kolej na Śródmieście. Niemcy robili to systematycznie, wykańczali dzielnicę po dzielnicy. Właśnie najpierw Stare Miasto. Potem byłam [w kanale] jeszcze drugi raz i trzeci. W ten sposób nie spotkało już nas po drodze [wydarzenie] z dymem, gazem czy czymś takim, ale na Starym Mieście było coraz gorzej. Ludzie rozpaczali przy wejściu do kanału, bo cywile chcieli się dostać, ale byli jednak zdyscyplinowani. Jak się powiedziało, że najpierw ranni, bo to jest nasz obowiązek, to jednak ustępowali. Nie było tego, żeby [się pchali]. Może i było, ale ja nie słyszałam tego, więc nie wiem.
Jak wróciłam, spotkałam kolegę mojego ojca. Powiedział, że mój ojciec zginął. Powiedział: „Spotkałem go na Starym Mieście 13 sierpnia, wtedy kiedy czołg wybuchł, i on był między [ofiarami]”. Szukałam jego grobu i w ogóle nie mogłam znaleźć, bo to było w tłumie ludzi... Potem się dowiedziałam, ale to już dużo później, że moja matka została wypędzona z domu, jak bomba trafiła i Niemcy wszystkich mężczyzn rozstrzelali na podwórzu, a kobiety pognali przed czołgami do Pruszkowa. Ona była w Pruszkowie i czekała, nic nie wiedząc o nas, cały czas. Czekała, bo też się jakoś dowiedziała, że ojciec nie żyje, i czekała, że może któraś z nas dojdzie do Pruszkowa. Nie było takiej łączności jak dzisiaj. Ponieważ ona w 1920 roku robiła kursy sanitarne, więc pomagała. Była takim aniołem w Pruszkowie. Czekała przez parę miesięcy. Potem, jak myśmy wychodziły z Powstania i byłyśmy w Ożarowie, bo stamtąd nas wywozili, to chciałam dać pięć dolarów, które każdy z nas dostał na zakończenie Powstania (nie pamiętam, czy pięć, czy dziesięć dolarów, ale w każdym razie takie symboliczne). Ktoś powiedział: „Sprzedaj to, co będziesz z tym robić”. To ja oczywiście myślę sobie: dam mamie, może ją jakoś spotkam. Potem [jedna kobieta powiedziała do mnie]: „Tak, to ja jadę do Pruszkowa, to ja dam tej pani”. Jakoś nie miałam zaufania. Myślałam sobie, że jakoś zdążymy oddać. Nie udało mi się, Niemcy to wzięli w zastaw, oczywiście nigdy w życiu nie oddali. Mama dalej nie wiedziała, co z nami, dopiero przez Czerwony Krzyż się dowiedziała.

  • Jakie były dalsze pani losy w Powstaniu? Chodziła pani kilka razy kanałami i co się potem z panią działo?

Potem zaczynało się wykańczanie Śródmieścia. Koło nas na Jasnej byłam świadkiem, jak najpierw rzucono bombę w PKO. Trafiła w windę, gdzie poszła... Na dole był szpital, nie tylko dowództwo, ale i szpital, tak że pomagałyśmy ewakuować stamtąd ludzi, bo natychmiast była wiadomość, że należy tam pójść. Potem przeszłyśmy na Nowogrodzką, z tym że mnie od razu wysłano znowu na Mokotowską pod numer 60. Pamiętam, mnie i drugą koleżankę [wysłano] jako łączniczki do kapitana „Czarnego”, nie pamiętam nazwiska. Z kolei on rozsyłał nas z meldunkami. Sławetne zrzuty żeśmy także przyjmowały. Potem jedzenie i tak dalej. Potem koleżanka była ranna, bo pod koniec Powstania znalazło się dużo snajperów, a nam lepiej było w nocy chodzić, bo miasto było coraz bardziej osaczone, coraz więcej było ostrzeliwania. [Przez] dwa tygodnie zostałam sama. Muszę powiedzieć, że ja w ogóle nie spałam, cały czas byłam na chodzie. Nie czułam [zmęczenia]. Wiedziałam, że trzeba coś zrobić, że trzeba dalej. Zaczynałam mieć uczucie, że coś się już dla nas kończy źle.

  • Jakie były wtedy warunki życia? Gdzie pani spała?

Spałyśmy na podłodze. Wtedy w ogóle, kto by myślał o czymś [lepszym]. Na podłodze, może koc miałam. To było jakieś mieszkanie [przeznaczone] na zakwaterowanie. Nie czuło się tego, co było dotkliwe, złe, tylko w ogóle całą sytuację. Cała sytuacja była przygniatająca, zaczęła być smutna. Dodatkowo doszło mi to, że jak byłam właśnie na Jasnej, to się dowiedziałam, że zginął mój chłopak. Poszłam zobaczyć, jeszcze leżał w trumnie, mieli go zakopać. Dostał w brzuch.

  • Kto to był?

On był podchorążym z „Gustawa” i tam dostał. Był zapalony, on by zaraz wszystkich rozstrzelał jakby mógł, więc taki człowiek nie mógł długo żyć, bo zaraz zapalał się do tego, żeby coś robić, żeby już, zaraz. Słyszałam, że oni wpadli zaraz na komendę policji. Zanim zabrali się do czegokolwiek, to Niemcy do nich taką serię puścili, że nie było mowy. Potem zdobyli to, ale z wielkimi stratami. Byłam też w kościele Świętego Krzyża, jak płonął. Pamiętam bardzo dobrze, że biegali po ołtarzu, walczyli o to, bo to właśnie od strony – tu jest komenda policji, a tu kościół. Pomagaliśmy wynosić rannych. Gdziekolwiek człowiek poszedł, to tam trzeba było coś zrobić albo pomóc, bo po drodze był ranny. Chciało się jednocześnie coś dowiedzieć i jednocześnie chciało się pomóc.
Potem zaczęło się. Nagle na Jasnej termitówki zaczęły palić asfalt. Widziałam pierwszy raz w życiu, że się asfalt palił. Trzeba się było ewakuować. Przed tym była też taka sprawa, że na placyku Zgoda był trawnik, ale pewnego dnia (nie było mnie, musiałam być na Starówce) bomba wpadła na ten właśnie trawnik. Tam był jakiś schron. Bardzo dużo ludzi wtedy zginęło. Ludzi po prostu zakopywano bez niczego. Jak widziałam, jak robili barykadę, to pomyślałam: jednak wy nie wiecie, jak się robiło barykady. Myśmy robili barykady zaraz na początku na Jasnej. To się brało najrozmaitsze przedmioty i na to wsypywało się gruz, waliło jakieś cegły. Umacniało się w ten sposób, a nie że się układało, bo na to nie było czasu. W każdej chwili mógł być ostrzał, mogły być tak zwane krowy, które zaczęły nas prześladować w drugiej części Powstania. Bardzo często był ryk, a potem leciało coś. Nigdy nie było wiadomo, z której strony. Na Jasnej widziałam, jak do bramy wpadła [„krowa”]. Tyle ludzi wtedy zginęło. Potem na Mokotowskiej było takie automatyczne bieganie, noszenie. Potem AL-owcy, przedtem mieli opaski, potem zaczęły opaski ginąć, to znaczy, oni starali się o akowskie opaski i dochodziło do spięć pomiędzy nimi, chociaż akowcy pomagali tym, co mogli.
Tak samo słyszałam o „Gęsiówce”, gdzie Żydów uratowali i potem, jak jeden z nich napisał bezczelny artykuł w „Gazecie Wyborczej”, to napisałam do niego, że byłam łączniczką przez całe Powstanie. „Nie wiedziałam tego, co pan tu opisuje. Dziwię się, że pan tak późno się zgłosił, bo można było wcześniej. To by świetnie pasowało reżimowi”. On mi odpisał: „Po dłuższym namyśle w redakcji stwierdziliśmy jednak, że trzeba się trzymać prawdy”. Dlaczego jedna prawda ma być lepsza niż moja, świadka? Bo do niego ktoś się zgłosił i mu powiedział? Dlaczego on tak uważa? Przypomniała mi się „Gęsiówka”. Potem w obozie spała koło mnie koleżanka uratowana właśnie z „Gęsiówki”, która dostała akowską legitymację i nazwisko, i numer. Mam zresztą to. Specjalnie o to zadbałam, żeby przy rozmaitych zarzutach mieć to jako dowód, że myśmy starali się pomóc, gdzie się dało. Tak po prostu byliśmy wychowani. Wszystko, co się nam zarzuca, to jest nieprawda. Bardzo jestem z tego niezadowolona i nie podoba mi się to, i zawsze reaguję, dlatego że prawda nie stoi na gipsowych nogach, tylko dobrze stoi. Bardzo smutne było pożegnanie z Warszawą. Wtedy spotkałam moją siostrę.

  • Jak to wyglądało, gdy dowiedziała się pani o kapitulacji?

Straszne to jest, że już koniec naszych nadziei, naszych marzeń, ale na pewno wszystko to się zmieni, przecież niemożliwe, żebyśmy byli bez możliwości, ale teraz to bardzo smutne, że to tak długo i z takimi przeżyciami, ofiarami… Żeśmy dłuższy czas słuchali radia londyńskiego, śpiewali piosenki pełne nastroju.

  • W trakcie Powstania?

Tak. Nieraz śpiewałyśmy. To było przyjemne, nawet w piwnicy, wszystko jedno, jak byłyśmy razem, to dodawało otuchy. Potem myśmy wychodzili z Alej Jerozolimskich. Wszyscy byliśmy ustawiani w piątki czy tam po ileś, ubrani byle jak, z tym że mieliśmy opaski, więc odróżnialiśmy się od innych. Zastanawiałyśmy się: co my weźmiemy, przecież idziemy na zimę, nie ma tu nic, nie wiadomo, skąd wziąć. Z wielkimi zastanowieniami wzięłyśmy z szafy płaszcz czy coś, bo wyszłyśmy w lecie, nie miałyśmy nic.

  • I do Pruszkowa?

Nie. Jeńcy zawsze szli do Ożarowa i w Ożarowie było przeładowane, wszyscy w wielkiej hali fabrycznej leżeli pokotem. Jak myśmy przyszli, to już w ogóle wszystko było zajęte. Grupami przychodziło się z różnych stron Warszawy. Przechodziło się koło Niemców, więc dumnie, nawet nie spojrzałyśmy w tamtą stronę, ale widziałyśmy, że oni są pełni podziwu, jak nas zobaczyli, że tylu młodych ludzi i nikt nie rozpacza, nikt nie chodzi zgarbiony, nie płacze. Płakać się dosyć chciało. Szłyśmy. Po drodze ludzie rzucali nam jabłka, kawałek chleba. To jest chyba czternaście kilometrów [z Warszawy do Ożarowa]. Jak myśmy przeszły w tych obdartych butach, to nie wiem, bo ja na przykład przyszłam z kanału i okazało się, że zostawiłam u swojej nauczycielki na Moniuszki swoje normalne półbuty i spódnicę. Przyszłam, to już nie było tego domu, nie było butów, nie było niczego. Dali mi trochę za duże męskie buty, czarną spódnicę i czarny kabat z różnych fabrycznych, kto co gdzieś poskładał.
Co do zrzutów, to muszę powiedzieć, że to był jeden skandal, bo kazali nam palić ogniska o odpowiedniej godzinie. Jeszcze raz przeprowadzałam kapitana Kaługina. Był taki Kaługin, o którym pisali w książkach, że nie wiadomo, co się z nim stało. Potem się dowiedziałam, że go sami bolszewicy zabili.

  • Pani go sama przeprowadzała?

Tak, to było chyba jeszcze na początku września. Myślę: jak się Rosjanie zgłosili, że oni niby chcą pomóc. Zgłosili się do naszej komendy, udawali, że oni chcą pomóc. Przecież udawali, bo dokładnie wiem z obecnych dokumentów, że oni już dawno się ułożyli, co do tego, że nie będą sobie nawzajem przeszkadzać, to znaczy, nam nie będą pomagać, tylko będą nas niszczyć z obu stron. Żebyśmy to wiedzieli, to nie wiem, jak by to wszystko było, to znaczy, [gdybyśmy wiedzieli], że żadnych szans nie mieliśmy. Może dobrze, że nie wiedzieliśmy. Myśmy mieli nadzieję i to było najważniejsze. Te pierwsze dni były takie wspaniałe, tak się cieszyliśmy, że jesteśmy wolne, że opaski, że Niemców [nie ma], że my tu jesteśmy w swojej stolicy sami, bez ohydnych szkopów. To było piękne uczucie. Kaługin to był podobno wysłannik bolszewików i on był w budynku PKO, gdzie się mieściła nasza komenda, i przysłali go, żebym przeprowadziła go na Aleje Ujazdowskie. Tam z kolei mieli go przeprowadzić dalej za Wisłę czy do jakiegoś przystanku. On korzystając z tego, że musieliśmy czekać, bo barykada była bardzo ostrzeliwana, opowiadał mi, jak wspaniale jest w Związku Radzieckim i że jak oni przyjdą, to będzie tu tak wspaniale. Nawet sobie to zapisałam, bo myślałam, że on oszalał, co nam opowiada, przecież my nawet nie chcemy ich wspaniałości i w ogóle i że oni przyjdą, pomogą, zrobią, że w ogóle wszystko zorganizują i będzie prawdziwy wysoki poziom, cywilizacja. Jak o tym słyszałam, to myślałam, że on chyba upadł na głowę rzeczywiście. Odprowadziłam go na Aleje. Potem czytałam w jakiejś książce, że nie wiadomo, co się z nim stało. A teraz gdzieś przeczytałam, że Rosjanie podobno go rozwalili, bo mimo wszystko miał jakieś kontakty z Polakami i to już wystarczyło do tego, że należało go rozwalić.
Zaczęły się jakieś zrzuty, ogniska, na które oni zrzucali broń. Broń bardzo często się rozbijała, bardzo często, bo nie trafiali albo kukuruźniki bardzo nisko latały i to bez spadochronu coś leciało. Ale najgorzej to jak kasza na Mokotowskiej spadła. Cieszymy się, że jakieś jedzenie, coś ugotujemy, bo przecież głodujemy. Żeśmy dostały worek ryżu, w tym piasku [się rozsypał], bo wszystkie płyty chodnikowe już dawno były porozrywane. Wszystkie jezdnie porozbijane, to się wszystko ślicznie pomieszało z piaskiem, z resztkami żwiru i to żeśmy brały do garnka i patrzyłyśmy, żeby się nie gotowało za bardzo, tylko żeby żwir opadł, żebyśmy mogły [wybrać] kaszę i była tak zwana kasza „pluj”. Dziwię się, że jakoś to wszystko strawiłyśmy, ale to w tym wypadku nie było w ogóle ważne. Przeżyłyśmy to.
  • Gdzie została pani przetransportowana z Ożarowa?

Z Ożarowa pojechałam do Sandbostel. Było nas tam chyba sto sześćdziesiąt. Podzielili nas na różne grupy i prawdopodobnie tak jak pociąg jechał jednego dnia, w jednym wagonie było mniej więcej po pięćdziesiąt czy sześćdziesiąt [osób]. Cierpiałyśmy męki, bo oni tylko raz na dzień nas wypuszczali i raz na dzień dawali coś jeść i pić, i właśnie dlatego żebyśmy nie musiały [wychodzić]. Raz jak się stanęło gdzieś po drodze, to cały wagon jeńców stawał, rozsuwało się drzwi i wszyscy tam [szli]. Żołnierz wyjątkowo odwracał się tyłem i wszyscy jednocześnie załatwiali swoje potrzeby. I tak dwa dni. Potem była jakaś straszna mykwa, to znaczy takie świństwo z lizolem na włosy i na ubranie przed obozem.
Jak przeszłyśmy pierwszy raz obóz, to doskonale pamiętam, że jak szłyśmy z pociągu, nie wiedziałyśmy, dokąd dojechałyśmy, gdzie jesteśmy, nikt nie wiedział. Na naszych kartach, co wysyłałyśmy Kriegsgefangene Post, nie było nigdy napisane, gdzie to jest, tylko Stammlager X-B. Potem napisałam do znajomych górali na Bukowinę Tatrzańską, bo miałam nadzieję, że może jakiś kontakt z mamą nawiążę, bo myśmy tam jeździli na wakacje.
Pamiętam, że wchodzimy [do obozu], psy Niemców szczekały. Brama oświetlona, kolosalne reflektory, my wchodzimy zmordowane, w naszych ciuchach, z opaskami, a był to obóz wojskowy – męski obóz. Myśmy dostały barak osobno, zadrutowany i w tym baraku byłyśmy przez dwa czy trzy miesiące, chyba październik, listopad i grudzień. Było tylko parę prycz, a reszta [spała] na podłodze. Nie, najpierw w ogóle na podłodze był barak administracyjny. Przywozili nam wodę i nalewali do miseczek. Na cały dzień ta woda miała nam wystarczyć do wszystkiego. Oprócz tego powstańcy, którzy byli również w obozie, przynosili w wiadrach picie. Jacyś jeńcy francuscy czy włoscy rzucali nam przez druty na przykład mleko w proszku. Oni tam grali, śpiewali. Wyobrażali sobie, że my będziemy słuchać tego, jak człowiek jest taki zmordowany i zniechęcony. Udawałyśmy, że jakoś się trzymamy. Oni mieli lepiej, bo dostawali normalnie paczki z Czerwonego Krzyża, a o nas – powstańcach, zapomniano.
Pojechałyśmy do Oberlangen, gdzie nas przenieśli z tego powodu, że bali się pewnych konsekwencji tego, że kobiet [jest] sto sześćdziesiąt, a obóz ma parę tysięcy mężczyzn i że to może się źle skończyć, więc postanowili wywieźć nas najpierw do fabryki lamp radiowych, ale ona została zbombardowana w nocy. Już żeśmy były przygotowane, już mykwa była, już wszystko. Mówią: „Bierzcie swoje rzeczy. Jedziecie do Hamburga. Wyjeżdżamy”. Ale potem nas zatrzymali, bo okazało się, że [fabryka] jest zbombardowana. Zawieźli nas do Oberlangen i tam czułyśmy się już swobodniej, ponieważ były same kobiety, więc mogłyśmy poruszać się między barakami. Była woda w kranie. Zimna, bo zimna, ale była. Było brudno, wszy i [byłyśmy] głodne, ale po pewnym czasie [człowiek] do wszystkiego się przyzwyczaja.

  • Jak długo pani tam była?

Od 5 października, bo 3 października była kapitulacja, ale jeszcze w Ożarowie dwa dni. Nie pamiętam, może od 6 czy 8 października do 12 kwietnia. Uwolnili nas Polacy z I Dywizji Pancernej.

  • Jak było w tym obozie? Jak mieszkałyście?

Bardzo źle. Były nawet dziewczęta, które nawet się dosyć dobrze zaaklimatyzowały w tym sensie, że najpierw próbowałyśmy się uczyć. Spotkałyśmy też parę nauczycielek z naszego gimnazjum. Miałyśmy jeszcze parę kartek, mogłyśmy coś pisać, śpiewałyśmy. Były dwie śpiewaczki, była poetka, były tancerki, była Zelwerowiczówna, córka tego słynnego aktora Zelwerowicza. Była jeszcze jedna aktorka. Były nauczycielki, które usiłowały zorganizować nam jakieś wykłady, a to wszystko po pewnym czasie przestało [funkcjonować]. Byłyśmy wszystkim zbyt zmęczone. Poza tym wiadomości z domu były żadne, dopiero później jakaś paczka. A największe rozczarowanie było wtedy, gdy powiedziano nam, że na Boże Narodzenie przyszły dla nas imienne paczki. Myśmy się naprawdę bardzo ucieszyły, że nareszcie coś zjemy. Potem okazało się, że to są opaski higieniczne, które w ogóle nie były potrzebne przez cały ten czas. Myśmy płakały, to był prawdziwy płacz, dlatego że marzyłyśmy o kawałku szynki, mielonki albo kawy, albo czekolady, bo to był też towar wymienny, bo z Niemcami, gdzie chodziłyśmy na roboty, można było [handlować]. Tak trzeba to nazwać, bo oni nas wykorzystywali, że możemy wywozić klozety, że możemy torf pchać, że możemy kartofle oczyszczać po ściernisku i takie rzeczy. I kapo było, jednak kobiety… Kapo to były kobiety nieopłacane przez nikogo. One się ochotniczo zajmowały gnębieniem nas i maltretowaniem.

  • Nie Polki?

Nie, Niemki oczywiście. Ja się nie zetknęłam nigdy z taką Polką, bo to były ochotniczki niemieckie. Potem dowiedziałam się również, że myśmy nie musiały tak głodować, bo oni po prostu okradali nas. Że źle było, to na pewno, ale tak żeby głodować, to już była sprawa... Powiedział mi w Papenburgu: „Ależ proszę pani. Tu są rachunki, wszystko. Wyście dostawały dosyć jedzenia”. Mówię: „No tak, ale nie my”. Tam była cała załoga, która miała rodziny, kapo pewnie też. Jak myśmy szły, to one nas obmacywały, czy przypadkiem kartofli nie wynosimy, a jak miałyśmy kartofle, które gotowałyśmy, to kopnęła nogą, żeby przewrócić i żebyśmy z tego nic nie miały. Do dziś nie mogę sobie wyobrazić kobiety, która dobrowolnie... Wiem, że istnieją takie, ale nie przypuszczałam, że można być tak cynicznym i wyrafinowanym.

  • Jakie było jedzenie? Co dostawałyście do jedzenia?

Bardzo złe. Pamiętam, że w Sandbostel dostawałyśmy dwa ziemniaki. Wszyscy [stali] nad tymi ziemniakami, które jeszcze w kotle były, strasznie się patrzyły. Każdy stał ze swoją miseczką po te dwa ziemniaki. Chleb [dostawałyśmy] rano i to miało już na wieczór wystarczyć, łyżka margaryny i kostkę specjalnego dżemu, marmolady, która była robiona z buraków. To było wszędzie, w całej okupowanej [strefie]... Oni nic lepszego nam nie dawali, tak że jak się zjadło rano, to wieczorem nie było, a to potem się puchło normalnie z głodu. Niektóre się wieszały z rozpaczy, że papierosów nie mają. Ja też zaczęłam palić, nigdy wcześniej nie paliłam. Nawet na myśl mi nie przyszło. Zaczęłam palić w czasie Powstania, ale przestałam palić, jak nie było papierosów, a inne nie. Nałogowe palaczki, to na przykład chleb sprzedawały tym, co skupowali. Byli tam Niemcy, którzy za to dawali porcję chleba, to brał tą porcję i dawał jej papierosa czy dwa. Jedzenie było bardzo złe. Były ziółka zamiast picia, zamiast kawy i herbaty, które możliwe, że powodowały, że my byłyśmy jakoś… Ale to chyba raczej przeżycia spowodowały, że nie miałyśmy normalnego [okresu]. Życzenia świąteczne z IFKI, to było dla nas... Jak one mogły coś podobnego, nie dowiedzieć się i pisać nam życzenia: „Wesołych Świąt i Szczęśliwego Nowego Roku”, jak my tu biedujemy tak strasznie, a one nam piszą: wszystkiego dobrego. Przecież to niemożliwe.

  • Obchodziłyście święta?

Tak, te, które miały kontakt z rodziną i z domem. Ja już też [miałam], bo mama dowiedziała się przez górali i przysłała [mi paczkę] – paczka łzami okupiona. To było szczęście, tam było trochę smalcu, nie pamiętam już dokładnie. Myśmy zjadły, zamknęły oczy i myślałyśmy, że jesteśmy na uczcie, jesteśmy w Polsce, siedzimy przy stole, opłatek, że jest normalnie i że są rodzice, jest inaczej. Marzyłyśmy po prostu. Potem przeniosłyśmy się do tamtego obozu, już chyba w styczniu, tak że parę miesięcy...
Zgłosiłam się potem do pracy do Niemki. Ponieważ znałam trochę niemiecki, zgłosiłam się do bauerki. Pytali się, czy ktoś chce, może pracować za jedzenie. Chciałam [pomóc] mojej siostrze, która była wysoka, duża i strasznie cierpiała z powodu głodu, to myślałam sobie: jak oni dają mi jeść, to ja nie muszę tyle jeść, bo nigdy nie chciałam specjalnie, tylko to schowam. Zrobię sobie duży biust pod szynelem. Przysłali nam z Czerwonego Krzyża szynele i wojskowe mundury czy coś takiego dla jeńców. To było, rzeczywiście. Myślałam sobie, że ona nie zauważy, a ja będę tam pracować. Musiałam pracować u tej niemry. Żołnierz z karabinem odprowadzał mnie codziennie do bauerki, ale powiedziałam: „No dobrze. Ja to robię, bo chcę, żeby mojej siostrze przynieść coś jeść, trudno”. Sprzątałam, obierałam ziemniaki, szorowałam brudną spiżarnię, wszystko, co trzeba było robić w domu. I tak to było trzy tygodnie. Przynosiłam mojej siostrze ukrywane jedzenie. Niemka mnie macała po bokach, a [po piersiach] nie, w związku z czym zawsze coś, co miałam, ona mogła sobie zjeść, bo ona już miała tego dość, bo ciągle rosła. Szesnaście lat skończyła w listopadzie. Byłam szczęśliwa, że mogę chociaż tak jej [pomóc]. Niemka postanowiła, że mnie trzeba wykorzystać i powiedziała, że ja teraz muszę pójść do pralni w podwórzu i zrobić pranie, więc na to się oburzyłam. Powiedziałam jej tak: „Jeniec wojenny nie jest zobowiązany do takich prac”. Koniec, nie ma dyskusji, więc ona mnie szanowała. Zapraszała mnie do stołu razem z dziećmi, tylko prosiła, żebym nie mówiła do nich po polsku. Ja chciałam nawet coś tym dzieciom powiedzieć, ale nie. Bolszewik był w stajni, w ogóle nie wolno mu było stamtąd wychodzić. Był jeszcze Holender, który w polu pomagał, ale też gdzieś tam jadł. W każdym razie żadnych rozmów czy kontaktów nie było. Ona chciała, żebym ja koniecznie u niej została i pracowała, że będę miała dobre jedzenie. Powiedziałam: „Nigdy! Ja nie muszę, to jest moja dobra wola, że ja tu pracuję za darmo”.
Przyszła Wielkanoc. Polscy żołnierze z jakichś innych obozów zrzekli się dla nas paczek, w których był smalec, kakao, czekolada, papierosy, kawa. Zrzekli się na naszą korzyść, tak że dostałyśmy jedną paczkę na szesnaście. To normalnie wystarczało dla żołnierza na cały miesiąc, żeby troszeczkę codziennie [podjeść]. One mówią: „Słuchaj, idziesz do tej Niemki, to weź tą czekoladę i kawę, a weź dla nas kawałek bułki i trochę wędliny”, bo Niemka, u której byłam, miała pełną spiżarnię wszystkiego. Wszystko wisiało, same wspaniałości. Dziwiłam się nawet, bo niebo dygotało od bombowców, jej mąż był na wojnie, a ona miała wszystko w spiżarni. Myślałam, że jakiś ludzki odruch w niej powstanie, a ja przecież wzięłam dla szesnastu koleżanek, to musiałam mieć chociaż ze dwie bułki i coś jeszcze, skoro daję kawę i czekoladę. Przychodzi Wielka Sobota, wchodzę i mówię: „Proszę mi dać, bo to należy nie tylko do mnie. To należy do parunastu dziewcząt”. Ona przychodzi, przynosi mi kawałek kiełbasy i kawałek bułki. Powiedziałam: „Proszę to zabrać i proszę mi oddać tamto, bo ja nie obdzielę tym moich koleżanek”. Spojrzałam na nią tak, że może zabiłam ją wzrokiem, może nie całkiem, ale w każdym razie… Jak mogę wziąć taki drobiazg na szesnaście osób. Pomyślałam sobie, że straszni ludzie, bez serca.

  • Nie oddała? Zabrała pani?

Oddała, bo powiedziałam: „Proszę mi oddać, bo to należy do innych. Pani mi nie płaci nic, nic tu nie płacicie. Ja pracuję za darmo, a to chciałam wymienić, a jeżeli się nie da, to trudno. Proszę oddać”. Wtedy każda sobie zjadła po kawału czekolady. Trudno, nie ma to nie ma. Cóż, taka jest kolej rzeczy, tak się wszystko kończy. Ona jeszcze powiedziała, żebym została na stałe, a ja do niej powiedziałam: „Nigdy. Nie muszę i nie chcę. Nie mam zamiaru z takimi ludźmi...” – zwłaszcza że się nauczyłam niemieckiego od sióstr. (Tam była Florencja – siostra Niemka, która u nazaretanek miała też niemiecki i ja się tam tyle nauczyłam, co mi akurat starczyło żeby porozmawiać z nią i powiedzieć, co myślę tu czy tam).
Byłam jeszcze w Anglii, we Włoszech, we Francji. To wszystko w ramach tych przemieszczeń, bo byłam jeszcze trzy lata [za granicą]. Wróciłam w 1947 roku gnana tęsknotą do Polski, bo jakoś nie mogłam tej tęsknoty przez zimę strawić i się zgłosiłam. Muszę powiedzieć, jak Polacy wsadzili nas do ciężarówek po wyjściu ze statku, to po prostu oniemiałam. Pomyślałam sobie: co ja zrobiłam właściwie. Potem to odchorowałam. Byli tacy oficerowie z 2 Korpusu i oficerowie od Maczka, którzy się cofnęli po schodkach i poszli z powrotem na statek i wrócili. Mieli prawo, bo to był angielski statek. Tam żegnali nas z orkiestrą, hymnami, nawet po polsku mówił do nas jakiś Szkot. Nauczył się parę zdań: „Dziękujemy wam, Polacy” i tak dalej. Przyjeżdżamy do Polski i nagle się okazuje, że jest drut, nie ma żadnej orkiestry, kwiatów, nikogo, tylko drut pomiędzy tymi co przyszli i ciężarówki stoją. Dla kogo te ciężarówki stoją? Dla nas, wywożą do obozu, w którym musieli być jacyś inni jeńcy, to nas się wsadza do obozu za druty, po czym w nocy się nas woła na przesłuchanie…



Warszawa, 12 grudnia 2008 roku
Rozmowę prowadziła Urszula Herbich
Anna Lehr-Spławińska Pseudonim: „Hanka” Stopień: łączniczka, łączniczka kanałowa Formacja: Obwód I Śródmieście, składnica meldunków na Jasnej Dzielnica: Śródmieście Północ Zobacz biogram

Zobacz także

Nasz newsletter