Anna Raszewska „Alina”

Archiwum Historii Mówionej
  • Jak wpłynęły na panią i pani postawę rodzina i wychowanie w szkole, jeszcze przedwojennej?

Pochodzę z rodziny, jak to się mówi, inteligencji pracującej. Ojciec był inżynierem, mama była nauczycielką w gimnazjum Królowej Jadwigi w Warszawie. Ostatnie dziesięć lat mieszkaliśmy na Śląsku, bo ojciec pracował w przemyśle. Wychowanie rodzinne było o tyle dziwne, że nie chodziliśmy z bratem – bo ja mam bliźniego brata – do szkoły podstawowej, ponieważ mieszkaliśmy w miejscowości (w tej chwili już ona jest w obrębie Katowic) Szopienice, gdzie było inteligencji – głównie inżynierskiej – bardzo mało i poziom szkół był bardzo niski. Po prostu byliśmy tam bardzo znani. A mama, ponieważ była nauczycielką, postanowiła uczyć nas sama. […] Przez pierwsze pięć lat mama nas uczyła i zdawaliśmy dwa razy rocznie egzamin w szkole prywatnej w Katowicach. Tak że wychowanie było bardzo domowe. Mama była osobą niezwykle politycznie nastawioną, tak zwany homo politicus, interesującą się historią i bieżącym życiem. Wychowywała nas bardzo patriotycznie. Uczyła nas, oczywiście oprócz programu szkolnego… Opowiadała nam bardzo dużo o historii Polski, tej, którą przeżyła, a przeżyła pierwszą wojnę światową, rewolucję rosyjską, tak że nastawienie mieliśmy rzeczywiście bardzo patriotyczne i zaangażowane. Mama była także bardzo zaangażowana społecznie w bardzo biednym mieście robotniczym; była tam osobą znaną i między innymi dlatego musieliśmy uciekać w 1939 roku.

  • Kiedy, w jakim miesiącu?

Rodzice wysłali mnie i brata pod opieką dużo starszej siostry do Warszawy, jak tylko była mobilizacja – druga mobilizacja, pełna – to znaczy był to chyba 28 sierpnia. Wysłali nas do Warszawy, gdzie zatrzymaliśmy się u wujostwa na Żoliborzu, natomiast rodzice byli nastawieni, że z armią polską pójdą na Berlin. Chcieli zostać; byli przekonani, że tak się rzeczy potoczą. Tymczasem 1 września zaczęło się bombardowanie Katowic i musieli samochodem uciekać za cofającą się armią. Przede wszystkim chcieli się połączyć z dziećmi, czyli uciekli do Warszawy. Przyjechali do Warszawy 5 września, jeszcze przed zamknięciem kordonu. Tak że zdobywanie Warszawy w 1939 roku przeżyliśmy na Żoliborzu.

  • Jak pani zapamiętała wybuch wojny 1 września?

Wybuch wojny? Usłyszałam, jak stróżka mówi: „Mówili przez radio, że wojna wybuchła, ale to pewno nieprawda”. Tymczasem za chwilę spadły pierwsze bomby. Najpierw powiedzieliśmy, że to na pewno ćwiczenia, ale za chwilę radio podało, że rzeczywiście Niemcy wkroczyli na całej linii i że są pierwsze ofiary na Ochocie, tak że już wiedzieliśmy, że to prawda.

  • Jak zmieniło się życie rodziny w momencie zapanowania okupacji niemieckiej?

Wrzesień spędziliśmy… Ponieważ mieliśmy z bratem niecałe trzynaście lat, trzymano nas głównie w piwnicy i w ogóle nie było co jeść. Zebrało nas się rodziny dwadzieścia siedem osób, pamiętam, która uciekła – przede wszystkim ci, którzy mieszkali w zachodniej części Polski. Przyjechała na przykład córka wujostwa z pięciorgiem dzieci, w tym jednym niemowlęciem. […] Głodowaliśmy tak, jak ja potem już nigdy nie głodowałam. Mój ojciec oddał samochód do dyspozycji Czerwonego Krzyża i woził rannych, tak że nie było go z nami. Moja siostra, która już wtedy miała dwadzieścia lat, natychmiast włączyła się w służbę sanitarną i była w punkcie szkoły Królowej Jadwigi na placu Trzech Krzyży, no a myśmy siedzieli głównie w piwnicy. Żoliborz nie był tak bardzo atakowany jak Śródmieście, niemniej nasz dom dostał parę bomb i zaczął się palić strych, ale to jeszcze ugasili sami mieszkańcy, tak że nie spłonął.
Pamiętam straszne bombardowanie 25 września. Było to święto świętego Władysława z Gielniowa, patrona Warszawy, i wszyscy mówili: „Dziś będzie spokój, bo jest patrona Warszawy”. Był to pierwszy dzień, kiedy się zachmurzyło, bo przed tym była ta słynna pogoda wrześniowa, która niesłychanie pomagała Niemcom bombardować, a to był pierwszy dzień, kiedy niebo było zakryte niskimi chmurami. Zza tych chmur słychać było szum samolotów; było słychać, że jakaś ogromna ilość samolotów musi być za tymi chmurami. Poszła taka gadka: „Anglicy przylecieli”. Biegali wszyscy po podwórzu i wołali: „Anglicy przylecieli!”, wyskoczyli wszyscy z piwnic. Moja mama zadzwoniła do mojej siostry, która była właśnie na placu Trzech Krzyży w gimnazjum, i powiedziała: „Tereniu, Anglicy przylecieli!”. A Teresa na to zawołała: „Tak, tak!” – i w tej chwili tak rąbnęło w szkołę, że telefon dosłownie odjechał. To było tak straszne bombardowanie, że na drugi dzień była kapitulacja; rozmowy kapitulacyjne zaczęły się już następnego dnia. Potem przeżyliśmy wejście Niemców na Żoliborz. Nasi żołnierze musieli rzucić broń, ale przeważnie zakopywali ją. Tam był lasek, w tej chwili już go nie ma (między naszym domem a torami Dworca Gdańskiego); masowo zakopywali tam broń.

  • Pani to widziała?

Widziałam, i widziałam żołnierzy, którzy już bez pasów, bez broni siedzieli na podwórzu i śpiewali z ironią: „Nikt nam nie zrobi nic, bo z nami Śmigły-Rydz”. To była taka piosenka przedwojenna, którąśmy z entuzjazmem śpiewali. No ale potem ich wszystkich zebrano i odmaszerowali gdzieś. Pamiętam wejście Niemców w równych kolumnach, świetnie ubranych, z tornistrami krytymi skórą, śpiewających te swoje piosenki „Heili Heilo”. Byliśmy przygnębieni; to trudno sobie wyobrazić. To był tak straszny szok, przejście od wolności przedwojennej do tego, cośmy przeżyli, że po prostu nie można było uwierzyć. Pamiętam, że spytaliśmy ojca: „Dobrze, ale co teraz będzie?”. A ojciec powiedział: „To będzie życie pod okupacją”. Bo on już to przeżył, on to przeżył przed pierwszą wojną światową.

  • Potem okupacja. Pani poszła do szkoły, tak?

Poszłam do szkoły. Chodziłam najpierw do sióstr zmartwychwstanek, bo mama uważała, że jestem za mała, żeby jeździć do tej szkoły rodzinnej, gdzie wszyscy chodzili – do szkoły prywatnej Kowalczykówny, w mieście – więc chodziłam na początku do zmartwychwstanek na Żoliborzu. Lekcje trwały chyba ze dwa miesiące i gimnazjum zamknięto. Potem siostry wymyśliły szkołę krawiecką; pod pozorem szkoły krawieckiej uczono się innych przedmiotów, tak że nie traciliśmy czasu, można powiedzieć. Potem mama pozwoliła mi już chodzić na komplety do gimnazjum pani Kowalczykówny w mieście.

  • Na jakiej ulicy? Pamięta pani, gdzie to było?

Komplety były w całym mieście, u różnych rodziców – i to w ten sposób, że raz były gdzieś daleko na Wawelskiej, a potem miałyśmy godzinę przerwy i trzeba było przejść aż na Kopernika. Tak że one były wszędzie. U nas w domu też na przykład odbywały się komplety mojego brata. Tak że trudno powiedzieć, gdzie; wszędzie. Dopiero [w] ostatnim roku wojny usadowiło się to nasze gimnazjum w gimnazjum zawodowym handlowym pani Tymińskiej na rogu Królewskiej i Marszałkowskiej, bo szkoła zawodowa była jawna, przed południem, a myśmy tam były po południu zupełnie niejawnie. Ale wtedy byłyśmy już jakby w klasach; było nas [dwadzieścia], to już było bardzo dużo. I tak skończyłam tam klasę przedmaturalną, tak że rok przed maturą byłam, jak wybuchło Powstanie.

  • Niemcy wprowadzili obowiązek pracy dla Polaków, najpierw od czternastu, a potem od szesnastu lat. Czy pani pracowała?

Wszystkie musiałyśmy pracować, ale ta praca była fikcyjna. Polacy zorganizowali bardzo prędko takie szkoły, [do których] miałyśmy obowiązek chodzić dwa razy na tydzień, szkoły zawodowe. Ale była to absolutnie lipa, gdzie właściwie tylko stemplowało się legitymacje i miałyśmy poza tym w zasadzie pracować fizycznie, ale to kończyło się też tylko na lipnych zaświadczeniach. Tak że nie pracowałam w czasie wojny nigdy. Natomiast moja starsza siostra pracowała, po prostu żeby utrzymać rodzinę; to już co innego.

  • Kiedy pani zetknęła się z konspiracją?

Zetknęłam się przez moją starszą siostrę, która przed wojną była już instruktorką harcerską. W naszym gimnazjum w Katowicach – bo zrobiłam pierwszą klasę gimnazjum w Katowicach – ja byłam młodziutką dwunastoletnią harcerką, a ona dwa lata przed wojną oddała drużynę, bo poszła na studia do Warszawy. Ona od razu była jako instruktorka zaangażowana w pracę harcerską, była w komendzie chorągwi, na Żoliborzu była przyboczną hufca „Żoliborz”. Ale niestety nie od razu mi powiedziała, że harcerstwo istnieje, tylko po dwóch latach. Bardzo się na nią gniewałam, bo niezwykle do tego harcerstwa tęskniłam, a tutaj byłam w nowym środowisku; ja nie znałam Warszawy, nie miałam koleżanek, przyjaciółek. Więc jak ona mi powiedziała na jesieni 1941 roku, że na Żoliborzu są zorganizowane drużyny harcerskie, to na skrzydłach poleciałam do naszej drużynowej, której adres mi podała, no i wsiąkłam zupełnie w to środowisko. Całe te trzy lata pracowałam wyłącznie w drużynie i uczyłam się, natomiast nie byłam w wojsku. Pod koniec okupacji wszystkie złożyłyśmy przysięgę AK i byłyśmy przeszkolone albo w łączności, albo w sanitariacie. Stworzyłyśmy plutony, które spotykały się także już w ramach akcji przygotowawczej, zorganizowaną przez WSK – Wojskową Służbę Kobiet. Zostałyśmy zaprzysiężone w AK, ale to krótko przed Powstaniem.

  • Jak wyglądały zbiórki, szkolenia, taka praca z młodymi ludźmi?

Przede wszystkim było to inne harcerstwo, niż ja znałam przed wojną, bo już nie miałyśmy mundurów, nie miałyśmy odznak, nie wolno nam było spotykać się w większych gronach, tylko – podobnie jak na kompletach – jedynie w zastępach i te zastępy były nieduże. Najwyżej w uroczystości spotykałyśmy się w dwa zastępy, a drużyna miała pięć zastępów. Potem jak zostałam zastępową, to brałam udział w cotygodniowych zbiórkach zastępu zastępowych – tak zwana rada drużyny – i wtedy poznałam także inne zastępy. W końcu byłam już przyboczną drużyny przed Powstaniem. Chodziłam także na kurs drużynowych – byłam wysłana – który prowadził nie byle kto, bo Hania Zawadzka, czyli siostra „Zośki”. Ten kurs miał zakończyć się obozem, po którym dostawało się stopień instruktorski. Obóz miał się zacząć 1 sierpnia, czyli w dzień wybuchu Powstania, więc oczywiście z tego nic nie wynikło. Ja niestety do harcerstwa już nie wróciłam.
  • Czyli mimo wojny, mimo tych strasznych okupacyjnych dni próbowano po prostu prowadzić normalną harcerską pracę?

Tak i to było ciekawe, że na przykład te przeszkolenia, które miały nas doprowadzić do walki w Powstaniu, były robione na poziomie sprawności harcerskich. Na przykład przeszkolenie sanitarne: były dwie sprawności – opiekunki chorych i samarytanki. Ale kurs był bardzo rozszerzony, bo nawet lekarze w tym brali udział. Musiałyśmy wkuć ogromny podręcznik anatomii – pamiętam, to wcale nie było łatwe. Przechodziłyśmy praktyczne zajęcia. Na zbiórkach jedna z nas musiała na przykład przyjść w kostiumie kąpielowym, żeby nas uczyć bandażowania. Uczyłyśmy się tam robić zastrzyki i inne rzeczy. To były sanitariuszki. Z tym że te pierwsze przeszkolenia – sanitariuszki w ramach tych dwóch sprawności harcerskich i łącznościowych – przechodzili wszyscy. Łącznościowe były na poziomie gońca i wskazidrogi – to były takie sprawności. […]
Co to były sprawności harcerskie? Harcerze mieli na ramieniu na mundurach takie kółeczka, gdzie były narysowane sprawności różne, które się zdobywa. Wszyscy musieli przejść te dwa przeszkolenia – samarytańskie i gońców – a potem wybrać sobie już jako specjalizację dalszą albo jedno, albo drugie. Ja wybrała sanitariat i byłam wtedy w patrolu sanitarnym, który od czasu do czasu zwoływano, żeby nas szkolić właśnie w szpitalu czy w domach, ale już przez fachowców, przez pielęgniarki i lekarzy. Natomiast dziewczęta, które wybrały łączność, miały trudniejsze i bardziej niebezpieczne zadanie, bo one już stworzyły na Żoliborzu [patrole]. Były cztery patrole łączności chłopców i cztery dziewcząt. One były jednym z takich patroli, podlegały już żołnierzom, uczyły się obchodzić z bronią, strzelać i przede wszystkim obsługi radiostacji. Niestety musiały tę radiostację przewozić na Żoliborz z miasta, co było bardzo niebezpieczne. Każda z nas otrzymała jakiś przydział, z tym że potem nie bardzo te przydziały się zgadzały, dlatego że jak wiadomo, Powstanie wybuchło o takiej godzinie, że nie wszyscy mogli dojść na swój [punkt]; tak samo ludzie nie mogli wrócić z pracy. Ta godzina piąta była bardzo nieszczęśliwie wybrana i spowodowała wiele nieszczęść. Na przykład przecież Żoliborz odcięto od miasta natychmiast, czyli ci, co pracowali w mieście – większość – na Żoliborz nie wrócili.

  • Jeszcze wróćmy do czasów sprzed Powstania. Co pani robiła w ramach działalności harcerskiej oprócz tego szkolenia?

Myśmy się bardzo starały, żeby było to podobne do normalnego harcerstwa. Czyli wszystkie zdobywałyśmy stopnie harcerskie: najmłodsze ochotniczki, pionierki, samarytanki, wędrowniczki – to były stopnie harcerskie; wszystkie składały po pewnym czasie przyrzeczenie, zależnie od wieku, w różnych momentach, mając już co najmniej dwa stopnie harcerskie. Na przykład ja byłam zastępową zastępu; nazywałyśmy się „Łosie” – dosyć śmiesznie, bo była to drużyna „Knieje” – i moje dziewczęta składały przyrzeczenie w internacie RGO, który się mieścił w domu, w którym mieszkałam, na Zajączka. Był taki zwyczaj, że starszy zastęp to organizował, więc w jednej z dużych sypialni dziewcząt odsunęło się łóżka, ubrało się pięknie salę. Mój zastęp czekał w gotowości w szeregu i wtedy te starsze dziewczęta raptem rozłożyły flagę polską. To było tak wielkie wzruszenie dla nas – myśmy flagi polskiej nie widziały od 1939 roku – żeśmy się popłakały! Proszę sobie wyobrazić, że w tym momencie wpadły czujki, które uważały, co się dzieje, z wiadomością, że nasz dom obstawiają Niemcy i [chodzą] po mieszkaniach, więc natychmiast sztandar został zwinięty, [a] myśmy się rozproszyły po różnych pokojach, udając zajęcia z dziećmi z internatu. Trwało to dwie godziny. Po dwóch godzinach Niemcy odjechali i wtedy rozłożyłyśmy ten sztandar na nowo, ale dziewczyny składały przyrzeczenie już naprawdę ze ściśniętym gardłem i najadłyśmy się wtedy strachu. Było to jednocześnie niesłychanie wzruszające, wszyscy to ogromnie przeżywali.

  • Czy pani brała udział w jakichś działaniach małego sabotażu razem ze swoją drużyną?

Tak, z tym że akurat ja niezbyt dużo. Ale pamiętam, że malowałam napisy „Polska walczy” – robiło się to przed samą godziną policyjną – i ubierałyśmy pomniki. Nasza drużyna miała przydzielony pomnik Kilińskiego, który wówczas stał na placu Krasińskich, a jak naszego szewca zabrano do Muzeum Narodowego, to dekorowałyśmy krzyż Traugutta. Tutaj też pewnego razu miałyśmy przygodę; zrobiłyśmy wielki wieniec z tego, co się wtedy dało. Ale ten krzyż wyglądał inaczej niż w tej chwili, bo był ogrodzony żelaznym ogrodzeniem, a w szkole, gdzie potem mieściło się gimnazjum Poniatowskiego przez pewien czas – naprzeciwko jest [ta] szkoła – stacjonowali Niemcy. Myśmy też krótko przed godziną policyjną w zupełnej ciemności wybrały się z tym wieńcem na rocznicę powstania styczniowego w końcu stycznia. Ja wlazłam na ogrodzenie, a dziewczęta mi podawały ten wieniec i w tym momencie przejechała kolumna niemieckich samochodów, oświetlając nas reflektorami, ale nie zorientowali się. Tak że nic nam się nie stało, tylkośmy się wystraszyły bardzo. Natomiast następnego dnia miałyśmy dużą satysfakcję, bo cały hufiec „Żoliborz”, a może też i więcej hufców, był na mszy harcerskiej na ulicy księdza Siemca; tam jest kościół braci salezjanów i była uroczysta msza święta w rocznicę powstania. Cały Żoliborz wracał piechotą – tylko że byłyśmy rozproszone, nie mogłyśmy iść rzędami, ale tak po kilka – szłyśmy właśnie ulicą Zakroczymską i wszystkie podziwiały ten nasz wieniec.

  • Nie został zdjęty?

Nie, nie został zdjęty. Natomiast jeśli [chodzi] o sabotaż, były dziewczęta bardziej zaangażowane; nawet niektóre uczestniczyły w takiej bardzo zakonspirowanej akcji „N”. Nie wiem, czy pani wie, co to jest. W akcji „N” kilka z nich uczestniczyło, ponieważ były koszary niemieckie na Marymoncie – tam gdzie jest do tej pory kościółek, tak zwany na górce – i one jakoś tam przez płot przerzucały materiały dla Niemców. Ale myśmy były bardziej nastawione na pracę społeczną, na opiekę nad dziećmi.

  • Co pani robiła ze swoim zespołem w ramach tej opieki?

Tutaj na Żoliborzu była ogromna dzielnica baraków na ulicy Zajączka, sięgających niemalże do Stołecznej, zbudowanych przed wojną dla bezrobotnych. Były to straszne warunki i było tam oczywiście masę dzieci. Niektóre z koleżanek uczyły te dzieci, a mój zastęp organizował im na przykład gwiazdkę, zabawy. Ale te dzieciaki były dosyć bezczelne i natychmiast zaczęły do nas przychodzić do domu i u mnie w domu zawsze mówiono: „O, twoje kulawe kaczątka przyszły”.

  • Skąd brano pieniądze na te wszystkie akcje?

Jeszcze wysyłałyśmy paczki do obozów, do oflagów, dla tych, którzy nie mieli innych – i na to były potrzebne pieniądze. Więc żeby zarobić pieniądze, a równocześnie się dobrze bawić, organizowałyśmy przedstawienia. W Warszawie w wielu domach były mieszkania ułożone w amfiladzie; na przykład jest taki wielki dom stojący do tej pory na rogu Gdańskiej i Potockiej, gdzie w dodatku były przejścia… Zresztą we wszystkich domach na Żoliborzu przejścia od ulicy były zamknięte, wchodziło się od podwórza, żeby wejście utrudnić Niemcom. A tam się wchodziło jakimiś takimi zakamarkami; zdawało nam się, że w którymś z rzędu podwórzu jest bezpieczniej. Mieliśmy bazę u państwa Morawiańskich, gdzie organizowałyśmy przedstawienia. Były one oczywiście bardzo skromniutkie, złożone ze skeczów, deklamacji, ale także wystawiałyśmy, pamiętam, komedię Fredry „Dwie blizny”. Wtedy zapraszałyśmy rodziców i znajomych – takich pewnych – którzy musieli za to bulić, tak że stąd miałyśmy pieniądze. Krótko przed Powstaniem w internacie RGO na Zajączka wystawiłyśmy ostatnią księgę „Pana Tadeusza”. Miałyśmy koleżankę, która pięknie grała na fortepianie i zagrała koncert Jankiela, jeśli tak można powiedzieć; druga deklamowała, a my, poprzebierane w pseudokontusze, odtańczyłyśmy poloneza. Zaprosiliśmy na to bardzo dużo ludzi właśnie z naszych domów i naszych rodzin i trochę nasza kasa spuchła w ten sposób.
To były sposoby zarabiania, ale także świetnie się przy tym bawiłyśmy. Poza tym miałyśmy jeszcze do opieki nasz żłobek – to nam kazano zrobić, bo myśmy tego nie lubiły – na ulicy Pogonowskiego. Potem to się nazywało Zaułek, po wojnie. Były to dzieci maluśkie i myśmy jeszcze były na tyle głupie, żeśmy bardzo nie lubiły takich małych bachorów. Ale chodziłyśmy tam na dyżury, opiekowałyśmy się tymi dziećmi i na przykład szyłyśmy dla nich; można sobie wyobrazić, że to kiepsko wychodziło, ale szyłyśmy. Kiedyś cały mój zastęp siedział w moim pokoju, przy otwartych oknach, na parterze, szyłyśmy papcie – wściekłe, bo tego bardzo nie lubiłyśmy, ale musiałyśmy te papcie uszyć, więc dla rozrywki nuciłyśmy sobie pod nosem nasze piosenki. Pamiętam, żeśmy śpiewały „Błoto, deszcz czy słoneczna pogoda” i raptem chłopaki spod okna zaczęli nam odpowiadać i śpiewać dalszy ciąg. Jednym słowem, nie było to bezpieczne, trzeba było te okna zamknąć, ale byłyśmy jeszcze takie głuptasy, żeśmy sobie nie zdawali sprawy. Natomiast w czasie Powstania w tym żłobku był też punkt sanitarny i była stołówka dla AK.

  • Czy harcerstwo, do którego pani należała, to były „Szare Szeregi”, czy to było żeńskie harcerstwo „Związek Koniczyn”?

Nie, myśmy się nazywały zwyczajnie ZHP – Związek Harcerstwa Polskiego. „Szare Szeregi”, wie pani, to była nazwa chłopców […], z tym że to po prostu przylgnęło do nas potem. Była taka piosenka, w której śpiewaliśmy o „Szarych Szeregach”, więc widocznie dość było znane, ale myśmy tej nazwy w czasie wojny nigdy nie używali. Po prostu po wojnie już uogólniono [tę nazwę] na całe harcerstwo.

  • Przejdźmy do Powstania Warszawskiego. Czy pani w ogóle miała jakiś przydział? Gdzie on był, gdzie się pani miała zgłaszać?

Ja i moja siostra miałyśmy przydział do szpitala, który zorganizowało się w naszym domu – w internacie RGO, o którym wspominałam. Było to kilka połączonych mieszkań. Dzieci były na wakacjach, oprócz zupełnie malutkich chłopców, którzy byli skomasowani gdzieś w jednym pokoju, i tam stale mieszkały dwie siostry PCK, które to zorganizowały. […] Miałyśmy trzy sale szpitalne, jedną salę chirurgiczną, opatrunkową, i jeszcze jakieś pomieszczenia. W każdym razie to był szpitalik… Wiedziałyśmy już przedtem, że tam będziemy, już było jakieś zebranie organizacyjne. Oprócz nas, tych smarkatych, były też pielęgniarki PCK i było trzech lekarzy, tak że wtedy, na początku, to było bardzo dobrze wyposażone; i odpowiedni sprzęt – to wszystko było zgromadzone.

  • Całe wyposażenie było już, jak pani się tam zgłosiła? Jakaś żywność [była] zgromadzona?

Z żywnością to już było inaczej. Żywnością zajmowały się [sąsiadki]. To tak zabawnie było. Był szereg domów na ulicy Mickiewicza, dalej, w kierunku placu Inwalidów. Mówię o tym, co sama widziałam: że poszczególne klatki schodowe się organizowały i każdego dnia robiły na przykład kocioł zupy. Inni ludzie brali do siebie bieliznę do prania; nawet bandaże się prało. Tak że ludność cywilna, która wtedy jeszcze była w tych domach, brała udział w ten sposób [w działalności szpitala], bo my nie gotowałyśmy tam. Natomiast w tym samym domu ja miałam rodzinę i miałam zawsze tę odskocznię, ja i moja siostra.

  • Nie było kłopotów z dotarciem na miejsce zgrupowania. Jak pani zapamiętała 1 sierpnia, wybuch Powstania? Na Żoliborzu wybuchło wcześniej – czy pani o tym wiedziała?

Nie, tego nikt nie wiedział. Tego sam „Bór” Komorowski nie wiedział! Przecież dopiero w ostatniej chwili się zdecydowano. W południe podobno była syrena, ale, wie pani, syreny wtedy były nieraz i myśmy tego nie zauważyły. Natomiast jedna z koleżanek zobaczyła tramwaj pełen chłopaków, który nie zatrzymywał się nigdzie i z Żoliborza jechał do miasta. Ja akurat siedziałam w domku na rogu Śmiałej i Mickiewicza z koleżanką na balkonie, uczyłyśmy się robić zastrzyki (w poduszki oczywiście, nie w siebie) i zobaczyłyśmy biegnącą naszą kierowniczkę punktu. To była bardzo znana w okolicy siostra Wanda Karpowicz, siostra PCK, która, widząc nas na balkonie, zaczęła krzyczeć „Prędko, prędko! To już dzisiaj, to już dzisiaj!”. Myśmy wszystko rzuciły oczywiście i poleciały. Za chwilę zebrał się personel szpitala i o godzinie [chyba] wpół do trzeciej usłyszałyśmy strzały; już na Żoliborzu rozpoczęło się spontanicznie na Suzina Powstanie, wcześniej. Myśmy z okien widziały wiadukt i zobaczyłyśmy posiłki, które Niemcy ściągają, karetki i nawet jadący czołg.

  • To było przed siedemnastą?

Tak. Natomiast o godzinie zero, jak zaczęło się w mieście, to wszystko zaczęło wracać; i ten czołg wrócił, i Niemcy odmaszerowali. Natychmiast odcięli wiadukt, tak że ludzie, którzy byli w pracy, właśnie jak mówiłam, nie mogli wrócić; to było nieszczęście. Natomiast myśmy były na takiej ziemi niczyjej. Byłyśmy blisko dworca, Cytadeli, gdzie byli Niemcy, a pierwsze barykady nasze były tam, gdzie się zaczyna na Mickiewicza plac Inwalidów – tam była pierwsza barykada – i na Śmiałej, czyli byliśmy ziemią niczyją. Na początku miałyśmy rannych cywili, tych, którzy usiłowali jednak przejść wiadukt. Z okien naszego domu widzieliśmy leżących ludzi na wiadukcie. [Gdy się ściemniło] moja siostra z koleżanką wzięły nosze, podczołgały się, wyciągnęły dwóch panów niemalże dosłownie spod nóg Niemców i nasypem ściągnęły do nas. Obaj byli operowani, ale nie przeżyli tej operacji.
Następnego dnia zaczęto nam znosić chłopców ze Zgrupowania „Żaglowiec”, którzy brali udział w ataku na Cytadelę. Byli bardzo źle uzbrojeni, nie mieli żadnych szans. Początkowo po walce wzięła ich do siebie ludność z bloków oficerskich na Dymińskiej. Leżeli tam w piwnicach, gdzie otworzyły się na nich jakieś dymniki; oni byli wszyscy usmarowani sadzą i rano następnego dnia zaczęto ich przynosić do nas. Tak że nasz szpitalik się wypełnił tak, że na korytarzach ranni siedzieli w kolejce, czekając na opatrunek. Miałyśmy małą salę operacyjną, lekarze operowali cały czas, natychmiast było pełno. Mieliśmy też chłopców w bardzo ciężkim stanie, rannych w głowę. To były moje pierwsze takie straszne przeżycia z rannymi. Chłopcy byli nieprzytomni, niestety żaden z nich nie przeżył.
Natomiast zaglądali do nas Niemcy, patrole niemieckie, i nie pamiętam, czy drugiego, czy trzeciego dnia – chyba drugiego – chodzili po mieszkaniach i wzięli jako zakładników pięćdziesięciu starszych mężczyzn z naszego domu. Wśród nich byli krewni naszych dziewcząt, które tam pracowały. Wzięli ich do Cytadeli; był to szok dla całego domu. Ten dom jest zabudowany w meander, tak że tam było około dziewięciuset lokatorów, to był rzeczywiście bardzo duży dom. Nie wiedzieliśmy, co się z nimi stało. Mogli ich zaraz rozstrzelać, przecież nie było wiadomo zupełnie, więc myśmy przemyśliwali, jak się dowiedzieć, jak tam się dostać, ale nie było sposobu. Na ulicy Dymińskiej było główne wejście, gdzie stała oczywiście wacha niemiecka. Proszę sobie wyobrazić, że pomógł nam taki przypadek: ponieważ myśmy natychmiast na naszym punkcie wywiesiły wielką flagę Czerwonego Krzyża i miałyśmy wszędzie opaski, na czepkach czerwony krzyż…
  • Białe fartuchy miałyście?

Białe fartuchy mieliśmy, tak, żeby się nie dekonspirować. Przyszedł do nas patrol niemiecki i bardzo grzecznie poprosili, czy by jakieś siostry nie przyszły opatrzyć ich rannych Niemców w Cytadeli, bo oni nie mają służby sanitarnej. Moja siostra się natychmiast wyrwała – ona mówiła po niemiecku doskonale, pracowała jako tłumacz całą wojnę – z drugą koleżanką, której ojciec był zabrany. Poszły opatrzyć tych Niemców, przeprowadzono je przez tą wachę, przez bramę. No ale moja Teresa, bardzo odważna i wygadana, poprosiła, czy ona mogłaby się widzieć z komendantem. Zaprowadzono ją do komendanta, który okazał się kulturalnym Niemcem – to było przedziwne – i powiedział im taką rzecz: „Proszę pań, ja wam musze powiedzieć, że was nie broni znak Czerwonego Krzyża, ponieważ my mamy rozkaz strzelania do znaków Czerwonego Krzyża i my was widzimy, że przebiegacie przez aleję Wojska”. Tam nie było na początku przekopu, bo potem zrobiono przekop wąziutki, a aleja Wojska kończy się wzniesieniem, takim fortem, i oni stali na tym forcie. Mówi: „My widzimy, jak wy z flagą Czerwonego Krzyża przebiegacie przez aleję Wojska. My mamy obowiązek do was strzelać, pamiętajcie o tym!”. A one, oczywiście pokornie wysłuchawszy, jeszcze spytały, czy mogłyby przynosić żywność dla zakładników, którzy tutaj są z naszego domu. On się zgodził i od tej pory one codziennie we dwie – znaczy moja siostra i Ola Gosk – maszerowały w białych fartuchach z ogromnym kotłem zupy do Cytadeli. Tak że one znały już potem wszystkich tych żołnierzy, którzy pilnowali [zakładników], i wiedzieliśmy w ten sposób, że oni żyją.

  • A skąd ta zupa? Też od okolicznych mieszkańców?

To już przypuszczam, że nasz dom gotował, bo to byli panowie z naszego domu.

  • Czy pani też miała taką okoliczność, że opatrywała pani niemieckiego żołnierza?

Nie.

  • Nie było żadnych oporów, że jak Niemiec ranny…

Proszę pani, to sprawa późniejszego Powstania, kiedy mieliśmy jeńców Niemców; to później, to już mnie nie było w Warszawie. Ale po paru dniach zrobiło się niebezpiecznie, Niemcy coraz częściej do nas zaglądali, były ciągle ostrzały nie wiadomo skąd. Parę osób zostało rannych na podwórzu; trzeba było bardzo uważać, więc rozkazano nam ten nasz szpitalik przenieść w głąb Żoliborza. Zostawiwszy trochę cywili, myśmy przenosili naszych wszystkich chłopców, z tym że lżej rannych przyjęły okoliczne rodziny. Przez opłotki, przez ogródki i przez przecięte siatki przenosiliśmy w rejon placu Inwalidów lżej rannych chłopców, natomiast ciężko rannych trzeba było odtransportować do szpitala. Szpital żoliborski znajdował się najpierw u zmartwychwstanek na Krasińskiego, potem zmartwychwstanki przecież zbombardowano niemalże doszczętnie i przeniesiono [szpital] do I Kolonii; to jest tam, gdzie w tej chwili kino „Wisła”. Tam był szpital, już nie wiem gdzie, bo ja tam wtedy nie byłam, a na końcu – I Kolonia została zupełnie zbombardowana – przeniesiono na ulicę Krechowiecką naprzeciw teatru. Tam w blokach był cały ciąg piwnic mieszkalnych, tam ludzie mieszkali w suterynach. Tam się umieścił żoliborski szpital i tam był do końca, tam go Niemcy zdobyli.
Ale teraz wracając do nas, myśmy tych chłopaków przenosili, natomiast tragedia była z aleją Wojska, ponieważ był przekop, ale nie zmieściłyśmy się tam z noszami. Mogłyśmy przejść, ale nie mogłyśmy przenieść chłopców. Ustawiałyśmy się i pamiętam, jak ja szłam – ponieważ byłyśmy młodziutkie i nosiłyśmy we cztery – i miałyśmy strasznie ciężkie, wojskowe nosze. To nie to, co teraz. Same nosze były ciężkie, a co dopiero z takim chłopakiem nieruchomym! Pamiętam, jak szłyśmy przez aleję Wojska i najpierw przebiegł przed nami patrol, w którym szła moja siostra i wtedy zaczęto do nich strzelać.

  • Jednak strzelali.

Wtedy, pamiętam, ja pierwszy raz przeżyłam taki straszny, zwierzęcy strach, ponieważ tam, w tym patrolu, była moja siostra. No i potem myśmy musiały wybiec. Mimo że nas uczono, że z rannym się idzie nie w krok, żeby go nie kołysać, biegłyśmy pędem, oczywiście ze strachu, ale przebiegłyśmy. To był 17 sierpnia. Potem wracałyśmy, moja siostra już wróciła wcześniej. W dodatku ja chodziłam w czasie Powstania, proszę sobie wyobrazić, w mundurze harcerskim, ponieważ jak wojna wybuchła, byłam bardzo mała. To był mundur mojej siostry, już dorosły, i ja ubłagałam [ją], żeby mi pożyczyła, żebym mogła wreszcie mundur włożyć! Więc byłam szczęśliwa, że mam ten mundur. Miałyśmy opaski oczywiście na ramionach.

  • Ale opaski Czerwonego Krzyża czy akowskie?

Nie, nie, akowskie. Jak szłyśmy na Żoliborz, tośmy wkładały opaski AK, bo myśmy tam składały wizyty, owszem, tym przekopem. Więc wracałyśmy ulicą Śmiałą, która wychodzi wprost na wejście do naszego domu od Zajączka 7. Proszę sobie wyobrazić, że z któregoś domku, już blisko Zajączka, z okna ktoś na nas krzyknął rozpaczliwie: „Rzućcie nosze!”. Myśmy rzuciły te nosze, ludzie otworzyli drzwi i nas wciągnęli. Powiedzieli: „Wasz dom jest zajęty przez Niemców. Wpuszczają wszystkich, ale nikogo już nie wypuszczają”. Więc myśmy zdjęły opaski, włożyły do kieszeni, zostawiłyśmy nosze i postanowiłyśmy jednak wrócić, bo w naszym szpitaliku zostali cywilni ranni, niektórzy bardzo ciężko. Chłopców naszych już nie było, na szczęście. Poza tym ja na przykład zostawiłam tam rodzinę. Postanowiłam wrócić, wróciłyśmy i rzeczywiście oni nas wpuścili, stali przy bramie z automatami. Ci ludzie nam uratowali życie wtedy, bo gdybyśmy wyszły w tym umundurowaniu, toby do nas strzelili.

  • To pani miała okazję zdjąć swój mundur harcerski czy weszła pani w tym mundurku?

Wie pani, chyba w mundurku, bo ja go w ogóle nie zdejmowałam, ale szczegółów nie pamiętam już tak dokładnie. W każdym razie podwórze roiło się już od Niemców i niestety byli Ukraińcy. Nas chwyciły nasze matki i starsze kobiety, zaciągnęły nas natychmiast do piwnicy i zabarykadowały, ponieważ ci „ukraińcy” zaczęli natychmiast chodzić po mieszkaniach i szukać dziewcząt oczywiście. Mama, która znała ukraiński, mówi, że oni mówili: „A co to, same stare, a diewoczki gdzie?”.
Nasz punkt został z rannymi cywilami. Ja wieczorem przekradłam się do domu i moja siostra na to mi powiedziała do ucha: „Słuchaj, ja uciekam. Ja wieję. Chodź ze mną! Przejdziemy przez Cytadelę, przecież mnie cała wacha zna. Wszyscy mnie znają, przepuszczą mnie. Przejdziemy przez Cytadelę, przez Wisłostradę i będziemy za chwilę na Żoliborzu”. To był moment mojego największego wahania w życiu, który naprawdę zaważył na całej mojej przyszłości. Miałam straszną ochotę z nią pójść. Tam zostały przecież moje koleżanki i z mojej drużyny i w ogóle chciałam walczyć jeszcze, no i chciałam być z moją siostrą. Ale z drugiej strony w domu była moja mama i byli wujostwo, już znacznie starsi. Wuj był po operacji; miesiąc wcześniej miał operację resekcji żołądka, więc bardzo poważną, czyli ledwo w ogóle się poruszał. Więc pomyślałam sobie: „Boże, jak wszyscy młodzi… ”. Ich syn i wnuk był jeszcze, jak to się mówiło, w akcji.

  • Pani brat, tak?

Tak, mój brat był na Ochocie. Czyli jeszcze trzy osoby. Wie pani, co jest przedziwne? Że przez pierwszy okres Powstania nie używało się słowa „powstanie”. Pytaliśmy chłopców: „Czy pan z akcji?”. Pamiętam, że jak ktoś pierwszy raz użył słowa „powstanie”, to mnie jakoś tak to zabrzmiało przeszłością, powstaniem styczniowym i dopierośmy sobie uświadomiły rzeczywiście, że to jest powstanie. Jednym słowem, ja postanowiłam zostać z cywilami, z rozdartym sercem, ale uważałam, że to jest mój obowiązek. Po prostu moje życie by się zupełnie inaczej potoczyło; tak jak [moich koleżanek], które potem wywieziono do obozów, w które trafiły i po całym świecie się rozproszyły, czy moja siostra. Ale uznałam to za swój obowiązek.
Następnego dnia Niemcy zgromadzili wszystkich, całej ludności kazali zejść na podwórze i powiedzieli, że za trzy godziny wszyscy wychodzą z domu, wszyscy wymaszerowują. Nie wiedzieliśmy gdzie; czy do obozu, czy nas w ogóle zaraz rozstrzelają. Mieliśmy trzy godziny czasu na spakowanie się. Był to taki nastrój, że nikt z nas nie miał nastawienia na ratowanie rzeczy ważnych. Nawet nam to do głowy nie przyszło, za co niesłychanie potem odpokutowaliśmy. Na przykład wszelkie rodzinne materialne, cenne rzeczy, jak klejnoty, to się wszystko sprzedało, jak mój ojciec siedział, ale jakieś resztki zostały. Do głowy nam nie przyszło, wziąć to do kieszeni. Tak samo jeśli chodzi o ubranie. Był straszny upał, trudno było w ogóle włożyć coś ciepłego na siebie. Potem strasznie za to odpokutowaliśmy wszyscy, bośmy nie mieli ciepłych rzeczy, a przecież trzeba było na siebie włożyć, no nie wiem, parę kompletów bielizny, cokolwiek. Pamiętam, że mama w ostatniej chwili podała mi jesionkę, żebym wzięła na ramię, i potem w niej chodziłam całą zimę oczywiście.

  • Czy brało się jakieś jedzenie?

Mieliśmy już bardzo niewiele jedzenia, ale przede wszystkim jedzenie. Ale mogliśmy wziąć po jednym plecaku, zwłaszcza że ja z mamą prowadziłyśmy tego nieszczęsnego wuja. Bałyśmy się go zostawić w tym szpitaliku, bo mówiono, że można zostawić z cywilami. Ale myśmy się bały, że ich wszystkich rozstrzelają.

  • Czy pani pamięta jakieś nazwiska tych lekarzy czy sióstr, które pracowały razem z panią w szpitalu?

Poza panią Wandą Karpowicz, która tam mieszkała całą wojnę i była kierowniczką, to nie. Wiem, że było trzech lekarzy. Była taka bardzo ofiarna lekarka, która była w zaawansowanej ciąży, wszyscyśmy ją podziwiali; poza tym były dwie siostry PCK i dziewczęta z harcerstwa.

  • Z pani zastępu, tak?

Nie, nie z mojego zastępu. Mój zastęp się rozproszył, bo każda miała przydział jak najbliżej domu. Ale przychodziły na przykład do nas z naszego domu harcerki takie malutkie, jedenasto-, dwunastoletnie. Myśmy oczywiście mówiły, że nie wolno im tutaj pracować, a one [chciały robić] cokolwiek. Myśmy im kazały, za przeproszeniem, nocniki szorować. W nocy przychodziły na dyżur, siedziały i kręciły takie waciki, bo wtedy nie było takich środków opatrunkowych, tylko do rany takie waciki się wkładało. One całą noc siedziały, żeby cokolwiek robić, żeby być pożyteczne. Miałam ogromne szczęście, bo prowadzono nas ulicą Krajewskiego, potem do Dworca Gdańskiego; pod dworcem ktoś zostawił rower, rzucił – nie wiem, czy mu Niemcy kazali – i ja tego nieszczęsnego wuja wsadziłam na rower i z mamą ten rower prowadziłam. Inaczej on by nie doszedł.

  • Dokąd szliście?

W straszliwy upał szliśmy do kościoła na Woli, gdzie był nocleg, bo wyszliśmy o trzeciej po południu. Tam rozdzielono mężczyzn; wuja też zabrano. Nocowaliśmy w kościele na podłodze. Następnego dnia już nie wiem jak, ale ciocia wuja odnalazła i odnalazła nawet przyzwoitego Niemca lekarza, który go opatrzył. Bywają i tacy. Potem poszliśmy dalej tą samą kolumną. A znaleźli się wszyscy panowie, którzy byli w Cytadeli! Wypuszczono ich, tak, razem z nami wyszli. Poszliśmy na Dworzec Zachodni, gdzie wsadzono nas do normalnego pociągu EKD – to się dawniej EKD nazywało – i dowieziono nas do Pruszkowa. Tam nas wszystkich wysadzono i poszliśmy znów w kolumnie do tego słynnego obozu. Ale już ludność miejscowa była zorganizowana i stali z dwóch stron i podawali nam chleb czy coś do picia. Pamiętam, że ja naiwnie spytałam, czy my jesteśmy pierwszą grupą, która tu idzie, a oni mówili: „Od pierwszego dnia Powstania tu co dzień idą, idą warszawiacy”.

  • Jaka to była data, pani pamięta?

18 sierpnia.

  • Czyli jeszcze przed zdobywaniem toru i próbą połączenia.

Tak, tuż przed tą bitwą. […] W każdym razie miałyśmy z mamą i z wujostwem bardzo duże szczęście, bo zapisywano, kto potrzebuje lekarza. Myśmy się zapisali na wszelki wypadek i trafiliśmy na ogromną izbę chorych, gdzie siedziała przy stole komisja lekarska, Niemcy. Mieli białe fartuchy włożone na mundury, to byli lekarze. Przy jednym z tych Niemców jako tłumaczka siedziała siostra urszulanka, a moja rodzina się z tymi urszulankami przyjaźniła. Moja siostra przed wojną jako studentka mieszkała w ich internacie na Powiślu. Tam, gdzie w tej chwili mają dom na Wiślanej, był internat studentek i mama znała nawet ich założycielkę, obecnie świętą Urszulę Ledóchowską; mama z nią rozmawiała i ją znała. Mama cichutko się dostała do tej siostry, powiedziała, jaka jest sytuacja, i ona powiedziała każdemu z nas, jaką ma powiedzieć chorobę, jak przyjdzie jego kolejka. Wujostwo i mama byli już niemłodzi, ale ja i jeszcze było nas takich kilka… Ona powiedziała: „To ty powiesz, że masz gruźlicę, ty że tam tego…” – i tak dalej. W każdym razie jak doszliśmy w kolejce do tych Niemców, mną się [jeden] bardzo zainteresował i mówi, że właściwie mogę pracować, ale ta siostra coś tam szwargotała, że nas zna i tak dalej. Puścili nas i tak samo wujostwa.

  • Puścili – gdzie? Można było wyjść z obozu?

Tak. Zamknęła się za nami brama obozu, znaleźliśmy się w szczerym polu i doszliśmy piechotą do Milanówka. Tam już jakoś nam się udało potem dotrzeć na wieś do majątku mojego wuja. […] Natomiast moja siostra przeszła z cała łatwością Cytadelę i znalazła się na placu Wilsona; w aptece był punkt dowodzenia sanitarnego. Tak że już była sanitariuszką do samego końca. Brała udział w bitwie o tory, tych dwóch bitwach, przeszła ze szpitalami wszystkie etapy, w końcu była na Krechowieckiej w szpitalu w sali pooperacyjnej i brała udział w operacjach. Z tym że mówi, że leżał tam słynny ksiądz Trószyński, kapelan AK żoliborskiego, który był proboszczem kościoła „na górce”, na Marymoncie. Leżał tam ranny i on leżąc w łóżku, odprawiał mszę świętą! Tak że nastrój był bardzo religijny; oni się razem modlili. Niemcy zaczęli zdobywać Żoliborz od strony Bielan. Zdobyli szkołę pożarniczą i wtedy właściwie los szpitala był już przesądzony, ale już nie było gdzie uciekać. I tu moja siostra bardzo dzielnie się zachowała, bo w momencie kiedy już było wiadomo, że Niemcy atakują, usłyszała szwargot niemiecki, usłyszała ich mowę, było ciemno, chwyciła lampę – była w białym fartuchu i w czepku – i podskoczyła do schodów. Niemcy byli na górze, już zdążyli zastrzelić parę osób. Zaczęła po niemiecku krzyczeć: „Tutaj nie ma wojska! Tu są sami ranni! Tu są sami ranni!”. Niemiec stanął i powiedział: „Szczęście, że pani to zawołała, bo w tej chwili chciałem odbezpieczyć granat”. A w tym szpitalu byli także żołnierze niemieccy.
  • Nie wiedziałyście wtedy panie, że oni mają rozkaz strzelania do Czerwonego Krzyża, bo zdawało wam się, że to jest taki parasol ochronny?

No nie, to już wtedy w Cytadeli mojej siostrze powiedziano. Zresztą bardzo się zmieniło. Proszę pamiętać, na początku września Niemcy uznali Powstańców za kombatantów i już nie byliśmy Banditen, dlatego że mieliśmy tak dużo jeńców niemieckich. To podawało radio i „Biuletyn Informacyjny”; wszyscy wiedzieliśmy, że oni w zasadzie nie mają już prawa strzelać do rannych.

  • Ale zdarzały się jednak ciągłe pacyfikacje szpitali.

Oczywiście. Ale na przykład masakra Starego Miasta jeszcze była przed tym. Szpital, który mieścił się tu, w obecnym Archiwum, gdzie oni zastrzelili masę rannych – to było jeszcze przed tym. Tak że bardzo było ważne to uznanie Polaków za kombatantów. Ale to wszystko, co pani w tej chwili mówię, znam z listu mojej siostry, który do mnie napisała po kapitulacji. Ponieważ Niemcy po kapitulacji – 30 września była kapitulacja Żoliborza – natychmiast wyprowadzili całą ludność – tak jak nas, brutalnie. Żołnierzy AK wyszło z Żoliborza tysiąc pięćset osób. Nie wiem, czy w tym są kobiety, bo podają źródła (ja tu mam wszelkie książki) chyba osobno, ale paręset kobiet i dziewcząt wyszło, w tym właśnie bardzo dużo moich koleżanek; wyszło z armią, bo wiele się roztopiło po prostu wśród cywili, tak jak ja. Moja siostra została z rannymi jeszcze bardzo długo. Wyszła w październiku, koło 15 października, bo rzeczywiście Niemcy rannych samochodami wywozili do szpitala w Tworkach i ona po prostu uciekła po drodze.

  • Proszę powiedzieć jeszcze, czy w czasie Powstania zetknęła się pani z innymi nacjami niż Polacy i Niemcy?

I Ukraińcy, jak pani mówiłam. Ale skąd tam miały być inne nacje?

  • Był na przykład jakiś oddział słowacki…

O słowackim nigdy nie słyszałam, natomiast o Łotyszach mówiło się jak najgorzej.

  • Ale słowacki walczył po stronie Powstania.

To o tym nie słyszałam. Natomiast to już znam z opowiadań. Jak wiadomo, AK pierwszego dnia Powstania wycofało się do Kampinosu. Tam […] spotkali Węgrów i bardzo tragiczny był ich powrót. Były bardzo duże walki, i na Bielanach, i bardzo dużo osób wtedy zginęło; moje koleżanki w tym między innymi były. Ale Węgrzy ich przepuszczali. Węgrzy po prostu przepuszczali AK, żeby przeszło.

  • Czy będąc w punkcie, wiedzieliście, że „Żywiciel” wycofał się do Kampinosu?

A oczywiście, wiedzieliśmy natychmiast. Wpadliśmy w rozpacz, co się dzieje. Ale to trwało dwa dni, po dwóch dniach oni wrócili. Myśmy przecież przez aleję Wojska jednak przechodziły, jeszcze nawet jak nie było przekopu, więc zobaczyły tam koleżanki, że są flagi polskie na placu Wilsona, że Żoliborz jest polski. Bo Niemcy się z Żoliborza wycofali, ale go otoczyli. Byli na Dworcu Gdańskim, byli na Powązkach, byli na Bielanach, przecież [dzisiejszy] AWF to był ich punkt i od strony Wisły mieli baterię. Żoliborz był całkowicie [otoczony]. Tylko że Niemcy zdobywali Warszawę dzielnicami. Najpierw była Wola ze straszną masakrą, potem Stare Miasto no i na nas przyszła kolej później, na Żoliborz.

  • Jak się do was dostawały informacje?

To jest bardzo dziwne. Na przykład o tragedii Woli w jaki sposób się dowiedziałam? Proszę sobie wyobrazić, któregoś dnia jak wracałam z naszego szpitalika po prostu do domu… Mieszkanie wujostwa było od strony torów. Normalnie oni wszyscy starzy siedzieli stłoczeni w przedpokoju, bo się zdawało, że to jest najbezpieczniejsze miejsce, bo okna powylatywały. I proszę sobie wyobrazić, że zastałam w wielkim [pokoju] stołowym wujostwa siedzących dwóch grubych oficerów niemieckich, wujostwa siedzących z nimi i moją mamę, wszystkich mówiących po niemiecku – bo oni mówili wszyscy po niemiecku – z jedzeniem jakimś na stole. Ja w to wparowałam. Okazuje się, że oni przyszli do dozorcy i kazali się zaprowadzić do kogoś tutaj takiego odpowiedzialnego, a on, ponieważ wujostwo byli bardzo znani – bo oni byli działaczami religijnymi, wuj był adwokatem – ich przyprowadził tu. Wujostwo, żeby nie było draki, to ich od razu ugościli, bo to był jedyny sposób na Niemców. Ja usiadłam z nimi, bo nie mogłam się wycofać i pamiętam, jak oni opowiadali, że oni przeszli przez Wolę i mówili, nie orientując się zupełnie, że my jesteśmy po stronie Powstańców. Mówili: „Banditen! Wszędzie byli Banditen! I to dziewczyny siedziały w oknach i do nas strzelali! Myśmy musieli podpalać wszystkie domy!”. Myśmy się w ten sposób dowiedzieli o tragedii na Woli.

  • Czy zetknęła się pani podczas Powstania z jakimiś gazetkami powstańczymi?

Tak, chociaż nie wiem gdzie, tylko ludzie sobie mówili, że w „Biuletynie” pisano to i to. Między innymi była tam wiadomość, że był atak AK na ulicy Rakowieckiej na tak zwane Stauferkaserne, to były koszary SS, a tam miał przydział mój brat, mój bliźni brat zresztą. Tak że ja byłam przekonana, że on zginął.

  • Czy uczestniczyła pani w jakichś religijnych uroczystościach, zgromadzeniach czy mszach?

Tak, proszę pani, to jest jedno z największych moich przeżyć powstaniowych. Było wielkie święto 15 sierpnia; było święto Wniebowstąpienia, ale równocześnie było to święto Żołnierza Polskiego i święto Pułku „Dzieci Warszawa”, tak że wtedy w paru punktach Żoliborza odbywały się msze polowe. Ja przekradałam się właśnie przez ten przekop na ulicę Czarnieckiego, bo to było najbliżej. Tam była szkoła „Rodziny Wojskowej”, w czasie wojny opanowana przez instruktorki harcerskie, tak że to był taki punkt, gdzie myśmy miały i zbiórki często, i sprawności tam się dostawało, w każdym razie to była taka nasza szkoła. Oczywiście w czasie Powstania był to szpital i w wielkim holu na dole urządzono kaplicę. W tle były sztandary polskie i my wszyscy ustawiliśmy się: z jednej strony chłopcy, osobno sanitariuszki, osobno łączniczki i była msza. To było jedno z największych wrażeń, jakie przeżyłam, bo dla mnie był to jeszcze okres entuzjazmu; jeszcze nie rozumieliśmy, że Powstanie nie ma szans. Tutaj jak raptem mogliśmy śpiewać pieśni patriotyczne pełnym głosem, to było takie wrażenie, że wszyscy płakali, naprawdę. Ksiądz odprawiał mszę, powszechna była komunia, bo to udzielano przecież absolucji, i potem na końcu jak zaśpiewaliśmy „Boże coś Polskę”, tośmy ryczeli wszyscy. Ale byliśmy tak szczęśliwi, że to jest Polska! Zwłaszcza że Żoliborz cały był wtedy polski, wtedy przecież usytuowały się także od razu władze cywilne, wszystko było zorganizowane. Nie wiem, czy pani zna te książki o Żoliborzu. Tak że to był kawałek polski, póki nas nie zaczęli zdobywać Niemcy. No ale był to już taki ostatni moment – był 15 sierpnia, a 20 sierpnia była ta słynna bitwa.

  • Czy zetknęła się pani z tymi harcerzami, którzy roznosili listy?

Nie, na Żoliborzu nie. W ogóle o tym nie słyszałam; dopiero później się dowiedziałam.

  • Dawała nam pani przykłady pozytywne niemieckiego działania. Czy widziała pani też jakieś zachowania bestialskie?

Wie pani, wtedy jeszcze nie. Natomiast jeszcze jeśli chodzi o pozytywne działanie, nas wyprowadzała zawodowa armia niemiecka i to byli zupełnie inni ludzie niż żandarmi, z którymi myśmy całą okupację mieli do czynienia, którzy byli dla nas niesłychanie brutalni. Ja, wioząc wuja na rowerze, byłam tak strasznie zmęczona – i był potworny upał – że… Obok szedł Niemiec, który pilnował naszej kolumny (oni co parę kroków szli) i ja tego Niemca, ponieważ znałam niemiecki, prosiłam: „Czy możemy stanąć na chwilę? Czy może nam pan dać odpoczynek?”. On, pamiętam, odpowiadał: Leider, nur zehn Minuten. (Przepraszam, ale tylko dziesięć minut). Ja byłam tak zmęczona, że zdejmowałam wuja i razem kładliśmy się na ulicy po prostu, żeby troszeczkę odetchnąć. To się powtórzyło parę razy i wtedy sobie pomyślałam: „I Niemcy są ludzie”. To jest taki cytat z „Konrada Wallenroda”, kiedy on już kończy całą walkę, mówi, że nie chce więcej walczyć, że i Niemcy są ludzie. Pomyślałam sobie: „Są inni Niemcy”. I wie pani, że w wielu relacjach ludzi, cywilów, których wyprowadzała armia z Warszawy, to się powtarza? Że to była zwykła armia frontowa. Dobrze, że nie trafiłam na jakiegoś Dirlewangera czy innych „ukraińców”, tylko właśnie na takich Niemców. Natomiast jeśli chodzi o zachowania bestialskie, to jeszcze wtedy nie, dopóki ja byłam. Ale ja byłam na skraju Żoliborza i krótko, to moja relacja jest niepełna oczywiście.

  • Jak wyglądało życie codzienne? Miała pani tam na Żoliborzu jakieś problemy z myciem, z wodą, z jedzeniem? Jak wyglądały takie sprawy?

Wie pani, wtedy jeszcze ludzie mieli trochę jedzenia. Ale na przykład pamiętam, że kiedyś w niedzielę nie wiem kto, ale poproszono Niemców o zawieszenie broni, dwie godziny, żeby ludzie mogli wykopać jarzyny, ponieważ cały ten lasek – mówiło się „małpi gaj” – był w czasie wojny zamieniony oczywiście na ogrodnictwo. Myśmy wszyscy tam sadzili, tam były pomidory, ogórki, różne rzeczy, więc żeby nam pozwolili to wykopać. Niemcy się zgodzili i dokładnie dwie godziny nie strzelali; po dwóch godzinach znów zaczęli. Więc to też uprzejmość z ich strony.

  • Czyli nie zapamiętała pani jakichś drastycznych momentów głodu czy u wody?

Nie, woda jeszcze była, kiedy byłam.

  • A zaopatrzenie szpitala, jak mijały poszczególne dni?

Zaopatrzeniem zajmowały się, jak pani mówiłam, poszczególne klatki schodowe, gotowały dla…

  • A leki, środki opatrunkowe?

Pamiętam, że nosiłyśmy brudne bandaże i takie rzeczy do prania na Śmiałą, oddawałyśmy ludziom i oni nam przynosili czyste. Ale przypuszczam, że jeszcze wtedy leki były.

  • Do momentu pani wyjścia z Żoliborza nie zanotowała pani żadnych niechętnych Powstaniu uwag ze strony ludności cywilnej?

Proszę pani, wtedy jeszcze nie. Wiem, że to w wielu dzielnicach, między innymi na Starym Mieście, miało miejsce, ale wie pani – po tym, co przeżyli, siedząc dwa miesiące w piwnicach, to… Jak byłam już dorosła, to sobie myślałam: „Boże, gdybym ja tak z dziećmi musiała siedzieć w piwnicy!”. Na przykład przyjaciółka mojej siostry siedziała w forcie Sokolnickim na Żoliborzu. Wie pani, w parku jest fort Sokolnicki, który też częściowo był zamieniony na szpital, a ludzie byli kilka pięter niżej, to były piwnice. Ona z dzieckiem jednym czteroletnim i drugim chyba miesięcznym tam przetrwała Powstanie. Moja siostra ją tam odwiedzała. Mówiła, że to było straszne; oni się tam po prostu dusili. Ona żeby to maleńkie dziecko uratować, chodziła gdzieś po mleko kozie, bo gdzieś była koza. Więc głód był straszny, ale to wszystko było po tym.

  • Pani od końca sierpnia była już w Milanówku. Czy dochodziły informacje, co się dzieje w Warszawie?

Wie pani, to był dla mnie szok. Jak w Milanówku pierwszego dnia zobaczyłam ładnie ubrane towarzystwo, które z rakietami idzie grać w tenisa, to po prostu płakałam. No nie wiem, trudno się dziwić młodzieży, ale… Oczywiście, oni też cierpieli; przede wszystkim runęli na nich warszawiacy. Tam podobno było wtedy osiem tysięcy warszawiaków, w małym Milanówku. Poza tym były łapanki, ale łapali warszawiaków przede wszystkim. Myśmy się oparły znów o siostry urszulanki, które miały w mieście ogromną werandę, gdzie gromadziły dzieci, które się pogubiły – małe dzieci. Ale część oddali też właśnie takim jak my uciekinierom. Ja będąc w obozie w Pruszkowie niestety napiłam się tam wody z kranu i w Milanówku bardzo zachorowałam. Dostałam colitis; miałam czterdzieści stopni gorączki, zapalenie jelit. Tak że jak była łapanka i Niemcy tam weszli, mama, która siedziała przy mnie, powiedziała, że ja mam taką gorączkę i oni natychmiast wyszli. Natomiast miałam znajomych, których wyłapali stamtąd po prostu i ich zawieźli na roboty do Niemiec.

  • Czy wiedziała pani, co się dzieje w Warszawie, co dalej z Powstaniem?

Pewne rzeczy wiedzieliśmy. Przede wszystkim „Biuletyn” czy jakieś inne gazetki […] ludzie tam mieli. Pamiętam, że siostry nas karmiły i udzielały informacji; mówiły, co podał „Biuletyn”. Między innymi wtedy przyszła ta wiadomość o uznaniu za kombatantów. To była ogromna ulga dla nas. Jednak te gazetki tam kursowały, bo ludzie wiedzieli. Wiedzieli, co się dzieje w poszczególnych dzielnicach, bo „Biuletyn Informacyjny” podawał dokładnie. Oczywiście nie wyłapaliśmy radiostacji powstańczych, nie, bo nikt nie miał tam radia, ale wiadomości jakieś przeciekały.
  • Czy widać było dymy, łunę?

Tak, widać było.

  • A co wtedy ludzie mówili na temat tego, że Rosjanie stoją po drugiej stronie? Oczekiwaliście, że wejdą?

Byliśmy przekonani, że wejdą! Wiadomo było, że my sami Niemców nie pokonamy i byliśmy pewni, że oni tutaj będą za chwilę. Przecież wie pani, jaka była polityczna przyczyna: chodziło o to, żeby jak ruscy wejdą, jak pokonamy tych Niemców – bośmy byli przekonani, że pokonamy – żeby to już były władze polskie. Przecież o to chodziło. Tylko […] w moim wieku myśmy się nie bardzo orientowali w tych sprawach, myśmy żyli entuzjazmem. Natomiast moja siostra, która była jednak znacznie starsza, już przed wojną studiowała, to mówi, że z chwilą, kiedy przestaliśmy słyszeć armaty na Grochowie, oni między sobą mówili już: „Wydali nas na rzeź”. Jakoś do mnie to jeszcze wtedy nie docierało. Nie wiem, czy dalsze moje losy panią interesują?

  • Tak, tak pokrótce. Kiedy pani wróciła do Warszawy i co się z panią działo?

Tam w Milanówku – nie wiem, w jaki sposób – siostry zorganizowały ciężarówkę, która jechała chyba do Częstochowy, a moi wujostwo mieli córkę w Częstochowie. Tak że udało się wujostwa tam wsadzić i my z mamą także [pojechałyśmy], bo myśmy miały wuja, który miał majątek pod Piotrkowem. W ten sposób wydostałyśmy się w Milanówka. Wuj już u tej córki normalnie umarł po pół roku, a myśmy tam tylko, proszę sobie wyobrazić… Tam majątek był nieduży, tylko był bardzo duży dwór, bo tak zwana resztówka, ale zgromadziło nas się czterdzieści osób z rodziny. […] Jak upadały poszczególne dzielnice, to do tych wujostwa ludzie się udawali. Ale tam mieliśmy „Biuletyn”. Pamiętam, że przy świeczce, bo tam nie było elektryczności, jedna osoba czytała i tam były dokładne opisy, w której dzielnicy co się dzieje.

  • Kiedy pani dotarła do tego majątku?

Wie pani, nie pamiętam dokładnie daty, ale pamiętam, że stojąc na tarasie, widziałam przelot armady amerykańskiej.

  • To było 18 września.

18 września. Chyba 10 września dotarłyśmy do tego majątku. Ale pamiętam nasz entuzjazm, że [lecą] na pomoc Warszawie. Wszyscyśmy kiwali, krzyczeliśmy, a to naprawdę niekończąca się armada samolotów, która leciała w stronę Warszawy. […] Potem zrobiło się bardzo niebezpiecznie w zimie, ponieważ napadały na nas bandy leśne. Nie było wiadomo, czy to są partyzanci, czy jakaś hołota, bandyci. W każdym razie okradali całkowicie dom, gdzie i tak było głodno, i zaczęły się gwałty.

  • Ci z lasu, tak?

Ci z lasu. Moja siostra była w Krakowie, a w Krakowie było pół Śląska w ogóle – ci, którzy nie chcieli folkslisty przyjąć – [i] nasze koleżanki ze szkoły, z drużyny, tak że moja siostra tam miała oparcie. W pewnym momencie przyjechała i mnie stamtąd zabrała. Chodziła poczta, proszę sobie wyobrazić, tylko był warunek, że można pisać wyłącznie kartki – nie listy, tylko kartki. Ja na przykład w ten sposób pozbierałam moje różne koleżanki z klasy. Dowiedziałam się, że jedna zdaje maturę w Krakowie, jedna gdzieś tam w górach się [znajduje]; w ten sposób się komunikowaliśmy, tymi karteczkami. Moja siostra nawiązała kontakt, ponieważ byliśmy zaprzyjaźnieni, z klasztorem ojców dominikanów na Służewie, a Służew był już poza tą granicą, gdzie nie wolno wchodzić do Warszawy. Nie wiem, czy pani pamięta, gdzie był dawniej Dworzec Południowy; to jest tam, gdzie metro Wilanowska mniej więcej. Tam były pierwsze szlabany, a dalej już ludzie mieszkali. Tam stał ogromny, samotny, niemalże w polu, klasztor dominikanów, gdzie Niemcy rezydowali, ale ojcom zostawili kaplicę na parterze i pierwsze piętro. Oczywiście ojcowie przyjęli masę uciekinierów, ale moja siostra porozumiała się [z przeorem], był [to] nasz wielki przyjaciel, ojciec Bernard Przybylski, i dla nas się znalazła malutka cela. Po strasznej przygodzie, bo pociągi jechały [wiele godzin] już nie pamiętam, gdzie myśmy wysiadły, gdzieś pod Warszawą. W każdym razie musiałyśmy iść piechotą…

  • Kiedy to było?

Proszę pani, myśmy tam dotarły na Trzech Króli, 6 stycznia.

  • Czyli jeszcze przed wyzwalaniem Warszawy.

Tak. Tereny, gdzie w tej chwili jest zbudowany Ursynów, były zupełnie puste; to były ugory. Myśmy z największym wysiłkiem tam się doczłapały, pamiętam, że na Trzech Króli. Tam przeżyłyśmy tak zwane wyzwolenie. Był to 17 [stycznia], jak wiadomo. Niemcy uciekli poprzedniej nocy; zostawili ten klasztor i uciekli. Zdążyli wysadzić tej nocy wieżę lotniczą na Okęciu, a myśmy ze Służewa patrzyli na palącą się Warszawę. To przecież tuż, Puławska spalona. Raptem zobaczyłyśmy przez otwartą bramę, że jadą czołgi, ale żołnierze nie są w czołgach, tylko stoją, oblepiają czołg wkoło. Krzyczą i kiwają do nas; mają inne mundury. Wtedy wiedzieliśmy, że to jest armia Berlinga.
Oczywiście chciałyśmy koniecznie pójść na Żoliborz zobaczyć, co się dzieje z naszym domem, ale był tak straszny mróz, że nasz przyjaciel ojciec Bernard Przybylski, który nam tam matkował, powiedział, że musimy przeczekać. To takie trzydziestostopniowe mrozy. Trzeciego lub czwartego dnia wyzwolenia wybrałyśmy się i było to tragiczne przejście. Puławską szło się wydeptaną w śniegu ścieżką. Szedł tłum ludzi, zresztą ten tłum ludzi szedł już pierwszego dnia po południu po wyzwoleniu. Byli to i szabrownicy, i mieszkańcy. Myśmy tą ścieżką przeszły Puławską, Marszałkowską, Królewską – wszystko wypalone. Marszałkowska wypalona całkowicie; stojące domy, ale wypalone. Na placu Piłsudskiego wysadzony pałac Saski i pałac Brühla. To się poznawało po tym, że taki dom wyglądał jakby przyciśnięto dach do ziemi – tak wyglądały domy wysadzone, dosłownie dach leżał na ziemi. Wyszłyśmy Królewską na Krakowskie Przedmieście i tutaj cud: stały wizytki. Kościół wizytek tak jak zawsze, nieruszony, stał. Natomiast w prawo kościół Świętego Krzyża był strasznie zburzony, Chrystus zrzucony.

  • Pani widziała to wtedy?

Widziałam, to wszystko widziałam. Potem skierowałyśmy się Krakowskim Przedmieściem w naszą stronę. Kościół karmelitów stał nieruszony. Dalej kościół Świętej Anny – stoi. Z tym że potem się okazało, że runęło sklepienie, ale to dopiero potem. W każdym razie wśród powodzi gruzów te trzy stojące kościoły to było niesłychane wrażenie. Dalej Zamek – wysadzony, dach przy ziemi. Kolumna Zygmunta rozbita i król, który leży nam dosłownie pod nogami, potrzaskany. Pamiętam, że sobie wtedy pomyślałam, że to taki niesympatyczny król, niemniej to mu się nie należało, co go spotkało. Dalej skierowałyśmy się Miodową. Zaczęłyśmy się strasznie bać, co zobaczymy. Wyszłyśmy na wiadukt, a tam leży masę trupów ludzi i koni przysypanych śniegiem, bo to wszystko było w śniegu.
Wiedziałyśmy, że jak pokonamy pierwszą pochyłość wiaduktu, to zobaczymy nasz dom. I rzeczywiście, nasz dom stał, tylko właśnie nasz róg był zwalony, tam gdzie było nasze mieszkanie; z tym że zatrzymała się bomba na dachu na poziomie pierwszego piętra, tak że nasze mieszkanie ocalało. Weszłyśmy tam; mieszkanie było puściutkie. Puściutkie, zupełnie nic nie było! A już wiedziałam od Teresy, że na Żoliborzu Niemcy podstawiali ciężarówki i wywozili wszystko: i z piwnic, i lepsze meble, wszystko, tak że byłam pewna, że to zrobili Niemcy. Ale my z nadzieją otwieramy szafy ścienne: może jakaś sukienka się uratowała! Przecież myśmy zupełnie nic nie miały. Nic nie było, puściutkie, ale o jednej rzeczy zapomnieli: o obrazach. Myśmy zdjęły trochę obrazów z salonu cioci i jakieś fotografie rodzinne wiszące na ścianie. Znalazłyśmy saneczki mojego brata, władowałyśmy to na saneczki, przywiozłyśmy i oddałyśmy właścicielom. Ale przede wszystkim były rzeczy bardzo dziwne. Na przykład meble z cioci salonu stały w śniegu na podwórzu, ustawione w półkole. To znaczy Niemcy po wyprowadzeniu nas sobie na nich siedzieli po prostu, bo to przecież były upały. Te meble salonowe w śniegu to był dziwny obraz, a drugi – stał stary samochód mojego ojca, który nie był przecież w Warszawie, bo ojciec go sprzedał w czasie wojny. Zupełnie nie wiemy, jakim sposobem… Oczywiście były zdjęte opony, po prostu był to szkielet, ale był to na pewno ten samochód. No i teraz co robić? Był straszny mróz, byłyśmy zmęczone, w dodatku wszędzie szwendali się żołnierze z armii Berlinga. W pokoju narożnym naszego domu zrobili sobie strzelnicę; nie wiem właściwie po co […]. Miałyśmy straszną ochotę zostać, ale jak? Taki mróz, dwie dziewczyny bez pieniędzy, bez niczego. Tutaj ci żołnierze się szwendali, nikogo nie ma, nikt ze znajomych jeszcze nie wrócił, dom jest pusty. Ojciec Bernard Przybylski powiedział: „W ogóle wykluczone! Wracamy”. I wróciliśmy.
Wracaliśmy już o zmroku i znowu w drugą stronę szedł ten tłum, nie wiem, czy warszawiaków, czy szabrowników. Proszę sobie wyobrazić, ktoś podszedł do ojca Bernarda i dał mu przepiękną złotą monstrancję, kutą w wielkie słońce. On trzymał na czarnym płaszczu tę monstrancję, ludzie klękali w śniegu i mówili: „Pan Jezus, Pan Jezus”. No Pana Jezusa tam nie było. W ten sposób dotarłyśmy z powrotem na Służew.
Potem nie wiedziałyśmy, co robić. Wie pani, nie ma gdzie się zatrzymać, zima straszna. Przyjechała nasza mama, która ze Skierniewic przyszła piechotą, i postanowiłyśmy wracać na Śląsk, bo to jedyne miejsce, gdzie mogło coś ocaleć przede wszystkim i byli znajomi, była rodzina. Tak że dojechałyśmy furką gdzieś do miejsca, skąd jechały pociągi – nie wiem, czy to były Skierniewice, w każdym razie daleko od Warszawy – i całą dobę jechałyśmy. Z nami w przedziale jechały dwie siostry nazaretanki, z którymi mama sobie rozmawiała. Jak dojechaliśmy do Częstochowy – pociąg dalej nie jechał – mama mi powiedziała: „Ty możesz zostać z Częstochowie”. Bo ja marzyłam o jednym: żeby zdać maturę. Przez cały okres pobytu u wujostwa [na wsi] myśmy stworzyli szkołę, bo było dużo młodzieży i dużo starszych [naukowców], tak że się bardzo intensywnie uczyłam cała tę zimę, więc marzyłam tylko, żeby zdać maturę. Te siostry powiedziały mi: „To my ciebie weźmiemy i ty u nas zdasz maturę”. W ten sposób zostałam w Częstochowie, zdałam maturę w czerwcu i zupełnie przypadkowo w tej Częstochowie właśnie maturę zdawałam, a mama z moją siostrą wróciły do Katowic i tam rzeczywiście zaczęła wracać dawna inteligencja. A ponieważ wszyscy wiedzieli, jaka tragedia była z moim ojcem [(zginął na Majdanku)], mama od razu dostała mieszkanie, posadę; jednym słowem tam był dom.
W Częstochowie był wtedy Uniwersytet Ziem Zachodnich – bo nie wiem, czy pani wie, że były dwa uniwersytety w czasie wojny – i pewnego dnia miasto podstawiło pociąg towarowy, cały uniwersytet, z profesorami, z ich rodzinami, się władował i pojechali do Poznania, bo to był Uniwersytet Poznański. Wobec tego cała moja klasa pojechała na studia do Poznania i ja też. Tak się znalazłam w Poznaniu, gdzie na pierwszym roku od razu poznałam mojego przyszłego męża. Tak się moje perypetie skończyły.

  • Pani składała też przysięgę akowską, była pani żołnierzem Armii Krajowej. Czy po wojnie były jakieś konsekwencje? Czy pani przyznawała się w ogóle do tego?

Nie, ja osobiście nie miałam przykrości. Z tym że jak pracowałam wiele lat […] w szkole – tak zwanej kadrowej, jak oni mówili, bo było to studium nauczycielskie – to po prostu trzeba było strasznie uważać, żeby nic nie mówić. Było to bardzo przykre, bo była młodzież, której nie można było mówić prawdy. Ja nie miałam przykrości, natomiast moja siostra była dręczona, nie w sensie fizycznym, tylko męczona przez UB przez lata całe.

  • Milczenie wokół Powstania po wojnie – czy to jakoś oddziaływało na panią?

Proszę pani, było to strasznie smutne. Myśmy się zawsze gromadzili oczywiście 1 sierpnia, ale i w Zaduszki przy pomniku AK. To było jedyne miejsce, gdzie można było AK uczcić – ten pomnik Gloria Victis, który był po wojnie bardzo prędko zbudowany. Myśmy tam się gromadzili, staliśmy i po prostu nie mogliśmy odejść. Potem z resztką mojej drużyny zawsze szłyśmy na grób naszej drużynowej i śpiewałyśmy jej tam; tak samo druhny Falkowskiej – to jedna z założycielek harcerstwa w Polsce. To były te momenty, w których można być sobą po prostu, a poza tym niestety trzeba było milczeć. Moja siostra, ponieważ pracowała na Uniwersytecie Warszawskim, miała duże przykrości polityczne i nie dawano jej paszportu przez całe lata. Nasz brat był w obozie, w stalagu w Niemczech Północnych i został we Francji na stałe. Tam skończył studia, ożenił się z Francuzką i został tam.

  • Czy w pani opinii to Powstanie powinno wybuchnąć?

To jest, proszę pani, bardzo trudne pytanie. Mój mąż pochodził z Pomorza, o którym wiadomo, że już nigdzie nie mogło być chyba gorzej, z Bydgoszczy, tam był w AK oczywiście i godzinami na te tematy zawsze rozmawialiśmy. Chyba dzień lub dwa przed Powstaniem stałam z moim bratem pod tak zwaną szczekaczką i słyszałam nawoływania Niemców, żeby się gromadzić do kopania rowów, do obrony. Pamiętam, że oni mówili tak: „Polacy! Nie jesteście zmuszeni do obrony swojej ojczyzny z bronią w ręku, ale musicie pomóc. Na wszystkich dużych placach Warszawy będą jutro stać ciężarówki. Proszę się zgłaszać. Musicie się zgłaszać. Wszyscy – do któregoś tam roku życia – mają obowiązek się zgłosić”. Na plac Wilsona przyjechały ciężarówki i zgłosiły się cztery osoby, to pamiętam. Wie pani, tego by nam Niemcy nie darowali tak łatwo. Są różne teorie. Że Powstanie mogłoby wybuchnąć spontanicznie, bo chłopcy już siedzieli od 24 [lipca] na punktach wyczekiwania, już mieli broń – ale to nie wiadomo, jak [by] było.

  • Jak pani sądzi teraz, jak już wiemy o tym wszystkim?

Teraz? Profesor Bartoszewski ile razy jest pytany, a jest o to pytany bardzo często na publicznych wykładach, swoje argumenty, przykłady zawsze kończy w ten sposób: „Ale nikt, proszę państwa, ani dowództwo AK, ani nasz rząd w Londynie, nikt nie mógł przypuścić, że Rosjanie się z Pragi cofną i że nam nie pomogą”. Tego nikt nie mógł przewidzieć. Przecież mogło się potoczyć zupełnie inaczej. To już jest po prostu wina Stalina. Oczywiście, utrata tylu ludzi i substancji miasta… Być może, że Niemcy by się na nas rzucili, gdyby nie było Powstania, ale miasta by nie spalili. Tak że to jest sprawa nierozwiązana i myślę, że nikt w tej chwili odpowiedzieć na to nie może. Podobno Armii Zachodniej bardzo pomogło związanie takich ilości wojsk niemieckich tutaj przez te dwa miesiące. Podobno pomogło, ale to nas może nie obchodzić.


Warszawa, 25 stycznia 2010 roku
Rozmowę prowadziła Małgorzata Rafalska-Dudek
Anna Raszewska Pseudonim: „Alina” Stopień: strzelec, sanitariuszka Formacja: Wojskowa Służba Kobiet, Obwód II „Żywiciel”, punkt sanitarny 101 Dzielnica: Żoliborz Zobacz biogram

Zobacz także

Nasz newsletter