Anna Teresa Stanisławska „Jadwiga”

Archiwum Historii Mówionej

Anna Teresa Stanisławska. Data urodzenia 12 listopada 1927 roku w Warszawie.

  • Proszę powiedzieć troszeczkę więcej o swoim domu. Gdzie państwo mieszkaliście przed wojną? Czym zajmował się tata? Czy miała pani rodzeństwo?

Mój dziadek i mój tata pracowali w swoim sklepie. Mieli duży sklep na placu Teatralnym.

  • Czym tata handlował?

Handlował takim luksusowym obuwiem.

  • A gdzie mieszkaliście państwo w Warszawie? Na jakiej ulicy?

My mieszkaliśmy na różnych ulicach, raz tu, raz tam. Ale przed samą wojną na alei Wojska Polskiego, na Żoliborzu.

  • Jak zapamiętała pani przedwojenną szkolę?

Znakomicie – krótko można powiedzieć. Nauczyciele znakomici i koledzy, i koleżanki. Bardzo patriotyczne nastawienie.

  • Miała pani jakieś rodzeństwo?

Tylko brata, który był także Powstańcem.

  • On starszy był od pani?

Tak, o pięć lat. Ja to byłam tak zwana smarkula.

  • Proszę powiedzieć, jak wybuch wojny we wrześniu 1939 roku wpłynął na los pani i pani rodziny?

Moja mama była wielką działaczką w Polskiej Organizacji Wojskowej założonej przez Józefa Piłsudskiego. Zresztą miała ten zaszczyt, że znała pana marszałka. No i wychowała się w tym nastroju, w tym podejściu do patriotyzmu. I było wszystko bardzo dobrze. Nie to, że koloryzuję, ale naprawdę dobrze. Mój ojciec urodził się w 1901 roku, a mama była o rok młodsza.

  • Ojciec został zmobilizowany do wojska w 1939 roku?

On nie był. Ale był w wojsku w 1920 roku. Był ułanem, kawalerzystą.

  • A brat w 1939 roku poszedł do wojska czy jeszcze nie?

Nie. Brat był ode mnie starszy o pięć lat. Czyli w 1939 roku miał siedemnaście lat. To już taki wiek jak na te czasy dorosły. A w ogóle przed wojną należał do harcerstwa.

  • Jak brat miał na imię?

Jerzy. Jerzy Cyruliński.

  • A czy pani należała do harcerstwa jeszcze przed wojną?

Nie. [Miałam] dwanaście lat. Do zuchów.

  • Jak pani pamięta 1939 rok, oblężenie Warszawy?

W ten sposób było, że moja mama w 1939 roku nadal była bardzo czynna. Peowiaczką była, jak już mówiłam. Pracowała w dyrekcji głównej tramwajów warszawskich. No i zawezwali ją tam, bo była potrzebna. Biurowe sprawy; była potrzebna. A tutaj już się toczy wojna. Brat wyszedł z harcerzami. A ja dwanaście lat, nie bardzo co jest z tym dzieciakiem robić, więc odprowadziła mnie do mojej ciotki na ulicę Hożą.
Od 1 września ja z mamą codziennie chodziłam za rączkę do biura. Pod kulami, pod bombami, bo mama była tak obowiązkowa. No ale trzynastego zadecydowała (trzynaście dni już było, pół miesiąca), że jednak zostawi mnie u swojej siostry na Hożej w Warszawie. No i tak zrobiła, zaprowadziła mnie tam, żeby mnie nie prowadzić ze sobą. Idąc z powrotem, jeszcze wstąpiła do swojej koleżanki do sklepu – ona była kierowniczką sklepu – i chciała od niej wziąć chleb. No bo to już rarytas się stał. Weszła do tego sklepu i wielki był nalot. No to one siedziały w środku. Walnęła tam bomba. Jedna i druga straciły nogi. Mama lewą, tamta prawą. Pogotowie jeździło, więc zabrało do szpitala. Była w szpitalu.
Tata był u swoich rodziców. I dostał tam wiadomość, że mama jest w szpitalu. Co się stało, nie mówili najpierw, ale jak przyszedł do szpitala, to była jasna sprawa. Gorączka okropna, w ogóle była nie bardzo przytomna. No i, proszę pana, telefony były czynne i ciotka dostała taki telefon, że mama jest ranna. Ale jej powiedzieli, że ona straciła nogę. Ja się pytam, co się stało, bo mama miała [mnie] odwiedzić i przyjść po pracy sprawowanej wiernie. Ale ja czuję, że ona nie chce mi czegoś powiedzieć.
A tata wracając ze szpitala od mamy – ale wcześniej, przed trzynastym – został także ranny. No i wtedy był ranny i był w szpitalu. Ale rodzina cała była zawiadomiona, jak wygląda sytuacja. Tylko myśmy nie wiedzieli, że tata jest ranny. Tylko że mama. Ciotka wiedziała, ale nie powiedziała, jak ranna.
Tata był w tym szpitalu, no i po paru dniach były komplikacje i zmarł z wycieńczenia. I nawet nie mamy żadnego śladu po tacie, bo na tę trupiarnię rzucili bombę i spaliła się. Myśmy się o śmierci mojego taty dowiedzieli, bo ojciec przed śmiercią prosił pielęgniarkę, żeby zaniosła tę wiadomość do domu. I zaświadczenie o tym, żeby było jakieś świadectwo, że on został ranny. I dopiero później bomba upadła i nie został [nawet] żaden mały proszek.

  • Pani mama została inwalidką, straciła nogę, ojciec nie żyje…

Tak. Brat poszedł wojsku pomagać, bo harcerstwo współdziałało z wojskiem. Tacy chłopcy młodzi pomagali, jak tylko mogli.

  • Brat, jak rozumiem, wrócił szczęśliwie do domu?

Tak. Ale po miesiącu. Bo oni daleko wyszli razem z wojskiem. Nie wiem, w każdym bądź razie wrócił po miesiącu.

  • Proszę mi powiedzieć, jak sobie pani poradziła. Ojciec nie żyje, mama jest kaleką, pani ma dwanaście lat, brat niewiele starszy…

W szpitalu każde łóżko było na wagę złota, więc mamę odwieźli do domu w ciężkim stanie. I sąsiadki zawiadomiły, że mama jest już w domu, więc ciotka mówi: „Trzeba cię zaprowadzić do domu”. To prawda, do domu zaprowadzić trzeba, tylko trzeba jednak też zapewnić opiekę dwunastoletniemu dziecku. I przeprowadziła mnie ciotka z Hożej do Żoliborza na piechotę. Trzeba było przejść. Przyszłyśmy na Żoliborz i tam pielęgnowały mamę [sąsiadki]. I jak ja przyszłam, to były osoby, które się nią zajmowały. Nawet bardzo dobrze. I ciotka się uszczęśliwiła, że jest ktoś, kto może to załatwić. Uważała, że ona się nie musi zajmować. To świadczy o niej nie bardzo dobrze, ale nie obgadujmy, wszyscy nie żyją. Już każda osoba zdaje sprawę ze swojego życia.
Widzę, że nie bardzo się kwapi do opieki. Chce tam do swojego domu. I poszła ciotka, a panie się zajmowały matką do przyjścia mojego brata. On był harcerz, więc wiele rzeczy umiał zrobić. Jak mnie przyprowadziła ciotka, to wiedziałem, że mama jest ranna, ale nie wiedziałem, jak ranna. I tak mnie zostawiła, bo uważała, że to bardzo dobrze nie powiedzieć. A to był zasadniczy błąd. Umiałam wiele rzeczy przed wojną i od razu jak już ona poszła, to podałam basen do łóżka. I, proszę pana, ja odsłaniam kołdrę, patrzę, a tu nogi nie ma. Myślałam, że zwariuję. Jako takie małe dziecko. Co myśleć?
Lekarze przychodzą, ja obsługuję mamę razem z sąsiadami. Przed wojną polska służba zdrowia wyglądała zupełnie inaczej niż teraz. Lekarze uważali, że wojna, nie wojna, oni muszą ratować ludzi, nawet w takim stanie jak moja mama. Jedni w szpitalach, drudzy w domach.

  • Od tej pory pani się już sama zajmowała domem?

Sama.

  • A kto utrzymywał dom? Kto zarabiał? Ojciec nie żył…

Ojciec nie żył. Trochę pieniędzy w domu zawsze jest. Mama na razie nie nadawała się do powrotu do pracy. Ale potem dyrekcja, gdzie mama pracowała, bardzo przyszła nam na pomoc. Tak że nie było źle pod tym względem. A myśmy się bardzo szybko przystosowali do gospodarowania. W biedzie to raz-dwa się człowiek staje dorosły. Więc chciałam panu powiedzieć, że w momencie gdy byłam przy łóżku mamy po raz pierwszy, przy odkrywaniu kołdry, to stałam się dorosła. Zrozumiałam wszystko, co się stało. Dawałam sobie radę. Razem z bratem gotowaliśmy. Co trzeba, to się robiło. Dom był zawsze dobrze zaopatrzony w różne prowianty.

  • A czy miała pani możliwość kontynuować naukę na tajnych kompletach?

Nie na kompletach. Najpierw to jeszcze nie skończyłam podstawówki. A jak skończyłam podstawówkę, to od razu się zapisałam do sióstr zmartwychwstanek. Szkoła sióstr zmartwychwstanek na Żoliborzu. Duża szkoła, znakomicie uczące nauczycielki. Brat mój dość szybko się zaangażował w konspirację. Nie wiem, czy pan wie, kto to był Zbigniew Sierpiński?

  • Proszę opowiedzieć o tej postaci.

On przewodził takim zebraniom konspiracyjnym. U nas odbywały się często zebrania. Bo to odbywało się w różnych miejscach, dla niepoznaki. Pod jego przewodnictwem odbywały się zebrania konspiracyjne młodzieży. Ja chodziłam do szkoły, do zmartwychwstanek, ale uszy już wyciągałam na to, co się mówi. To już właściwie koniec. Tu się uczyłam, tu brałam udział w tych zebraniach. Ja bratu mówiłam, że to mnie interesuje, i że ja też bym chciała. „Smarkata jesteś jeszcze”. „Jaka smarkata? Jak nie jestem na tyle smarkatą, żeby się matką zajmować”.
Zbigniew Sierpiński, Andrzej Czystowski, Alwin Gertz – to są nazwiska bardzo zaprzyjaźnionych kolegów, nie takich zwykłych kolegów, tylko zaangażowanych. Tak zaprzyjaźnionych, że jak moja mama zaczęła na kuli chodzić po jakimś okresie i dostała przydział na protezę – bo już miała wygojony kikut malutki i już można było zakładać protezę – to uczyli mamę chodzić. Bo mama się bała. Stracha miała, że się przewróci, że coś się stanie. Bała się. Ale pomalutku, pomalutku przyzwyczaiła się i już zaczęła chodzić do pracy. Zakład pracy przysyłał po nią samochód i jeździła na Młynarską, bo to było na Młynarskiej. No i zarabiała niewiele, ale było coś. Zresztą nie bardzo było co kupować. Z żywnością było fatalnie, jak pan wie.

  • Jak pani zapamiętała życie w okupowanej Warszawie, terror niemiecki, łapanki, godziny policyjne?

Strasznie.

  • Pani była świadkiem jakichś takich nieprzyjemnych scen?

Proszę pana, oczywiście. Ten, co chodził po Warszawie, to był zawsze świadkiem. Uciekało się przede wszystkim. Ja jeszcze nie byłam taka dorosła. Jak była łapanka, to każdy krył się gdzieś, wskakiwał do domu. Bo inaczej to do „budy” – samochodu takiego – i do obozu. Do Oświęcimia prosta droga.

  • Czy ktoś z pani przyjaciół, znajomych, bądź z rodziny, w ten sposób trafił do obozu?

No proszę pana, raczej nie. Wszyscy mieli szczęście.

  • A jak pani zetknęła się z konspiracją?

Właśnie panu mówię. Ten pierwszy kontakt to był przez nasze spotkania konspiracyjne.

  • W mieszkaniu, tak?

Tak. To byli chłopcy, o których mówię. To byli jeszcze chłopcy, ale mieli mądrą głowę. Umieli to robić. I wojnę przeżyli wszyscy, więc nie było z nimi tak źle.
  • A co pani robiła w czasie okupacji? Jakie zadania w konspiracji pani wykonywała?

Ja byłam nieduża jeszcze, więc w takiej poważniejszej konspiracji [nie brałam udziału]. Moja mama miała w tej protezie swojej taki troszkę większy kawałek pustego miejsca, wypełniony watą czy czymś, ale to się dało zawsze usunąć. I właśnie podczas zebrania takiego chłopaki przynieśli ulotki. Wie pan, gazetki. I u nas gazetki były często jakoś składane i się roznosiło. No i podczas któregoś z zebrań mama słucha tego, że to tak ciężko pojedynczo nosić do tylu domów. A mama mówi: „To ja mam wyjście dla was”. „Jakie wyjście?”. Ja mam wolną przestrzeń w protezie. Jak przyniesiecie cały duży pakiet, to ja wam to rozprowadzę. Przeniosę tam, gdzie one będą pięknie rozprowadzane”. No wspaniałe wyjście. Duży udział w konspiracji.

  • A czy pani już przed Powstaniem szkoliła się w kierunku łączniczki czy sanitariuszki?

Nie, nie szkoliłam się. Ale chciałam być. Nie miałam wtedy jeszcze siedemnastu lat. Szesnaście. Moja mama jako taka inwalidka powtórnie wyszła za mąż, proszę sobie wyobrazić. Za lekarza. Przyjemny, dobry pan. Bardzo go lubiłam. On też był w konspiracji. I on mnie w zasadzie wprowadził do Powstania. Bo on był w Powstaniu. Dowodził właśnie tym punktem sanitarnym. „To ja cię wezmę do siebie”.

  • Kiedy pani złożyła przysięgę?

Złożyłam uroczystą przysięgę, taką jak trzeba, właśnie przed swoim ojczymem. Bo on był moim szefem. On mówi: „Ja cię muszę zaprzysiąc”. I złożyłam przysięgę. I już. I zostałam łączniczką. Tak to było. I potem dostałam przydział do punktu sanitarnego, którym on kierował. Tam była pielęgniarka, kogo tam nie było – kto mógł, to przychodził i pomagał.

  • To jeszcze przed Powstaniem?

Nie, to już w czasie Powstania.

  • To jeszcze się trochę cofnijmy. Czy pani cokolwiek wiedziała o tym, że zbliża się Powstanie czy jakaś duża akcja?

Owszem, trochę. Ale to nie było dokładne, bo o tym się nie rozpowiadało. Nie wiadomo było, jak będzie z moim trzymaniem języka za zębami. Przecież ja byłam młoda dziewczyna.

  • A pani coś umiała jako sanitariuszka jeszcze przed Powstaniem? Czegoś się pani nauczyła?

Tyle na ile się nauczyłam od ojczyma. Nie z myślą o takich działaniach. A potem raz, dwa, trzy, już wybuchło Powstanie. Pierwszego dnia dostałam od ojczyma przydział też na Żoliborzu. W takim narożnym domu na placu Inwalidów. Najpierw byłam obserwatorem. Jak chłopcy biegali, był atak czy coś, to trzeba było patrzeć, kiedy sanitariuszki muszą biec do rannego. Na ostatnim piętrze była taka jakby wieżyczka. Więc ja usadowiłam się w tej wieżyczce i obserwowałam. Potem wzięli mnie na aleję Wojska Polskiego. No bo tam też potrzeba było ludzi. Ludzi nie było od razu tak dużo. Potem dołączyło dużo osób.

  • Miała pani opaskę biało-czerwoną? Jak była pani ubrana? Pamięta pani takie szczegóły?

[...] Armia Krajowa to było gros Powstańców, ale była pewna część AL-u. [Było] mało, ale sprawiedliwie to mówię. W każdym razie wpadł do nas na punkt ranny, krwawiący chłopak z AL-u. Opaska AL. I on patrzy na nas: „Opatrzycie mnie? Ja jestem z AL”. A my znowu do niego: „Jak ty myślisz, przecież jesteś Polakiem”. To był tak zdumiony, że nie mógł się nadziwić. Został przyzwoicie opatrzony.

  • To był pierwszy ranny, którego pani opatrzyła?

Razem z ojczymem żeśmy to robili. Była pielęgniarka i wszyscy.

  • A jaka była reakcja ludności cywilnej na wybuch Powstania? Jaka atmosfera panowała na Żoliborzu?

Proszę pana, bardzo dużo było Powstańców. Ja dopiero po tym właśnie zobaczyłam, ilu jest patriotów. Bo przecież tak to się każdy krył. W czasie okupacji bali się Niemców. Bali się, że ktoś ich wyda. W każdym razie byli bardzo dobrzy. No, były małe wyjątki, ale ja nie doświadczyłam nic złego, więc nie będę mówiła.

  • Jak wyglądała pani służba w czasie Powstania? Pomagała pani ojczymowi na punkcie sanitarnym, tak?

Tak.

  • Na czym ta pomoc polegała?

To co trzeba było, to się robiło. Była pani pielęgniarka. Ona mówi: „Haniu – bo tak ona mnie znała – przynieś to i to ze szpitala powstańczego”. A szpital powstańczy był na Krechowieckiej, w podziemiach. No i poszłam. Doszłam szczęśliwie. To był kawał drogi, bo to było na alei Wojska Polskiego przy Dworcu Gdańskim, a to tam. No ale trzeba było to robić. No i, proszę pana, schodząc sama do piwnicy, do tego szpitala, spadłam ze schodów i sobie zraniłam kolana. Ja mówię: „No fajnie, to już jestem ranna”. Ale opatrzyli; to głupstwo było, nic takiego. Co trzeba, to się zrobiło, przyniosło.

  • A czy na punkt sanitarny, w którym pani pracowała z ojczymem, trafiali jeńcy niemieccy?

Nie.

  • Czyli nie spotkała pani w czasie Powstania niemieckich żołnierzy oko w oko?

Spotkałam tylko wtedy, jak Niemcy chcieli nas wyrzucać z Warszawy, jak Powstanie skapitulowało.

  • Jeszcze do tego dojdziemy. A jak wyglądało życie codzienne? Jak wyglądała sprawa z wyżywieniem, z wodą?

Trzeba było oszczędzać każdą ampułeczkę wody. Przecież nieczynne były wodociągi, prawda? W ogóle nic – ani gaz, ani wodociągi. Całe szczęście, że jeszcze wtedy w mieszkaniach były kuchnie węglowe. I można było jakąś podpałkę znaleźć i coś ugotować. Zawsze można, jak ktoś chce. W razie czego nawet mebel posieka, jak ma umrzeć z głodu. Sytuacja była bardzo ciężka, krótko mówiąc.

  • Ludzie sobie pomagali nawzajem?

Pomagali, ale nie wszyscy. Byli tacy, którzy mówili: „A, ja muszę to sobie zostawić”. Jakby myślał, że Niemcy go tutaj zostawią.

  • Czy pamięta pani jakieś zrzuty spadochronowe aliantów?

Nie. Ja tego nie pamiętam.

  • A miała pani kontakt ze swoją mamą w czasie Powstania?

Tak, oczywiście. Cały czas. Mama była dzielna.

  • A pani brat co robił w czasie Powstania?

Mój brat był Powstańcem w Pułku „Baszta” na Mokotowie.

  • W czasie Powstania miała pani jakiś kontakt z nim za pomocą poczty harcerskiej?

Niestety nie mieliśmy. Nie wszyscy dostawali te listy. Łączniczki jak chodziły, to brały kawałek papierka. Ale u nas nie było.

  • Wspomniała pani o kontaktach z niemieckimi żołnierzami, jak już byliście wyganiani. Niech pani o tym opowie.

Myśmy wychodzili dopiero 30 września. Dokładnie. Raniutko, prawie o świcie. Niemcy zachowywali się strasznie, jak to Niemcy; z krzykiem, z wrzaskiem. Muszę powiedzieć, że nikt się nie rozbierał do łóżeczka. Ja byłam ubrana. Mama mówi: „Nie wychodź”. Ja mówię: „Wyjdę, zobaczę”. Wychodzę na górę, bo w piwnicy się mieszkało, nie w żadnych pokojach, tylko na dole w piwnicy. I, proszę pana, wychodzę już tak na górę, ja na dole, a Niemiec przy samym wejściu do piwnicy. I stanęłam i stoję. A on na górze. Myślę sobie: „No trudno, ryzyko, zobaczymy, co to będzie”. A on jak to Niemcy, stoi z rozstawionymi nogami, jak to władca świata, za jakich się uważali. No i stoi oficer. I nic nie mówi, bo myślał, że ja się przerażę i zaraz będziemy wyskakiwać z tej piwnicy. Ja [myślę]: „Nic nie mówisz, to ja też nic nie mówię”. Stoję sobie i czekam, jaka będzie reakcja dalej. On chyba był zdumiony. Myślę sobie: „Co ma być teraz, to będzie. Wiadomo, że koniec”. Nie wiedział, co ma robić; taka dziewczynina, a on władca. Ale na koniec machnął tak. A raus, to każdy wiedział, co znaczy.
On poszedł już, a my wychodziliśmy z willi. Willa była taka. To różnie było – tu walnęła bomba, to trzeba było się przenieść. Wtedy to nie było, że tu się mieszka i na pewno tylko tu.

  • A pani mieszkanie przetrwało Powstanie czy zostało zniszczone?

Zniszczone. To znaczy nie [było] zbombardowane zupełnie. Jeszcze mebli to stosunkowo i tak niedużo nakradli. Ale myślę, że to nasi rodacy najwięcej. Bo ludzie niektórzy wcześnie wrócili do Warszawy.

  • Pani wychodziła z ludnością cywilną?

Cywilną. Matkę musiałam prowadzić; bo gdyby nie to, to by ją zastrzelili. Mało. Jak matka wyszła do góry – bo sprawna była na tej protezie – to zadaję sobie pytanie, jak przejść przez ten płot. Bo między domami był płot, a furtka zamknięta na klucz. Bo u innych ludzi byliśmy wtedy, którzy zamknęli, bo pewnie bali się, że ktoś po ogródku będzie chodził. Bo on mówi, że przez płot trzeba przejść, a matka bez nogi. Dobrze, ja mogę przejść, ale jak kobieta na protezie przejdzie przez płot, to już jest sprawa bardzo zagadkowa. Jeżeli my byśmy z sąsiadami jej górą nie przełożyli na drugą stronę, to na pewno zabiliby ją Niemcy. Jak myśmy wychodzili z tego domu, to patrzymy, leży młody człowiek, zastrzelony kulą w samo czoło. Więc wielkiego sprzeciwu z Niemcami nie było.
Niech pan sobie wyobrazi, była jakaś solidarność, bo panowie przełożyli mamę na drugą stronę. I dzięki temu mogłam wziąć mamę pod rękę. Wyszliśmy bez jednej koszuli na zmianę, w jednej sukience. Bo kto myślał.

  • Zostaliście pieszo pognani do Pruszkowa?

Nie do Pruszkowa.
  • A gdzie?

Szliśmy siedem kilometrów z matką na Wolę. Do kościoła Świętego Wojciecha. Tam byli zganiani wszyscy wypędzani z Warszawy. Tam się przenocowało. Przed ołtarzem się człowiek położył i leżał. To nic nadzwyczajnego nie było. A rano nas pognali do wagonów na dworzec. I tam kazali nam do góry jakoś się powspinać do wagonów towarowych. I tymi wagonami towarowymi nas dowieźli do Pruszkowa. Tam był taki obóz, raczej przejściowy, segregacyjny. Rozdzielali: tych tu, tych tu.

  • Jakie warunki panowały w tym obozie przejściowym?

Warunki takie, że w tej hali, do której zostaliśmy wpędzeni, to leżały takie ze słomy, jakby maty. Nie wiem, jak to nazwać. Coś do położenia. Mama nie mogła tam w żadnym wypadku [leżeć], a ja się nie kładłam, bo co się będę latem kładła. Na głowie pełno wszy; chodzą po człowieku. Patrzę, a tam przed naszym barakiem stoi taki wielki sagan i tam pełno nabełtanej jakiejś zupiny. I jakaś babka stoi z taką wielką warząchwią i nalewa każdemu, kto miał tylko naczynie. A ja miałam, bo wolałam mieć. Podeszłam tam. Do tego naczynia ta pani wlewała z tego wielkiego swojego nalewacza taką jedną chochlę wielką. Ja podeszłam i wystawiam rękę. To był ukrop ta zupa. To ona tak się zamachnęła, że zamiast do tego naczynia, to nalała mi na rękę. Poparzyła mnie okropnie, że wrzasnęłam. Ale ja chciałam, żeby jeszcze raz mi nalała. Nie, raz dostałam swój przydział, do widzenia.
A teraz ma być podział, kogo [skierować] do jakiego obozu, najczęściej do Oświęcimia. Selekcja według „widzi mi się”. Słyszę, że selekcja jest dość szybka. A tam było wielkie krematorium w tym obozie, więc się troszkę bałam tego. Bałam się. A mama biedna taka, zmęczona wszystkim. No więc myślę sobie, co zrobić. Bo wiedziałam, że chodzą pociągi do Generalnej Guberni, do różnych miast, w kierunku Krakowa. Ale raczej więcej do obozów. Do obozu pojadę z mamą, to tyle co do krematorium. Trzeba pomyśleć, żeby jakoś uciec. Jedna znajoma pani, znająca perfekt niemiecki, poszła do Niemca, który zawiadywał tym wszystkim, żeby okazał trochę litości, i żeby pomógł nam wyjechać do Generalnej Guberni z tą grupą, która przeszła selekcję. No więc z wielkim trudem – nie chciał zupełnie – ale wreszcie nas tam skierował. Trzeba było wejść do wagonu i jechać w głąb Generalnej Guberni. Ale znowu ludzie pomogli.
Trzeba też powiedzieć, ile zmartwienia było z codziennymi sprawami. Choćby siusianiem. W wagonie nie ma ubikacji. Zresztą jakby mama poszła? Więc zrobili dziurę w podłodze. Jak myśmy wsiadły, to już była ta dziura. Ktoś wpadł na ten pomysł. Musiał mieć warunki, żeby wyrąbać tę dziurę.

  • Udało się pani wydostać z tego transportu towarowego? Udało się uciec?

Tak. Ludzie musieli pomóc. Bo jak w takich warunkach z moją matką? Ktoś musiał opuścić klapę w wagonie. W Kielcach pociąg stanął. W Kielcach byliśmy bardzo króciutko u jakichś tam znajomych.

  • A z tego pociągu jak się wydostaliście? Niemcy nie pilnowali?

Pilnowali, ale ten pociąg na całe szczęście zatrzymał się pod Kielcami. I ludzie też niegłupi, też nam pomogli. Obsunęli klapę. Ja z mamą i inni uciekliśmy.

  • Czyli drzwi wagonu były otwarte? Nie były zamknięte przez Niemców.

Nie no, były zamknięte. Była ta klapa, jak w wagonach towarowych. Nie wiem, jak to było, w każdym razie otworzone zostały te drzwi. I pomyśleliśmy, że najlepiej będzie wydostać się tutaj, nie na dworcu. Ludzi było pełno w tym wagonie, każdy chciał uciekać jak najszybciej.

  • I wszyscy z tego wagonu uciekli?

Z tego naszego wagonu tak. A na inne to ja się nie oglądałam. Szybko, gdzieś na bok, na bok. Moja mama też nie mogła gdzieś daleko iść. Ludzie, muszę panu powiedzieć, w tym czasie sobie pomagali. Na ogół. To rzadkość, jeśli nie pomagali – tak można powiedzieć.

  • Gdzie się pani z mamą udała?

Znajoma, która załatwiła odjazd z tego obozu pruszkowskiego, miała znajomą panią stomatolog w Kielcach. No i w tym czasie nie było ludzi, którzy by się zdecydowali na to, żeby odmówić komuś noclegu. Ludzie szybko sobie czegoś szukali, ale musieli mieć gdzie się zatrzymać. Więc ta pani z Kielc w swoim domu, jak myśmy przyszli, miała przygotowane takie maty na podłodze, na parę osób. Nie na łóżkach, bo przychodziło po parę osób. Od razu każdy położył się z rozkoszą. Ludzie wyczuwali, że ktoś będzie. Nie dla tych, to ktoś inny by przyszedł. I to był taki nocleg może [przez] dwa dni.
Ja jeszcze chciałam powiedzieć, że miałam rodzinę dziedziców. Mieli majątek ziemski pod Radomiem. Więc myśmy dlatego zmierzały w tym kierunku, że może jakoś tam się dotrze. Wsiadłyśmy w jakiś tam pociąg, już dokładnie panu nie powiem, i dojechałyśmy do Radomia. A w Radomiu było trochę rodziny. Ciotka została tamta zawiadomiona, że my jesteśmy. Ktoś przyjechał, żeby nas zabrać tam do majątku, to przyjechał, zabrał, pojechałyśmy tam. Trzeba było dobrze odpocząć i doprowadzić się do ludzi.
To był majątek, ale chciałyśmy znowu na własne śmieci. No to mój ojczym był lekarzem stomatologiem, to od razu koleżanki załatwiły mu jakąś pracę. W Radomiu właśnie. No to jak jest praca, to można jakąś oficynkę zawsze załatwić. No więc załatwił to mieszkanie, ale na facjacie. No i ja się już kręciłam, żeby dostać się do szkoły. Chciałam. Była taka prywatna szkoła pani Gaylowej. Prywatna, dobra szkoła. I tam chodziłam. To może nie jest istotne.
Potem było wyzwalanie Radomia. Ruscy nas wyzwalali. A myśmy byli blisko dworca. Ten dom był blisko tych obiektów. Bombardowali, rzucali bomby. Trafili w dom. Nie było w co trafić, tylko w naszą facjatkę. Akurat wtedy moja mama ugotowała zupinę – marną, bo nie było stać nas na nic – na przyjście znajomych; też z Warszawy. Mama nalała zupę każdemu. Gościnność. Trudno samemu jeść, jak są obok głodne osoby. No i przyszło parę osób. Kobiety. No i jak walnęło. Ja akurat wzięłam w rękę talerz tej zupy i stałam przy stole, stawiając ten talerz. I w tej chwili uderzyła ta bomba. I proszę sobie wyobrazić, że wszystkie osoby zostały ranne. Jedna nawet, można powiedzieć, że została zabita, bo bardzo szybko zmarła. Całe szczęście, że ja miałam doświadczenie z umarlakami. Patrzę, a jej ręka wisi na jednym włosku. Całe szczęście, że ja byłam, bo mnie nic się nie stało. Moja matka była poważnie ranna, tym razem w rękę.
Nie mieliśmy ubikacji w domu, tylko na korytarzu. I ojczym akurat miał szczęście być wtedy w ubikacji. I on wchodzi: „Co wy tak hałasujecie?”. Bo on nie wiedział w ogóle, że uderzyła bomba. A ta pani w międzyczasie powiedziała: „Pani Haniu, niech pani zdejmie pierścionek i obrączkę z ręki, bo ja już umieram”. Bardzo przytomna była. „Dobrze, jak pani sobie życzy”. I dziwny zbieg okoliczności, bo ta pani, z którą mama miała nogę uciętą, też była i też została ranna.

  • Ale mama ręki nie straciła, mam nadzieję? Jak to było?

Nie, mama ręki nie straciła, o mały włos. Umarlaka odstawiłam do piwnicy, tam leżała nieżywa. A osoby inne jakoś tam poczłapały, bo nie były tak ciężko ranne. A mama z tą ręką to [wyglądała] strasznie, co tu dużo mówić. Więc myśmy mamę położyli na noszach. I jeszcze kule waliły, bomby leciały, a my mówimy: „Nie ma co, do roboty”. Więc wzięliśmy mamę na to i na drugi koniec miasta – daleko szpital był od tego radomskiego dworca kolejowego – zanieśliśmy mamę do szpitala. Ponieważ widzieli, że leje się krew, to pomimo kolejki z rannymi (ludzi pełno było), dość szybko ją przyjęli. Lekarz chciał uciąć tą rękę. Mama mówi: „No, jak trzeba”. A ja mówię: „Proszę pana, tu nogi…”. Nawet ojczym mówi: „Co się będziesz sprzeczać”. – „Będę się sprzeczać. Więc proszę pana, niech pan dobrze zobaczy. Nawet żeby gruchot był, ale żeby był”. „Mogę…” – to, tamto. „Dobrze. Proszę zrobić, co tylko panu sumienie lekarskie nakazuje”.

  • Udało się uratować tą rękę ostatecznie?

Udało się.

  • Kiedy się dla pani ostatecznie skończyła wojna? Wraz z wkroczeniem rosyjskich żołnierzy, czy później?

Bo ja wiem, kiedy się skończyła? Mamę jakoś dość szybko nareperowali. Musieli się spieszyć, bo tego dość dużo było, i wypisywali do domu. Myśmy mieszkali znowu w Radomiu, bo tutaj była dziura. Zniszczone mieszkanie i koniec.

  • A jak pani zapamiętała rosyjskich żołnierzy? Miała pani jakieś nieprzyjemności? Bo różnie to bywało.

Różnie to bywało, ale muszę powiedzieć, że nie. Nie doświadczyłam żadnych afrontów.

  • A kiedy wróciła pani do Warszawy.

Po skończeniu roku szkolnego. Bo ja poszłam do szkoły, do gimnazjum.

  • A co działo się z pani bratem? Mieliście jakiś kontakt z nim?

Początkowo nie było, ale potem dał znać.

  • W jakimś obozie był?

On wyszedł razem z Powstańcami, z „Basztą” swoją wyszedł. Ja nie wiem, ile to było dni, ale w każdym razie zgłosił się do Warszawy. Był najpierw w oddziale jenieckim. Normalnie, tak jak wszyscy Powstańcy.

  • Brat był po wojnie represjonowany przez władze komunistyczne?

Nie. Mój brat nie był tutaj, tylko był w Anglii. I został tam. Tam się wykształcił. U Andersa był, a potem był w Anglii. Tam się uczył i dopiero jak z Anglii można było tu przyjeżdżać bezpiecznie, to przyjechał. Żonaty.

  • Wrócił do Polski ostatecznie?

Nie. To znaczy przyjeżdżał. Ja tam jeździłam, mama jeździła.

  • Państwa mieszkanie w Warszawie nadawało się do zamieszkania czy było kompletną ruiną?

Nie. Do natychmiastowego zamieszkania nie.

  • Ale wróciliście do tego mieszkania ostatecznie czy nie? Gdzie pani zamieszkała w Warszawie?

Pierwsze mieszkanie było w alei Wojska Polskiego, tylko w innym lokalu. Drugi dom naprzeciwko.

  • Jak pani patrzy na Powstanie Warszawskie z perspektywy sześćdziesięciu lat?

Przeszło nawet. Proszę pana, ja zawsze oddaję hołd wszystkim Powstańcom. Nie tylko dlatego, że ja byłam. Wszystkim chłopakom, dziewczynom. To byli wielcy bohaterowie. Wszyscy mieli rodziców patriotów. Ja nigdy nie powiedziałam jednego złego słowa.

  • A gdyby pani miała znów szesnaście lat, poszłaby pani do Powstania?

Tak.

  • Po wojnie była pani represjonowana?

Na każdym kroku. Wszędzie gdzie można było. Po maturze poszłam na Uniwersytet Warszawski, bo chciałam iść na dziennikarkę. Poszłam, siedzi pan. Patrzy na mnie, ja na niego. Taki pan, co nie wyglądał raczej na profesora. Pan domyśla się, o co chodzi. No i wypytuje się: „Przede wszystkim zadam jedno pytanie – jakiego jest pani pochodzenia”. – „Rodzinnego”. – „Jakiego?”. – „Inteligencja pracująca”. – „Aha, to dziękuję”.





Warszawa, 16 czerwca 2010 roku
Rozmowę przeprowadził Mariusz Rosłon
Anna Teresa Stanisławska Pseudonim: „Jadwiga” Stopień: łączniczka, sanitariuszka Formacja: Obwód II „Żywiciel” Dzielnica: Żoliborz

Zobacz także

Nasz newsletter