Anna Uklejska „Basia”

Archiwum Historii Mówionej

Nazywam się Anna Barbara Uklejska, jako pseudonim używałam imienia „Basia”. Urodziłam się 2 grudnia 1922 roku czyli w momencie wybuchu wojny miałam lat szesnaście i pół.

  • Była pani łączniczką w oddziale...

Byłam u „Golskiego” trzecia kompania, trzeci pluton.

  • Proszę opowiedzieć o swojej rodzinie- kim byli pani rodzice, czy miała pani rodzeństwo?

Ojciec był inżynierem, matka była nauczycielką szkoły średniej, absolwentką Uniwersytetu Lwowskiego, ponieważ pochodziła ze Lwowa. Przez cały czas do wojny i podczas okupacji była dyrektorką prywatnego gimnazjum Zaborowskiej- Michalskiej, to było na Chłodnej na Woli. Podczas okupacji była kierowniczką kompletów, które powstały na gruncie personelu i młodzieży z tej szkoły.

  • Wspomniała pani również, że była działaczką harcerską.

Tak, bardzo długi czas, należała prawie, że do założycielek żeńskiego harcerstwa, zresztą są tego rodzaju informacje o niej.

  • Czyli jak na tamte czasy była osobą bardzo aktywną i dużą indywidualnością, wówczas kobiety z reguły nie pracowały, nie robiły kariery?

Właśnie ten okres kiedy moja matka studiowała, był taki, że zaczęły we Lwowie studiować kobiety, to było przed samą pierwszą wojną i podczas pierwszej wojny, bo uniwersytet działał. Całe życie pracowała. Króciutki okres po wyjściu za mąż nie pracowała, bo małe dziecko jedno i drugie. Ojciec jako inżynier pracował długi czas w ubezpieczeniach majątkowych, to nie było wtedy żadne PZU, tylko były prywatne towarzystwa ubezpieczeniowe. Później towarzystwa zostały uderzone przez wielki kryzys, ponieważ jak wiadomo plajtowały przedsiębiorstwa, które się ubezpieczały, niektóre się paliły, rzekomo przypadkowo, żeby wziąć odszkodowanie. Wszystkie towarzystwa plajtowały, zamykały się, nie miały z czego żyć. Ojciec później pracował na posadzie w Izbie Skarbowej, a później przed wojną ruszył z przedsiębiorstwem, wytwórnią siatek drucianych. Przez całą okupację siatki się kręciło, to mniej więcej dawało żyć z przerwami.

  • Gdzie pani chodziła do szkoły przed wojną?

Do szkoły powszechnej chodziłam do prywatnej harcerskiej imienia Andrzeja Małkowskiego na Kruczej, a potem chodziłam do Królowej Jadwigi w układzie szkolnym cztery lata gimnazjum i dwa liceum.

Czy ma pani jakieś szczególne wspomnienia ze szkoły ?
Oczywiście, że mam. Był cały szereg bardzo interesujących i dobrych nauczycielek. Tam uczyła słynna pani Gebertowa, to była historyczka, zresztą też lwowianka. Poza tym uczyłyśmy się oczywiście łaciny, podobno teraz łacina zaczyna być modna ktoś stwierdził, ale wtedy z wyjątkiem szkół wyraźnie zawodowych, to łacina była wszędzie. Przez czteroletnie gimnazjum i w liceum humanistycznym łacina była cały czas.
 

  • To była wówczas szkoła elitarna?

Nie, to nie była elitarna, to była szkoła państwowa. Ponieważ to była szkoła państwowa, to pierwszeństwo miała młodzież, której rodzice byli urzędnikami, ale poza tym były wstępne egzaminy, trzeba było zdać egzamin.

  • Czy należała pani do harcerstwa bądź innych organizacji?

Należałam do harcerstwa w szkole powszechnej czyli podstawowej, teraz by się powiedziało, ona w ogóle była harcerska. A tutaj byłam krótko, bo potem mi się odechciało należeć do młodzieżowej organizacji. Jak się ma dwanaście czy trzynaście lat, to się podejmuje różne decyzje, że się chce albo się nie chce.

  • Jak pani ocenia co najbardziej wpłynęło na pani wychowanie, na pani rozwój i późniejsze losy? Szkoła, rodzina czy coś jeszcze innego?

Mnie się zdaje, że wszyscy zgodnie. To co się mówi teraz o patriotyzmie, patrzę z zadziwieniem, że przecież to duża sprawa jeżeli ktoś potrafi zaśpiewać hymn narodowy, chociaż ze dwie zwrotki. Ale przecież w moim pokoleniu, to takie pieśni jak: „Przybyli ułani pod okienko” to każdy znał z domu i wyśpiewywał na cały głos. Tak samo jeżeli chodzi o pieśni harcerskie, chociaż przy ognisku czy coś, to zupełnie było co innego. Oczywiście legenda legionów Piłsudskiego, to wszystko było żywe, to się wiedziało. Nawet jeszcze w Łazienkach to siadywali starzy panowie w granatowych ubrankach i to byli powstańcy styczniowi. Wszyscy wiedzieli, że panowie tak ubrani, to są powstańcy styczniowi, oczywiście ostatni z najmłodszych, że jeszcze przeżyli ale w każdym razie to się wiedziało, to było oczywiste.

  • Jak pani pamięta wrzesień 1939? Może jeszcze wcześniej, co pani robiła w czasie wakacji?

Byłam na cudownych wakacjach w Zakopanem, myśmy stale jeździli do Zakopanego, trochę ze względu na mnie, bo coś rzekomo miałam mieć z płucami. W ostatnim roku – to było śliczne lato 1939, w Zakopanem deszcz prawie nie padał – byłam na oboziku wędrownym razem z moją siostrą. To był mały, wędrowny obóz. Nie był specjalnie harcerski, ale prowadziła [go] pani Wołowska, która była harcerką specjalnie od turystyki. Wtedy część polska Tatr była większa niż teraz dlatego, że to było po niezbyt chwalebnym zagarnięciu Zaolzia i Jaworzyny, więcej tego było. Granica przechodziła przez Przełęcz pod Kopą, świetnie pamiętam i przez Przełęcz Lodową, czyli tam gdzie nas teraz wcale nie ma. Myśmy z obozikiem tam chodziły. Było nas jedenaście, była kierowniczka pani Wołowska osoba dorosła, była młoda lekarka, która miała najwyżej trzydzieści lat, a może dwadzieścia osiem i była lekarzem oboziku. Nie wydawali już żadnych przepustek na czeską stronę, bo wiadomo Czechy już były zagarnięte, a Słowacja trochę podejrzana, hitlerowska. Myśmy sobie przeszły w biały dzień na Przełęczy pod Kopą na słowacką stronę. Do dziś dnia pamiętam na tabliczce na granicy ktoś napisał ołówkiem: „Śmierć Hitlerowi złodziejowi!” Tak było napisane na Przełęczy pod Kopą. Po słowackiej stronie byłyśmy tam ostatecznie dwa czy trzy dni, budowali kolejkę na Łomnicę i było bardzo ciekawie. Właściwie nikt nie chodził, bo Słowacy nie chodzili po górach, a Czesi którzy chodzi po górach, nie przychodzili tutaj. Ukradli nam jacyś Słowacy umundurowani naszą mapę, to było w schronisku. Może uważali, że jesteśmy szpiegami, a może chcieli mieć mapę, dość, że przepadła. Potem jeszcze myśmy chodziły i weszłyśmy do schroniska Teriego, to jest obok Przełęczy Lodowej, a prowadził to Węgier, pan Zamkowski się nazywał. On bardzo był zadowolony żeśmy przyszły, bo tam już nikt nie przychodził, to [było] najwyższe schronisko w Tatrach. Nas tam wiodło dwóch podejrzanych typów, którzy się do nas przyczepili, którzy mieli tyrolskie kapelusiki, podejrzanie wyglądali. Szli, szli, szli i przed samym schroniskiem Teriego ustawili się na skałce, zajodłowali i znikli. Nikt nie wiedział gdzie byli, bo w schronisku u Teriego też się nie znaleźli. Potem wróciliśmy z Przełęczy Lodowej już do Jaworzyny, już na polską stronę. Jedna z dziewcząt, które tam były, była okropnie zalotna. Słowak z siostrą, który nas obtańcowywał w schronisku, to postanowił się wybrać do nas do Zakopanego. Z tego wszystkiego złapali ich na granicy, że gdzie to oni idą. Oni powiedzieli naiwnie, że do Polek co to u nich były i do nas przyszło dwóch tajniaków w Zakopanem. Wyciągnęli nas co myśmy robili na Słowacji, wszyscy byli strasznie [zastraszeni]. Takie były różne historyjki ale wypuścili nas. Wakacje były świetne, bo się chodziło po górach, było ślicznie, było ciepło. W lipcu myśmy byli na obozie, a w sierpniu myśmy jeszcze były prywatnie, przyjechała mama do Zakopanego do nas i bardzo było przyjemnie. Ale któregoś dnia zobaczyliśmy, że w owsie żołnierze się przekradają. To nie było same Zakopane, to była Olcza, przyczółeczek. Tam wojsko – zrobiło nam się głupio, co to w ogóle jest? Postanowiłyśmy wracać do Warszawy. Rzeczywiście wygląda, że będzie wojna. Jak jechałyśmy pociągiem do Warszawy, to już na stacjach kobiety żegnały żołnierzy, chłopaków, którzy szli do wojska. Jak przyjechaliśmy to niedługo się zaczęło. Było orędzie prezydenta, a już przedtem strzelanina.

  • Czy była pani przez cały wrzesień w Warszawie?

Tak, wszyscyśmy byli w Warszawie. Najpierw ojciec się wybierał, bo Umiastowski przecież wzywał mężczyzn, ale jak doszedł na Pragę to doszedł do wniosku, że to wszystko lipa, nic nie jest zorganizowane i wrócił. Mama nas pytała czy my nie chcemy pojechać do rodziny do Lwowa, wyobrażała sobie, że tam byłoby bezpieczniej, do Warszawy mogą dojść ale do Lwowa daleko. Myśmy powiedziały, że nie, nigdzie się nie wybieramy, siedzimy w Warszawie. W ten sposób byliśmy wszyscy w Warszawie.

  • Jak pani wspomina miesiąc obrony?

Najpierw byłyśmy z siostrą w harcerskim domu na Myśliwieckiej, już nie wiem w jakiej kolejności czy myśmy były najpierw tam czy najpierw na dworcu. Tam na Myśliwieckiej był punkt, były telefony i nadawali przeloty samolotów spoza Warszawy, sieć informacyjna. Nadawali, myśmy telefony odbierały przez dwa czy trzy dni, aż w końcu przestali do nas dzwonić. Tam więcej dziewcząt było oczywiście. Na wariata zadzwoniłyśmy do Zielonki, to odezwał się facet po niemiecku, już w Zielonce byli Niemcy. Na takie coś tośmy się zaczęli rozchodzić, kazali nam się rozchodzić, już nie prowadzić dyżurów, bo z Niemcami będziemy rozmawiać przez telefon? Wszystko się zwijało. Wtedy jak wracałyśmy pod górę do domu Agrykolą, to już walczyły samoloty nad Agrykolą, strzelały do siebie. Lotnictwo polskie to jednak było, było ileś samolotów. Nie utrzymaliśmy się długo na naszej Marszałkowskiej, bo ustawili nam na balkonie karabin maszynowy i w ogóle zdawało się, że tak Niemcy się zbliżają, że może trzeba się przenieść. Na Marszałkowskiej naprzeciwko Moniuszki tam byli znajomi, którzy wyjechali. U nich było bardzo ładne mieszkanie duże i śliczne, ale tam też zaczęli okropnie bombardować, więc trzeba było schodzić. Były dyżury w bramach. Młodzież smarkatowata sprawowała dyżury – bo były bomby zapalające i różne rzeczy – żeby alarmować o pożarze czy podawać wodę ze studni, już nie było normalnie wody wodociągowej w kranach. W domu na ulicy Zielnej, gdzie się sprawowało dyżury i gdzieśmy trochę siedzieli w piwnicy, to tam był moment, że rodzice poszli zobaczyć na górze rzeczy czy zabrać a myśmy z siostrą były w piwnicy i łubudu – w dom nad naszą piwnicą uderzyła bomba. Ale jak? Jedyny strop, który się utrzymał, to był z naszej piwnicy. Na szczęście to wszystko się przewróciło nie na stronę drzwi, tylko na przeciwną tak, że można było wyjść. Kurz straszny, wszystkie światła pogasły. Strasznie to przykro wyglądało. Rodzice myśleli, że my już nie żyjemy, ale wyszliśmy stamtąd. To było bardzo nieprzyjemne. Już później było tak, że w Śródmieściu to się chodziło po szkle, które skrzypiało pod nogami. Bomby nie padały jeszcze tak gęsto jak podczas Powstania, zresztą Warszawa po Powstaniu była dodatkowo niszczona. Dostatecznie dużo było wybuchów, że było tyle szkła. Chodziło się po tym, bardzo przygnębiająco. Jeszcze co? Jeszcze przez radio oczywiście przemawiał Starzyński. Wszyscy to bardzo przeżywali, wszyscy słuchali co Starzyński każe robić. Starzyński na przykład kazał palić śmiecie, żeby nie było zarazy i wszyscy palili śmiecie co prędzej, bo Starzyński kazał. Wszyscy go szalenie słuchali. Zostały wywieszone afisze o kapitulacji, to ludzie na ulicy płakali mężczyźni i kobiety, nie chcieli się poddawać mimo, że to naprawdę było już przerażająco i zupełnie okropnie. Rzeczywiście ludzie płakali.

  • Jak się ułożyło państwa życia po kapitulacji? Gdzie państwo mieszkali?

Przez jedną zimę mieszkaliśmy na ulicy Noakowskiego, gdzie właściciele wyjechali. To zresztą byli Żydzi, oni bardzo uciekali przed Niemcami na wschód. Ktoś miał klucze i był poznajomiony, więc tam mieszkaliśmy. Zimno było okropnie, bo przecież nie było szyb i nie było tyle szyb w Warszawie, żeby wszyscy powstawiali. To wszystko było tekturą, papierem [pozakrywane], a zima była strasznie ciężka. Była taka lodownia, że nie daj Boże, coś strasznego. Najpierw szkoły otworzyli. Królowa Jadwiga ruszyła. Zimo było strasznie, wszystkieśmy sobie poodmrażały ręce. [Szkoła] była, nie wiem miesiąc czy półtora, po czym Niemcy kazali zamknąć. Wtedy się zaczęły komplety. Potem z Noakowskiego tośmy wrócili do naszego mieszkania, które zostało trochę odklepane, duża dziura w suficie została załatana i tam mieszkaliśmy sobie dalej.

  • Gdzie to było?

Marszałkowska 9, nie ma tego domu, teraz tam jest początek MDM-u po schodkach.

  • Z czego państwo żyli?

Po pierwsze z przyzwyczajania, bo oczywiście wszystkie kasy oszczędności PKO przestały wypłacać. Jak się wszyscy rzucili, to nie mieli co wydawać. Oprócz tego była fatalna sytuacja żywnościowa, nie wiem ile by pieniędzy trzeba było mieć, żeby coś za to kupić. Z czego się żyło? Bardzo kiepsko. Niemcy zaczęli wydawać chleb, ale tego nikt nie brał, bo nie wypadało, to znaczy nikt kto miał poczucie przyzwoitości, nie brało się chleba od Niemców. Jadło się ugotowane kartofle, coś. W ogóle [było] fatalnie. Pierwsza zima była strasznie ciężka. Opałów było mało, nie było szyb, a mrozy były po dwadzieścia kilka stopni, zima trwała strasznie długo, wcześnie się zaczęła.

  • Rodzice pracowali?

Jeśli chodzi o mamusię, to powstały komplety ze szkoły, zaczęli organizować komplety.

  • Czego mama uczyła?

Mama uczyła matematyki, propedeutyki filozofii.

  • Pani z siostrą pracowała?

Nie pracowałam, chodziłam na komplety. Znajoma lekarka wyrobiła nam zaświadczenia – bo to też był osobny interes – że jesteśmy chore na jaglicę. Niemcy się okropnie bali wszelkich zakaźnych chorób, więc żeby nas nie złapali, nie ciągali tośmy miały papierki, że jesteśmy chore na jaglicę. Pierwszy rok to chodziłam na komplety, zdałam maturę.
  • W którym roku pani zdała maturę?

W 1940.

  • Jak to wyglądało?

Normalnie wyglądało, według przepisów przedwojennych z protokołem i ze wszystkim, komisja siedziała w prywatnym mieszkaniu. Zresztą w międzyczasie- nie mój komplet ale podczas matury zaaresztowali inny komplet w mieszkaniu na ulicy chyba Lwowskiej. Zawsze jak osoby się schodziły w prywatnym mieszkaniu, to mogło budzić podejrzenia. Ktoś, coś przyuważył i aresztowali. Aresztowali chyba ze trzy nauczycielki i kilka uczennic ale je w końcu wypuścili. O tym wydarzeniu wspomina Maria Dąbrowska w swoim dzienniku, bo jej siostra pani Szumska była naszą polonistką. Ona wspomina jak jej siostra został aresztowana.

To były komplety pani szkoły?
Tak Królowej Jadwigi.
 

  • Normalność była względna?

Tak, była całkiem względna dlatego, że po pierwsze tośmy były w mniejszych grupach w kompletach, a poza tym zaaresztowali panie. Już nie wiem czy zdałam maturę wcześniej czy nieco później w innym składzie komisji, w każdym razie nas nie przyaresztowali, a tamte wypuścili, bo pewnie nie bardzo wiedzieli co, jak i co to w ogóle jest.

  • Co pani późnej robiła?

Później chciałam się dostać do Miejskiej Szkoły Sztuk Zdobniczych, bo rysowałam i bardzo to lubiłam, podobno miałam zdolności w tym kierunku. Przygotowywałam się nawet do tego z moją koleżanką, która też chciała tam iść. Ponieważ tam był określony program z czego się zdaje, jak to na wszystkie artystyczne uczelnie, więc rysowałyśmy z modela. Babcię żebraczkę wybrałyśmy sobie z kościoła Zbawiciela, zaproponowałyśmy jej oczywiście za honorarium, żeby ona nam pozowała. Babcia nam pozowała. Potem były ćwiczenia z perspektywy równoległej, malarskiej. Jak żeśmy się czuły zupełnie gotowe do egzaminu, to Niemcy zamknęli Miejską Szkołę Sztuk Zdobniczych. Ona była niby średniego poziomu, to jeszcze nie była wyższa uczelnia. Wydawało się, że to jest niby trochę zawodowe, niby coś. Zamknęli. Już nawet tam nie zdawałam, bo nie było gdzie. Wtedy zapisałam się do szkoły krawieckiej. Wyobrażałam sobie, że może to też będzie trochę artystycznawe. Szkoła była na Polnej, właściwie boczna od Polnej. Szkoła była całkiem przyjemna. Nawet się tam trochę nauczyłam szyć. Rysunki były bardzo rozbudowane, były zajęcia artystyczne. Panie, które to prowadziły też były ożywione duchem bardzo patriotycznym, bo wtedy wszyscy byli ożywieni duchem patriotycznym, chcieli robić nie to czego Niemcy chcą, tylko właśnie robić to co trzeba w danej sytuacji. Wobec tego odbywał się polski według programu liceum. Jak mi już kazali pisać jeszcze wypracowania o Kochanowskim, którego miałam w swoim liceum, to mnie po roku to bardzo zdenerwowało. Byłam na praktyce w zakładzie krawieckim, oczywiście prywatnym, na Miodowej. Tam miałam do czynienia [z] prawdziwym rzemiosłem. Wtedy oświadczyłam i to było jedyny raz w moim życiu, bo tego mi nie było wolno... Jak się zapisywałam na krawieczyznę, to moja mama się zapytała: „Ale słuchaj, pamiętaj że masz skończyć!” Powiedziałam, że oczywiście, bo to była zasada – jak się coś zaczyna, to ma się to doprowadzić do końca. Ale tu nie wytrzymałam. To była jedyna uczelnia, której nie skończyłam. Pracowałam później w pracowni krawieckiej i szyłam nawet za pieniądze prywatnie. Zaczęłam chodzić na komplety prawa.

  • Jak wyglądały studia?

Najpierw przede wszystkim była straszna konspiracja. Profesorowie występowali pod pseudonimami, nie było wiadomo kto jest [kim]. Myśmy bardzo szybko się dowiedziały. Pierwszy komplet, na którym byłam, to były zupełnie same dziewczyny. Tam były tajemnicze postacie, na przykład pan rektor Józef Rafacz, który wykładał polskie prawo sądowe i prawo państwowe, historyczne przedmioty, też podał nam pseudonim nadzwyczajny. Historię prawa na zachodzie Europy wykładał pan Sawicki, już nie pamiętam imienia, też był pod pseudonimem, on był sędzią. Różne postacie były. Trochę profesorów było także z Poznania, oni stamtąd pozwiewali. Komplety były poznańsko – warszawskie znaczy warszawskie z domieszką prawników z Poznania. Jak to wyglądało? Bardzo przyjemnie w końcu. Dlatego, że wszyscy wykładali bezpośrednio, były pogaduszki, mówiło się, zadawało pytania jeszcze w przedpokoju jak pan profesor ubierał się w palto, to można było trochę porozmawiać, tak zupełnie inaczej, to było właściwie bardzo miłe. Potem były egzaminy. Aha, kto nam wykładał rzymskie? Też nam wykładał asystent. Bo podręcznik był Taubenschalga lub Kozubskiego, już nie wiem, któryś z nich był za granicą... Może obaj byli za granicą, nie wiem. W każdym razie wykładał nam asystent ale uczyłyśmy się z podręcznika Taubenschalg i Kozubski prawa rzymskiego. Później były egzaminy, z rzymskiego to był właśnie u nas w domu. Nawet jeszcze przyszli chłopcy z równoległego kompletu. Powiedzieli mi, że tu u mnie będzie egzamin. Zdawaliśmy w ogóle w różnych kolejnych lokalach, zwykle tam gdzie odbywały się zajęcia. Poza tym co? Były różne zajęcia nadobowiązkowe, na które się też chodziło. To było ciekawe. Przede wszystkim poznaniacy byli bardziej od gospodarczego prawa, historia prawa gospodarcza, takie rzeczy.

  • Kim były pani koleżanki z kompletu?

Kim były? Były sobie młode osoby, które pozdawały maturę gdzieś tam. Dwie to były od [Gimnazjum i Liceum ] Posselt Szachtmajerowej. Potem jedna to była od mojej mamy Dzidka Łukasikówna, ona zresztą potem przeszła na inny komplet z przyczyn koleżeńsko – towarzyskich. Jedna była bardzo ładna, nazywała się Wielowieyska. Ona bardzo prędko wyszła za mąż za ziemianina, ona w ogóle była z ziemiańskich sfer. Boję się, że ją po wojnie rozparcelowali razem z tym ziemianinem, ale już tego nie wiem. Tak różne były osoby, bardzo było sympatycznie i wesoło.

  • Czy uczestnictwo w kompletach było odpłatne?

Jasne, że tak.


Była zawsze starościna, przewodniczący czy przewodnicząca, która zbierała pieniądze.
 

  • Jakie to były sumy?

Tego nie powiem, bo pieniądze [szybko] się zmieniały. To już były okupacyjne pięćsetki z góralem i różne.

  • To były stosunkowo duże sumy czy symboliczne?

Bo ja wiem, jakoś płaciliśmy. W ogóle komplety były przecież finansowane z Londynu i komplety szkół średnich też. Przecież były przywożone pieniądze z Londynu. To nie było tak, że wszystko własnymi siłami, bo to by nie dało rady. Zresztą trzeba było profesorom coś płacić, żeby oni mieli z czego żyć, nie z groszy od małej liczby studentów. To było finansowane. Widziałam nawet panią podczas okupacji, która przyjechała z pieniędzmi z Londynu.

  • Kiedy zetknęła się pani z konspiracją i w jakich okolicznościach?

Z konspiracją zorganizowaną to trudno powiedzieć, bo różne rzeczy były w konspiracji. Zawsze w domu myśmy się śmiały z siostrą, że nie aryjscy, to tylko jest nasza rodzina i nasza gosposia, a przychodziły rożne osoby, które nazwały się różnie. Jedną to myśmy nazywały, że ona jest trojga nazwisk, bo jak telefonowała to raz mówiła tu mówi Zofia, drugi raz, że mówi Janina, myśmy ją poznawały po głosie. Zawsze troszkę tego było. Mama miała do czynienia z fałszywymi papierami, które były wydawane, też były chody na metryki, na takie rzeczy.

  • Pani rodzina pomagała osobom pochodzenia żydowskiego?

Moja mama miała chody na różne dokumenty, druki z kościołów co były obecnie za granicą, bo po rosyjskiej stronie to szukaj wiatru w polu, naturalnie metryki.

  • Jak odnoszono się do tego co się dzieje z osobami pochodzenia żydowskiego, do utworzenia getta, a później jego likwidacji? Jak to było traktowane w pani środowisku?

Oczywiście było traktowane bardzo źle, jakżeś można było się tym zachwycać. Zresztą w różnym stopniu do getta to można było przechodzić w jakimś czasie. Przez gmach sądów, to tu się wchodziło, tam się wychodziło. Nawet znam przypadki, że ktoś z getta wyszedł przed sądy, ktoś kto tam był zdecydował się. Siostra, która była po tej stronie [go] wyciągnęła, zresztą mieli bardzo szczęśliwą powierzchowność, nie wyglądali tak bardzo czy nie mieli akcentu. Najgorzej to było z tymi, którzy mieli bardzo zły akcent, źle mówili po polsku. To był problem straszny, bo nie wiadomo jak to ukryć.

  • Wróćmy do pytania na temat pani kontaktów z konspiracją?

Z kontaktami to był to było różnie dlatego, że na przykład wiedziałam o osobach, które były w konspiracji. Moja kuzynka dziesięć lat starsza – wszystkie moje kuzynki i kuzyni byli dziesięć lat starsi ode mnie, tak się zrobiło – była w ogóle na etacie „akowskim”, na przykład woziła bombę do zamachu na Krugera do Krakowa. Miała lewe papiery, jeździła zawsze tramwajem dla Niemców. Niemiecki znała nie najlepiej, ale ponieważ folksdojcze też nie mówili dobrze po niemiecku, więc to specjalnie nie budziło podejrzeń. Miałyśmy znajomego, który zresztą później był w „Zośce”, który brał udział w różnych akcjach, w wysadzaniu pociągów i tak dalej, nawet był ranny w którymś momencie. To się wszędzie w tle przewijało.

  • Czy osoby mówiły o tym co robią, że działają w konspiracji? To było powszechnie wiadome?

Nie, to nie było może powszechnie wiadome, ale można się było dosyć łatwo domyślić jeżeli miało się do czynienia z tą osobą. Zresztą czasem od strony takiej osoby spotykało się z propozycją, że na przykład czy by się czegoś nie mogło dowiedzieć, zapytać, pójść, kogoś przeprowadzić, takie rzeczy ad hoc drobne. Natomiast jeżeli chodzi o regularne kontakty, to chyba się zaczęły – jeśli mogę powiedzieć o sobie, że byłam w kontakcie zdecydowanym – to który to mógł być rok, 1942, 1943. Dlatego, że wtedy kolega z naszych znajomych już bardzo wieloletnich, nieco starszy, ale znany przed wojną, bywaliśmy tam, on zaproponował mi, żeby się zajęcia z podchorążówki odbywały, trochę mu nasłałam kolegów, którzy chcieli być w podchorążówce. U nas się odbywały zajęcia, a potem w którymś momencie, już w 1943, on mi zaproponował, żebym była u nich łączniczką. To już było wtedy zdecydowane, wtedy było wyraźne.

  • W jakim była pani oddziale?

To był pluton, który prowadził... Kolega to był Jerzy Stolarski, późniejszy pseudonim „Wir” i mój pierwszy dowódca w historii, którą zaraz opowiem. Ale żeśmy nie doszli do Powstania, to będzie bardzo długo. On prowadził podchorążówkę. Jeden z moich kolegów z kompletów był też na podchorążówce.

  • W pani mieszkaniu?

Tak, w moim mieszkaniu. Oni tam sobie przychodzili, mieli różne wykłady, przychodzili prelegenci, coś mówili. Nie słuchałam tego, bo nie było potrzeby i w ogóle nie było dla mnie przeznaczone. A zaczęłam funkcjonować jako łączniczka po Warszawie – tu zanieść, z kimś się skontaktować.

  • Przechodziła pani przeszkolenie?

Nie, przeszkolenie to przechodziłam sanitarne ale prywatnie. Znajoma medyczka to prowadziła, studentka medycyny. Tam nauczyłam się robić zastrzyki, opatrunki. Zresztą myśmy w ostatniej klasie przed wojną miały i tak przysposobienie takie, że wychodziliśmy do szpitala i uczyłyśmy się opatrunków, takich rzeczy. To było po prostu w szkole. Jako łączniczka nie przechodziłam żadnego przeszkolenia.

  • Czy rodzice byli świadomi pani zaangażowania?

Oczywiście.

  • Co o tym sądzili?

Nie rozmawialiśmy na ten temat, tak można było sobie porozmawiać, ale żeby ktoś się miał tam zapatrywać i badać zapatrywania, to nie było takiego tematu. A, jeszcze co się u nas działo? Było Biuro Informacji i Propagandy, chyba BIP to się nazywało. Te łączniczki z BIP-u przychodziły do nas i one wydawnictwa BIP-u „Biuletyn Informacyjny” u nas dzieliły, rozkładały. Zawsze żeśmy „Biuletyn” dzięki temu mieli, który był przechowywany pod dywanem, żeby był niby pod ręką, a żeby go nie było widać. One przychodziły, ich było tam dobrych kilka.
  • Czy pani rodzinę lub krąg najbliższych znajomych spotkały represje niemieckie w czasie okupacji?

Tak. Przede wszystkim kuzynka, która woziła bombę na Krugera, to tam się bardzo kiepsko to wszystko skończyło. Był słynny ślub u świętego Aleksandra, ktoś doniósł, że całe towarzystwo konspiracyjne [tam będzie], to była pierwsza linia, to było w roku 1942 czy 1943. Tam weszli Niemcy i wyczesali cały kościół, gości którzy byli na ślubie razem z panem młodym i panną młodą. Po prostu ktoś ich sypnął. Moja kuzynka Aleksandra Sokalówna, nawet słynna postać, była przesłuchiwana w straszny sposób, maltretowana na Szucha i chyba została rozstrzelana w ruinach getta. Chyba, bo nikt dokładnie nie wie na ten temat. Natomiast jej siostra – one mieszkały we dwójkę ze swoją babcią, matka już nie żyła, ojciec drugi raz się ożenił i ci państwo mieszkali gdzie indziej – ona powiedziała: „A co tam, przecież oni nie wiedzą gdzie ona mieszkała, jak ona się nazywa, wracam do domu, nie będę się stale ukrywać.” Wróciła do domu i pierwszej nocy ją też wygarnęli. Ona wylądowała w Oświęcimiu. Z Oświęcimia ciężko chora była zabrana w końcu przez Ravensbrück do Szwecji. Potem byli państwo, którzy mieli majątek w lubelskim. Tam nie byłam, ale znałam tych państwa. Oni tam przechowywali kogo się dało i różnych ukrywających się, Żydów, konspiratorów. Raz tego pana Niemcy aresztowali ale go wypuścili a drugi raz przyjechali i zastrzelili go na własnym podwórku jak psa. A całą rodzinę – ponieważ to było zamojskie – do rotundy zamojskiej zapakowali. Potem panie wróciły i jeden z bratanków też. Właściwie cała rodzina przestała tam istnieć.

  • Czy latem 1944 roku odczuwało się już, że wybuchnie Powstanie, widać było zmiany w mieście?

W ogóle przed wybuchem Powstania, był próbny alarm. W mieszkaniu mojej koleżanki, zresztą narzeczonej ówcześnie mojego dowódcy Jerzego Stolarskiego u Ewy Piaszczyńskiej, to było, myśmy tam całą noc siedzieli. Zaczęła się rozmowa, że co z Powstaniem? Jak to z Powstaniem w ogóle będzie? Czy to prawda? Co jest z bronią, co jest ze wszystkim? Jak to jest pomyślane? Na to zgodnie z zamierzeniami Jurek Stolarski powiedział: „Powstanie jest liczone na trzy dni.” Tośmy odetchnęły. Trzy dni to się wytrzyma, to nie takie wielkie krzyki, trzy dni to można sobie pozwolić. Potem wiadomo, że trzy dni wyglądały nie całkiem dokładnie, trzeba było dodać sześćdziesiąt.

  • Wówczas rozmawiając czy byli państwo pełni zapału, nadziei, że coś się zmieni? Jak panowała atmosfera?

Trudno powiedzieć, wydawało się, że Rosjanie są już blisko, nikt się na to nie cieszył tak strasznie, ale wydawało się, że Niemcy uciekną czy coś. Przecież oni przez Powstaniem uciekali, to było widać na ulicy, samochody pędziły w dzikim tempie, oni w ogóle wiali. Dopiero w którymś momencie zostali zahamowani, wrócili. To znaczy nie wszyscy wrócili, ale wróciło wojsko i nawet więcej, bo przyszło gestapo. Przecież przedtem to z rodzinami oni wiali w biały dzień.

  • Czy w pani oddziale były specjalne przygotowania do Powstania?

O tyle, że mieliśmy punkt zborny gdzie mamy się spotkać, przygotowania nie.

  • Gdzie był ten punkt ?

To jest ciekawa sprawa. Obecnie ulica się nazywa Krzywickiego, nazywała się Sucha. Teraz to w ogóle wszystko jest inaczej, teraz tam chyba jest Najwyższa Izba Kontroli na Filtrowej… A to jest gmach województwa i w gmachu województwa oczywiście stali Niemcy. Krzywickiego zaczyna się przy Koszykowej i ciągnie się do… Teraz to już jest szeroka trasa, ale to była ulica... To było w willi profesora Semerau-Siemianowskiego, słynnego kardiologa, który miał trzech synów, najstarszy był lekarzem i był poza domem, dwóch Janusz i Leszek byli po Wawelbergu. Wszyscy chłopcy wtedy chodzili do Wawelberga i Rotwanda przeważnie, bo to była jedyna uczelnia techniczna. Była najmłodsza córka, która może zdała wtedy maturę, a może nie zdała, miała siedemnaście czy osiemnaście lat. Myśmy mieli tam punkt zborny. Tam się zeszliśmy, na pierwszym piętrze mieliśmy się spotkać. To było u jednego z chłopców w jego pokoju, a potem się okazało, że jeszcze córka miała tam patrol sanitarny. Patrol, dziewuszki zebrały się na parterze. Tam nas było koło dwudziestu osób, to znaczy chłopców i ja. Z bronią, nasz dowódca Jurek Stolarski „Wir” miał pistolet, a poza tym zjawiło się dwóch młodych ludzi, których do tej pory nie znałam, to był Adam Konopczyński, drugi już nie pamiętam kto i oni z plastiku lepili do rzucania ręczne granaty. Broń mieliśmy rzekomo dostać, a nie dostawaliśmy. Jak zaczęli strzelać, to nasz dowódca wysłał dwóch łączników, żeby się dowiedzieli co z bronią. Wysłał mianowicie Janusza Semerau-Siemianowskiego, starszego syna naszych gospodarzy, który był już bardzo doświadczony w różnych akcjach i kogoś kto skończył podchorążówkę, ale nie brał udziału w tego rodzaju akacjach, według zasady wojskowej – jeden najbardziej doświadczony i drugi niedoświadczony, żeby byli razem. To był Stefan Lewicki mój kolega z prawa. Jak zaczęli strzelać, to nam kazali się pochować na strychu. Myśmy na strychu się pochowali, tam były różne skrytki na radio, na coś tam. Myśmy się tam popakowali do różnych dziur. Potem się okazało, że tamci zostali wysłani. Dwaj, którzy byli wysłani, oni o ile pamiętam, mieli iść na Filtrową trzydzieści, tam miał być punkt z bronią. Żaden z nich nie doszedł. Jeden został zastrzelony na Filtrowej, bo już była strzelanina, a drugi w którymś z ogrodów tuż obok. Ludzie, u których myśmy byli, wiedzieli, że jeden ich syn już nie żyje, oni nas mimo to trzymali cały czas i żywili. Byłam tam przez dwa tygodnie, nie tylko ja. Trzeba podkreślić, oni byli zupełnie nadzwyczajni Semerau-Siemianowscy. Żaden z nich nie doszedł. Wtedy drugi Semeru-Siemianowski Leszek powiedział, że on chce iść za nimi w ślad, że on pójdzie po broń sam jeden. Poszedł, doszedł do Powstania, ale już był ranny w okolicach Politechniki, umarł w szpitalu powstańczym bardzo szybko. Ponieważ działały telefony, to oni już wiedzieli, że ich dwóch synów poległo, a mimo to dalej wszystko prowadzili. Przede wszystkim dawali nam jeść na strychu, wypuszczali nas z dziur dwa razy dziennie. Poza tym pan profesor Semerau-Siemianowski mówił świetnie po niemiecku, bo studiował w Niemczech. Tam dookoła byli lotnicy niemieccy, już weszli w związku z Powstaniem. On ich zabawiał rozmową o Niemczech w znakomitej niemczyźnie, oni zresztą obeszli strych, gdzie myśmy byli w dziurach, ale ponieważ to byli lotnicy, a nie policja, to nie mieli psów, więc nas nie znaleźli. Dosłownie koło nas przechodzili. Myśmy siedzieli w dziurach zamknięci na strychu, a oni tam przyszli. Pan Semerau-Siemianowski zapraszał ich, zagadywał, oni tam siedzieli na dole i zabawili się rozmową po niemiecku. Myśmy dzięki temu mieli jeszcze dodatkowo taki zysk, że jak tam szli Ukraińcy – którzy byli jak wzburzona fala, jedno wycie było na ulicy, to się mówiło Ukraińcy, to zdaje się nie byli Ukraińcy, tylko Rosjanie współpracujący oni demolowali, strasznie niszczyli, zabijali, gwałcili na całej Ochocie to był postrach prerii – Niemcy ich wyrzucili, nie pozwolili im wejść. Jeszcze do tego stopnia mieliśmy ochronę. Dziewuszki na dole zostały policzone przez Niemców i były jako takie co jak się zaczęła strzelanina to się schroniły przypadkowe biedaczki. Po tygodniu pani Semerau-Siemianowska powiedziała, że mogę zejść na dół, bo zmieniła się obsada Niemców. Mąż im powiedział, że policzone są dziewczyny z wyjątkiem ich córki, bo córka to córka. Wtedy zeszłam na dół. Na dole było bardzo smutno dlatego, że po pierwsze nie znałam tych dziewuszek, po drugie trzeba było strasznie cicho siedzieć, żeby Niemców nie drażnić. Zobaczyłam wtedy, że jeszcze pod tarasem przechowywało się dwóch chłopców z „Odwetu”. „Odwet” to był oddział, który poszedł do ataku. Myśmy mieli w ogóle pójść tam gdzie był pomnik sapera na placyku, myśmy mieli w biały dzień tam uderzyć. To łaska boska, żeśmy nie dostali broni, bo by z nas kapusta była, z wszystkich, nie tylko trzech na razie. „Odwet” został rozbity, uciekał. Oni się schronili pod tarasem, to była willa Semerau-Siemianowskich, gdzie była skrytka na narzędzia ogrodnicze. Oni tam siedzieli. Jak już się robiło ciemno to wypełzali i przez spuszczoną kratę dostawali coś do jedzenia, podawano im. Znaczy krata była zamknięta, otwarte drzwi i przez okno kraty coś im dawali jeść. Potem zrobiły się komiczne widoki dlatego, że woda przestała działać, wobec tego Niemcy powiedzieli, że można chodzić po wodę z białą chorągwią. Wobec tego to widziałam przez okno, z żadną chorągwią oczywiście nie chodziłam osobiście. Wypuszczali zawsze ludzi starszych, którzy mieli na przykład na szczotce biały kawałek bielizny czy ręcznik czy coś. Widok był operetkowy, można się było śmiać mimo całej przykrości i niewiedzy co się w ogóle dzieje. Pani Semerau-Siemianowska z gosposią gotowały dla trzydziestu osób dzień w dzień cokolwiek, zupę czy coś, tam wszyscy byli żywieni. Już nie było wody, już nie było wszystkiego, poza tym uważało się, że Powstanie na pewno się do nas zbliży ale jak się nie zbliżało, to po dziesięciu dniach chłopcy dostali rozkaz, wychodzili po dwóch po trzech i mają się starać iść do Powstania, jakby się nie dało, to wychodzić z Warszawy. Tak to było, a ja niby miałam zostać. Nawet się nie upierałam, co się mogłam dużo upierać w takiej sytuacji. W końcu został Jerzy Stolarski dowódca tego interesu, najmłodszy chłopak, wielki wysoki Ben Hulewicz i ja. Raptem budzi mnie Bogna Siemiankowska w nocy – wtedy się mówiło pani do nieznajomych, nie na ty – mówi: „Niech pani wstanie, bo Adam Konopczyński i Tadzio przyszli i zabierają was i panią.” Oni byli już w Powstaniu, porozumieli się z Zielińskim, dogadali się z nim i wrócili po nas, przez to wszystko z powrotem przyszli po nas. To było zupełnie niesłychane. Wobec tego szłam z Adamem, a Staś Kubin prowadził dwóch. Szliśmy na czworaka w skarpetkach i w zasadzie osobno, żeby nie taka zgraja, pełno ludzi. Ciemno było oczywiście. Przechodziliśmy przez ogrodzenia. Inna rzecz jak wyszłam na taras po długim siedzeniu w domu, to mi się zakręciło w głowie, już tylko mogłam iść na czworaka. Adam szedł pierwszy, ja za nim. W pewniej chwili czuję coś dziwnego pod ręką, szczur czy coś. Cofnęłam rękę, za chwilę znowu, zaczynam go alarmować co to jest. Okazało się, że to były jego nogi w wełnianych skarpetkach, które idąc za nim przydeptywałam ręką. Aha, u Niemców oczywiście grała muzyka i było bardzo wesoło, wieczór, ładna pogoda. W którymś momencie przechodziłam przez siatkę, Adam już był po tamtej stronie – nie szliśmy ulicą, tylko przez ogródki kolejno do Wawelskiej, na Wawelską szliśmy – siatka zaczęła grać, bo była stara siatka. Niemiec strzelił, po siatce poszły iskry, ale na szczęście chybił. Z płotka zleciałam na dół, cichośmy posiedzieli, poszliśmy i w końcu wyszliśmy na Wawelską. Na Wawelskiej z niewiadomych przyczyn paliła się latarnia. Tam trzeba było prędko przeskoczyć a na Polu Mokotowskim były pomidory, bo podczas okupacji to na wszystkich wolnych terenach z przyczyn gospodarczo aprowizacyjnych ludzie sadzili pomidory. Najedliśmy się pomidorów w ciemnościach na polu, to było bardzo miło, ale potem już szybciutko szliśmy dalej, żeby się nie zrobiło jasno. Oprócz tego jedna zamiana na barykadzie wiedziała, że będziemy przechodzić. Ci chłopcy znali hasło, nie można się było spóźnić. Nawiasem mówiąc oprócz tego romantycznego nastroju z pomidorami poetycznego, to jednak tu i ówdzie pachniały trupy na polu, to już było blisko dwa tygodnie po Powstaniu, już różnie było. Przyszliśmy. Było cudownie, tu gdzie Powstanie, wspaniale, wszędzie chorągwie, jakiż nastrój, jak świetnie! Politechnika już była odbita, już Niemcy odbili. Ona była najpierw zdobyta przez Powstańców, a potem jednak Niemcy ich wyparli. Zresztą tam przyjeżdżały różne „Goliaty” to wszystko. Tam zresztą [był] szeroki plac, to trudno było się tam utrzymywać. Był kochany nasz dowódca kompanii Zieliński przemiły człowiek, którego znałam z czasów konspiracyjnych, było miło. Nasze dowództwo było w Architekturze na Koszykowej. Myśmy najpierw zostali skierowani na ulicę 6 Sierpnia, co teraz się nazywa Nowowiejska. Tam jeszcze był budowany podkop, bo tutaj się chodziło podkopami pod ulicą, to dużo lepsze od barykady. Na barykadzie zawsze można oberwać, można ją rozwalić a tak pod ziemią, to jest ładnie. Tam był budowany podkop. Potem byliśmy na Jaworzyńskiej, z Jaworzyńskiej Niemcy uciekli – to nowoczesne domy – i myśmy tam zamieszkali. Mieliśmy w naszej dyspozycji domy na Marszałkowskiej w trójkącie do Polnej. To były domy, z których wyrzucono ludzi, tak jak u nas, bo to ta sama ściana domów, na której myśmy mieszkali, tylko my po tamtej stronie Oleandrów, a to było po tej stronie. Na Marszałkowskiej były nasze pozycje. Tam się chodziło przez dom szkoły Wawelberga i Rotwanda na Mokotowskiej i przechodziło się przez podwórze, gdzie przez cały czas na dachu był gdzieś gołębiarz, do końca Powstania go nie znaleziono. Trzeba było przebiegać przez podwórze i tam zresztą została ciężko ranna nasza szefowa plutonu sanitarnego, przestrzelili jej przez płuca. Potem byłam u niej w szpitalu, tylko bidna świszczała i umarła. Zabił ją gołębiarz. Najciekawsza może rzecz poza przechodzeniem, to była, że myśmy łączniczki miewały dyżury przy telefonie w nocy, miałam taki dyżur. Okazało się, że ma być wypad na Politechnikę. Z łączniczek zostałam wyznaczona, że mam być na Politechnice. Myśmy czekali na Noakowskiego na podwórzach domów w absolutnej ciszy. Jak wiadomo w wojskowych akcjach to czas głównie zajmuje czekanie, taka jest specyfika. Tośmy czekali, czekali. W końcu, w którymś momencie przebiegliśmy przez Noakowskiego do budynku Starej Chemii. Jak się stoi twarzą do wejścia, do głównego gmachu, to ten stary budynek co byłby po prawej stronie, to jest Chemia. Do Chemii wskoczyliśmy jakoś oknem i z chemii przedostaliśmy się do holu Politechniki do auli ze ślicznymi kolumnami. To był pierwszy brzask, jeszcze było prawie, że ciemno. Ci Niemcy byli tak spłoszeni, że po kolumnadzie latali jak obłędni, przepraszam bardzo, w bieliźnie. Muszę powiedzieć, że to było tak urocze przeżycie zobaczyć Niemców, którzy byli tacy ważni, tacy butni, a którzy tutaj się kręcili jak kot z pęcherzem i w stroju jak z komedii. Wtedy po raz pierwszy widziałam hol Politechniki Warszawskiej, ile razy jestem w holu, to widzę Niemców. To była satysfakcja niesłychana, mnie się zdaje, że to miało służyć rekonesansowi, może to była próba odbicia gmachu głównego, nie potrafię powiedzieć. Jak się jest przy jednym oficerze, przydzielono mnie do porucznika „Łuny” i za nim latałam krok w krok, więc oczywiście nie miałam okazji oglądać całości, nie byłam w położeniu Napoleona, tylko skromnej łączniczki. Wycofaliśmy się stamtąd jednakże, już nie wiem po jak długim czasie, bo trudno sobie przypomnieć, trudno jest zdać sobie sprawę z czasu w takim zamieszeniu. Już oczywiście było jasno, wyszliśmy stamtąd. Nie było żadnych ofiar, było dwóch lekko draśniętych, ale w każdym razie to było bardzo ucieszne.

  • Jak wyglądały pani obowiązki jako łączniczki?

Nas przeorganizowali, Jurek Stolarski był dowódcą nie plutonu, tylko…

  • Drużyny ?

Drużyny właśnie. Już było dużo mniej ludzi. Zresztą [z tymi], którzy wychodzili, później z niektórymi się zetknęłam. Na przykład wyszli na Okęcie, tu nie dali rady, tam była strzelania, tu wyszli… To było różnie. Dowódcą plutonu był niejaki „Jastrzembski”, jak się on naprawdę nazywał, to nie wiem. Z nim obchodziłam różne posterunki. Potem były różnego rodzaju dyżury, a poza tym były dyżury po prostu w kuchni. Poza tym wysłali nas do Haberbuscha po jęczmień, bo trzeba było coś jeść.

  • Jak wyglądały takie wyprawy?

Miało się plecak, szło się dziurami, umęczył się człowiek jak nie wiadomo co, naprzynosił jęczmienia, który był paskudny, potem się go gotowało. Robiło się z niego kaszę. Poza tym co jeszcze? Byłam na przepustce dlatego, że Jurek Stolarski i Ewa Piaszczyńska, moja koleżanka, postanowili wziąć ślub. Mieli wziąć ślub oczywiście w Architekturze. Trzeba było załatwić sprawę władzy duchownej od Powstania, która była na Smolnej. To wszystko było okropnie daleko. Miałam być świadkiem, a drugim świadkiem miał być Maciej Józef Kwiatkowski, później historyk Polskiego Radia. Na Nowogrodzkiej nocowaliśmy, potem wielka wyprawa, bo na drugą stronę Alej Jerozolimskich, tam były barykady. Jak wiadomo pod Alejami Jerozolimskimi jest tunel, więc żadnego podkopu nie można było zrobić, tylko była barykada. Kierowali ruchem, parę osób tu, potem przerwa, parę osób tam. To straszne było i dosyć ryzykowne, bo Niemcy strzelali do barykad i do przechodzących. Jak żeśmy dotarli na Smolną, to na drugi dzień, spotkało mnie coś takiego czego do dziś dnia nie rozumiem. Mianowicie księża powiedzieli, że jako kobieta nie mogę być świadkiem na ślubie. Szłam tam, Bóg wie po co. Nie wiem skąd taka interpretacja. Wcale już wtedy tak nie było, może było podczas pierwszej wojny światowej, tego nie wiem. Oni tam sobie kogoś dobrali ad hoc, kto był po tamtej stronie Alej Jerozolimskich. Potem ślub się odbył w Architekturze i było wspaniałe wesele u Konopczyńskich na Lwowskiej, bo pani Konopczyńska czymś handlowała i miała w piwnicy nadzwyczajne rzeczy, nawet był prawdziwy francuski szampon.

Czy panna młoda była specjalnie ubrana?
A gdzie, nie! Naturalnie, że nie, była normalnie ubrana.
 

  • Czy było duże zgromadzenie?

Czy takie strasznie duże? To wesele z natury rzeczy było ograniczone, trudno było, żeby całe zgrupowanie poszło na przepustki na ślub, to się nie praktykowało.

  • Czy uczestniczyła pani w koncertach, które odbywały się w budynku Wydziału Architektury?

Nigdy w życiu nie byłam. Myśmy byli na linii, myśmy nie mogli tak bardzo na koncerty latać. Jak był większy szpital, to mogły sobie tam pójść, ale my nie, my na żadne koncerty nie chodziłyśmy.

  • Mieczysław Fogg podobno śpiewał?

Śpiewał, ale śpiewał w Architekturze.

  • Nie dla wszystkich ?

To nie [było]: „A ja sobie teraz pójdę na koncert”. W Architekturze były całe biura, był szpital. Tam było tak, że zawsze można było się zamienić, a u nas nie było się z kim zamienić, żadnych rzeczy nie było.

  • Czy była pani w jakiś sposób umundurowana?

Nie, mieliśmy tylko opaski z literami AK i tyle. Jak ktoś sobie zdobył panterkę to w niej chodził ale umundurowania nie było.

  • Oddział nie wyglądał w jednolity sposób?

Oni już do Powstania ubrali się trochę sportowo, trochę wojskowo w wysokich butach, ale to nie było specjalne umundurowanie.

  • Czy w odziale było dużo dziewczyn?

W naszym bardzo mało, były łączniczki i koniec.

  • Czy były panie traktowane jakiś szczególny sposób, czy tak jak każdy żołnierz?

Z tym jak każdy żołnierz, to było zupełnie inaczej. Nasza komendantka Dorota od wszystkich kobitek, była w Architekturze i ona zaleciła w którymś momencie Powstania, żebyśmy przychodziły na musztrę i żebyśmy się nauczyły salutować oficerom, żebyśmy miały jednym słowem należytą postawę i wygląd, jakby przyszli sowieci to by byli podbudowani czy coś, nie wiem. Myśmy chodziły na musztrę, klęłyśmy na czym świat stoi. Uważałyśmy to za idiotyzm. W dodatku człowiek był jeszcze przeważnie okropnie głodny, już pod koniec Powstania to było coś strasznego. Człowiek głodny, zmarznięty i jeszcze będzie się musztrował nie wiadomo po co, ale kazali, to się przychodziło. Myśmy nie salutowały żadnym oficerom, byłyśmy zdyscyplinowane, kazali coś robić, tośmy robiły, a żeby salutować, dziwne rzeczy robić…

  • Jak wyglądało uzbrojenie pani oddziału?

Potem trochę dostali. W ogóle okazuje się, że nasza broń nie dojechała na Filtrową 30. Dowiedziałam się to później już będąc po stronie powstaniowej. Mianowicie oni jechali ulicą Chałubińskiego i mieli dojechać do nas. Wywiązała się strzelanina, bo w różnych momentach strzelanina się wywiązywała wcześniej niż Powstanie. Niemcy ich otoczyli i oni uciekli wobec tego do szpitala pielęgniarek fundacji amerykańskie , to jest teraz wojskowy [szpital] na rogu Koszykowej. Siostrzyczki ich natychmiast pobandażowały, w gipsy poubierały i oni występowali za rannych i chorych. To był pierwszy pluton, który potem u nas się zjawił. Przeszedł od pielęgniarek, ale broni i tak nie było za dużo, bo w ogóle nie było dużo. Jeszcze samochód wpadł. Jaka była broń? Były później „Steny”, skąd się wzięły, nie wiem ale były i były „pepesze”, cudowne „pepesze” rosyjskie, świetne.
  • Ze zrzutów?

Pewnie tak, nie wiem, nie byłam przy tym, nie wiem. W każdym razie „pepesze” były wspaniałe, bo „Sten” jak się zaciął, to już był zacięty i bardzo trudno go było ruszyć, natomiast „pepesza” – to była broń naszych sprzymierzeńców ze wschodu – wziąć o kamień, „pepesza” szła i w porządku. Pod tym względem była nieoceniona, to młotkiem można było rąbnąć i już by było dobrze, nic jej nie brało. Aha, co jeszcze u nas było? Adam Konopczyński był strzelcem wyborowym. Wobec tego on na dachu domu, który już nie istnieje – to był dom narożny Wawelskiej, wtedy ten odcinek się nazywał Aleja marszałka Piłsudskiego, bardzo wysoki dom – strzelał na Plac Unii do Niemców, którzy jechali na południe i trafiał z takiej odległości. To mu się bardzo dobrze udawało, aż Niemcy wybudowali parawan na Placu Unii, żeby ich nie było widać. Wtedy już nie mógł tam strzelać. Na dachu, kiedyś z nim byłam i obserwowaliśmy, to był wysoki dom, jak kolejowe tak zwane „krowy” waliły w Warszawę, jak leciały pociski to rzeczywiście było widać. U nas nie było bombardowania, bo Niemcy byli za blisko. Były poszczególne przypadki, gołębiarze, ale bombardowania nie było. Co było jeszcze? Był przecież zrzut amerykański, wszystko to poleciało oczywiście do Niemców. Tak jak u nas, to był wąski jęzorek od Placu Zbawiciela. Wyglądało to pięknie, bo w biały dzień spadochrony śliczne, wielkie na niebie, kolorowe, cudownie to wyglądało. Strasznieśmy się najpierw cieszyli, a potem nic z tego nie było. Niestety.

  • Jak wyglądały relacje w pani oddziale? Kto był pani najbliższym kolegą, koleżanką?

Jeżeli chodzi o dziewuszki, to było kilka. Jedna to była „Julia” sanitariuszka, to był jej pseudonim. Wiem, że teraz jest w Anglii, to była przemiła osoba. Bardzo dobrze wyglądały. W ogóle wtedy nikt się na nikogo nie wykrzywiał i było bardzo miło. Miałam koleżankę, która była w AL-u i koleżanka przyszła do mnie kiedyś z wizytą, ze Starówki kanałami. Znałam ją jeszcze przedtem. Ta rodzina to byli komuniści, co na to poradzę. Ona była bardzo przyzwoitą osobą. Miała AL napisane. Moi koledzy byli z tego bardzo niezadowoleni, coś mruczeli, ale powiedziałam, że to jest moja dobra koleżanka, żeby się nie wykrzywiali, nic ma jej tu nie spotykać, ona nie przychodzi robić propagandy ani nic. A jak przychodzi się ze mną zobaczyć, to bardzo ładnie z jej strony i do widzenia, dobrze było.

  • Czy były między państwem dyskusje na temat problemów polityki, czego oczekiwano gdy kolejne tygodnie Powstania mijały i oczekiwana pomoc nie nadchodziła?

Nie pamiętam takich dyskusji.

  • Jak pani pamięta stosunek ludności cywilnej do Powstania i do powstańców? Czy to się zmieniało wraz z upływem czasu?

Ludność cywilna, która była, bo ich przecież bardzo dużo Niemcy wygarnęli, było dużo opustoszałych domów, to nie stwierdziłam nieżyczliwości. Wiem, że tam gdzie moja mama wylądowała u znajomych na Wspólnej, to było strasznie wszystko ciężkie. Ludzie się schodzili na podwórzach przy świętej figurze, śpiewali beznadziejnie, to bardzo było ciężko. Jest dużo przyjemniej coś robić, być w akcji. Oni coś tam robili, jakoś sobie pomagali, ale to było strasznie smutne.

  • Czy miała pani kontakt z rodziną?

Mamę znalazłam na Wspólnej, bo jak przyszłam tutaj to poszłam do nauczycielki, którą znałam i która była z tej szkoły co mama, wiedziałam, że tam współpracują, zapytałam się. Ona powiedziała, że jest u pani Wołowskiej na Wspólnej, podała mi adres, przyszłam. Oczywiście nie mieli o mnie żadnej informacji. Gdybym miała telefon, to nawet bym nie wiedziała gdzie dzwonić. A siostra była na Mokotowie. Z Mokotowa bardzo trudno było z komunikacją, z pocztą. Tutaj to sobie liściki jednak chodziły, natomiast tam wszystko kanałami się odbywało, było dużo trudniej. Oprócz tego Mokotów kapitulował wcześniej.

  • Co się stało z ojcem?

Nie wiem, gestapo wygarniało mężczyzn i żaden nie wrócił z naszego domu.

  • Nigdy już pani nie miała żadnej informacji?

Przecież żony, spotykały się latami po wojnie i nikt żadnej informacji nie miał, niewątpliwie ich zabili, na pewno.

  • Czy uczestniczyła pani w czasie Powstania w życiu religijnym?

Nie, chyba nie.

  • Czy był w pani oddziale kapelan?

W oddziale to nie. Na pewno był ktoś w Architekturze i można było iść na msze jeżeli akurat była taka sytuacja, ale w oddziałach nie było kapelanów, tak dobrze to nie było.

  • Czy w czasie Powstania czytała pani gazety, jak docierały do pani informacje?

Bardzo trudne pytanie – docierały informacje, ale jak? Czy ktoś coś mówił, czy były gazety nie potrafię powiedzieć, nie pamiętam.

  • Odwiedzała pani szpital, jaki tam były warunki ?

Szpitale były oczywiście urządzone w nieszpitalnych budynkach. Niewątpliwie były i takie, które były w szpitalnych, ale u nas nie, były ad hoc w mieszkaniach urządzone. Jak wyglądały? Były łóżka, byli lekarze, lekarze operowali, dbali.

  • Czy w pani oddziale było dużo ofiar?

Z wyjątkiem tych co pierwszego dnia, to później był Ben [...] Hulewicz – jego zastrzelili Niemcy na Polu Mokotowskim. Nawet nie znałam całej kompanii, widziałam twarze ale…

  • Jak pani wspomina koniec Powstania i moment kapitulacji?

Moment kapitulacji – nikomu to się nie podobało. Myśmy byli zajęci przede wszystkim niszczeniem amunicji, więc strzelaliśmy do czego się dało, nawet ja wtedy strzelałam też, żeby to wystrzelać, żeby nie było, żeby Niemcom nie dawać.

  • Czy to był moment ulg, i czy czuli się państwo zawiedzeni, że to już koniec?

Trudno powiedzieć ulgi. Jak Rosjanie nie przychodzili i prawie nie było co jeść, nie wiem… W każdym razie nie zdecydowałam się, żeby iść do [obozu].Wobec tego, że rodzina była tak rozbita chciałam być z mamą, z czego wyszło nie najlepiej. Popędzili nas do Ursusa, chciałam uciec po drodze, bo miałam przekonanie, że trzeba robić zawsze nie to co Niemcy chcą, bo oni zawsze chcą najgorzej i trzeba robić inaczej.

  • Kiedy pani opuściła Warszawę?

Chyba 3 października.

  • Jak pani to zapamiętała?

Najpierw wychodziło wojsko, oni wyszli, to widziałam, maszerowali elegancko. Zresztą powiedziałam, że nie idę do obozu, nie robiłam z tego tajemnicy. Ktoś tam uważał, z chłopców, kolegów przyszedł mi nagadać, że dosyć tego bohaterstwa, teraz to sobie… To sobie pogadał, trudno, niektóre rzeczy rozstrzyga się we własnym sumieniu. Chciałam uciekać. Szliśmy do Ursusa, nie do Pruszkowa.

  • To była duża grupa ludzi?

Tak, oczywiście, pochód a to z walizą, a to z wózkiem, coś okropnego. Niemcy nas pilnowali po bokach, byli strażnicy. Chciałam uciekać. Poznałam rodzinę w Wyczółkach, to jest wieś teraz należy do Warszawy, za Wyścigami, za polem wyścigowym. Uważałam, że trzeba do nich uciekać. Myśmy szły jeszcze z leciwą malarką, która miała swoją gosposię. Moja mama powiedziała, że to trzeba załatwić, czy to wszyscy, czy nie wszyscy, coś powiedzieć. Ta na mnie wyskoczyła: „Ty w ogóle chcesz, żeby tu nas wszystkich pozabijali, już wyście wywołali Powstanie a teraz jeszcze chcesz [uciekać]”. Złamałam się i nie uciekłam. Co z tego było? Moja mama natychmiast by uciekła ze mną i byśmy uciekały do Wyczółek i byłby święty spokój, ale tośmy szły dalej. Doszłyśmy do Ursusa, do zakładów mechanicznych Ursus już strasznie późno. Kazali nam się ulokować w halach fabrycznych, zimnych, nic tam nie było. W Pruszkowie był dłuższy czas obóz, a tu była improwizacja. Jak się tylko zbudziliśmy rano, to nas wyciągnęli na perony i młody, stary, młody stary, szach mach. Ja i moja kuzynka trzy lata młodsza wylądowałyśmy w wagonie bydlęcym i tyle nas widzieli. Zawieźli nas do Zagłębia Ruhry na roboty. Byłam na robotach.

  • W jakiej miejscowości?

W miejscowości Mülheim nad Ruhrą, to były Fridrich Wilhelms-Hütte. Tam się robiło nie materiały wybuchowe, ale pociski.

  • To była zapewne bardzo ciężka praca.

Przede wszystkim była nieprzyjemna, bo co to za pociski dla szwabów robić? Na szczęście pracowałam na czymś, co się nazywało automat. Jak się zorientowałam później, już po wojnie, że to były do granatnika jak rybki małe pociski. Jak to było? Starałam się nie przemęczać, nauczyłam się bardzo sprawnie psuć automat. Byli Belgowie, mechanicy, jeńcy. Jeden chodził z fają. Ponieważ znałam francuski, to się dobrze składało i mówiłam mu: „Tylko się nie spieszcie z robotą.” Kładłam się na ławce i spałam, byłam zupełnie usprawiedliwiona. To można tak śmiesznie powiedzieć, ale głód był straszny w fabryce. Teraz już ludzie nie pamiętają jak straszny był głód na robotach w przemyśle, bo u bauera jak było, tak było, ale tutaj było strasznie głodno. Kartofle nam dali raz w roku na Boże Narodzenie.

  • Kiedy została pani wyzwolona?

Tutaj to trochę uciekłam. Tam zraniłam się w nogę i bardzo ciężko chorowałam pewnie z głodu i tego wszystkiego miałam zakażenie i omal nie umarłam. Potem przeszło, już byłam w robocie. Oni zaczęli nas ewakuować z fabryki. Tam pracowali różni ludzie, na wysokich piecach pracowali Rosjanie, którzy byli tak chudzi, tak głodni, oni przychodzili pod nasz barak wieczór, żeby im dać zupy z jarmużu, bo oni w ogóle nie mieli co jeść, coś strasznego, a w ciężkich warunkach pracowali. Różne grupy w różnych momentach ewakuowali. Poza tym byli jeńcy wojenni, Belgowie. Byli Włosi, podobno byli od Badoglia. Nas w końcu „cywilbandę” i to same prawie kobiety ewakuowali w ostatniej [kolejności]. Myśmy szły i kazali nam się rozgościć w lesie. Tam zaczęli grzmocić, bo się okazało, że tam działa stały w lesie, jeszcze deszcz padał do kompletu. Było bardzo nieciekawie. Jak ruszyliśmy dalej drogą, to zobaczyłam dwóch Francuzików w berecikach, którzy wracali w stronę Mülheim skąd myśmy wyszli. Pytam się ich: „Gdzie wy idziecie?” „Tam nic nie ma w obozie, woda się leje na głowę, nie dają jeść.” Oni wracają do Mülheim. A w ogóle myśmy byli już w kotle, myśmy byli już otoczeni, oni tylko dla porządku nas tak ganiali. Wobec tego moją kuzynkę złapałam, ale ona jak kozica pomykała na czele, więc strasznie się zgoniłam, żeby ją ściągnąć i jeszcze dwie dziewczyny i powiedziałam że wracamy do Mülheim, dosyć tego dobrego, Francuzi wracają, to znaczy oni już wiedzą czym to pachnie, już to widzieli, nigdzie nie idziemy, wracamy. Tośmy się urwały i wróciłyśmy. Przesiedziałyśmy w schronie w piwnicy, tośmy tam były dobre dwa tygodnie albo więcej. Sprzątałam u Niemki, która z litości mnie zatrudniła. Ona mówiła tylko angielsku i po niemiecku.

  • Kiedy została pani wyzwolona?

To było koło Wielkiej Nocy, zaraz po Wielkiej Nocy.

  • Kiedy pani wróciła do Warszawy?

Do Warszawy w październiku [ 1945] ! Z Zagłębia Ruhry to się tak [szybko] nie wracało. Tam u niej sprzątałam, ale jej mąż szczęśliwie mówił po francusku. Nie wiem co to było za towarzystwo, on nie był w wojsku jak wszystkie folkszturmy działały, co oni mieli za chody, to nie wiem. Mąż [ Niemki] przyleciał i mówił do mnie, że amerykański czołg stoi pod ratuszem. Rzuciłam szczotki, którymi pucowałam i rzuciłam się pod ratusz, a tam siedzieli Amerykanie na krzesełkach nogi trzymali oczywiście wysoko na działach i jedli kurczaki. Tak zostałam wyzwolona. W ogóle jeszcze bardzo ciekawa sprawa, najpierw pracowałam u Amerykanów w pralni, było przemiło, potem Amerykanie się wycofali, byli Anglicy. W wielkim pałacu Kruppa myśmy pracowali i całe gromady Anglików. Rozeszła się kiedyś wieść, że Rosjanie, którzy już do siebie ściągnęli swoich obywateli, mogą na wolne miejsca w pociągu zabrać Polaków. Myśmy się zgłosili, że chcemy jechać, powiedzieliśmy. Angliki obrzydliwe – oni są tacy przewrotni, że oni ach jak się cieszyli, że do domu wracamy, tacy mili, do rany przyłóż. Na drugi dzień, to nas wszystkich zwolnili natychmiast, że tak powiem kopniaka [dali]. Jak pojechałam ze znajomym szoferem i jeszcze z jednym kolegą Polakiem do rosyjskiego obozu, żeby się tam jednak zaczepić, to ten obóz był już obstawiony przez Anglików i Rosjanin już nie chciał z nami rozmawiać. A nasz obóz gdzie nas zawieźli był obstawiony karabinami maszynowymi przez Anglików, oni nie chcieli nam pozwolić wrócić. Po co był najpierw karesy: „Jak to miło, że wracacie do ojczyzny!” To nie wiem.

  • Ale wróciła pani?

Wróciłam w końcu z transportem owszem rosyjskim, z którego nas wyrzucili przed granicą do rosyjskiej strefy, bo też nas nie chcieli wieść. Siedziałyśmy w obozie . W końcu przyjechał tam polski oficer i z [nim] się zabrałyśmy. To było z wieloma przeszkodami. W Szczecinie mnie przesłuchiwały dziwne typy niby Polacy, niby coś, bardzo nieprzyjemne – że kto to nas przysłał z zachodu.

  • Wróciła pani i zamieszkała w Warszawie?

Tak, zamieszkałam w Warszawie.

  • Co pani robiła po wojnie?

Skończyłam prawo.

  • Jakie są pan dzisiejsze refleksje na temat Powstania?

Powstanie było, bo musiało być, a że Rosjanie nas wykiwali to czy pierwszy raz w życiu...




Warszawa, 16 maj 2006 roku
Rozmowę prowadziła Magdalena Miazek
Anna Uklejska Pseudonim: „Basia” Stopień: łączniczka Formacja: „Golski” Dzielnica: Śródmieście Zobacz biogram

Zobacz także

Nasz newsletter