Antoni Dobraczyński „Hel”

Archiwum Historii Mówionej
Nazywam się Antoni Dobraczyński. W czasie Powstania i okupacji miałem numer tysiąc czterysta siedemdziesiąt dziewięć. To był mój numer podstawowy, a w czasie Powstania przybrałem imię „Hel” od Półwyspu Helskiego.

  • Na początek może trochę pańskiej historii sprzed wojny. Jak wyglądało pana dzieciństwo?

Urodziłem się w 1921 roku, miałem dwóch braci – jeden był starszy ode mnie o jedenaście lat, drugi – o trzy. Ojciec mój był wieloletnim pracownikiem Zarządu Miejskiego miasta Warszawy, naczelnikiem Wydziału Opieki Społecznej i w pewnym okresie również szpitalnictwa dla Warszawy. Matka była nauczycielką, ale mając na głowie nas, trójkę chłopaków, przestała pracować i zajmowała się tylko domem. W 1938 roku skończyłem III. Gimnazjum Miejskie w Warszawie na ulicy Śniadeckich. To była dobra szkoła z językiem francuskim. Były tam nawet dwa języki do wyboru, na początku chciałem uczyć się niemieckiego, ale liczba chętnych była tak duża, że pan dyrektor przekonywał nas, byśmy chcieli uczyć się też francuskiego. To właśnie francuski ułatwił mi w dalszych latach studia, kiedy się znalazłem na zachodzie. Były cztery klasy gimnazjalne i później klasy licealne, w 1938 roku poszedłem do liceum, zdążyłem skończyć pierwszą klasę.
W lecie 1939 roku pojechaliśmy na obóz przysposobienia wojskowego na samą granicę z Prusami Wschodnimi, do Lidzbarka. Zastaliśmy niewiarygodne ożywienie wokół całego obozu – setki ludzi zajmowały się kopaniem umocnień, rowów strzeleckich i dobiegowych, stanowisk dla broni maszynowej czy pomieszczeń dla amunicji. Byliśmy na obozie w swoich strojach do przysposobienia wojskowego, dostaliśmy wspaniałe austriackie karabiny jednostrzałowe, do których nie było w ogóle amunicji, więc nie mogły służyć do niczego innego oprócz musztry. Ale atmosfera była już zupełnie inna, wyczuwało się wielki niepokój zbliżającej się wojny. Setki ludzi pracujących przy umocnieniach robiły wrażenie. W momencie zakończenia obozu wróciliśmy do Warszawy po ostatecznych ćwiczeniach natarcia. W Warszawie utrzymywaliśmy kontakt z placówką XXI Pułku Piechoty na ulicy Ciepłej. Przywitali nas bardzo sympatycznie, mówiąc: „Słuchajcie, są czasy niepewne, zaglądajcie do nas, spróbujcie utrzymać kontakt z nami.” W momencie wybuchu wojny, 1 września, oczywiście zgłosiliśmy się na Ciepłą. Dano nam wówczas dużo do roboty. Trzeba było zwieźć prawdziwe karabiny angielskie, model z 1918 roku, na amunicję angielską, które znaliśmy ze strzelnicy ostrej na Marymoncie, koło cmentarza żołnierzy włoskich. Potem zwoziliśmy tę amunicję, ponieważ karabiny miały inny kaliber aniżeli Mausery. Nasze Mausery miały siedem przecinek dziewięć, angielskie miały siedem sześćdziesiąt z kawałkiem. Karabiny były zupełnie inne, nie miały muszki ani szczerbinki, ale kwadracik, na który się celowało, ale znaliśmy je i bardzo ceniliśmy. Drugiego czy trzeciego dnia wojny zwieźliśmy dużo amunicji, była w całkowicie zalutowanych, hermetycznych ciężkich skrzynkach. Kazali nam pruć blachę bagnetami. Okazało się, że to była amunicja angielska jeszcze z 1918 czy z 1920 roku, prawdopodobnie zakonserwowana na dalsze lata. Poza tym były pasy parciane, które służyły jako pasy do chowania amunicji, ponieważ nie używano wtedy widocznie ładownic przy pasie. Były to długie pasy, które się zakładało przez pierś. Uprzedzono nas od razu: „Weźmiecie tyle amunicji, ile będziecie chcieli.” Oczywiście to było bardzo trudne do zrealizowania, bo nie bardzo wiedzieliśmy, ile amunicji możemy potrzebować. Wziąłem trzy pasy i okazało się, że po włożeniu dwóch miało się na sobie co najmniej dwadzieścia kilo, trzeci pas trzeba już było schować do tornistra. Dostaliśmy śmieszne czaka, jak nazywałem czapki. Nie wiem skąd się wzięły czapki o takim kroju – stosunkowo wysokie, znacznie wyższe od normalnych polowych czapek. Dano nam też płaszcze kawaleryjskie, bardzo długie, aż za kolana.
7 września, kiedy poszliśmy piechotą przez Most Poniatowskiego, Niemcy zaczęli bombardować most z samolotów. Przyleciały Henschele, dwupłatowce niemieckie i usiłowały go zniszczyć. Na szczęście okazało się, że ich bomby miały złe zapalniki, jeżeli nawet któraś trafiała w most, to przebijała jezdnię i wybuchała dopiero w wodzie Wisły. Szczęśliwie przeszliśmy przez most i skierowaliśmy się na Trakt Lubelski. Nie było wiadomo, gdzie idziemy. Podobno był rozkaz pułkownika Umiastowskiego, ażeby wszyscy, którzy potrafią służyć w wojsku, przeszli na drugą stronę Wisły, co jak później się okazało, było tylko wprowadzaniem niepotrzebnego zamieszania. Z Warszawy poszliśmy piechotą do Brześcia, ale nie prosto wzdłuż szosy, ponieważ Niemcy cały czas ją ostrzeliwali. Szosa była pełna zarówno wojska, jak i uciekającej ludności. Szliśmy okrężnie, idąc na początku Traktem Lubelskim przez miejscowości na wschód od Siedlec, aż dotarliśmy do lotniska pod Brześciem, gdzie zastaliśmy tragiczną sytuację – na lotnisku stały dwa czy trzy nasze samoloty uszkodzone bombardowaniem. Było pełno porzuconego sprzętu, zniszczenie, ani kropli benzyny, nigdzie żywej duszy…. Złapaliśmy motocykl, wspaniałego „Sokoła - 1000” do przewożenia karabinu maszynowego czy cięższego sprzętu. Ale co z tego, skoro nie było kropli benzyny.
Poszliśmy szukać noclegu dziesięć kilometrów od Brześcia, to było trochę uciążliwe dlatego, iż nie mieliśmy aprowizacji, a żaden z nas nie wziął z domu pieniędzy. Wędrowaliśmy z plecakami, które były pełne amunicji, nie było ani zapasowych onucy, ani swetra, ręcznika, mydła czy maszynki do golenia. Byliśmy zaskoczeni, że to wszystko tak szybko poszło. W Brześciu załadowano nas na pociąg towarowy i pojechaliśmy w kierunku południowo – wschodnim. Jechaliśmy bardzo długo. Później zmieniliśmy pociąg na osobowy, który był znacznie wygodniejszy. Znaleźliśmy się mniej więcej czterdzieści kilometrów przed Równym, to znaczy już bardzo blisko granicy sowieckiej. To było 16 września. Potem pociąg stanął i nie ruszył się już z miejsca. Następnego dnia rano o godzinie ósmej posłyszeliśmy, a potem zobaczyliśmy co najmniej trzydzieści samolotów nieznanych nam sylwetek na dużej wysokości ośmiu, dziewięciu tysięcy metrów. Nie wiedzieliśmy, kto to jest, leciały od strony granicy sowieckiej w kierunku Polski. Po pewnym czasie zobaczyliśmy, że samoloty zrzuciły ulotki, które w końcu doleciały do nas. Ulotki były straszne, pisane językiem polskim: „Idziemy wam na pomoc. Idziemy oswobodzić Ukraińców i Białorusinów. Aresztujcie swoich oficerów i doprowadzajcie do naszych wojsk lądowych, które idą was oswobodzić.” Co to miało oznaczać? Pierwsze rozkazy były takie, żeby okopać się wzdłuż torów kolejowych. Nie mieliśmy ani łopatek, ani nic, więc położyliśmy się wzdłuż toru kolejowego, czekając co będzie dalej. Granica podobno była kilkanaście kilometrów od torów. W nocy zdecydowano, że mamy się wycofać. Ruszyliśmy w podróż piechotą w kierunku środkowej Polski. W następnych dniach okazało się, że przyleciało bardzo dużo samolotów sowieckich, które stale nam towarzyszyły. To były dwupłaty, dziwne samoloty, dość duże. Ponieważ byłem w 1938 roku na specjalnym przeszkoleniu przeciwlotniczym, to muszę powiedzieć, że byłem zaskoczony tymi samolotami, były dość wolne, potem dopiero okazało się, że to szturmowce, które były opancerzone, więc wcale nie było tak łatwo ich strącić. W pewnym momencie doszliśmy do Wielkiej Rawy – zresztą nie bardzo dobrze pamiętam nazwy. To jest olbrzymia wieś, a właściwie miasteczko z olbrzymim kościołem w środku miasta, ze wspaniałym cmentarzem, co najmniej jak cmentarz Powązkowski, z pamiątkowymi grobami i tak dalej. Jak przechodziliśmy przez miasteczko, to pierwszą rzecz, która zwróciła naszą uwagę były nasze karabiny maszynowe stojące na cmentarzu na trójnogach, już przygotowane do otworzenia ognia. Kiedy zbliżaliśmy się do wyjścia z miasteczka, jeden z samolotów sowieckich wystrzelił rakietę i w tym momencie wszystkie samoloty, które były w powietrzu, było ich sześć albo i więcej, otworzyły do nas ogień z karabinów maszynowych. Tłukli z karabinów maszynowych i pilota i obserwatora, zabili cały szereg żołnierzy, którzy obsługiwali karabiny maszynowe. To było wielkie zaskoczenie dla oddziałów polskich. Obecność samolotów sowieckich wywoływało napięcie, lecz nikt nie przypuszczał, że nastąpi tak gwałtowne uderzenie. Dali się po prostu zaskoczyć. Myśmy też mieli pierwszych zabitych, nie pamiętam, czy byli ranni, ale pierwszych zabitych mieliśmy na pewno.
Od tego czasu sytuacja była bardzo niebezpieczna, bo Rosjanie latali na samolotach opancerzonych, których nie potrafiliśmy zwalczać. Pamiętam, że nie można było do nich strzelać z tyłu, bo to był za krótki moment i trudno było znaleźć odpowiednie wyprzedzenie. Można było strzelać w momencie jak nadlatywały z przodu, ale strzelanie z przodu nic nie dawało. Nie było wiadomo, czy dlatego, że się chybiało, czy dlatego, że samoloty są opancerzone. To samo było z karabinami maszynowymi. Mieliśmy koło siebie karabin maszynowy, który cały czas strzelał, a samolot leciał na wysokości dwudziestu, dwudziestu pięciu metrów czy pięćdziesięciu metrów, a może mniej i nic. Jeden jedyny samolot z atakujących zaczął się palić. Atmosfera była bardzo nieprzyjemna i właściwie byliśmy bezbronni, również w stosunku do czołgów. Wszystko wskazywało na to, że za nami idzie kolumna czołgów czy kolumna wojska rosyjskiego. Mieliśmy dwie armatki przeciwpancerne, które były obsługiwane zaprzęgami konnymi i które skokami nas asekurowały od tyłu. Przyczajały się w laskach, tam się chowały, przygotowywały się do otworzenia ognia. Jak przechodziliśmy, zaprzęgano konie i znowu przechodziły o kilometr czy dalej. W końcu doszliśmy do Bugu. Przy przejściu Bugu dowiedzieliśmy się, że przed nami poprzedniego dnia przeszła kolumna broni pancernej sowieckiej i pojechała dalej w kierunku zachodnim. Przeszliśmy Bug. Było bardzo zimno, na polu był już biały szron, woda była zimna. To było niedaleko Włodawy, Bug w tym miejscu jest stosunkowo płytki, przejście nie nastręczało specjalnych trudności. W końcu doszliśmy do Kocka. Kock powitał nas dobrą organizacją, dużą ilością wojska. Wszystko odbywało się w bardzo dobrym duchu. W Kocku spotkałem znajomego pilota, który tam wylądował. Powiedział mi, że latał tego dnia nad Warszawą, że stolica chyba się już poddała. Wiadomość była przygnębiająca. To było koło 24, 25 września. W Kocku było dość dużo wojska, trzeba powiedzieć, że nas jako smarkaczy uzbrojonych bardzo nietypowo i niepełnie przeszkolonych, bardzo oszczędzano. Nie braliśmy udziału ani w żadnym natarciu, ani w bardziej intensywnej walce. Natomiast strasznie grzmocili w nas Niemcy z artylerii. Nasza już wtedy nie miała amunicji, i żadna jej odpowiedź nie odnosiła skutku. W końcu przyszła wiadomość, że mamy kapitulować. Dano nam do wyboru dwie alternatywy: albo przenieść się do chyba 164 Pułku Piechoty, który był najbliżej nas, albo próbować ucieczki z okrążenia w jakim był Kock. Wybrałem drugą alternatywę – ucieczkę. Po dwóch godzinach od powiadomienia o tym, że będziemy kapitulować tego wieczoru, próbowaliśmy przedrzeć się przez okrążenie niemieckie. Okazało się nie do końca szczelne, straciliśmy tylko wóz, którym jechało kilku rannych i chorych. Niemcy zatrzymali wóz, a my chyłkiem w nocy przedarliśmy się przez okrążenie. Doszliśmy do wsi, której nazwy w tej chwili nie pamiętam. Tam zakopaliśmy swoje wspaniałe karabiny i przehandlowaliśmy stroje wojskowe na stroje pastuchów czy młodzieży wiejskiej. Stamtąd piechotą poszliśmy najwyżej dwójkami, nie wolno nam było iść większą grupą niż dwójką, w kierunku Warszawy. Zdecydowałem się iść z Bogdanem Myszkorowskim, uczniem gimnazjum im. Zamojskiego w Warszawie. Niemcy nas bardzo szybko złapali, ale obroniło nas to, że nie byliśmy ostrzyżeni. Według Niemców pierwszym sprawdzianem czy było się w wojsku było oglądnie głowy. Jak był ostrzyżony, to znaczy, że był w wojsku i go zatrzymywali. Jak nie był ostrzyżony, to dawali kopniaka i puszczali. Doszliśmy do Otwocka. Znaleźliśmy się tam w dniu, kiedy uruchomiono kolejkę wąskotorową, która z Otwocka chodziła do Warszawy. Dojechaliśmy więc do Grochowa, do Warszawy. Tam nas postraszono: „Uważajcie, wszystkich podejrzanych Niemcy łapią na mostach i jak który wygląda na wojskowego, to go zatrzymują i biorą do obozów.” Ale dobrze się skończyło, przeszliśmy przez Most Kierbedzia, który jakoś się trzymał. Doszedłem do domu na ulicę Ogrodową. Okazało się, że byłem trzeci w domu, to znaczy mój najstarszy brat już wrócił, był na froncie gdzieś pod Częstochową. Mój średni brat uciekał na motocyklu, pojechał do Lublina, z Lublina wrócił się do Otwocka. W Otwocku przesiedział w sanatorium dla gruźlików, a po kapitulacji wrócił do Warszawy. Zaczęła się okupacja. W 1939 roku najwięcej kontaktów miałem z NOW, to znaczy Narodową Organizacją Wojskową. Był cały szereg organizacji, był Związek Jaszczurczy”, najrozmaitsze inne. Było bardzo trudno się zorientować, co kto reprezentuje. Od 1939 roku, po zamknięciu szkół przez Niemców zacząłem pracować: w kolumnach odkażających domy, w których wykryto tyfus, zakładach produkujących piecyki dostawiane do pieców kaflowych itp Praktycznie biorąc, konspiracja pochłonęła mnie w pełni od 1940 roku. W 1941 roku skończyłem przeszkolenie wojskowe tak zwane „W1”. Pod koniec 1941 roku zaczęła się podchorążówka konspiracyjna. To było szkolenie piątkami, takie, jakie można było zorganizować w warunkach konspiracyjnych. Mimo wszystko przygotowywaliśmy się do Powstania. Słowo Powstanie nie było używane, było wyklęte w pewnym sensie. Atmosfera była taka, że jak ktoś mówił o Powstaniu to zaraz się go uspokajało, mówiło się: „Dajże spokój, w XX wieku Powstanie, kiedy przeciwnik ma czołgi, ma samoloty, broń maszynową, ma artylerię, a powstaniec co ma? W najlepszym wypadku pistolet maszynowy!” Tym bardziej, że myśmy pistoletów maszynowych mieli bardzo mało. Zrzutowe „Steny” występowały bardzo rzadko, mieliśmy bardzo mało przydziałów broni ze zrzutów, pieniędzy na kupowanie broni też owało. Uzbrojenie było bardzo słabe. Przewidywaliśmy, że Warszawa powinna była nam dać prawie cztery bataliony naszej organizacji. W 1942 roku weszliśmy do Armii Krajowej, po przemianowaniu ZWZ na Armię Krajową. Byliśmy już wspólnie z Armią Krajową, z oficerami z Armii Krajowej, cały szereg naszych oficerów był w AK. Stosunki nasze były jak najlepsze. Wybuch Powstania. Pierwsza mobilizacja na dalekiej Woli była niewypałem. Okazało się, że nasze uzbrojenie było tak słabe, że nie mieliśmy szans do rozpoczęcia działań. Byliśmy dwoma kompaniami z czterech batalionów. Właściwie to jeden batalion był na Woli, składał się z trzech, czterech kompanii, a prawie drugie tyle znalazło się w Śródmieściu. Co było na Mokotowie i na Żoliborzu to trudno powiedzieć, tam nie mieliśmy swoich formacji, chociaż dowódcą Mokotowa był nasz oficer. Druga mobilizacja zmusiła nas do koncentracji na ulicy Chłodnej 12 w fabryce zabawek. Lokal się okazał tak mały, że nie można było się zmieścić. W związku z tym, że to była moja dzielnica porucznik Stanisław Wysocki powiedział: „Słuchaj, ty znasz okolicę, może jest tu klasztor albo przedszkole?” Było przedszkole na ulicy Ogrodowej pod numerem jedenastym lub piętnastym. Tam się przenieśliśmy, były to znacznie lepsze warunki. Jednym z najbliższych obiektów, w których zdobywaniu braliśmy udział w momencie wybuchu Powstania, była Hala Mirowska. Mieścił się tam posterunek żandarmerii niemieckiej, zajęcie Hali poszło stosunkowo łatwo, chociaż mieliśmy już pierwszych rannych. Później była Nordwache na skrzyżowaniu Żelaznej i Chłodnej. To był dosłownie betonowy bunkier ze strzelnicami. Bardzo trudno było go zdobywać, bo nie mieliśmy broni maszynowej czy granatów, które mogły służyć do zdobywania umocnień. Trzecie, bardzo ciężkie, może najcięższe stanowisko, to było stanowisko oddziałów SS na Lesznie. Uporaliśmy się ze wszystkimi trzema, ale dowódca naszego batalionu został ranny przy ich likwidacji, na szczęcie miał poranione jedynie ręce. Byli też inni ranni. Szpital, który na początku był na ulicy Elektoralnej, został przeniesiony do Sądów, które wcześniej były obstawione przez wojsko i również pierwszego dnia odbite. Z Sądów wyniosłem pierwszą zdobycz. Myślałem, że może znajdziemy tam broń, niestety nic takiego nie zdobyliśmy. Udało mi się jednak znaleźć hełm, który niejeden raz ocalił mi głowę. Siódmego dnia, bardzo wczesnym rankiem zapadła decyzja przeniesienia się na Stare Miasto. Jednakże natarcie niemieckie, które szło od Woli, było tak silne, że nie było możliwości jego zatrzymania. Mieliśmy swoje dwie kompanie, które były na Cmentarzu Ewangelickim, od pierwszego dnia Powstania i które zostały dozbrojone zrzutami, które były 4 września. Dostaliśmy trochę broni maszynowej „Stenów” z zapasowymi lufami, które służyły potem jako lufy do „Błyskawic”, które dostaliśmy bez luf. Dostaliśmy trochę pistoletów, amunicji, lornetki i nawet swetry, w które były owijane cenniejsze rzeczy czy bardziej wrażliwe na uderzenia. Nocą chyba 7 sierpnia przeszliśmy na Stare Miasto jeszcze przed świtem i tam spotkaliśmy się z dwiema kompaniami, które wcześniej były na dalekiej Woli, to znaczy na cmentarzu i które dość długo na cmentarzu się broniły. Wyznaczono nam do obrony odcinek: od Placu Zamkowego, ruin zamku, bo zamek był przecież spalony, po Senatorską i po Miodową. To był dość długi odcinek, przy czym bardzo niewdzięczny, bo bardzo intensywnie szturmowany przez Niemców. Z ruin zamku można było ostrzeliwać most Kierbedzia i wiadukt Pancera, jak to się nazywało przed wojną, to znaczy zjazd na most. Ruiny zamku nie były za to dobre do obrony, bo zamek był przecież zupełnie zrujnowany i właściwie były tylko ruiny na wysokość człowieka, bez żadnych pomieszczeń. To była za to bardzo dobra strzelnica do ostrzeliwania Niemców, którzy próbowali się przedostać przez most na Pragę lub z Pragi do Warszawy. Po pewnym czasie Niemcy odrzucili nas z ruin zamku i zostaliśmy przesunięci w kierunku katedry. Katedra w momencie początkowym była w dobrym stanie, dopiero bombardowania lotnicze i bomby zapalające spowodowały pożar. Katedra zaczęła płonąć. Płonęły ołtarze, płonęły wszystkie drewniane stalle głównego ołtarza. To był makabryczny widok, kłęby dymu, bardzo suche drzewo tliło się niebieskimi, dziwacznymi płomykami, ale trzeba było bronić katedry. Poszło niemieckie natarcie na katedrę od strony Zamku. My w zasadzie oddaliśmy ten punkt innym oddziałom, one broniły katedry, my natomiast pomagaliśmy tylko w trudnych momentach natarcia. Wtedy byliśmy przerzucani z naszych stanowisk na Placu Zamkowym na tyły katedry, to znaczy na plac i początek ulicy Jezuickiej. Walki w katedrze były bardzo ciężkie, katedra przechodziła kilka razy z rąk do rąk. Raz udało się wyrzucić Niemców, to znowu ich natarcie powodowało wyrzucenie nas z katedry. Stanowiska na tyłach kościoła były bardzo niedobre. Podwórze Jezuitów, kościół, ulica Jezuicka były fatalne do obrony – dlatego, że nie mieliśmy osłony. Niemcy bardzo szybko dostali się na piętra domu dawnego komisariatu czy może raczej niedawnego komisariatu, to były chyba domy Jezuitów, na tyłach katedry. Rażono nas bardzo celnym ogniem. Trzeba powiedzieć jedno –mieliśmy stosunkowo małe albo nawet bardzo małe straty w sytuacjach, gdy byliśmy na swoich podstawowych stanowiskach, czyli na ulicy idącej wzdłuż murów obronnych Podwala. To była ślepa ulica, stanowiła przedłużenie ulicy Rycerskiej, wąziutka uliczka oraz inne uliczki, które wychodziły na Plac Zamkowy od strony katedry i kościoła. Przez pierwsze dziesięć dni nie mieliśmy ani jednego rannego na stanowiskach. Natomiast jak chodziliśmy na pomoc do katedry czy jeszcze przedtem na pomoc do Zamku, obrywaliśmy przez nieznajomość terenu, swoich stanowisk i stanowisk niemieckich. Niemcy mieli karabin maszynowy w bramie zamku, na wieży kościoła Świętej Anny, ich nasycenie bronią maszynową było bardzo duże. Poza tym pokazały się czołgi. Czołgi znaliśmy już z ulicy Chłodnej z pierwszych dni Powstania, kiedy zaczęły jeździć wzdłuż ulicy i ostrzeliwać domy, które wyglądały na obsadzone czy chroniące powstańców. Broni przeciwpancernej w ogóle nie mieliśmy. Jedyną bronią w pierwszych dniach Powstania były kostki trotylu, do których przywiązywało się niemiecki granat trzonowy i rzucało się taką kostkę trotylu wraz z nim. Wybuch był bardzo silny, ale żaden z czołgów nie został uszkodzony na tyle, by można było go uznać za zniszczony. Były butelki z benzyną, ale to wcale nie jest takie łatwe, żeby czołg obrzucić butelkami tak, by nastąpił samozapłon benzyny na skutek materiału, którym oklejona była butelka. Na Starym Mieście Niemcy zaczęli wprowadzać czołgi na poszczególne ulice, wzdłuż których szło natarcie. Podstawowe natarcie, moim zdaniem, poszło na Plac Zamkowy. Na Placu Zamkowym udało się zniszczyć trzy albo cztery czołgi. Wtedy już mieliśmy pierwszego „Piata”, angielską wyrzutnię sprężynowo rakietową, tak bym to określił. Naciągało się bardzo silną sprężynę i strzelało się z rakiety, która zapalała się w locie. Dlatego to było takie korzystne, bo nie było obawy oparzenia strzelającego płomieniem rakiety, która od razu nabierała olbrzymiej szybkości. Do obsługi PIATA zgłosili się absolwenci I Gimnazjum Miejskiego im. Generała Sowińskiego: Zygmunt Białoskórski, Zygmunt Jarczyński i Tadeusz Michna. Wszyscy zginęli w ostatnich dniach obrony Starego Miasta.

  • Którego to było dnia?

To mogło być po 13 sierpnia. 13 sierpnia mieliśmy straszne zdarzenie z czołgiem. Trzeba powiedzieć, że przedtem mieliśmy kłopot jeszcze z innym czołgiem. Przyjechały czołgi na Podwale. Dwa czołgi zostały podpalone i paliły się, nie wiedzieliśmy jak długo one się będą palić i jakie będą dalsze tego skutki. Płomień wyglądał tak, jakby było tam coś do wypalenia, ale nie materiał wybuchowy. W pewnym momencie okazało się, że albo wybuchła amunicja czołgowa, albo czołg był pułapką. Przy pierwszym czołgu – pułapce, zatrzymanym przy wjeździe na Podwale, dostało mi się trochę, zostałem zupełnie zasypany gruzem. Wybuch był bardzo silny, runęła na mnie ściana, ale najgorsze było to, że któraś cegła lecąca z góry uderzyła w daszek mojego hełmu, hełm mi poleciał na ziemię i dalsze cegły już poszły na głowę, ale mimo wszystko wytrzymałem. Na punkcie sanitarnym, na ulicy Kilińskiego 1/3 założono uciskowy opatrunek jeszcze z 39 roku, według wskazań dr.Tadeusza Podgórskiego. W tych dniach siostry Irena i Halina Gąsiorowskie przyniosły mi wyciągnięty spod gruzów z okolic szpitala maltańskiego ręczny niemiecki karabin maszynowy M.G.34, ale niestety bez zamka. Długie poszukiwania innego zamka nie dały rezultatu. Dnia 13 sierpnia podszedł czołg, który określiłbym jako angielski transporter amunicji, który prawdopodobnie był złapany w Dunkierce przez Niemców. To był lekki czołg, zbliżony do tankietki, który Niemcy podprowadzili do barykady, szofer zniknął. Brak wyobraźni młodzieży spowodował, że ktoś wsiadł do tego czołgu i stwierdził, że można uruchomić silnik. Czołg przeszedł przez barykadę jedną, drugą i został wprowadzony na ulicę Kilińskiego, gdzie były nasze szpitale, pomieszczenia, kwatery do spania w godzinach, kiedy się nie było na stanowiskach. Wybuch był straszny, podobnie jak skutki. Tłum dzieciaków, młodzieży, która nie wytrzymała i chciała zobaczyć zdobyczny czołg - wszyscy poparzeni, porozszarpywani… Okropne. W tym momencie wracałem z patrolu i zobaczyłem czołg przechodzący ostatnią barykadę na rogu Kilińskiego, w miejscu gdzie ulica Kilińskiego odchodzi od Podwala. Muszę powiedzieć, że mimo tego, że broń pancerna zawsze mnie bardzo interesowała, to darowałem sobie, nie podszedłem i nie obejrzałem czołgu, tylko poszedłem zdać relację z patrolu. Wybuch zastał mnie w bramie naszych kwater na ulicy Kilińskiego 1/3. Podmuch był tak silny, że dokonałem niespotykanego dla mnie wyczynu sportowego – przewróciło mnie, przeleciałem, przewinąłem dwa razy kozłem w powietrzu nim upadłem, ale nic mi się nie stało. W sąsiedztwie wybuchł pożar – w bramie mieliśmy butelki z benzyną na wypadek, gdyby jakiś czołg się przedarł. Butelki popękały, nastąpił samozapłon i wybuchł paskudny pożar w bramie, który utrudniał przechodzenie przez nią i przenoszenie biednych, poranionych dzieciaków do szpitala lub w ogóle do jakichkolwiek pomieszczeń. Straty były bardzo duże. Praktycznie moja kompania „Gertruda” od 13 sierpnia przestała istnieć, musieliśmy ją zlikwidować. Przeszedłem do kompanii „Anny”, z tego samego batalionu, ale znacznie lepiej uzbrojonej i może lepiej wyszkolonej, aniżeli „Gertruda”, w której zaczynaliśmy. Dowódca kompanii ”Gertruda”- profesor historii Gimnazjum im. Zamoyskiego w Warszawie Jan Hermanowski został oślepiony podmuchem z szyby okiennej przy której stał. Jego zastępca Stefan Zielewicz zginął już 2 sierpnia na ulicy Chłodnej. Zostali ranni również dowódcy plutonów. Wśród rannych pamiętam Stanisława Bielańskiego podchorążego, który pierwsze obrażenia wojenne otrzymał pod Kockiem w 1939 roku i miał unieruchomione stawy jednej nogi. Tym razem miał liczne odłamki w drugiej nodze. Stanisław Bielański otrzymał Krzyż Walecznych za obronę ulicy Senatorskiej. Wśród dziewcząt sanitariuszek z Kompanii Harcerskiej było dużo rannych: Hanka Wagner z kompanii „Anna” z odłamkami, których usunięcie w Louvain, po wojnie, spowodowało śmierć, Barbara Wajszczuk mocno poparzona, Irena i Halina Gąsiorowskie /Estera i Haja Borenstein/. Ala Dybczyńska, która w czasie wybuchu była na balkonie trzeciego piętra we frontowej kamienicy przy Kilińskiego nr 1/3, która mimo upadku z III piętra odniosła tylko wiele potłuczeń, a zginęła we wrześniu po przejściu kanałami do Śródmieścia i wielu innych.
Dla mnie osobiście najgorszym miejscem walk było samo Podwale. Było moim zdaniem dość dobrze bronione, mieliśmy jedną i drugą stronę ulicy w swoich rękach, bez dodatkowego ostrzału. Niemcy musieli naprawdę szturmować, z użyciem czołgów, które wjeżdżały w Podwale i które swoją obecnością, i swoją bronią były siłą praktycznie prawie nie do przezwyciężenia. Z najbardziej typowych walk mogę przytoczyć przykład, gdy byliśmy w piwnicach domu na Podwalu od strony Starego Miasta, gdzie piwnice były chronione, chyba przed szczurami, zardzewiałymi już siatkami metalowymi, przez które można było bardzo dobrze strzelać. Utrudniało to ustalenie, z którego okienka pada strzał. Niemcy wyobrażali sobie, że jak rzucą granat, to on powinien rozerwać siatkę. Okazywało się zupełnie co innego –granat leciał, padał na siatkę, siatka się uginała i granat odlatywał w ich stronę. Tak, że po kilku próbach wykurzenia nas granatami z piwnic, rezultat był taki, że zaniechali zupełnie takich sposobów. To uważaliśmy za wielki sukces, choć zawdzięczany przypadkowi.

  • Jakie było pańskie uzbrojenie ?

Pierwszy karabin zdobyliśmy na ulicy Senatorskiej, to był Mauser po Niemcu, który zginął atakując nas. Mauser był typowy, ale nie bez skazy – miał bowiem złamany pazur wyciągu. Nie wyciągał automatycznie łuski z komory po oddanym strzale, trzeba było ją samemu wyjmować palcami, co znacznie dłużej trwało. Byłem zaskoczony, że żołnierz niemiecki miał broń z takim defektem. Później miałem „Błyskawicę”, to był pistolet maszynowy naszej konstrukcji, opartej na lufie „stenowskiej”, ponieważ technologia produkcji luf była stosunkowo trudna i najbardziej skomplikowana. To była dobra broń, nigdy mi się nie zacięła, aczkolwiek celność nie była idealna. Poza tym przez długi czas od pierwszych dni Powstania miałem tylko „Parabellum”. To było całe uzbrojenie, więcej nie miałem, ale na przykład Zygmunt Białoskórski w momencie, kiedy przechodziliśmy z Woli na Stare Miasto został obdarowany przez nieznaną kobietę ślicznym Wembleyem 7. Były przypadki, że ktoś nagle wyciągał broń i składał w ofierze. Ale broni było strasznie, strasznie mało, a tej podstawowej do walki na dłuższą odległość, karabinów czy erkaemów, nie było zupełnie.

  • Wróćmy do dalszego przebiegu Powstania…

Później był okres wykańczania się Starego Miasta. Zaczęto nas używać jako patroli nocnych, chodziliśmy obserwując, co gdzie się dzieje. Pamiętam, że kiedyś kazali mi pójść na Długą do Arsenału, który był już w rękach niemieckich. Wziąłem drugiego ochotnika, młodego chłopaka z Puszczy Kampinoskiej ”Spryciarza”, poszliśmy we dwójkę. Była godzina trzecia, czwarta, jeszcze nie świtało. Idziemy i idziemy, aż do naszych ostatnich stanowisk, ale nikogo nie spotkaliśmy. Wchodzimy do budynku Arsenału, tam, gdzie był pasaż pod arkadami. W pewnym momencie poczułem, że pod rękoma mam barykadę z równo ułożonych worków z piaskiem. Zrozumiałem, że to jest barykada niemiecka. Tak też było w rzeczywistości. Wleźliśmy na Niemców. W pewnym momencie któryś z nich strzelił rakietą oświecającą. Przycupnęliśmy, oni zaczęli strzelać na oślep. Potem się zderzyłem z Niemcem, który biegł w stronę ich barykady. Nie wiem zresztą, kto to był, w każdym razie nie Polak. Udało nam się wyjść z tego cało. Poszliśmy złożyć meldunek, po pierwsze, że nie ma żadnych polskich stanowisk na tym odcinku, a po drugie, że wyszliśmy ze Starego Miasta na dawne koszary straży ogniowej – tam był oddział straży ogniowej i warsztaty straży ogniowej – i w ogóle nikogo nie spotkaliśmy. Dopiero wracając po strzelaninie, którą niechcący wywołaliśmy, spotkaliśmy kogoś, kto śpiącym głosem zapytał: „A kto wy jesteście? Skąd wracacie?” Takich wycieczek mieliśmy kilka. Ale wyglądało na to, że „worek” był dość dobrze pilnowany, że nie jest tak łatwo się z niego wydostać, chociaż zaczynaliśmy już rozumieć, że dowództwo szuka rozwiązania.
W ostatnich dniach sierpnia bardzo się wzmogło bombardowanie i ostrzał artyleryjski Starego Miasta. Bombami trafiono frontową część domu ul. Kilińskiego 1/3 pełnego rannych. Gdy wróciłem tego dnia na ul. Kilińskiego zastałem tylko olbrzymie rumowisko zwalonego domu. Próby odszukania kogokolwiek nie dawały rezultatu. Dopiero później pokazano mi wejście do bocznej klatki schodowej, którą można się było przecisnąć w kierunku mieszkań, gdzie leżały nasze ranne sanitariuszki. Tylko jedna z nich dawała oznaki życia i po wielu staraniach można było ją uwolnić ze zwałów gruzu. Była to Irena Gąsiorowska /Estera Borenstein/. W czasie zawalenia kamienicy, pod gruzami zginęło bardzo dużo zarówno rannych jak i personelu sanitarnego. Pozostali pod gruzami z mojej rodziny: Barbara Wajszczuk oraz dr Jerzy Wiszniewski, pracownik Stacji Badawczej w Pińsku, który pełnił funkcje intendenta szpitala i miał pseudonim porucznik Poleski. Ponad to zginęła sanitariuszka Halina Gąsiorowska /Haja Borenstein/, która razem z siostrą ukrywały się w domu Archikonfraterni Literackiej przez szereg miesięcy. Pod silnym ostrzałem w Katedrze musieliśmy się wycofać do zabudowań przy ulicy Jezuickiej, tam przyszedł nam na pomoc porucznik Czesław z dowództwa batalionu. Znaleźliśmy się w bramie wjazdowej. Próbowaliśmy przebić się do zakrystii głównego ołtarza Katedry. Jako pierwszy zginął Adolf Bialik – absolwent Liceum Kolejowego o pseudonimie ”Górnik”, Adolf miał rodzinę na Śląsku pracującą w kopalni, w czasie przeskoku został trafiony śmiertelnie i dopiero po chwili udało się ściągnąć jego ciało w osłonięte miejsce. Adolf był moim bliskim kolegą z okresu Liceum Kolejowego. Natomiast porucznika Czesława trafił rykoszet kuli odbitej od ściany, bardzo go raniąc w udo i wywołując krwotok. Po kilku minutach porucznik Czesław zmarł. Zapadła decyzja odbijania Katedry. My nacieraliśmy od strony głównego ołtarza, a pomoc, która nadeszła z kompanni „Anna” atakowała od strony wejścia głównego. Celny rzut angielskiego granatu obronnego przez Henryka Ożarka, też absolwenta Liceum Kolejowego w Warszawie, na stanowiska niemieckie w ruinach kaplicy Archikonfraterni spowodował ucieczkę Niemców w kierunku Zamku. Pobiegliśmy za Niemcami dawnym przejściem królewskim łączącym Katedrę z Zamkiem nie napotykając na ogień. Pod murami Zamku byliśmy bezpieczni od bomb i ognia niemieckiego. Katedra była znowu w naszych rękach, ale odbicie było już ostatnim i więcej do niej nie wróciliśmy. Pierwsze rozkazy mówiły, że mamy się przebijać górą, wzdłuż ulicy Długiej, aż do Placu Bankowego. Przy Placu Bankowym mieliśmy skręcić w Ogród Saski i dobiec do stanowisk Śródmieścia, które miały być już przy Królewskiej. Dość duży kawałek, w każdym razie nie było to proste. W dniu 28 albo 29 sierpnia doszło do próby przebicia się. Poszły oddziały, jednak jeszcze nie nasze – my stanowiliśmy tylną straż, mieliśmy być ostatnim wycofującym się oddziałem ze Starego Miasta. Mimo to wycofano nas ze stanowisk na barykadach i czekaliśmy na Długiej na rezultaty próby przebicia. Wiadomo, że desant, który poszedł kanałem na Plac Bankowy nie udał się. Był tak silny ostrzał niemiecki włazu, że nikomu nie udało się wyleźć, żeby wystawić broń do ostrzału Niemców. Zapadła decyzja o powrocie na barykady. Wracaliśmy biegiem, jak najszybciej, żeby zobaczyć czy na barykadach są już Niemcy, czy może wszystko pozostało tak, jak w chwili naszego odejścia. Trzeba powiedzieć, że miałem wtedy kilka chwil niepotrzebnego stresu, kiedy biegnąc przez ruiny pałacu – Pałacu Sprawiedliwości, w każdym razie budynek sądownictwa na Placu Krasińskich – kiedy Niemiec strzelił do mnie z odległości dwóch, trzech metrów. Nie trafił. Pobiegłem dalej, ale miałem poczucie, że byłem o krok od poważnego kłopotu.
Musieliśmy więc obejść naokoło Plac Krasińskich, nie można było przedostać się wzdłuż muru po stronie Kościoła Garnizonowego. Nie wiem, dlaczego nam nie pozwolono, byłoby znacznie bezpieczniej. Kazano nam obejść Plac Krasińskich naokoło i dopiero wtedy wracać na Kanonię. Okazało się na miejscu, że sytuacja pozostaje bez zmian. Niemcy jednak musieli się zorientować, że coś się dzieje, bo chyba podsunęli się do przodu. W momencie, gdy zajmowaliśmy stanowiska, postrzelili mnie w obojczyk, w staw ramienia. W pierwszej chwili zrobiło mi się trochę słabo. Mimo wszystko przeszedłem piechotą do punktu sanitarnego. Mówię sanitariuszce: „Niech pani zobaczy, bo coś mnie trafili.” Ona mówi: „Proszę pana, to chyba nic groźnego, taki duży chłopak, żeby zaraz mdlał.” Byłem trochę zaskoczony jej reakcją, ale ona miała przecież do czynienia i z ciężko rannymi. Nie mogli mnie zabandażować, bo nie było bandaży, zresztą nie mieli nic w punkcie sanitarnym, tylko papier higieniczny, który służył jako bandaż i to też w ograniczonej ilości. Nie pozwoliło to na zaciśnięcie czy zabandażowanie krwawiącej rany. Po godzinie chłopcy przyszli do mnie, powiedzieli, że są nowe rozkazy – mamy wracać na nasze podstawowe stanowiska. W międzyczasie wzrosła u nas ilość chorych, dwoje ludzi było ciężko rannych. Jeden miał postrzał w brzuch, obawiam się, że był to już stan krytyczny, nie do uratowania, drugi też miał bardzo ciężki postrzał, w klatkę piersiową. Koledzy – biźniacy z mojej drużyny Zygmunt i Jerzy Łyczkowscy wyciągnęli mnie, mówią: „Słuchaj, możesz biec?” Mówię: „Nogi mam zdrowe.” Oddałem im „Błyskawicę”, wziąłem z powrotem „parabelkę” do lewej ręki – bo ranna była prawa – i przeskoczyliśmy do katedry. Spotkałem tam ni stąd ni zowąd opiekuna katedry, woźnego Andrzeja Madeja, który opiekował się prawą kaplicą Archikonfraterni Literackiej i również mieszkał na Ogrodowej 23, tam gdzie mieszkałem z rodzicami. Opiekował się prawą kaplicą, gdzie najczęściej biesiadowali Niemcy, bo stosunkowo łatwo mogli wycofać się bocznym wyjściem i starał się ratować co tylko się dało. Spotkałem pana Andrzeja, a on pyta się: „Co się z panem stało?” Mówię: „Trochę mnie kuksnęli. Przewiązali tylko rękę, żeby położyć na temblaku i nic więcej.” On mówi: „Proszę pana, to zaraz dam panu gorącej zupy.” Jak powiedział tak też zrobił. Okazało się, że miał swoją budkę w katedrze i mimo tego, że ciągle tam strzelano, walczono, rzucano granaty i tak dalej, to on w budce siedział i pilnował, czy przypadkiem nie można czegoś z katedry uratować.
Potem wróciłem z bliźniakami Łyczkowskimi do naszych pomieszczeń na Kilińskiego i tam już nikogo nie zastaliśmy, cały szpital został ewakuowany. Zostali tylko ci, którzy nie mogli się poruszać. Tragedia. Zdecydowano, że wszyscy ci, którzy byli ranni w nogi, nie mogą iść kanałem. Obawiano się, że nie ma możliwości zrobienia takiego opatrunku, by woda i ścieki kanałowe nie zainfekowały ran. Zostawiłem w szpitalu wielu przyjaciół, nie wiadomo, czy można im było pomóc. Dwie osoby uratowały się i odnalazły po wojnie. Miały rany nóg i skacząc na jednej nodze, podpierając się kijkami i tak dalej, doszły ze Starego Miasta aż do szpitala na Płockiej. To była dwójka, co się z resztą stało? Nie wiadomo. Prawdopodobnie zostali zamordowani. Z opowiadań dwóch sanitariuszek, które zostały z ciężko rannymi wynikało, że Niemcy kazali im przenieść rannych do piwnic Archiwum Akt Nowych, to jest do sąsiedniego budynku na ulicy Kilińskiego. Tam podlali benzyną, rzucili granaty czyli podpalili i spalili. Koledzy, którzy potem próbowali dotrzeć do zwłok tych ludzi mówili, że jednakże cały szereg rannych, którzy byli zagipsowani, bez możliwości chodzenia, nawet czołgania się, było porozrzucanych aż do kościoła garnizonowego na Placu Krasińskich. Ich prawdopodobnie usiłowano ratować, bo pierwszym niebezpieczeństwem był pożar, podobno wszystko zostało podpalane, wszystko się paliło, rannych trzeba było ciągnąć. Dziewczyny twierdziły, że były za słabe na to, żeby ich nieść, nie było czym nieść, nie było noszy, nie było niczego, makabra. Wielu z przyjaciół tam zostało. Był podchorąży Staszek Bielański „Firlej”, potem mianowany na podporucznika. Jego zwłoki znaleziono spalone o dwie posesje dalej w kierunku kościoła garnizonowego. Kto go przeniósł, kto go zastrzelił, nie wiadomo.
Mieliśmy w batalionie dwie Żydówki, których nazwiska są teraz umieszczone na cmentarzu na naszych kwaterach. Jedna zginęła w czasie bombardowania, druga wyszła po bombardowaniu i została odkopana w bardzo złym stanie, co się z nią stało? Podobno została zastrzelona przez Niemca. Podobno był ktoś z jej rodziny szukał naszych kolegów, którzy tam byli, by dowiedzieć się, co się z nią stało. Potem pożegnaliśmy się z braćmi Łyczkowskimi, którzy na ochotnika zgłosili się do ostatniego patrolu, który miał zejść ze Starego Miasta. Ja miałem się zgłosić do grupki ostatnich rannych, którzy mieli zejść do kanału.

  • Jak wyglądała pana droga przez kanał na Śródmieście?

Droga przez kanał była stosunkowo spokojna. To był moment, kiedy droga do zejścia w kanale była już prawie pusta. O ile przedtem była długa kolejka czekająca na zejście, to w momencie, kiedy ja się pokazałem, nie było problemu. Ciężko było tam zejść, bo jedną ręką trudno się podtrzymać, byłem ranny. Miałem nieznaną opiekunkę, bo szedłem już nie w towarzystwie swojego oddziału, tylko z rannymi, którzy w ostatniej chwili zostali ranni przed ewakuacją, czy też już w trakcie ewakuacji. Poziom wody nie był wysoki, najgłębsza woda była po kolana. Wyobrażałem sobie, że będzie znacznie gorzej. Niektóre włazy były pootwierane. Obowiązywała absolutna cisza. Mnie ciągnęła sanitariuszka w ten sposób, że miałem pas na wierzchu i ona trzymała mnie jak na smyczy, ciągnęła i ciągle szeptała: „Ty nie siadaj przypadkiem.” Już byłem bliski, żeby siąść mimo wszystko i chwilę odpocząć. Ale co zrobić? Wytrzymałem. Ile czasu szliśmy, nie wiem. Wydawało mi się, że około sześciu godzin. Zeszliśmy wieczorem, a gdy wyszedłem na Wareckiej, było już światło dzienne. Która to była godzina, nie wiem. Zegarek mi stanął znacznie wcześniej. Wyjście z kanału było męką – znowu złapali mnie za rękę, podniosłem wrzask: „Nie wyciągajcie mnie za tą rękę, bo mnie boli.” Ale poszło. Posłano mnie potem do szpitala. Był szpital na Kopernika, tam mieliśmy dwie panie doktor z naszego batalionu, które były tam lekarkami. Bardzo szybko wprowadzili mnie śmierdzącego płynami kanału na rentgen i przygotowali do zdjęcia, by sprawdzić czy staw jest uszkodzony i jak jest uszkodzony, bo przecież cała ręka była zależna od stawu. Do zrobienia zdjęcia nie doszło. Prąd został wyłączony i już szpital nie miał ani rentgena, ani oświetlenia elektrycznego.
Wyjście na Śródmieście było dla mnie szokiem. Drzewa na Starym Mieście nie miały liści, wszystko było zwiane. To była nieznana pora roku, gruz, gruz, gruz, bez kawałka szyby, bez niczego. W Śródmieściu natomiast okna miały jeszcze szyby, drzewa – liście, trawa była zielona. Wydało mi się to rajem, krajem wolności. Wrażenie było szokujące. Później skierowano mnie do szpitala na Piękną. Trzeba było przejść przez Aleje, przez przejście gdzie mógłbym wcześniej poznać przyszłą żonę, która była łączniczką w „S-ce”, ale nie doszło do tego. Przeszedłem na drugą stronę Aleji, poszedłem na Piękną. Tam powiedziano mi: „Słuchaj, zamelinuj się gdzieś, trzeba żebyś przychodził na opatrunki. Jeśli chcesz, możemy cię położyć do szpitala.” Mówię: „ Nie chcę”. Poszedłem na Złotą do dalszej rodziny, ale tam była taka atmosfera piwniczno – katastroficzna, że uciekłem. Poszedłem na Piękną do mieszkania mojego przyjaciela Janusza Kędzierskiego, na drugim piętrze, gdzie była jego matka, która się mną zajęła. Po pierwsze ściągnęła ze mnie wszystkie przemokłe ubrania, nasiąknięte strasznym odorem. Wszystko to uprała, zabandażowała mnie. Nie dałem się sprowadzić do piwnicy, siedziałem na górze. Którejś nocy wleciał pocisk artyleryjski, nie wiedziałem, że to pocisk artyleryjski, ale coś wleciało i zaczęło warczeć. Nie mogłem zrozumieć, co to jest, co to za hałas. Pocisk artyleryjski zaczął się kręcić, jakby miał własny napęd. Kręcił się najpierw szybko, potem coraz wolniej, aż wreszcie zupełnie stanął. Rano wyszedłem, patrzę, rzeczywiście pocisk artyleryjski rzędu osiemdziesiątki ósemki albo siedemdziesiątki piątki – niewypał. Temu niewypałowi zawdzięczam życie, bo wybuch pocisku w pokoju nic dobrego by nie dał. Matka mojego przyjaciela była załamana śmiercią swojego syna, o której się dowiedziała w dniu mojego pokazania się. Janusz zginął w budynku Adrii od pocisku wielkokalibrowego działa niemieckiego. Wiem o tym od mojego przyjaciela Kazimierza Kotowskiego, który był z nim razem w kompanii Koszta.
Potem wróciłem do oddziału, kiedy staliśmy na Marszałkowskiej w budynkach Herzego na placyku Dąbrowskiego. Pilnowaliśmy tego rejonu, ale byliśmy drugą linią, pierwsza była na Królewskiej. Dostaliśmy trochę broni ze zrzutów samolotów sowieckich - kukuruźników, lekkich dwupłatów, latających nocą na bardzo małej wysokości i zrzucających amunicję i trochę broni, bez spadochronów. W rezultacie tylko niewielka część zarówno broni jak amunicji nadawała się do użycia. Przed odejściem do niewoli mieliśmy złożyć swoją broń. Nasz batalion składał swoją broń na Placu Narutowicza. Niemcy wystawili kosze, do których składało się przeważnie zdobyczną broń, a my przed odłożeniem całowaliśmy tę broń jak najbliższych przyjaciół, którym zawdzięczało się dni swobody. Z Placu Narutowicza poszliśmy piechotą do Ożarowa, gdzie zapakowano nas do wagonów. Było bardzo ciasno, ledwie można było siedzieć. Tak zastała mnie kapitulacja i wyjście z Warszawy. Byłem plutonowym podchorążym, w związku z tym poszedłem do stalagu. Chciałem tam iść, uważałem, że jako trochę starszy mogę pomóc młodocianym żołnierzom w okresie niewoli. Pojechaliśmy przez Berlin. W Berlinie złapało nas bombardowanie miasta. Zobaczyliśmy pierwszy raz przez dziury w ścianie wagonu jak wygląda bombardowanie w nocy przy świetle flar zrzucanych z samolotów, jak było widno. Potem pojechaliśmy przez Hanower do Fallingbostel, gigantycznego obozu jenieckiego, gdzie były prawie wszystkie narodowości europejskie: Francuzi, Anglicy, Amerykanie, kogo tam nie było, oczywiście byli i wrześniowcy, Jugosłowianie i tak dalej. Byłem zaskoczony, że dali nam jeść konserwy rybne, po puszce konserw rybnych pierwszego dnia. Może to było dlatego, że chcieli nas odżywić trochę po podróży, która trwała dwa dni bez jedzenia, bez picia. Z Fallingbostel wysłali mnie do obozu w Westfalii do Dorsten. Przypomnę sobie, to był mały obóz. Obóz był na początku obozem oficerów. To były dawne koszary wojskowe. Obóz był mniejszy niż Falingbostel, położony nad kanałem dochodzącym do Renu. Mieliśmy obstawę niemieckiej artylerii przeciwlotniczej, która broniła śluzy na kanale. Tam nastąpiła selekcja. Selekcja polegała na tym, że młodzież, chłopaków piętnaście, szesnaście, siedemnaście, czasami osiemnaście lat jeszcze zostawiano na tak zwane szkolenie, zorganizowano im kursy szkolne. Starsi poszli do pracy na komandach. Mnie zaproponował doktor Stanisław Przyłuski, abym dołączył do personelu szpitalnego. Zacząłem pracować w szpitalu jako pomoc, był kapitan dr Wandycz były oficer austriacki i jeden lekarz stomatolog dr Stanisław Przyłuski i jeden lekarz farmaceuta czy magister farmacji i ja do pomocy jako popychadło – przywołać, wynieść, przynieść i tak dalej. Mieliśmy dość duży szpital, dlatego, że poza Polakami było dość dużo Rosjan, którzy byli w tragicznej sytuacji. Byli tak maltretowani przez Niemców i tak tragicznie odżywiani, że towarzystwo się słaniało. Jak przyszła ofensywa amerykańska zza Renu i Amerykanie przeszli Ren, było tak widno w nocy, jak w dzień, a przedtem był taki ogień artyleryjski, że nie słyszało się pojedynczych wybuchów, tylko jeden ciągły grzmot. Wiadomo było, że to długo już nie potrwa. Niemcy kazali nam ewakuować szpital, wygonili nas z obozu i prowadzili nas pod eskortą w kierunku środkowych Niemiec. Po trzech czy czterech dniach Amerykanie nas dogonili. Oddaliśmy im, że tak powiem, naszych Niemców pilnujących nas. Oni się przed nami rozbroili, pozwolili sobie zabrać broń, a Amerykanie ich zabrali do obozu jenieckiego. Nas natomiast Amerykanie przewieźli do tego samego obozu, w którym siedzieliśmy u Niemców. Tam nas intensywnie dokarmiano, ale nie wolno było wychodzić z obozu. Uruchomiłem prysznic obozowy, czekaliśmy co będzie dalej. Po tygodniu zaczęli napływać najrozmaitsi inni. Przyszedł, kapitan Burzyński, znany polski baloniarz, który wygrał zawody Gordon Benetta i drugi oficer baloniarz, mówią: „Panowie jeszcze siedzicie? To my musimy się wydostać.” Namówili mnie na wydostanie się z obozu. Skombinowaliśmy samochód i pojechaliśmy szukać polskich oddziałów. Kapitan Burzyński twierdził, że trzeba odnaleźć polskie jednostki lotnicze gdzie z pewnością miał wielu przyjaciół. Skombinowaliśmy samochód zabrany Niemcom i pojechaliśmy na północ szukać polskich formacji lotniczych w kierunku Mepen- Maczków. Na nieszczęście samochód nam się popsuł po dniu jazdy. Byłem jedynym mechanikiem i kierowcą. W końcu go uruchomiłem, ale mówię: „dalej już jechać nie damy rady, raczej proponuję wrócić. ”Dojechaliśmy jednak do posterunku polskiego wingu. Kapitan Burzyński oraz drugi oficer zdecydowali tam zostać licząc na uzyskanie dalszego transportu. Wielkim zaskoczeniem było spotkanie kilku sanitariuszek naszej kompanii harcerskiej, które prowadziły kantynę placówki. Tam dowiedziałem się o losach szeregu przyjaciół z okresu walk na Starym Mieście. Przegadaliśmy prawie całą noc. A rano zdecydowałem się wrócić do obozu w Dorsten.
Po pewnym czasie dowiedziałem się, że UNNRA szuka kierowców do wożenia medykamentów, środków spożywczych i tak dalej. Ponieważ jeździłem jako kierowca –w czasie okupacji – w straży ogniowej samochodami technicznymi. Zgłosiłem się jako kierowca i dostałem olbrzyma „Fordsona” do prowadzenia. Zacząłem wozić rozmaite środki spożywcze, medykamenty z obozu do obozu i tak dalej. Jeździłem po całych Niemczech. Równocześnie zacząłem zbierać wiadomości, co się dzieje. Wtedy się dowiedziałem po pierwsze, że już jest koniec wojny, że jest pokój, że Rząd Londyński praktycznie dogasa, ale że w Brukseli jest zorganizowane biuro, które umożliwia zapisanie się na wyższe uczelnie w Belgii. Któregoś dnia wsiadłem do pociągu, do którego nie miałem prawa wsiąść, ale który chodził z Niemiec do Brukseli tylko dla wojska. Pojechałem do Brukseli. Dotarłem do ośrodka kierującego byłych jeńców na uczelnie wyższe. Tam był profesor Drewnowski, dawny wicerektor Politechniki Warszawskiej i pan Tadeusz Plater prowadzący samodzielnie sprawy związane ze stypendiami w sposób bardzo kompetentny. Powiedziano mi tam: „Proszę pana, ile pan ma zaliczone? Dwa lata? To niech pan próbuje na trzeci rok się dostać. My panu proponujemy, żeby pan nie szedł do uczelni w Brukseli, bo tam panuje duch liberalno-socjalistyczny, oni nie są bardzo sympatycznie do was nastawieni. Niech pan spróbuje w Leuven.” Nie wiedziałem w zasadzie, jak jest w Leuven, ale pojechałem tam. To było czterdzieści czy pięćdziesiąt kilometrów od Brukseli, małe miasteczko z prastarym uniwersytetem flamandzko-walońskim. Ponieważ Belgowie są dwujęzyczni, więc kierunki były dla Flamandów osobno, dla Walonów osobno. Poszedłem do wicerektora profesora De Smeta: „Czy mogę prosić o rozmowę?” „Oczywiście, niech pan przyjdzie za dwa dni, to porozmawiamy, co można zrobić.” Rok akademicki jeszcze się nie zaczął, a raczej jeszcze uniwersytet nie ruszył po wojnie. Po dwóch dniach ponownie przyjechałem, poszedłem do pana profesora De Smeta. Spotkałem się z wielką życzliwością uniwersytetu i profesora, który powiedział: „Proszę pana, radzę, żeby pan zaczął od początku.” Mówię: „Tak, ale jestem za stary, już tyle lat straciłem: pięć lat wojny, proszę o przyjęcie na trzeci rok.” „Jakie pan ma dokumenty?” Mówię: „Żadnych! Absolutnie żadnych, nawet nie mam dokumentu, że tak się nazywam, jak się nazywam.” I rzeczywiście nie miałem. W obozie dano mi dokument z tak przekręconym nazwiskiem, że w ogóle nie przedstawiał żadnej wartości. Dokumenty zabrali mi Niemcy w pierwszym obozie, w którym byłem, ale nie pojechałem ich tam szukać. Mówię więc: „Nie mam nic, wierzcie panowie, nie wierzcie...” – „Dobrze proszę pana, umówmy się w ten sposób: zapisujemy pana na trzeci rok, egzaminy pan będzie miał po dwunastu miesiącach, zda pan – znaczy, że pan był na studiach dwa lata, nie zda pan – trudno, będzie pan musiał zaczynać od początku albo zrezygnować.” Mówię: „Oczywiście, że się zgadzam.” Po dwunastu miesiącach dałem sobie radę z egzaminami, co prawda zdawałem w drugim terminie. Nie znałem na tyle dobrze języka, żeby to było od razu i lekko. Poza tym miałem kolegów, którzy w ogóle nie znali francuskiego. Byli tacy, którzy zdecydowali się na język flamandzki. To się tragicznie wszystko pokończyło, nie nauczyli się flamandzkiego w czasie studiów i nie dali sobie rady, musieli przerwać. Po pierwszym roku udało mi się dostać dobrą notę, bo w Belgii są jak gdyby stopnie ze wszystkich przedmiotów. Poza tym wystawiali notę zbiorczą, która była korzystna. W związku z tym bez problemu przeszedłem na czwarty rok.

  • Później, po studiach, jak pan wrócił do Polski, jak to wyglądało? Czy był pan represjonowany?

Wróciłem do Polski w końcu 1949 roku i zacząłem pracować w przemyśle stoczniowym. Późny powrót do kraju wyniknął z potrzeby zakończenia wyższych studiów. W miejscu pracy mogła dziwić data późnego powrotu. Natomiast fakt powrotu z krajów zachodnich był przyczyną pilnej obserwacji i odsunięcia od zagadnień obronności kraju. W tym okresie czasu byłem śledzony, jak również w czasie studiów w Belgii o czym świadczą co najmniej dziwne dokumenty IPN.
  • W którym roku pan przyjechał do Warszawy?

Do kraju wróciłem w listopadzie 1949 roku. Zajechałem do Rodziców do Warszawy, którzy w tym czasie byli po siedemdziesiątce. Zamieszkiwali w małym domku na Grochowie. Domek zbudowany przez Rodziców na przełomie lat dwudziestych i trzydziestych, był zapełniony dzikimi lokatorami. Będąc w swoim domu dysponowali jednym pokojem. Duże mieszkanie na ulicy Ogrodowej 23 zostało spalone i stały jedynie mury przy bramie wjazdowej do wysokości 2-3 metrów. W gruzach nie znaleziono niczego z naszego mieszkania. Ojciec wrócił z obozu pracy pod Wrocławiem, dzięki wykupieniu go za koszyk wódki i kiełbasy. Był strasznie wymizerowany, chudy i przygarbiony. Matka zajmowała się domem oraz dziećmi najstarszego brata. Brat Aleksander mieszkał z żoną w drugim pokoju pracując w kilku miejscach. W tej sytuacji pojechałem do Gdańska, dla przeprowadzenia rozmów odnośnie zatrudnienia w Stoczni. W Gdańsku pozostałem i podjąłem pracę. Na początku w Biurze Konstrukcyjnym, które obsługiwało wszystkie Stocznie, które miały prowadzić produkcję. W Gdańsku nie spotkałem nikogo ze znajomych z okresu przed i powstaniowego. W rozmowach tematyka wspomnień powstańczych nie była poruszana. Nikt nie był skory do wspominania tych trudnych czasów. Dopiero później dostałem adres przyjaciela, o którym wiedziałem, że był w Szarych Szeregach, który kończył Politechnikę Gdańską i pracował w Biurze Odbudowy Gdańska. Okres pobytu w Gdańsku był bardzo wypełniony pracą zawodową. Nawet w niedzielę pracowało się również przy odgruzowaniu zburzonego Gdańska. W 1952 roku zaproponowano mi przejście do Zarządu Stoczni i przeniesienie do Warszawy. Pobyt w Warszawie wymusił cotygodniowe wyjazdy do Stoczni. Równocześnie umożliwił odwiedzenie miejsc związanych z Powstaniem, a w szczególności Starego Miasta i cmentarza wojskowego na Powązkach. Pierwsze spotkania na cmentarzu odnowiły kontakty z małą grupą przyjaciół i kolegów. Dość szybko doszło do pierwszych spotkań i dłuższych rozmów, czym należy się zająć w pierwszej kolejności. Jednymi z pierwszych był „Łan” Jerzy Łyczkowski jeden z braci bliźniaków, zawsze gotowych na ochotnika do działań. Również spotkałem Sebastiana Niewiadomskiego, pełnego zawsze inicjatyw i działania. Dowiedziałem się, że dzięki staraniom naszych harcerzy a w szczególności M. Nasierowskiego dostaliśmy kwaterę dla naszych grobów. Pierwsze nagrobki, które zostały zrobione podkreślały harcerski charakter naszych oddziałów. Po pewnym czasie samorzutnie stworzył się komitet cmentarny zagospodarowania kwatery. W długich dyskusjach ustalono potrzebę wykonania listy poległych. O podanie takich danych jak: imię, nazwisko, pseudonim, wiek, stopień wojskowy zwróciliśmy się do żyjących kolegów i koleżanek. Lista poległych ujęła prawie czterysta osób. Listę zestawił Jerzy Łyczkowski. Nazwiska miały być wyraźnie wypisane w formie odlewów ze stopu miedzi i ze specjalnie mocnym powiązaniem z murem stanowiącym jeden z boków kwatery. Pierwsze projekty odlewania liter w żeliwie okazały się chybione ze względu na ograniczoną powierzchnię muru, gdyż litery z żeliwa musiały być znacznie większe. Środek kwatery został wypełniony dodatkowymi sarkofagami, które stały się grobami Hanki Wagner zmarłej w Belgii, Pułkownika Rokickiego dowódcy Mokotowa oraz później dowódcy Batalionu Gustaw - Ludwika Gawrycha. Projektantem przebudowy kwatery był Witold Piasecki z Kompanii Harcerskiej. Po opracowaniu listy poległych stwierdzono, że nie ujęto w niej poległych w czasie długiej okupacji jak i po wojnie. Szacuję, że lista poległych w okresie okupacji drukarzy pism konspiracyjnych i ich kolporterów, zapoznających z bronią jak również aresztowanych w łapankach oraz straconych po wojnie wyniosłaby prawdopodobnie około pięćdziesięciu osób. Budowa muru pamięci została pokryta ze składek własnych członków Batalionu i ich rodzin oraz dotacji państwowej. Dla upamiętnienia Formacji otrzymaliśmy dotację jednej z rodzin na wykonanie dwóch sztandarów. Ponadto, nawiązano kontakt z jedną ze szkół podstawowych, która przyjęła nazwę Batalionu Gustaw, często zapraszała byłych żołnierzy na prelekcje dla uczniów oraz udostępniała pomieszczenia szkoły na zebrania.

  • Jak pan zapamiętał miasto?

Powrót do Warszawy zrobił wielkie wrażenie ogromem zniszczeń. Stare Miasto leżało w gruzach w wielu miejscach były jeszcze cmentarzyki z grobami poległych. Miejscem spotkań w szczegółności pierwszego sierpnia stał się cmentarz wojskowy na Powązkach. Raził tablic pamiątkowych w miejscach kaźni i ważniejszych zdarzeń powstańczych. Tematyka powstańcza istniała tylko na samych cmentarzach i w datach tragicznych zdarzeń, jak np. 13 sierpnia. Zniszczone miasto domagało się jednak uporządkowania urbanistycznego, przebijano nowe ulice w szczególności arterie przelotowe. Ta słuszna działalność musiała zacierać miejsca dobrze znane i upamiętnione w pamięci. Inicjatywy upamiętniania miejsc, kwater, szpitali czy twardej obrony powoli zmieniały charakter, lecz na skutek ograniczonych środków finansowych ginęły w nowej odbudowie. Gdy chodziło się po Paryżu to czytało się wiele tablic poświęconych francuskim powstańcom poległym w krótkich walkach oswobodzenia Paryża. W Brukseli nie było żadnych tablic, lecz ruiny jedynego pałacu sprawiedliwości przypominały, że i tam była wojna. W miastach zachodu środki komunikacyjne ocalały i były szybko wprowadzane do usług. Warszawa straciła cały tabor środków lokomocji zbiorowej jak również sieć trakcyjna uległa pełnemu zniszczeniu. Dlatego komunikacja w Warszawie w latach pięćdziesiątych dopiero powoli z mozołem zaczęła się odbudowywać. Odbudowa dzielnic jak np. Stare Miasto podejmowała podkreślanie zabytków dawnej Warszawy unikając pamiątek związanych z Powstaniem. Dzisiejszy przyjezdny do Warszawy idzie na Plac Konstytucji gdzie nie utrzymano pamiątkowych miejsc z czasów Powstania. Atmosfera potępienia Powstania trwała przez długie lata. A wprowadzenie do Warszawy wielkiej ilości mieszkańców mniejszych miast i miasteczek a nawet wsi zmieniła atmosferę miasta. Ta stara atmosfera żyła w pełni na cmentarzach.

  • Jak z perspektywy lat ocenia pan Powstanie?

W moim zrozumieniu Powstanie było wymuszone, było nieszczęściem dla bardzo wielu ludzi. Wymuszone nie przez nas, nawet nie przez atmosferę, …ale innego sensownego rozwiązania nie było. Wysuwano rozmaite teorie, co by było gdyby Powstanie nie wybuchło. Nie byłoby Powstania w 1944, to nie wiem, czy by nie było Powstania w 1945 czy 1946. Ostatecznie przejęcie władzy przez władze lubelskie było tak szokujące dla ludzi, którzy reprezentowali rząd polski w Londynie, ale nie było innego rozwiązania. To była tragiczna decyzja, dlatego, że przecież rodziny traciły całą młodzież. Miałem bardzo bliską rodzinę, gdzie na czworo dzieci troje najmłodszych zginęło. Ojciec i najstarsza córka umarli, została sama matka, a takich rodzin było naprawdę dużo.
Odpowiedź na to zadane pytanie nie jest łatwa.. Pamiętam, jak wróciłem do Polski, spotkałem swoich kolegów, z którymi walczyłem. Wiele wieczorów dyskutowaliśmy na ten temat – jak ocenić właściwie Powstanie? Jednolitej oceny nie umieliśmy podać. Na pewno zagrały ambicje niektórych wojskowych, ale nie to było najgorsze. Najgorsze było to przeświadczenie, że Powstanie jest potrzebne, krwawe Powstanie jest potrzebne! Następca „Bora” Komorowskiego twierdził, że krwawe Powstanie miało być szokiem dla Europy, miało umożliwić Europie zrozumienie sytuacji polskiej, miało sprawić, że Polska znowu znajdzie się w Europie. To są bardzo trudne sprawy. Zdaje mi się, że trudno definitywnie stwierdzić, czy Powstanie musiało wybuchnąć. Gdyby tak się nie stało, to według mnie byłyby wywózki pełnych pociągów w wiadomym kierunku, skąd się na ogół nie wracało.

  • Czy wiedząc to wszystko, co pan teraz wie, jeszcze raz stanąłby pan do Powstania?

Trudne pytanie. Jak byłem w Powstaniu, nie miałem przecież żony ani dzieci. Dziś mam żonę, dzieci i wnuki. Wiem, że każde powstanie zabiera przede wszystkim najmłodszych, najbardziej gorących, najbardziej walecznych i ofiarnych. Uważam, że charakter Polski jest taki, że w Polsce młodzież nie ceni życia, ale bohaterstwo. Mit bohaterstwa jest znacznie dalej posunięty, aniżeli u człowieka zachodniej Europy. Przecież Belgowie, których dość dobrze poznałem przez pięć lat pobytu, ciągle się pytali: „Czy wyście nie zdawali sobie sprawy, że to będzie tyle kosztować?” Nie w znaczeniu finansowym, nie w znaczeniu zmarnowania dorobku kulturalnego, finansowego, majątków, dóbr historycznych, ale zmarnowania dziesiątków roczników. Przecież roczniki 1918, 1917 aż do 1925 były tak przerzedzone przez Powstanie, że powstała luka biologiczna znacząca dla narodu. To jest trudne pytanie. Można na nie odpowiedzieć opracowaniem, studium psychologicznym. Nie można udzielić natychmiastowej odpowiedzi. Dziś uważam, że każde powstanie byłoby nieszczęściem. Przecież dzisiejsza sytuacja, kiedy jesteśmy we Wspólnocie Europejskiej jest zupełnie inna, mamy szansę rozwoju, wejścia do Europy, studiowania na zachodzie nie na prawach żebrzącego studenta, ale pełnoprawnego obywatela Wspólnoty. Oczywiście, dzisiejsza Europa jest bardziej zmurszała, bardziej zrobaczywiała, aniżeli była sześćdziesiąt lat temu, ale mimo wszystko jest zupełnie inna sytuacja. Jeżeli nam Europa zachodnia nie grozi, Wspólnota Europejska jest dla nas sojusznikiem, jeżeli potrafimy współżyć w jakiś sposób ze Wschodem, a musimy z nim współżyć dlatego, że oni mają surowce, to jesteśmy w zupełnie innej sytuacji, aniżeli byliśmy w roku 1939 aniżeli byliśmy również w roku 1944. Na tym skończę, żeby nie zabierać więcej czasu.


Warszawa, 22 stycznia 2006 roku
Rozmowę prowadził Tomasz Seweryn
Antoni Dobraczyński Pseudonim: „Hel” Stopień: plutonowy podchorąży Formacja: zgrupowanie „Gustaw” Dzielnica: Wola, Stare Miasto, Śródmieście Zobacz biogram

Zobacz także

Nasz newsletter