Antoni Lech Kwiatkowski „Żbik”

Archiwum Historii Mówionej

Nazywam się Antoni Lech Kwiatkowski, byłem w czasie okupacji w „Szarych Szeregach” na Bródnie, w Roju „Podhale”. Chciałem zacząć od wojny, od 1939 roku; krótkie sprawozdanie z przeżyć wojennych. Mieszkałem w domu, który był już na skraju miasta, między nowym a starym Bródnem. Było około dwóch kilometrów pól między miastem a wsią Bródno, bo stare Bródno, to już była wieś Bródno. W 1939 roku przebiegała tam linia obrony oblężonej Warszawy. Gdy Niemcy podeszli pod Warszawę, to w moim ogródku była pierwsza linia bojowa, którą trzymali nasi żołnierze. W ogródku, wzdłuż płotu były trzy erkaemy, obok, w sąsiednim budynku był cekaem, który strzelał z wybitego otworu w szczytowej ścianie. Dalej był budynek Caritasu, który był jednym z ważniejszych budynków na Bródnie w tym rejonie.

  • Mieszkali państwo w tym domu cały czas?

Myśmy mieszkali w tym domu, dom był pięciopokojowy. Własny domek, z dużym ogródkiem, było tam około dwa tysiące metrów, domek miał około stu metrów powierzchni. Tam spędzałem dzieciństwo. W 1939 roku miałem dziesięć lat.

  • Co pan zapamiętał z tego czasu?

W czasie tej obrony jakoś się zaprzyjaźniłem z żołnierzami. A na jakiej zasadzie? Po prostu miałem wtedy wiatrówkę. To jest broń, którą w 1939 roku miałem super dobrze opanowaną. Jak strzelali, byłem z żołnierzami przy tym strzelaniu do Niemców, bo to było w sąsiednim domu. Obserwowałem to. Potem z nimi razem strzelałem do celu z mojej wiatrówki i byłem lepszy od nich, więc się trochę tego wstydzili, ale celniej strzelałem, bo po prostu miałem opanowaną [wiatrówkę].

  • Pan strzelał po walkach czy też w czasie walk?

Nie, strzelaliśmy do tarczy z wiatrówki w czasie przerwy w ostrzeliwaniu. W końcu, jak Niemcy podciągnęli z większą siłą i zaczęli już bardzo ostrzeliwać pierwszą linię, moi rodzice postanowili udać się do rodziny, do centrum Pragi. Najpierw byliśmy u znajomych na ulicy Inżynierskiej, nie pamiętam numeru. Była to wysoka kamienica, ci znajomi mieszkali na trzecim piętrze. Tam było takie zdarzenie, że był pies w tym domu, bardzo ładny wilczur i ja się z tym wilczurem zaprzyjaźniłem. W momenci kiedy był nalot, wszyscy uciekali do piwnicy. Postanowiłem tego wilczura też zabrać ze sobą do piwnicy. Jak wszedłem do mieszkania, żeby go odczepić od klamki, bo był przywiązany do klamki w jednym pokoju, pomieszczeniu, to spadła bomba tak, że drugie, sąsiednie pomieszczenie poleciało w dół. Ale wilczura odczepiłem i już z nim wychodziłem, jak bomba spadła. Wobec tego z tamtej strony wszystko było zawalone do piwnic, a tu z wilczurem wyszedłem na klatkę schodową, która była w kurzu, dymie, oddychać nie było można. Ale jakoś [szedłem] w kierunku piwnic. Już rodzice zaczęli mnie szukać, wyskoczyli z piwnicy. Po tym zdarzeniu, ponieważ połowa mieszkania była urwana, przenieśliśmy się do rodziny, do kuzynów na ulicę Stalową. Tam były budynki zamieszkiwane przez wojskowych i w jednym takim budynku [mieszkała] moja jak gdyby cioteczna siostra, znacznie starsza. Była żoną oficera, który był na wojnie. Myśmy tam zamieszkali i tam miałem takie znów przeżycie, że nie było wody i na sąsiednim placu był pobór wody, to znaczy można było z pompy przy budowie napompować sobie wodę do wiadra. Z wiadrem tam poszedłem, czekałem w ogonku. To był długi ogonek, ludzi masa, każdy sobie pompował czy ktoś pompował, jedni drugim pomagali. W każdym razie szło to tak, że po kolei, po kolei. W pewnym momencie słychać strzały: bum, bum! Potem: łup, łup! Pociski przeleciały nad kolejką i uderzyły w plac budowy, z tym że to przeleciało nad kolejką, wobec tego cały impet odłamków poszedł na ścianę przeciwległego budynku, zrąbał ją strasznie. Ludzie się rozpierzchli, niektórzy powpadali do wapna, bo przy budowie był dół z wapnem. Ludzie w portkach w wapnie uciekali, a ja jako głupi i niedoświadczony, mówię: „Skorzystam z wody”. Szybko napompowałem i z wiadrem wróciłem do domu.

  • Czym się zajmowali pana rodzice? Czy miał pan rodzeństwo? Czym się zajmowało?

Miałem rodzeństwo. Miałem siostrę, która skończyła właśnie SGGW, znacznie starszą. Była w Skierniewicach na tak zwanej praktyce. Ponieważ skończyła ogrodnictwo i sadownictwo – trochę, co prawda – była tamże. Zresztą też tam, w Skierniewicach u niej byłem w 1939 roku, ale trochę wcześniej, w czerwcu. Natomiast tu, po wypadkach, o których mówię, nastąpiło tak zwane zawieszenie broni. Co to było? Poddanie Warszawy, ale mówiło się po prostu: zawieszenie broni. Wobec tego wracamy na Bródno. Wracamy oczywiście na piechotę, bo nic nie chodziło. Całe Bródno jest spalone, tam były głównie drewniane domy, więc wszystko jest zbombardowane, spalone, niektóre [domy] murowane rozbite. U nas w dachu pocisk się rozerwał, tak że dom mocno pękł, a pół dachu znikło. Wszystkie zapasy wyczerpane, bo jednak wojsko musiało czymś żyć. Tam [były] przetwory zrobione na zimę, więc rok 1939, zima była strasznie ciężka.

  • Mieszkali państwo w tym domu?

Mieszkaliśmy w tym domu. Dach został jakoś połatany, trochę różnej blachy, innej jak była poprzednia, bo poprzednia była cynkowa, to już była stalowa ocynkowana. W tym czasie, już po wejściu Niemców, już byłem w domu na Bródnie. Właściwie jeszcze przed wejściem Niemców wróciliśmy na Bródno. W związku z tym w naszych okopach przydomowych było pełno zostawionej amunicji. W związku z tym tę amunicję skrzętnie zachowałem, ponieważ myślałem, że będzie potrzebna w dalszym ciągu, bo już miałem takie wiadomości. Trochę granatów, trochę amunicji karabinowej.

  • Gdzie je pan przechowywał?

Ładowałem w menażki i zakopywałem. Te menażki, ponieważ były z blachy aluminiowej, dość dobrze zrobione, więc to przez jakiś czas stało. Potem to wykopałem i schowałem na strychu, właśnie z tą myślą, że na Powstanie. Natomiast sam pomyślałem, że dwa granaty wezmę za pasek – dziesięcioletni chłopak – i pójdę po pieczywo, bo okazało się, że w piekarni pana Derewońki na Bródnie – był taki piekarz, pan Derewońko – pieką i sprzedają bułki, bo ludzie po prostu są głodni i potrzebują chleba. Pan Derewońko uruchomił piekarnię w momencie zawieszenia broni. Stanąłem w kolejce z dwoma granatami na pasku. Mówię: „Jak się jakiś Niemiec zjawi, to ciepnę granatem, tak jak trzeba”. Wiedziałem, jak to się odbezpiecza, żołnierze mi pokazali. W tym momencie słyszę warkot i przeleciały dwa motocykle BMW z przyczepami, z erkaemami na przyczepie przyczepionej do motocykla, ale erkaem stał. Ale to było na tyle szybko, że nie zdążyłem jeszcze zadziałać i na całe szczęście, bo by była zupełnie bezsensowna masakra. No ale takie smarkacz miewa pomysły i to się przeniosło na dalsze działania.

  • Czy w czasie okupacji niemieckiej chodził pan do szkoły?

W czasie okupacji chodziłem do szkoły. Już przed wojną zacząłem, skończyłem trzy klasy, potem skończyłem siedem w tejże szkole, tylko już nie w budynkach, w których była, dlatego że w pewnym momencie Niemcy wysiedlili szkołę z budynków przy Bartniczej i zajęli na koszary niemieckie. Jest okupacja, trwa. Jestem zaangażowany wśród starszych kolegów, którzy chcieli mieć i moje granaty, i amunicję, bo to było [im] potrzebne. Szczególnie w 1943 roku zaczęli już mnie nachodzić, żeby im to [oddać]. Granaty pooddawałem, kilka granatów miałem, amunicji też część dałem, a sobie zostawiłem jeszcze około stu sztuk amunicji.

  • Kiedy zetknął się pan z „Szarymi Szeregami”?

Dość późno, bo mi cały czas starsi koledzy mówili, że mnie przyjmą. Wzięli mnie kiedyś na jedno i drugie szkolenie. Polegało to na tym, że prowadzący kazał im rozwiązywać zadanie, jak zdobyć broniony teren, z wieżyczkami wokół, z takimi i takimi karabinami. Jak opanować ten teren. Coś takiego było, takie pokazowe szkolenie. A ja w związku z tym oddałem im amunicję i granaty. Ale na tym się skończyło i dalej mnie nie chcieli. Jednak nie uznali, żebym był dostatecznie rozgarnięty i nadający się do ich spraw, wobec tego byłem taki „bezpartyjny”. Po czym jeden z moich kolegów namówił mnie do „Szarych Szeregów”, ale to był już rok 1944, to było wczesną wiosną. Było tak, że grupa szaroszeregowa na Bródnie postanowiła wyłowić do „Szarych Szeregów” chłopców, którzy się okazują sprawni fizycznie, dobrze rozwinięci. Zorganizowali piłkę futbolową, nożną, rozgrywki futbolowe. To „Szare Szeregi” zorganizowały. Ponieważ byłem jednym z lepszych na boisku, więc od razu miałem propozycję i w związku z tym wstąpiłem do „Szarych Szeregów”. Byłem normalnym harcerzem w patrolu i przechodziłem różne szkolenia, typu podchody w Choszczówce, w lesie, jakieś przedzieranie się, takie żeby obserwujący nie zauważył. Tego typu szkolenia były w lasach.
Szkolenia się [odbywały] w Choszczówce, potem żeśmy w kierunku Strugi wybrali się kiedyś patrolem. Tam była fajna scena, bo muszę powiedzieć, że trochę rozbawieni byliśmy ćwiczeniami w lesie. Jeden z kolegów spadł z dębu, bo mu się urwała gałąź, więc tym też trochę [byliśmy] rozśmieszeni. Wracamy i jest kolejka do Marek. Akurat się zatrzymała na stacji, przed Markami jeszcze, Drewnica chyba. Przy tej kolejce stanęliśmy, tacy rozbawieni. Siedzą ludzie w oknach tejże kolejki, jadą z Warszawy w kierunku Marek, kolejka stoi. Stanęliśmy przy kolejce, zaczęliśmy śpiewać „Od Warszawy aż do Marek zaiwania samowarek”. Wyglądało to w ten sposób: „Od Warszawy aż do Marek zaiwania samowarek, w samowarku siedzą panie, uważają, kiedy stanie. Siekiera, motyka, pieprz, kakao, jak się państwu podobało?”. Wszyscy się cieszą, w śmiech. Taki moment w tej smutnej rzeczywistości, że ludzie się zaczęli po prostu normalnie śmiać, cieszyć z niczego, z takiego właśnie głupstwa, przy pełnej rozpaczy, bo przecież była okupacja.
Tak było do [czasu] tuż przed Powstaniem. Po tych różnych szkoleniach, na jakieś trzy tygodnie przed Powstaniem zaczęliśmy obsługiwać trasy: kolejową trasę i trasę modlińską, również tak zwaną szosę fortową na Bródnie. Ulica Modlińska to ta wzdłuż obecnego FSO, w kierunku Modlina. Tam się przemieszczał cały transport samochodowy i można było wyłowić, w którą stronę się poruszają, mniej więcej jakie wojska i jaki sprzęt. Jeśli coś ciężkiego przewozili, jeśli nie było plandeki, to można było zauważyć.

  • Zapisywał pan to wszystko?

Tak, to wszystko trzeba było wynotować. Siedziałem na wale wiślanym i stamtąd obserwowałem Modlińską, i sobie notowałem.

  • Komu potem pan przekazywał?

Przekazywałem swoim zleceniodawcom. To samo było z torami kolejowymi. Pociągi, które przejeżdżały, jakie czołgi, jakie armaty, mniej więcej się kaliber określało, też ile wagonów. Dobrze było, jeśli się zauważyło formację, jaka była przewożona, ale to nie zawsze się dało wychwycić i muszę powiedzieć, że to była dosyć trudna obserwacja dla takiego nastoletniego chłopaka, bo rzeczywiście trzeba było bardzo dużo elementów zapamiętać.

  • Czy miał pan z tego jakieś szkolenia? Na przykład z jakiejś konkretnej broni, po czym ją poznać albo po czym poznać formację?

Tak, mieliśmy tego typu szkolenia, żeby móc rozróżnić kalibry broni. Ale symbole formacji to rzeczywiście była trudna sprawa. Niemniej żeśmy się starali to zauważyć i przekazywać.

  • Jaką na przykład formację pan zauważył?

Jeśli to było SS, wiadomo było. Blachy na piersiach – to wiedzieliśmy mniej więcej, o kogo chodzi. Jeśli był Wehrmacht, to też było wiadomo, co zacz. Ale trochę gorzej było z symbolami, bo z pewnej odległości niestety nie można było za dobrze tego zauważyć. Ale co się dało, to było przekazywane.
  • Od kiedy mniej więcej pełnił pan taki patrol?

To było, tak jak mówię, trzy tygodnie przed Powstaniem. [Wtedy] zaczęło to być z dużym nasileniem. Ponieważ część naszego patrolu opuściła Bródno, bo kilku chłopców przeniosło się do Warszawy, bo rodzice się przenosili, to myśmy mieli bardzo dużo zajęcia.
Jeszcze wróćmy do przedpowstaniowej sprawy, do 23 lipca, kiedy wojsko niemieckie opuściło szkołę podstawową, powszechną przy ulicy Bartniczej nie było nawet wartowników. Tak mi się to kojarzy, bo to była niedziela, w związku z czym po mszy w niedzielę ludzie zaczęli przeskakiwać przez płot do tejże szkoły, do koszar niemieckich, w celu albo zniszczenia czegoś, albo po prostu z ciekawości, co zacz, co tam można. Ja też wtedy przeskoczyłem przez płot, wszedłem do szkoły numer 105, to była pierwsza w kierunku ulicy Białołęckiej. Tam już były dwie kobiety w sali, do której wszedłem przez okno. Te kobiety stłukły lustro w etażerce ukradzionej przez Niemców, prawdopodobnie albo z getta, albo gdzieś, w każdym razie oni się tak wyposażali, że różne meble zabierali, żeby sobie wyposażyć koszary. Jedna z tych kobiet w to szkopskie lustro rzuciła wazonem, stłukła to lustro. Tłumaczyłem, że raczej to wszystko zostanie dla nas, więc nie warto tego rozbijać, bo Niemcy uciekają. Tak to wyglądało. Natomiast zauważyłem na ścianach apteczki. Te apteczki były zaopatrzone nieszczególnie, ale jakieś lekarstwa tam były, więc sobie wymyśliłem, że trzeba przekazać sanitariuszkom tę wiadomość. Jeśli będą zainteresowane, to trzeba przyjść i te lekarstwa zabrać. I tak to potem było. Natomiast ja poszedłem dalej wzdłuż budynków szkoły, doszedłem do szkoły numer 65, gdzie Niemcy, okazało się, trzymali rowery. Tam też już się tłumek zebrał pod oknem, ale jakoś nikt nie miał jeszcze możliwości wejść. Wybiliśmy szybę, wlazłem przez okno, otworzyłem okno. Wybrałem jakiś rower ze stojących w sali i zacząłem wystawiać. Rower od razu ktoś porwał, wsiadł i pojechał, więc ja drugi rower i to samo: do okna, wystawiam, znów ktoś przyjął, wsiadł i pojechał. Myślę sobie: „Co zrobić, żeby tym trzecim rowerem móc samemu odjechać?”. Zobaczyłem oficerską czapkę z okrągłym denkiem, z wysokim siodłem, z kółkiem z przodu, z daszkiem oczywiście i tę czapkę zupełnie bezmyślnie włożyłem na głowę. Podprowadzając trzeci rower wychyliłem głowę z okna. Wtedy właśnie zdarzyła się śmieszna sprawa, bo wszyscy zaczęli gwałtownie uciekać, myśląc, że skądś się znalazł Niemiec i trzeba szybko, pędem uciekać. Wtedy wyszedłem z rowerem, wsiadłem i zacząłem jechać przez Bródno. Najpierw do dziury w płocie, potem dziurą w płocie do ulicy Bolesławickiej i na tejże Bolesławickiej – tam jeszcze były piachy po drodze – już jechałem, salutując ludziom, którzy się cieszyli z takiego widoku. Dopiero po jakimś czasie, jak się okazało, że nie jest to ucieczka Niemców, tylko że w dalszym ciągu jeszcze jest coś nie tak, zacząłem się martwić, co będzie, jak mnie widział jakiś folksdojcz, który doniesie, że taki a taki chłopak ukradł rower i czapkę, i robił takie przedstawienie.
Jakoś do tego najgorszego nie doszło, natomiast zbliżał się 1 sierpnia i trzeba było wydostać leki ze szkoły. Z bratem ciotecznym, który był starszy i był po podchorążówce akowskiej, Leonard Olszewski, poszliśmy do tejże szkoły z plecakiem po leki. Wypróżniliśmy trzy apteczki leków. W tym momencie zaczęły padać strzały z drugiej strony szkoły, od strony ulicy Białołęckiej. Z powrotem szybko żeśmy [wyszli] przez okno i wzdłuż Bartniczej zaczęliśmy uciekać. Jak już dotarliśmy do końca brukowanej Bartniczej, bo dalej były piaski, to uskoczyliśmy za mur kościelny. Tam się ciągnął płot kościelny i były nowe mury powstającego dopiero, budującego się kościoła: podmurówki, fundamenty, jakieś słupki z wystającymi prętami żelaza w żelbecie. Potem już leciały pociski wzdłuż ulicy Bartniczej, a my już byliśmy za płotem i uciekliśmy stamtąd. Sanitariuszki były zadowolone. To były dwie moje siostry cioteczne, jedna to była Marianna Jurkiewicz, która zmarła dopiero niedawno, w tym roku, a druga – Danuta Olszewska, siostra Lolka, Leonarda Olszewskiego, z którym byłem po leki. One miały punkt zborny na Pelcowiźnie i tam z tymi lekami się udały. W czasie Powstania kogoś tam opatrywały, ale to było, powiedziałbym, niepełne wykorzystanie tych leków, bo chyba najważniejszą rzeczą były tam bandaże usztywniające złamane kończyny, było sporo takich właśnie bandaży.

  • Jak pan zapamiętał wybuch Powstania, 1 sierpnia?

1 sierpnia byłem na obserwacji trasy modlińskiej, tuż przy obecnej elektrowni Żerań, niedaleko. Tam było tak, że szosa modlińska przebiegała przy wale wiślanym. Na tymże wale wiślanym sobie siedziałem i liczyłem samochody, które przejeżdżały w jedną i w drugą stronę 1 sierpnia, o godzinie bliskiej „W”, dlatego że byłem od godziny trzeciej do godziny szóstej, trzy godziny. Zwykle bywaliśmy po dwie godziny, ale nie było komu iść, wobec tego miałem być trzy godziny.

  • Był pan poinformowany wcześniej, o godzinie „W”?

O [godzinie] „W” nie wiedziałem, domyślałem się tylko, że coś się będzie działo, dlatego że nasze sanitariuszki znikły już wcześniej, mój brat cioteczny również znikł, bo miał koncentrację w centrum Pragi. W związku z tym wiedziałem, że już coś jest. Jak zaczęły wybuchać granaty na placu Wilsona, to już słyszałem, że jest wojna, już jest pewnie Powstanie. Tam, na placu Wilsona, między trzecią a czwartą wybuchały. Doskonale słyszałem, bo to niedaleko, tylko przez Wisłę. Ale wytrwałem na posterunku do końca. Miałem potem tylko kłopoty z przejściem przez tory kolejowe, dlatego że tory kolejowe już zaczęły być ostrzeliwane. W związku z tym skokami przeskakiwałem, ale już pod gradem kul, tak że po raz pierwszy ktoś do mnie bezpośrednio strzelał. Ale przyszedłem, zameldowałem gdzie trzeba, to znaczy poszedłem na Kiejstuta do kolegi, który przyjmował meldunki. Ale oni już wiedzieli o Powstaniu i przyjmowali meldunek, ale już tak: „No, chłopie, już możesz sobie odpuścić”. Na poważnie przyjmowali, tylko że wyczułem, że to już jest nieważne.
1 sierpnia szkoła przy Bartniczej została opanowana przez Armię Krajową i tam już normalnie były posterunki, byli uzbrojeni akowcy i już było rozbrojenie jednego samochodu z Niemcami, już byli jeńcy. Natomiast nas drużynowy Andrzej Polubiec zwołał na marsz główną ulicą Bródna, żeby usuwać wszystkie niemieckie napisy, więc była to kompletna dziecinada. Ci, którym żeśmy usuwali te napisy, to niektórzy spokojnie to przyjmowali, ale niektórzy prosili, żeby im zostawić, bo jak przyjdą Niemcy, to co będzie.

  • Jak odbywało się to zdejmowanie napisów?

Odrywaliśmy po prostu. Kombinerki, śrubokręty i się odrywało blaszki z napisami i z ulic – taka tam Straße– i ze sklepów. Taka dziecięca zabawa 2 sierpnia. Natomiast 3 sierpnia było już po Powstaniu na Pradze i zaczęli wracać moi bracia i kuzyni, których miałem tam sporo. Już było wiadomo, że Powstania na Pradze nie będzie i że trzeba zacząć robić coś własnego. Wobec tego wybrałem się do tejże szkoły, może znajdę jakąś broń. Rzeczywiście znalazłem i to śmieszne, bo w jednej z sal w szkole.

  • Szkoła już była wtedy opuszczona?

Tak, w opuszczonej szkole znalazłem mauzera i dwa berthiery. Berthiery to są francuskie karabiny z francuską amunicją butelkową, niepasujące. Już na tyle te rzeczy znałem, że wiedziałem, że berthiera nie warto brać, bo nie mam amunicji do niego. Wobec tego wziąłem mauzera. Ale jak to zrobić, żeby go przenieść, żeby nie był widziany przez okolicznych, przez kogoś, kto mógłby coś ewentualnie donieść, jak Niemcy się zjawią? Wiadomo było, że tu Powstanie upadło i trzeba się jakoś konspirować w dalszym ciągu. Życie na Pradze potem polegało na tym, że wszyscy się gdzieś chowali przed zabraniem. W pewnym momencie zresztą zaczęli ogłaszać, że kto się nie stawi na Dworcu Wschodnim do takiej i takiej godziny w dniu takim i takim, ten zostanie rozstrzelany. Wobec tego trzeba było nastawić się na to, że trzeba się ukrywać – ten, kto nie szedł. Część ludzi poszła.

  • Pan nie?

Ja nie, ale mój brat, Leonard Olszewski poszedł, zgłosił się i wywieźli.

  • A pana rodzice?

Rodzice nie. Rodzice już byli na tyle starzy, że nie potrzebowali. Ojciec miał już pod siedemdziesiątkę, tak że to już było w porządku.

  • Czy wie pan, co stało się z jeńcami niemieckimi, którzy byli w szkole?

Zostali wypuszczeni.

  • Jak pan szedł z tym mauzerem?

Co z mauzerem? Przeniosłem go w pobliże szkoły numer 65, gdzie był żywopłot. Zawinąłem go przede wszystkim w szmaty, żeby nie był, jak będę niósł, taki widoczny. Poza tym wymyśliłem, że go gdzieś zagrzebię, a dopiero wieczorem wezmę kogoś jeszcze z chłopaków i pójdę po ten karabin. Rzeczywiście tak było, że zagrzebałem go przy szkole numer 65. Od południowej strony szkoły numer 65 był żywopłot z morwy. Przy żywopłocie z morwy było dużo liści, bo już wtedy liście zaczęły trochę opadać. Przy żywopłocie ziemia była trochę skopana, tak że mogłem coś wygrzebać, wsadzić tam mauzera i przysypać liśćmi. Tak się stamtąd wycofałem.
Wieczorem wziąłem kolegę, sąsiada, który nie był nawet w „Szarych Szeregach”, ale był chłopak z ikrą, i powiedziałem mu, że mnie trzeba tylko podsadzić przy płocie. Wziąłem trochę swojej amunicji z tych około stu, które zachowałem. Przeskoczyłem przez płot. Okazało się, że w szkole pełzają płomienie, zobaczyłem, że są Niemcy przed szkołą. Jak wyciągnąłem karabin, zarepetowałem, wprowadziłem nabój do lufy, mówię: „Trzeba chyba coś zadziałać, bo palą szkołę”. Ale zaczęły padać strzały seryjne i zaczęli strzelać z miotaczy ognia do szkoły, tak że się wszystko rozjaśniło, miotacze ognia spowodowały rozblask. Mówię: „Pewnie mnie mogą zauważyć, trzeba jednak się wycofać, bo mnie tu rozwalą”. I jednak zrezygnowałem na szczęście z ostrzelania Niemców, bo to by była czysta głupota: jeden kb przeciwko broni automatycznej i uzbrojonej, jednak dużej gromadzie, tam było ich przynajmniej kilkunastu, tak to widziałem. Wspiąłem się znów na płot, płot od strony szkoły miał dwie belki, wobec tego na jedną belkę stanąłem, drugiej się przytrzymałem, podskoczyłem. Bardzo wysoki płot, czarny, nieprzepuszczalny i smołowany. Tak to ogrodzili sobie Niemcy. Chwyciłem za krawędź płotu, wlazłem do góry, karabin podałem Władkowi Śliwińskiemu, który czekał pod płotem, i zeskoczyłem do niego. No i mieliśmy karabin kb, mauzer ze sporą ilością amunicji.

  • Gdzie go pan później ukrył? W domu?

Później ukryłem w domu, na strychu. W pewnym momencie zaczęło się, że do Powstania zaczęły lecieć samoloty, Liberatory z załogami z południowej Afryki, to jest na pewno znana rzecz. Niemcy zaczęli strzelać do Liberatorów i zaczęli je strącać. Dużo w tym czasie strącili i widziałem wyskakujących pilotów, lecących na spadochronach w świetle reflektorów, do których Niemcy strzelali. Tym moim, którzy powrócili, powiedziałem, że tak to wygląda, że też pewnie to widzieli i że musimy zorganizować jakąś obronę tych ludzi. A może jakiś strącony Liberator spadnie niedaleko nas, to trzeba będzie rozładować ewentualnie zrzuconą broń, przechować pilotów. Wobec tego trzeba zorganizować jakiś oddział, który będzie chodził na wszelki wypadek.
Od 7 sierpnia stworzyliśmy taki oddział. To był Leonard Olszewski, Mietek Olszewski, Staszek Bałdysiak, wszystko starsi akowcy, ja i Jurek Redlicki z młodszych chłopców. Staszek miał sporo broni, bo miał dwa pistolety FN kaliber 7,65, to jest tak zwana siódemka. 6,35 to jest piątka, 7,65 to jest tak zwana siódemka, to jest średni kaliber i najgrubszy kaliber to była dziewiątka, to był nasz vis, a niemieckie parabellum. Cała broń automatyczna mp też miała dziewiątki.

  • Na czym polegały pana zadania?

Żeśmy sobie wyznaczyli rejon, w którym wartujemy, i chodziliśmy w tym rejonie, poprzez ogrody, bo mieliśmy połączone ogrody, przez dziury się przechodziło, deski odsuwane w płocie. Można było jakiś tam spory teren mieć pod swoją pieczą. Czekaliśmy, że coś się w dalszym ciągu wydarzy. Niestety, tam około siedmiu dni żeśmy wartowali, ale nic nam się nie zdarzyło takiego, żeby ktoś skakał. Spadł w międzyczasie Liberator na Śliwicach, to było już dość daleko od nas, tak że żeśmy nie wiedzieli dokładnie, gdzie on spadł. Myśleliśmy, że do Wisły wręcz, bo widać było, że leci, że płonie. Właściwie nie płonął, zaczął płonąć dopiero, jak uderzył. Ale myśleliśmy, że to jest za daleko, żebyśmy tam dotarli. Po czym starsi zostali częściowo, niektórzy zabrani. Kolega Staszek Bałdysiak potem poszedł do lasu i był w lasach choszczówkowskich. Właściwie byłem dla niego wujkiem, bo moja matka miała starszą siostrę, ta starsza siostra miała córkę, a Staszek był synem tejże córki i wyszło tak, że w gruncie rzeczy byłem jego wujkiem, aczkolwiek on był starszy ode mnie o cztery lata.
Było to w ten sposób, że ponieważ myśmy chodzili, krążyli razem i chcieliśmy obsługiwać spadających, potem on się wybierał do lasu, to mnie o tym zawiadomił. Mówi: „Jeśli chcesz, to dołącz do nas, ja cię wprowadzę”. Rzeczywiście miałem taki zamiar. Mianowicie było to tak, że kb, mauzer, który miałem niby z Powstania, po Powstaniu schowałem w kartoflach za moim płotem. Od mojego płotu do starego Bródna było już tylko czyste pole. Z prawej i z lewej strony zabudowa nowego Bródna szła dalej, ale w tym miejscu było puste pole. Wobec tego widziałem, co się tam dzieje. Miałem za sobą, za swoim ogrodem te kartofle, w kartoflach schowałem mauzera zawiniętego tak, żeby komora nabojowa była zawinięta, lufa zatkana, żeby się nie dostało nic do niej. Był wcześnie rano wyniesiony. Miałem wieczorem do nich dojść. Wyszedłem i chciałem się przedostać polami do Staszka Bałdysiaka, który mieszkał jak gdyby przy końcu Białołęckiej, za tak zwaną szosą fortową. W tej chwili most Grota-Roweckiego wychodzi na tę trasę. On już był za tym, w związku z tym tam już było do lasu bardzo niedaleczko. Tam miała być cała zbiórka, wobec tego umówiliśmy się, że tam dotrę. Jak wyszedłem i zacząłem odgrzebywać karabin, żeby go naładować, zarepetować i pójść z amunicją i z karabinem, dołączyć do nich, to zza sąsiedniego płotu… To było tak, że jest mój płot, jest sąsiedni płot, który sporo wystaje, jest ulica Pomorzańska z Caritasem i dalej idzie zabudowa ulicy Bartniczej, w kierunku starego Bródna. Zza płotu, który wystaje kawałkiem, wychodzi trzech Niemców z blachami na piersiach, żandarmeria niemiecka. Mając niezarepetowany karabin myślę sobie: „Nie ma innej możliwości, tylko muszę jakoś to schować i uciekać”. I tak zrobiłem. Wsunąłem go z powrotem, trochę przysypałem i sam pełzając przeszedłem przez furteczkę i do swojego ogrodu schowałem się z duszą na ramieniu. Niemcy przeszli, nie zauważyli karabinu. Jurek Redlicki, „szaroszeregowiec”, który mieszkał obok mnie i był zresztą moim ciotecznym bratem, widział tych Niemców. Mówi, że za nimi szło trzech czarnych, trzech Niemców z jakiejś kolejowej straży, że było ich sześciu. Wobec tego tym lepiej, że nie zacząłem tego, bo przypuszczam, że mnie by ustrzelili, ale by zlikwidowali pewnie okolicznych mieszkańców. Więc jakoś szczęśliwie przeszli, ja dłuższy czas jednak przesiedziałem tam, nie wiedząc, co się dzieje, czy czasem nie zauważyli tego, ale wylazłem i karabin, okazało się, jest. Wobec tego zacząłem z nim iść w kierunku szosy fortowej. Już się zrobiło ciemno, już ta godzina, o której się tam umawialiśmy, minęła. Zobaczyłem, że nieprzerwanie ciągną światełka, cały czas jadą samochody z przyćmionym światłem, ale ze światłem, przejeżdżają i cały czas trwa transport szosą, przez którą musiałem przejść, żeby dotrzeć do punktu zbornego. W związku z tym się cofnąłem, już nie dotarłem. Oni po kilku dniach działania – notabene kilku Niemców tam zabili – w końcu doszli do wniosku, że muszą się wycofać, bo sami zaczęli być już w dużym niebezpieczeństwie. I koledzy wrócili. Między innymi był tam jeden z moich obecnych szefów „szaroszeregowych”, ze spotkań. I to by było mniej więcej tyle o tej działalności.
  • Czy w czasie Powstania miał pan jakieś wieści z drugiej strony Wisły?

Widziałem, co tam się dzieje. Byłem zrozpaczony tym, co tam się dzieje. Jeden z moich bliskich kolegów przedzierał się przez Wisłę, dostał postrzał w brzuch i zmarł – Jurek Kantarski, szkolny kolega. Było to nie do pokonania właściwie, przejście było niemożliwe. Natomiast to płonące miasto, te sztukasy bombardujące w sposób ciągły… Po wejściu Rosjan i polskiego wojska na Pragę, w dzień wejścia, 17 września, był nalot sztukasów, które zostały rozgonione przez radziecką artylerię. Z brzegu praskiego strzelano tak intensywnie, że sztukasy rzucały bomby nie tam, gdzie trzeba. Po prostu leciały, rzucały bomby i zawracały, uciekały, taki gęsty był ogień artylerii rosyjskiej. Wyobrażałem sobie, że to już. W tym momencie taka była moc, taka siła tej artylerii, że mogliby rzeczywiście zniszczyć Niemców w Warszawie i okolicy, a nie zrobili tego z wiadomych celów.

  • Pamięta pan wejście wojska rosyjskiego na Pragę?

Pamiętam. Pamiętam, jak wojsko rosyjskie szło przez pola za moim ogrodem.

  • Co pan wtedy czuł?

To było, bądź co bądź, wyzwolenie. Jakby nie było, to wchodzili i nieśli wolność, którą potem zabierali, ale początkowo było jeszcze wszystko w porządku. W moim ogródku spadł rosyjski samolot szturmowy, w taki sposób, że leciał nisko, usiłował się poderwać przed sąsiednim budynkiem, oficyną sąsiada i zawadził sterami i lewym skrzydłem o tę oficynę. Stery zostały za budynkiem sąsiada, lewe skrzydło, ułamane, spadło w naszym ogródku, a cały samolot złamał nasz płot, spadł pod drugiego sąsiada i leżał kadłub z prawym skrzydłem. Lotnicy byli nieżywi. To było tak, że wychodziłem przed dom, jak samolot uderzył w oficynę sąsiada. Prysnęły cegły, poleciało wszystko strasznie w naszym kierunku i cały ogród był zasypany cegłami zrzuconymi z tylnej ściany oficyny. Oficyna tylną ścianę miała płaską i cegły sfrunęły na nasz ogród i okolicę. Stery tam zostały, ze skrzydła potem wymontowałem piękny cekaem. W końcu musiałem go oddać, bo za dużo było zainteresowanych i bałem się go trzymać, więc oddałem. Lotnicy mieli krew z nosa i nie żyli. Dwóch pilotów było chyba tylko, pilot i strzelec tylny. Pilot miał możliwość uruchamiania działek, które miał w skrzydłach. W skrzydłach miał dwudziestomilimetrowe działka i dwa cekaemy, czyli cztery do przodu, a z tyłu był karabin maszynowy. Tylny strzelec miał trzynastomilimetrowy karabin maszynowy, to już też lepszy kaliber. Tylny strzelec też był z kropelkami krwi wszędzie. Wyskoczyłem do tego samolotu, ale od razu zobaczyłem nadchodzących Niemców. Myślałem, że może pilotów się uda [wyciągnąć] albo ewentualnie jakąś broń. Ale to jeszcze była niemiecka ziemia i od strony Caritasu zaczęli biec do samolotu Niemcy. W związku z tym się wycofałem. Za chwilę zagrzmiała rosyjska „katiusza”, podobnie do „szafy” niemieckiej i dwóch z Niemców zabiła, tuż za moim płotem dwóch było całkiem rozszarpanych, flaki na wierzchu. Reszta poszła dalej, ale zabrali broń [Rosjanom], już były puste kabury pilotów.

  • Były polskie wojska, które szły z armią radziecką i przeprawiały się później na drugą stronę.

Tak. Tych nie znałem, nie spotkałem. Natomiast po wejściu Rosjan do Warszawy poszedłem przez Wisłę po lodzie. W momencie wejścia do Warszawy, w styczniu, tego samego dnia poszedłem. Byłem na Krakowskim Przedmieściu. Widziałem masy sczerniałych trupów, we wszystkich bramach na Krakowskim, na Nowym Świecie. Poszliśmy tam całą gromadką, zobaczyć, jak wygląda Warszawa i to był straszny widok. Ten leżący Chrystus…

  • Przy Świętym Krzyżu?

Tak, przy Świętym Krzyżu. I trupy wszędzie, sczerniałe trupy w bramach. Straszne widoki.

  • Miasto zupełnie opustoszałe?

Miasto opustoszałe. Już wchodzili, już wojsko zaczęło płynąć ulicami, ale głównymi na razie. A myśmy [byli] na przykład przy Teatrze Polskim, tam był magazyn rekwizytów teatralnych z tyłu, za teatrem. To było rozwalone. Przez Mariensztat szliśmy do góry. A wiadomo było, że jeszcze wszędzie są miny, więc też się trzeba było pilnować. Ale właśnie tego pierwszego dnia żeśmy, grupka kilku osób, ze szkoły prosto poszli popatrzeć na miasto. Pamiętam taką scenkę, jak Rosjanie byli przy dawnym moście Kierbedzia i śpiewali sobie o Niemcu, który leżit i smierdit, kapitan, kapitan – coś takiego, takie słowa piosenki śpiewane przez oddział ruskich, które jakoś wpadły do ucha i się zatrzymały: on leżit i smierdit – melduje żołnierz kapitanowi. Takie drobne wspomnienie.

  • A koniec wojny jak pan pamięta? Był pan wtedy na Bródnie?

Tak.

  • Jak pan to przyjął? Jak to przyjęło pana środowisko?

Wtedy czuliśmy się wyzwoleni. Bądź co bądź to była tragedia, co robili Niemcy. Dla mnie to była tragedia. Cały czas ucieczki po ogrodach, dlatego że zastrzelą, bo się nie zgłosiłem. Wielokrotnie uciekałem na drzewo, chowałem się w gałęzie. Były dwa jesiony, rosły u nas na działce. W te jesiony, w gałęzie się wplątałem, to tam nie było mnie zupełnie widać. Raz na śliwce się schowałem. Weszli na teren, żeby przeszukać, to się schowałem na śliwce. Poza tym uciekaliśmy w koło ogrodami. Jak tu wchodzili, to my dalej i się tak krążyło. Było wiadomo, że zaraz rozwalą na miejscu. A tu przychodzi wyzwolenie. Bądź co bądź tak to wyglądało.
Potem w tejże szkole żeśmy zorganizowali w dalszym ciągu „Szare Szeregi”, harcerstwo. Żeśmy mieli swoją broń. Tylko że potem było również ZWM i ZWM rozbroiło naszych chłopaków z mojej pepeszy, którą miałem zdobyczną. Przy zdobywaniu kanału Żerańskiego było potem masę broni i sobie jedną pepeszę zachowałem. Moi koledzy z „Szarych Szeregów” byli rozbrojeni przez Związek Walki Młodych, który był wtedy prawowitym ugrupowaniem, a myśmy byli raczej niekoniecznie [dobrze] widziani. Tak to przez jakiś czas było. Po trzech miesiącach mówili: „Rozejdźmy się cicho, nikt nic jeden o drugim nie wie i dajmy sobie spokój”. Tak to było.

  • Czy pamięta pan odbudowę Warszawy?

Tak, też uczestniczyłem.

  • Mógłby pan coś o tym opowiedzieć?

To chyba jest znana sprawa. Było odgruzowanie i odbudowywanie Warszawy. Myśmy, jako młodzież szkolna, byli tylko przy rozbiórce cegły, czyszczeniu cegieł.

  • W której części Warszawy?

Kiedyś nawet na obecnym placu Teatralnym pracowałem przy takiej właśnie rozbiórce. Tak to wyglądało.

  • Coś jeszcze chciałby pan powiedzieć?

Wydaje mi się, że wszystko raczej już zostało powiedziane, co było do powiedzenia.

  • Był pan w „Szarych Szeregach”. Czy dotknęły pana jakieś represje później, po Powstaniu, po wojnie? Jakieś problemy, na przykład z dostaniem się do szkoły, do pracy?

Miałem potem taką historię, że ponieważ uważałem, że trzeba być uzbrojonym i broni zawsze dużo mnie się trzymało, to miewałem różne karabiny. Jakiegoś mosina, ruski karabin, potem jakaś pepesza. Ale potem [było] rozbrojenie przez zetwuemowców, mosina komuś oddałem… Nie, ktoś go wykopał. I to się tak rozeszło. W pewnym momencie zaczęto przepytywać jednego z naszych „szaroszeregowców” w pałacu Mostowskich i on zaczął troszkę za dużo opowiadać, w związku z tym ja się dostałem również pod ten ostrzał. Wtedy akurat byłem nauczycielem w technikum mechanicznym. Dlaczego nauczycielem? Miałem akurat rejs morski, potem rejs na Mazurach i nie zgłosiłem się na przydział nakazów pracy, a jak się nie zgłosiłem, to potem musiałem brać to, co zostało. Zostały same mniej przyjemne rzeczy, czyli nauczanie w szkole i przez trzy lata kiblowałem w technikum jako nauczyciel różnych przedmiotów, od mechaniki, poprzez termodynamikę, poprzez elektrotechnikę. Tak to wyglądało. Ale potem się wydostałem, pracowałem w FSO.

  • Wracając do przesłuchania: pan też był wtedy przesłuchiwany?

Tak, musiałem się tam spowiadać.

  • Jak wyglądało to przesłuchanie?

Na szczęście tenże kolega powiedział mi wszystko, co tam powiedział, w związku z tym byłem uświadomiony i mówiłem tylko to, co on powiedział. Ale też trochę sypnąłem jedną rzecz, bo mi ciągle nie dowierzał, mówi: „Wy nie wszystko mi powiedzieliście, ja wiem więcej”. Więc myślę sobie, że we trzech żeśmy szli i znaleźliśmy pistolet, system kulkowy. Jak on się [nazywał]? Mniejsza o to. Tenże pistolet miałem i trzeba się było jakoś z tego wyłgać. Wpuściłem ich w maliny przy tej okazji, jakoś się wybroniłem, ale sam się sypnąłem z tym pistoletem, bo myślałem, że któryś z tych trzech powiedział, więc z tego strachu się przyznałem do tego i byłem wożony w miejsce, gdzie rzekomo go ukryłem, schowałem. Oczywiście tam nie było, więc mi to jakoś odpuścili. Potem musiałem rzeczywiście zlikwidować ten pistolet.

  • Był pan tylko raz na takim przesłuchaniu?

Raz byłem na takim przesłuchaniu, bardzo zresztą nieprzyjemnym.

  • Jedna osoba prowadziła?

Jedna osoba prowadziła, jeden ubek, stosunkowo jeszcze względnie przyzwoity typ. Natomiast potem miałem inne przesłuchanie. Byłem w Poznaniu. Potem pracowałem w FSO. Najpierw byłem technologiem na wydziale podwozia, gdzie uruchamiałem koła zębate, satelity, koronki półosi, wałek atakujący i całą obudowę tylnego mostu. Potem stamtąd przeszedłem na kierownika oddziału na armaturowni, gdzie były tłoczniki, które produkowały części raczej drobne i średnie do samochodu Warszawa, później Syrena. Stamtąd pojechaliśmy na targi poznańskie, akurat w momencie wiosny ludów. Był to rok 1948 i na targach było powstanie poznańskie. Po przyjeździe stamtąd zostaliśmy przywiezieni do fabryki samochodów. Jak normalnie wypuszczali nas po targach wszędzie, gdzie kto chciał po drodze, to wtedy zostałem dowieziony do fabryki samochodów. Tam było spotkanie z drugim sekretarzem partii, który opowiedział nam, jak to było na targach poznańskich.
Z jednym z kolegów z FSO wyszliśmy z targów razem z pochodem tych z „Cegielskiego”. Szli w nowych ubraniach, z transparentami: „Żądamy chleba dla naszych dzieci”. Z tymi ludźmi wyszliśmy na plac, gdzie spotkaliśmy tłum. Była tam komenda policji i chłopaki tę komendę policji zupełnie opanowali. Policjanci mówili: „My tacy sami jak wy, dajcie spokój”. Nie rozbrajali ich. Na placu przemawiali ludzie ze stopni tramwaju. W pewnym momencie przybiegł człowiek, powiedział: „Słuchajcie, ubowcy do nas strzelają. Chodźcie na Dąbrowskiego, na UB”. Mówimy: „Trzeba będzie iść, zobaczyć, co się tam dzieje”. Żeśmy poszli ulicą Dąbrowskiego, gdzie zobaczyłem leżącą radiostację, zrzuconą z dachu wielopiętrowej kamienicy. Pytamy, co to jest. „Radiostacja zagłuszająca, myśmy zrzucili, zniszczyliśmy tą radiostację”. Dalej jechał samochód z chłopakami, którzy wieźli zabitego młodego chłopca, trzymali go na rękach, mówili: „Patrzcie, co z nami robią ubowcy!”. Tłum był wzburzony tym bardziej i patrzył na ten jadący samochód. „Co z nami robią ubowcy, zabili młodego chłopaka!”. Byli to chłopcy ogoleni, czyli prawdopodobnie ci, którzy zbiegli z więzień.
Doszliśmy do ulicy Kochanowskiego, na której był Urząd Bezpieczeństwa. Wtedy przyjechały dwa samochody z żołnierzami. Z tych dwóch samochodów żeśmy tych żołnierzy, ze współudziałem całego tłumu zdjęli. Żołnierze poszli z nami pod UB. Przechodziliśmy pod UB opłotkami, przez płoty, dlatego że wzdłuż ulicy Kochanowskiego strzelali. Mój kolega chodził tak jak ja obecnie, miał z okresu wojny przestrzeloną nogę i ciężko mu było chodzić, więc przy przechodzeniu przez płoty mu pomagałem. Żeśmy przeszli razem na dziedziniec garaży ubowskich. Żołnierze, [którzy] dali się zdjąć z samochodów, nawet poszli razem z tłumem, strzelać pod UB. Część się wycofała, ale część poszła i strzelali do gmachu UB. Wtedy nadjechały dwa czołgi. Czołgi już się nie dały sterroryzować, rozbroić, bo [żołnierze] byli wewnątrz zamknięci. Wobec tego ktoś krzyknął: „Palić czołgi!”. Rzucili butlę z benzyną na jeden czołg. Czołg się zaczął palić, silnik tego czołgu się zaczął palić, ale mądry czołgista dodał gazu i całe paliwo, które się wylało do komory silnikowej, zostało zassane do środka. On jeszcze płonął, ktoś krzyknął: „Gasić czołgi, jedziemy czołgami na UB!”. Ktoś zrzucił płaszcz i gasił czołg.
W pewnym momencie zaczął płonąć narożnik domu ubowskiego, ktoś podlał tam benzynę, rzucił jakiś koktajl Mołotowa na róg. Widziałem to, wspiąłem się na bramę vis-à-vis Kochanowskiego. Już stały dwa czołgi, stały dwa rozładowane samochody. Przyjechała straż pożarna wezwana przez UB. Wpadł mi trochę szatański, powiedziałbym, pomysł do głowy, jak straż przyjechała z bańką pełną wody. Mówię: „Trzeba wypuścić tą wodę, podjechać pod stację benzynową, zatankować paliwo i popsikać gmach ubowski”. Wtedy będzie jakaś równowaga sił, bo tak to oni siedzieli w oknach i strzelali. Rzuciłem taką złotą myśl, ale zanim to zostało wcielone w życie, to już samochód był rozbrojony: przewody pozrywane, koła przedziurawione i samochód już stał niezdolny do tego.
Z kolegą przeszliśmy opłotkami na dziedziniec. Tam już stali strzelający ludzie, nasi żołnierze. Mówiłem: „Tu, za żółtą firanką! Tam się porusza firanka!”. To on bach w tą firankę. Ale oni też strzelali i postrzelili w nogę jednego chłopaka w bramie, takiego, który się wychylał z bramy na następną ulicę. Żeśmy go zabrali, żeśmy go układali na kozetce. Ktoś wyciągnął z garaży ubowskich citroëna, „cytryny”, które mieli, ciemnoszare, właściwie prawie czarne, małe „cytrynki” BL-11, taki miały symbol. Taką „cytryną” rannego wywieźli do szpitala.
Zbliżała się godzina naszego odjazdu z targów, bo myśmy przyjechali poprzedniego dnia, byliśmy całe popołudnie na targach, potem mieliśmy być rano do południa i mieliśmy wracać do Warszawy. Zbliżała się godzina pierwsza, kiedy byliśmy umówieni. O dwunastej mówimy: „Trzeba się będzie wynosić”. Patrzymy, że czołgi też zostały jednak jakoś opanowane. Ktoś wsiadł do jednego czołgu, ktoś do drugiego czołgu. Jeden czołg podjechał na plac budowy, który był za ulicą Kochanowskiego, naprzeciwko garaży ubowskich, w których myśmy byli. Stamtąd jeden czołg wycelował lufę na gmach UB, ale nie strzelał, tylko stał, czekał.
Wiedząc, że nam uciekł nasz czas, musimy się zgłosić, tym bardziej że były hasła: „Gdańsk walczy, Warszawa walczy”, mówimy: „Trzeba do siebie wracać i jak Warszawa walczy, to trzeba być na miejscu”. Rzeczywiście żeśmy poszli ulicą, teraz nie pamiętam nazwy. Od ulicy, na której się mieści gmach ubowski jest następna, poprzeczna ulica. Róg gmachu ubowskiego wystaje, [ulica] przechodzi wzdłuż garaży. Myśmy tą ulicą delikatnie się wymknęli i przeszli dalej, do następnej ulicy, która wraca do Dąbrowskiego, bo Kochanowskiego i tamta wraca do ulicy Dąbrowskiego, głównej, na której [była] radiostacja i od której odchodzi Kochanowskiego. Tam żeśmy zobaczyli taką scenkę, że stały dwa następne czołgi. Z następnego czołgu wychylił się człek z „ramzesową” twarzą, już wrogo nastawiony do ludzi, bo wiedział, że ludzie chcą go rozbroić, a jemu grozi za to co najmniej więzienie, jak nie kara śmierci. Kary śmierci tam groziły, niektórzy z wojaków, którzy strzelali do UB, zostali potem rozstrzelani. Więc z czołgu wychylił się człowiek i [palcem] wodził, że nikt nie ma prawa mu czegokolwiek rzucić, ale ktoś rzucił chociaż zwykłą butelkę w klapę czołgu, prysło szkło, on się schował, zamknął i już się nie wychylał z czołgu. Czołgi podjechały do Dąbrowskiego i tam stały, otoczone zresztą przez ludzi, którzy się jednak trzymali trochę z boku. To już nie to, co te dwa pierwsze czołgi na Dąbrowskiego, które zostały jakoś rozbrojone, wsiadł jeszcze jeden człowiek do nich, ale widocznie to nie był człowiek obcy albo go tam jakoś spacyfikowali, nie wiem, w każdym razie nie dochodziłem już tego, bo nie interesowało mnie to specjalnie.
Przyjechaliśmy do FSO i – jak mówię – zostaliśmy pouczeni przez drugiego sekretarza, cośmy tam widzieli. Natomiast on nie wiedział, że [my tam byliśmy] i wcale tego nie staraliśmy się mu uświadomić. Potem, na wydziale, na którym byłem, mówiłem, jak to było faktycznie, ale bez szczegółów, że przeszli robotnicy spokojnie przez targi i że żądali chleba dla dzieci. „Żądamy chleba dla dzieci” – taki transparent nieśli. W związku z tym nie jest to taka sprawa, jak mówią oficjalne władze, nie zachodni podżegacze, nie zachodni agenci to spowodowali, tylko pracownicy zakładów „Cegielskiego”. Poza tym częściowo puściłem parę, w każdym razie było tak, że jedyny wydział, który nie podpisał potępienia sprawców zajść poznańskich, to był właśnie wydział armaturowni, bo ludzie powiedzieli: „Nam inżynier Kwiatkowski powiedział, że to nie [tak było]”. Kurcze blade! Jeszcze zrozumieli, że powiedziałem, że to UB wiozło tego zabitego i pokazywali i że wobec tego kłamałem. A ja powiedziałem, co powiedziałem, że to chłopcy wieźli zabitego.
Zostałem wezwany do sądów na Świerczewskiego. Musiałem się stawić w sądach i u prokuratora. Przed wejściem do prokuratora stoi dwóch policjantów. Mówię: „Już inaczej nie wyjdę, tylko w kajdankach. Nie ma lekko”. Wszedłem, on pyta, jak to było, ja mu mówię, że właśnie tak i że mówiłem, że to powstańcy, ci którzy się zbuntowali, buntownicy wieźli zabitego chłopca i pokazywali, i tłum był na skutek tego tym bardziej podburzony. Wtedy powiedział: „Ale wie pan, że nie wszystko trzeba mówić ludziom?”. Mówię: „Tak, ale mówiłem prawdę, a prawdę chyba można mówić”. – „No nie, niekoniecznie”. Ale ponieważ wytłumaczyłem, więc zostałem wypuszczony. Po czym organizacja partyjna z FSO chciała mnie wyrzucać, ale wybronił mnie Goździk, który był pierwszym sekretarzem FSO i był „gomułkowski”. Jakoś wybronił, tak że nie wyrzucili mnie z FSO. Nie należałem do partii, ale z FSO zawsze mogli mnie wyrzucić. Nie wyrzucili. I to wszystko. Takie zakończenie.



Warszawa, 5 października 2009 roku
Rozmowę prowadziła Katarzyna Smyrska
Antoni Lech Kwiatkowski Pseudonim: „Żbik” Stopień: harcerz Formacja: Obwód VI Praga, II Rejon Dzielnica: Praga, Bródno

Zobacz także

Nasz newsletter