Artur Nowakowski „Lis”

Archiwum Historii Mówionej

Moje nazwisko Artur Nowakowski, jestem lekarzem chirurgiem, urodziłem się 14 lutego 1928 roku w Warszawie, na ulicy Ludnej, to chyba należy do Powiśla. Chrzczony byłem w kościele Świętej Trójcy na Solcu. Do szkoły rozpocząłem chodzić, mając siedem lat, ale poszedłem od razu do drugiego oddziału, bo pierwszy oddział zaliczyłem z moją mamą, która była z zawodu nauczycielką. Poszedłem do szkoły na ulicę Dobrą 68. To była szkoła powszechna. W tej chwili w tym miejscu pobudowana jest biblioteka studencka i na górze są tarasy z widokiem na Wisłę. Do tej szkoły chodziłem aż do wybuchu wojny [w] 1939 roku, pomimo że w 1937 roku wyprowadziliśmy się na Dolny Mokotów, na Promenadę 5/7. Ale ponieważ, mając pięć lat, dostałem skrzypce od rodziców na swoje imieniny i nauczyciel śpiewu był skrzypkiem, i uczestniczyłem tam w grupie uczenia się na skrzypcach, w związku z tym jeździłem z Mokotowa aż na Dobrą, żeby w dalszym ciągu uczęszczać, uczyć się gry na skrzypcach. To było w pewnym sensie kłopotliwe i dość nawet kosztowne, bo jeździł autobus „H” z ulicy Nabielaka na Belwederskiej, jechał do góry Belwederską, tam wysiadałem, wsiadałem w tramwaj „zetkę”, który miał pętlę na placu Unii i tą „zetką” jechałem Alejami Ujazdowskimi, Książęcą, Ludną, Solec na Dobrą, do tej swojej szkoły. Ale jak to chłopak, jak dostawałem sześćdziesiąt groszy na bilety tramwajowe, bo piętnaście groszy kosztował ulgowy bilet przed wojną – w jedną stronę korzystałem z dwóch pojazdów [w sumie za] trzydzieści groszy i w drugą – to sześćdziesiąt groszy to była dość duża suma, często więc potrafiłem sobie iść piechotą do szkoły z Mokotowa na ulicę Dobrą i kupowałem sobie ołowiane żołnierzyki, na Rozbrat była fantastyczna lodziarnia, w której można było za pięć groszy kupić z pięć smaków lodów w tubie. Tak że czasami to było dla rodziców dziwne, że w ciągu letnich sezonów, kiedy nie padały deszcze i kiedy sobie robiłem te wycieczki piesze do szkoły, trzeba było moje buty zelować co tydzień. Tak to wyglądało w tych młodzieńczych historiach. Potem już cały czas to trwało, aż do wybuchu wojny.

  • Proszę powiedzieć coś o swojej rodzinie.

Moja mama była z zawodu nauczycielką. Właściwie chciała być dentystką, ale jak wybuchła wojna z bolszewikami, to był odzew ministra oświaty, że jest nauczycieli i pojechała w Kieleckie, została kierowniczką szkoły wiejskiej, gdzie uczyła dzieci. Ale to nie trwało długo ze względu na to, że jak to w tamtym okresie, były różne epidemie i zachorowała na tyfus, i wylądowała w szpitalu w Kielcach. Była w ciężkim stanie, tak że ojca nawet ściągali z frontu, bo wtedy brał udział w walkach o Wilno w froncie litewsko-białoruskim. Ale na szczęście mamę uratowali. Resekowali żebro, miała drenaż opłucnej, ale wyszła z tego, bo [ten drenaż był z powodu powikłania w postaci ropniaka opłucnej].
Oczywiście nas było dwoje, miałem siostrę. Moja siostra była starsza ode mnie o sześć lat. Pamiętam, kiedy ja chodziłem do szkoły, ona chodziła do gimnazjum. Najpierw poszła do gimnazjum na Nowym Świecie, gdzie przełożoną była pani Kurmanowa. Tam była tylko rok, bo jakoś nie bardzo koleżanki jej odpowiadały. Potem przeszła na plac [Trzech Krzyży], też na pensję prywatną pani Jakubowskiej, która miała gimnazjum w gmachu, gdzie była w okresie już powojennym kawiarnia „Lajkonik”, teraz chyba też tam jest jakaś kawiarnia, vis-à-vis kościoła Trzech Krzyży. Na piętrach była właśnie pensja pani Jakubowskiej. Siostra długi czas spotykała się ze swoimi koleżankami po wojnie. Starała się o dostanie do gimnazjum Królowej Jadwigi, która była w Alejach Ujazdowskich, ale to było gimnazjum państwowe i były jakieś zależności od zdobytych ilości stopni [i wynikiem egzaminu wstępnego]. Można było się dostać albo nie, była selekcja, więc dlatego się nie dostała. Prawdopodobnie miała niższe oceny i uczyła się już prywatnie.
Ojciec mój był inżynierem budowlanym, pracował w Warszawie, współpracował z profesorem Hemplem, który był specjalistą od budowy mostów. Wszystko układało się pomyślnie aż do wybuchu wojny. Ponieważ ojciec służył w lotnictwie, jeszcze latał na Breguetach w [czasie wojny polsko-bolszewickiej], dostał przydział wojskowy w 1939 roku do Dęblina. Tam niestety nie dotarł, bo pociąg został zbombardowany. Ojciec był ranny, przeleżał parę miesięcy u [gospodarzy w ich domu] i wrócił do domu [w Warszawie] dopiero w styczniu 1940 roku.
A myśmy mieszkali na [ulicy] Promenada 5/7 tylko do jesieni, do [końca] września 1940 roku, bo [okupant utworzył w Warszawie dzielnicę niemiecką] – Mokotów łącznie z Dolnym, aż do Belwederskiej – i dostaliśmy polecenie opuszczenia mieszkania w czterdzieści osiem godzin. Tak że przez zimę 1940–1941 to koczowaliśmy po rodzinach. Meble złożyliśmy u rodziny [w letnim domu] podwarszawskim, a mieszkaliśmy u kuzynów, przez okres jednego roku, aż do wiosny 1941 roku, gdzie zamieszkaliśmy już w mieszkaniu – co prawda to była oficyna, nie frontowa część – na ulicy Szustra 40 mieszkania 24. W tym mieszkaniu właśnie potem częściowo przeżywałem też okres Powstania, ponieważ to był Mokotów i te wszystkie sprawy łączyły się z tym, że jak miałem [zezwolenie przełożonych], to wpadałem do swojego mieszkania, bo to wszystko było, że tak powiem, prawie w zasięgu ręki.

  • Czy ma pan szczególne wspomnienia z chwili wybuchu wojny 1 września?

Tak. Z 1 września mam wspomnienia, bo myśmy mieszkali w tym domu na Promenadzie. To był trzypiętrowy budynek w kształcie litery „L”, dość solidnie zbudowany, bo wybudowany [niedawno], myśmy byli pierwszymi mieszkańcami tego budynku i okna wychodziły na [ogród] ulicy Piaseczyńskiej. Pierwszy rów [przeciwczołgowy] był na Belwederskiej, na wysokości Chełmskiej i Dolnej, bo Chełmska z Dolną się łączyła. Na skrzyżowaniu tych ulic z aleją Sobieskiego była pierwsza transzeja przeciwczołgowa, w której jako chłopak brałem udział [z ludnością cywilną w wykopywaniu tego rowu]. A druga była wyżej, tam gdzie jest obecnie ambasada rosyjska. Nasz dom, ponieważ był w pierwszej linii frontu i mieszkania były zajęte częściowo w 1939 roku – oczywiście to było już pod koniec września, bo Warszawa się poddała 27 września, zresztą, tak jak i Powstanie Warszawskie, tylko wtedy akcja obrony Warszawy trwała od 1 do 27 września, to 25-27 września to było nieustanne bombardowanie – [nasz dom] dostał dwie bomby, które po skosie poszły i wyrwały piwnicę, i część budynku wisiała w powietrzu w dwóch miejscach. Jedna bomba uderzyła na ulicę, to nie była tak szkodliwa. W sumie obliczyłem, że budynek łącznie z posesją rozerwało się jedenaście pocisków artyleryjskich. Był tam jeszcze wykopany [schron, bo] w 1939 roku było [zalecenie] na budowanie schronów w postaci korytarzy przykrytych deskami, [przysypanych] ziemią. Myśmy tam z kolegami urzędowali w czasie okresu wojennego, ale szczęście było takie, że w tym dniu, kiedy pocisk uderzył akurat, gdzie myśmy często przesiadywali i grali w jakiegoś „Piotrusia”, nas tam nie było, bo już byliśmy w piwnicach domu i szczęśliwie nikt z nas wtedy nie zginął. Ja jedynie byłem bardzo dumny, bo wtedy dostałem opaskę z metalową, jako łącznik i tam była na tej tarczy [skrót liter, nie pamiętam, ale chyba OKOP – Obywatelski Komitet Obrony Przeciwlotniczej]. Ta opaska nie przetrwała.

  • Od kogo pan ją dostał?

To był komitet blokowy, [który] wyznaczał osobę. Ponieważ z tych chłopców chyba byłem najstarszy, to tę opaskę dostałem. Moje zadanie byłoby, żeby być łącznikiem, ale jako łącznik nie miałem okazji wykorzystania tego, ale opaskę miałem.

  • Jak wyglądało pana życie codzienne w okresie okupacji?

Moje życie okupacyjne wyglądało w ten sposób, że początkowo to jeździłem kolejką dojazdową na trasie Piaseczno–Dworzec Południowy, ponieważ w okolicach Dąbrówki najmłodsza siostra mojej mamy miała niewielką willę, którą raczej wykorzystywała w okresie letnim. Myśmy tam mieli złożone rzeczy i czasami też tam nocowałem (nie zawsze, bo trzeba było w piecach palić, piece były kaflowe), więc jeździłem tą kolejką. Zimy były bardzo ostre, śnieżne, takie że jechał najpierw parowóz z pługiem, który odgarniał śnieg. Mrozy były bardzo wysokie, do trzydziestu stopni. Zima bardzo długo trzymała i to się zaczęło już nawet w 1939 roku, te ostre zimy, które trwały przez trzy lata, a może nawet dłużej.
A chodziłem do szkoły na ulicę Różaną róg Kazimierzowskiej. To była szkoła powszechna. Już wtedy [uczęszczałem] do piątego oddziału. Do tej szkoły chodziłem bodajże rok, bo potem tą szkołę zajęli Niemcy – żandarmeria chyba niemiecka albo może SS, już dobrze nie pamiętam – więc nas przenieśli na ulicę Dolną, do szkoły, która była chyba kiedyś szkołą zawodową i w sumie to też tam nie byliśmy do końca, bo rodzice nie wiedzieli co zrobić, gdzie mnie posłać, więc poszedłem jeszcze do siódmego oddziału.
Siódmy oddział zaliczałem w klasie, która była na ulicy Racławickiej. Pierwszy bodajże dom od ulicy Puławskiej. Na parterze był duży pokój, w którym mieliśmy klasy. Mieliśmy nauczycielkę, wychowawczynię, panią Libeltową. Tam ukończyłem siedmioklasową szkołę powszechną, czyli pełną, że mogłem gdzieś iść na czeladnika, bo to dawało już podstawy, żeby iść zdobywać zawód. [Jak miałem czternaście lat miałem wzrostu 178 cm], i rodzice bali się, że w łapankach Niemcy złapią [mnie] i wywiozą. Koniecznie [chcieli], żebym miał jakiś ausweis. Zapisali mnie do gimnazjum Konarskiego. To było gimnazjum elektryczne i mechaniczne, na które Niemcy dawali zgodę.[Szkoła ta wydawała uczniom] legitymacje, pamiętam, czerwone – nie mam już tej legitymacji, gdzieś ona się podziała – z tym kogutem niemieckim, z tym Hakenkreuzem, stemplowana była. Tak że to był właściwie taki ausweis, że jak gdzieś patrol zatrzymywał – często mnie nie zatrzymywano, ale dwukrotnie mnie zatrzymywano – to mnie to pomogło, że nie zostałem gdzieś tam wywieziony do Pawiaka czy dalej do jakiegoś bauera do Niemiec.
Moja siostra z kolei miała szesnaście lat wtedy już – była sześć lat starsza, to może miała dwadzieścia lat – i dostała wezwanie na roboty do Niemiec. Ale szczęśliwym trafem mój kolega poznaniak [pomógł]. Myśmy zawsze uważali przed wojną, że on jest raczej z tej grupy komunistycznej. Mieszkał w tym domu [co my], handlował obrazami. Bo dom, z którego nas wyrzucili, to wyrzucili nas z [III] klatki schodowej, a część ludzi pozostała, chyba dlatego, że ta klatka [schodowa] nie łączyła się z innymi piwnicami, to zajęli tylko tą [naszą] klatkę, a część ludzi w tym domu pozostawili. I właśnie od frontu mieszkał ten mój kolega. Co się okazało? Dowiedzieliśmy się, że tego mojego kolegi ojciec jest na ulicy Chocimskiej [dla Mokotowa] kierownikiem Arbeitsamtu. Arbeitsamt to była instytucja niemiecka, która prowadziła ewidencję ludności, i wysyłała [ludzi] na roboty do Niemiec. Ponieważ siostra dostała to wezwanie na roboty do Niemiec, a dowiedzieliśmy się, że jego ojciec jest kierownikiem Arbeitsamtu, to ona zdecydowała się pójść do niego. On ją przyjął, bo znał ją z tego domu jako młodą dziewczynę. Znał przecież mnie, bo ja z Karolem [jego synem] przyjaźniłem się. Przyjął [moją siostrę], kazał jej dać to wezwanie i żeby sobie poszła. I na tym się skończyło. Po paru miesiącach okazało się, że tego mojego kolegi Karola ojciec, on się nazywał Kaczmarek, został jako pierwszy powieszony na Pawiaku.
  • Za pomoc?

Nie. Okazało się, że ponieważ był poznaniakiem, znał niemiecki, został skierowany tam do pracy [prawdopodobnie] przez Gwardię Ludową [albo inną organizację], żeby działać i mieć rozpoznanie jako [agent podziemia]. I to w jakiś sposób Niemcy, gestapo wykryło. I pierwszy z tych dziesięciu powieszonych na Pawiaku to był właśnie [ten], który mojej siostrze ułatwił to, że została w Warszawie, nie wyjechała na roboty do Niemiec.
Tak że ten okres okupacyjny rzeczywiście był taki, [bardzo trudny]. Rodzice nie mieli pracy. Żyło się z zasobów, które były. Prace dorywcze ojciec brał. Pod koniec już, kiedy był pewien okres stabilizacji w okresie okupacji, tacy ludzie, którzy mieli sklepy, cukiernie, cukierenki [dorabiali się]. Jeden właśnie cukiernik widocznie na tyle się dorobił, że kupił sobie plac pod Warszawą i ojciec, ponieważ był inżynierem budowlanym, projektował mu willę, bo chciał [się budować]. Zdaje się, tej willi nie postawił, bo to już było przed samym Powstaniem, więc to wszystko się kończyło. Ale była pewna poprawa życia, jeśli chodzi o koniec 1943, początek 1944 roku [ponieważ Niemcy przegrywali na froncie wschodnim i mieli mniejszą zdolność działania lokalnie], pomimo że akcje Armii Krajowej i podziemia coraz bardziej rozwijały się, były coraz większe. Był tak zwany mały sabotaż, wybijanie szyb – [w sklepach Meinla, tylko dla Niemców, przeważnie artykułów luksusowych], puszczanie petard do kin, żeby ludzie do kin na niemieckie filmy nie chodzili, wyrzucanie zdjęć żołnierzy niemieckich w witrynach sklepów, gdzie były sklepy fotograficzne, gdzie robiono zdjęcia pamiątkowe [niemieckim żołnierzom]. To były rzeczy na porządku dziennym.
Z kolei jak nastąpiła historia, że okazało się, że [mordu w] Katyniu dokonali nie Niemcy a [Sowieci] i były zerwane stosunki rządu generała Sikorskiego ze Stalinem – bo początkowo były nawiązywane kontakty, dzięki [którym] Anders mógł, [z uformowanym wojskiem] opuścić Związek Radziecki i dużo Polaków zostało zwolnionych z więzień w Rosji Sowieckiej – [po zerwaniu stosunków dyplomatycznych z Polskim Rządem na uchodźctwie] Rosjanie zaczęli bombardować Warszawę w nocy. To był bodajże już [1943] rok. W nocy, przy pogodnym niebie rzucali petardy oświetlające, żeby było widno jak w dzień, i bombardowali, oczywiście, gdzie popadło. Piętrowy dom na ulicy Włoskiej, na Dolnym Mokotowie, gdzie było mieszkań około jedenastu, niedaleko mojego domu, w którym kiedyś mieszkałem na Promenadzie, został [tak] zbombardowany, że został tylko lej. Wszyscy zginęli. Na szczęście dzieci były wywiezione na letnisko i ocalały, a dom został zniszczony. Tak samo koło nas były bomby, na ulicach w Śródmieściu. Rzucali gdziekolwiek. Ale to wywoływało panikę wśród ludności cywilnej, bo był taki okres, że było trochę tego spokoju w Warszawie. To chyba by było wszystko, co zapamiętałem z okresu okupacji.

  • Kiedy pan się zetknął z konspiracją?

Właśnie. Miałem szesnaście lat i nie bardzo chcieli mnie przyjąć do konspiracji. W końcu mój kolega, pseudonim „Sowa”, [był] w grupie tak zwanej artyleryjskiej „Granat”. Grupa artyleryjska „Granat” właściwie była bez żadnego uzbrojenia, ale tam poszedłem, złożyłem przysięgę. To było przed samym Powstaniem, jakiegoś 22 lipca. Potem, 28 lipca myśmy się zebrali, było polecenie rozejścia się. Pojechałem pod Warszawę odwiedzić mamę. Mieszkanie trzypokojowe, które mieliśmy na Szustra pod [numerem] czterdziestym, to właściwie ja tylko używałem. Siostra miała chłopaka, pojechała gdzieś w tym czasie nad Pilicę, [wczasy tz. wakacje, do warszawy nie dotarła]. Byłem właściwie związany z tym mieszkaniem sam.
W dniu 1 sierpnia kolejką grójecką dojechałem do Dworca Południowego. Wsiadłem w tramwaj „dwunastkę” – „dziewiętnastka” dojeżdżała do Wyścigów – była pętla tramwajowa. Jechałem i przejeżdżając koło kościoła Świętego Michała, zobaczyłem patrol niemiecki. Trzech żandarmów szło i jeden z nich miał ten talerz, był chyba z żandarmerii polowej. Zdziwiło mnie, że oni sobie szli tak swobodnie. Ale z kolei wiedziałem, że na, ulicy Willowa, Dworkowa była obsadzona i ufortyfikowana, [żandarmeria niemiecka] w blokach mieszkali gestapowcy z rodzinami, więc pomyślałem sobie: „Nie boją się chodzić tak, bo mają zaplecze”. Wysiadłem przy Belgijskiej, poszedłem do swojego mieszkania na Szustra.
À propos, [na rogu Szustra i Wiśniowej był budynek piętrowy, w którym mieściła się centrala telefoniczna niemiecka, którą zabezpieczali Werkschutz polizei. Przechodząc koło tego budynku, nie zauważyłem obecności Niemców, ale mogli być, byli wewnątrz lub wycofani do bezpieczniejszego miejsca. Było to przed godziną „W”].
Poszedłem do swojego domu i strasznie późno, bo o godzinie czwartej ktoś zapukał, zostawił mi w drzwiach kartkę, żebym się stawił na Dolny Mokotów koło ulicy Stępińskiej – [było zbyt póżno żeby dostać się na dolny Mokotów] – i Chełmskiej. Ale zanim się szybko spakowałem, to już wybuchło, właściwie zbiegała się godzina „W”. Znając Andrzeja – zapomniałem jego nazwisko, bo on miał Andrzej nazwisko i „Andrzej” pseudonim – dotarłem do parku Dreszera, powiedziałem, że za późno mi iść na Dolny Mokotów i zgodził się mnie tam dokooptować, z tym że oczywiście nie miałem żadnej broni. W końcu [dostałem] jedną butelkę z benzyną owiniętą fosforowym papierem. Potem się dowiedziałem, że jeden miał taką butelkę w kieszeni, która mu wybuchła, i kurował się przez całe Powstanie i po Powstaniu, ale przeżył, miał olbrzymie poparzenia, ta butla zapaliła się.
Dołączyłem do O-1 i był wymarsz w kierunku fortów mokotowskich. Nie było wywiadu żadnego [o siłach niemieckiej obrony. Atak na pozycję „Raka” bez zaskoczenia wroga był klęską], kompania przestała istnieć. Osiemdziesiąt procent zostało zabitych. Niemcy dobijali na przedpolu rannych, a kogo złapali, rozstrzelali. Ocalałem chyba dzięki temu, że nie miałem broni. Czekałem na broń od osoby poległej, że jak ktoś polegnie, to ja przejmę broń. I przejąłem karabin, chyba był [to] mauzer. Ale byłem zdenerwowany, niestety zaciął mi się i nie oddałem żadnego strzału. A ponieważ był popłoch reszty tych, co ocaleli, [wycofali się,] jeden z [drużynowych] powiedział, żeby się rozejść.

  • Ile osób tam było?

Kompania liczyła około stu dwudziestu osób. Zostało dwudziestu paru. Wszystkich [na placu walki] wymordowali. Potem się okazało, że [po stronie niemieckiej] było czterystu pięćdziesięciu żołnierzy z ciężkimi karabinami maszynowymi. Uzbrojeni byli po zęby i z granatami, nawet mieli jakieś działka artyleryjskie i wóz pancerny.
Nie wiedząc, co robić, wróciłem do domu. Część oddziałów, nawet z O-3 chyba czy z O-2, O-2 się nie stawiło, spóźniło się, mieli atakować bloki Wedla. Bloki Wedla ciągnęły się od Madalińskiego aż do Narbutta. To były trzy budynki. Tam było gestapo i ono miało na Madalińskiego jeszcze... To były olbrzymie domy. Tak że oni się nie stawili. Atak na Willową też się nie udał. Tam był masywny bunkier i stało około stu dwudziestu żandarmów. To samo było na Dworkowej. Tak że od razu, pierwszego dnia była klęska. Jedynie słyszałem, że zaatakowano szkołę na ulicy Woronicza. Też bez sukcesu, ale potem, następnego dnia ją zdobyli, nie brałem w tym udziału, tylko się dowiedziałem.
Właściwie po trzech dniach dopiero zgłosiłem się ponownie, bodajże na Lenartowicza [i Malczewskiego]. Skierowano mnie właśnie w rejon ulicy Niepodległości, części południowej, między ulicą Odyńca a Goszczyńskiego, do budynku, który później nazwano „Alkazarem”. Nie mylić z Alkatraz, bo Alkatraz to więzienie [w USA]. Tam dostawałem różne polecenia wartownicze, patrolowe, budowanie rowów zaporowych, noszenie. Trwało to wiele dni. Był okres spokoju na Mokotowie. On objął teren od ulicy Wielickiej, Królikarni, tutaj tej skarpy, jak [było] dawne gimnazjum Giżyckiego i ulicę Ludową, Słoneczną, jeśli chodzi o północ, Belgijska ulica wchodziła do naszego terenu i ulica, niby Madalińskiego, a właściwie Różana, bo potem, jak się okazało, trzeciego dnia Niemcy zaatakowali ulicę Olesińską, zrobili wypad z bloków Wedla, wrzucili granaty do piwnicy, gdzie byli zgromadzeni cywile, i tam zginęło około sto dwadzieścia osób, ciała były popalone.
Właściwie dowódcą całego okręgu był podpułkownik „Daniel”. Okręg obejmował: od [Wielickiej] aż za ulicę Wężyka i Niepodległości, która już właściwie kończyła się przy Woronicza, ale tam były pola, które [jak gdyby przedłużenie] Alei Niepodległości, od strony zachodniej Aleję Niepodległości, od strony wschodniej ulicę Różaną właściwie, czasami się przechodziło do Kazimierzowskiej, ale z bocznych stron, bo gmach szkoły rękodzielniczej, róg [Narbutta] i Kazimierzowskiej, był olbrzymi. Dookoła było wielkie boisko. Ten gmach od strony bocznej, to był jeden wielki blok. Tam [od strony wschodniej] było może jedno okno tylko, bo wszystkie okna były od strony Kazimierzowskiej i Narbutta. Oczywiście próba ataku, też w pierwszym dniu, była spóźniona i nieudana, i godzina była taka – piąta – że wszystko było widoczne. Nie można było się pokazać, ostrzał był bardzo silny i strzały były z naszej strony właściwie też niecelne. Tyle że się dawało znać, że to jest atak, ale po godzinie chyba drugiej w nocy przyszedł rozkaz, żeby się wycofać. Opowiadam to nie z własnej autopsji, tylko z tego, co koledzy mi mówili. Bo ja po tym incydencie z 1 sierpnia doszedłem do siebie dopiero 3 sierpnia, jak się dowiedziałem o tych spalonych ludziach [z ul. Olesińskiej].
A w międzyczasie, muszę się przyznać, że chociaż nigdy alkoholu nie piłem, a rodzice mieli, [to się napiłem]. Zresztą się zastanawiałem, jak się wytłumaczę, że wypiję miód Mieszkowskiego. Bo tam niedaleko były sklepy, tak zwane miodoszypnie, w których sprzedawano miód, również sprzedawano miód pitny, który był w procentach takich jak wino, jedenaście miał procent czy dziesięć. To jak byłem w tym szoku i wypiłem z pół butelki tego miodu, to potem skutek był wiadomy, [nastąpiło odprężenie] i 3 sierpnia zgłosiłem [się do dyspozycji]
Skierowany byłem do [formującej się ponownie] 1. kompanii. [bo ta z 1 sierpnia została rozbita] Tam był chyba dowódcą porucznik „Zych” z 2. kompanii. Część 3. kompanii, łącznie z „Karpatami”, atakowała Wyścigi i potem straciła łączność, miała duże straty i przeszła do lasów kabackich. Tak że to było przykre, bo zmniejszyła się ilość żołnierzy, ale potem byli ci ochotnicy, tak że to się wszystko wyrównało. Potem ta kompania wróciła poprzez Sadybę, dolny Mokotów do swoich macierzystych jednostek.
Na mnie zrobiła duże wrażenie msza święta, która odbywał się w pierwszą niedzielę Powstania Warszawskiego na dziedzińcu szpitala Elżbietanek. Tam się zgromadził właściwie cały pułk poza tymi, którzy mieli służby patrolowe i ochronne. Ksiądz Zieja, kapelan Pułku „Baszta”, odprawiał mszę, udzielał sakramentu pokuty, wszyscy przyjęli komunię świętą i w którymś momencie przyszedł profesor Loth, który był szefem [szpitala] i strasznie się zdenerwował, kazał nam natychmiast się rozejść, bo powiedział: „Co by się stało, gdyby Niemcy nadlecieli sztukasami i zbombardowali? Przestałby istnieć pułk”.
Potem, oczywiście, były cały czas „krowy”, „Berty”, pociski artyleryjskie i bombardowania przez sztukasy, [pożary domów] i cały czas byliśmy narażeni na duże straty. Jeśli chodzi właściwie o [nasze działania], to była cały czas walka obronna, która niestety nie przynosiła większych rezultatów.
  • Jak pan zapamiętał kontakty z ludnością cywilną?

Reakcje były różne. Na początku Powstania były bardzo życzliwe i nawet byłem na ulicy Ikara – to dość daleko – i tam właśnie pani, która miała tam zapasy, wypiekała ciasto, podejmowała Powstańców z wielką życzliwością i starała się pomóc jak mogła. Ten stan ludności cywilnej zmienił się potem, już pod koniec Powstania, kiedy ludzie byli bardzo zmęczeni, kiedy nie mieli co jeść, kiedy cały czas był ostrzał artyleryjski i bombardowania. To było bardzo przykre dla nas, nie mówiąc o tym, że było bardzo dużo rannych. Ci ranni się mieszali z ludnością cywilną. Żądali wynoszenia tych rannych, że jak przyjdą Niemcy, to żeby nie było, że to oni brali udział w Powstaniu i tak dalej. Tak że te rzeczy były ewidentne. Ale powiedziałbym, nie były drastyczne, żeby dochodziło do jakichś incydentów nieprzyjemnych.
Ponieważ miałem to zaplecze mieszkaniowe i jak dostałem przepustkę, to leciałem do mieszkania, zobaczyć, czy jeszcze stoi i co tam się dzieje. W pewnym dniu, kiedy tam przyszedłem, zastałem niespodziankę w postaci bardzo ślicznej dziewczyny, która się zaplątała, nie miała gdzie się podziać. Ponieważ drzwi od mieszkania otworzył impet bomby, który padał, dozorca jej powiedział: „Tam nikogo nie ma”, żeby się ulokowała, więc zastałem [ją] i dzieliliśmy potem już to mieszkanie. Tak że było mnie przyjemniej, bo nie miałem ani rodziców, ani rodziny żadnej w okolicy. Ona stała się jak gdyby taką osobą, która [mi towarzyszyła]. Oczywiście do żadnych zalotów nie dochodziło, bo to nie było czasu na to, a poza tym byłem bardzo wstydliwy, dziewczyn się wstydziłem. Raz ją pocałowałem w policzek, to powiedziała: „Czerwony jesteś jak ogień”. Ale to takie było wtedy... Tak młodzież się zachowywała. Ona potem zginęła [w Powstaniu].

  • Wie pan, co się stało?

Wyszła z domu i... pocisk... Już była nie do uratowania.

  • A jak potoczył się pana dalszy udział w Powstaniu?

Dalszy udział w Powstaniu był właśnie w „Alkazarze”, w takim bastionie, który stworzono. Na początku był spokój, bo Niemcy nie atakowali. Dopiero zaczął się atak, do którego przystąpiły zresztą oddziały regularnych wojsk, dobrze uzbrojonych. Atak zaczął się bodajże 23 września i zostaliśmy wyparci z „Alkazaru”. Przeszliśmy do terenów Bałuckiego, Szustra, Grażyny. To był już ten ostatni okres Powstania, gdzie było dużo rannych złożonych w piwnicach. Masę ludzi gromadziło się w tych piwnicach, tak że sytuacja była bardzo trudna. Właściwie ten ostrzał to się prowadziło, żeby dać dowód, że się bronimy. Ale jeszcze do tego było to, że tam były zrzuty. Kukuruźniki w nocy nadlatywały. Ale często te zrzuty były w skrzyniach, ponieważ nie było spadochronów, to ta broń, którą zrzucali – tam zrzucali nawet jeszcze jedzenie, w tych pojemnikach – nie każda w ogóle nadawała się do użycia. A poza tym amunicja do tej broni była w innych pojemnikach, które spadały w inne miejsce, więc to było takie kłopotliwe, że właściwie nie było z tego wielkich korzyści. Więc to wyglądało w ten sposób.
Poza tym na ulicy Bałuckiego, Szustra i częściowo ulicy Wiktorskiej w piwnicach gromadzili się ranni i oni potrzebowali pomocy. Było bardzo mało sanitariuszek. Zostawali właściwie bez [pomocy]. Opatrunki były brudne, nie było środków opatrunkowych. Jednocześnie Rosjanie zaczęli strzelać z artylerii. Chcieli może nam pomóc w tej sytuacji, żeby zniszczyć ośrodki niemieckie, ale niestety rozrzut był duży i nawet [jak] kiedyś miałem patrol, musiałem zejść z patrolu, bo pociski się rwały, odłamki leciały, tak że tak to wyglądało.
Taki moment był przykry dla mnie, bo nie wiedziałem, co zrobić – czy iść do kanałów i przechodzić do Śródmieścia, czy też iść do siebie (bo to już było wiadomo, że nastąpi kapitulacja, bo już były pertraktacje), czy iść do ludności cywilnej. Ponieważ na Szustra miałem mieszkanie, niestety z żalem, ale zdecydowałem się iść do swojego domu, nie do kanałów. Potem się okazało, że w tych kanałach odgrywały się różne tragedie. Dużo ludzi zginęło. Jak wiemy przecież, z kanałów wyszło na ulicy Dworkowej koło stu dwudziestu Powstańców, którzy zostali rozstrzelani przez „własowców” i żandarmów niemieckich. Głównie przez „własowców”. Nie mówiąc już o tej grupie RONA Kamińskiego, to była Ruskaja Oswoboditelna Narodnaja Armija. To byli straszni złoczyńcy, którzy tylko mordowali i zabierali, co się dało, co kto miał.

  • Proszę powiedzieć, jak zapamiętał pan kontakty z żołnierzami niemieckimi?

To wyglądało w ten sposób, że poszedłem do swojego domu 26 września i kazali wychodzić ludności cywilnej. Miałem kenkartę. Swoją legitymację powstańczą schowałem w tym zrujnowanym domu, bo mój dom został zrujnowany 16 września. Została tylko kuchnia. Pokój stołowy był, [tylko wygięta podłoga] W tym pokoju stołowym stał stół przestrzelony odłamkiem i mój tapczanik higieniczny, w którym miałem skrzypce. Jeszcze poszedłem, gruz odwaliłem z tego tapczanu, uchyliłem i te skrzypce wyjąłem. Skrzypce mam do dzisiaj, [skrzypce wydobyłem z ukrycia zrujnowanego mieszkania już po 17 stycznia 1945 roku] państwu pokażę. Przeniosłem stół do kuchni i jeszcze zreperowałem zamek, żeby zamknąć to, żeby ktoś tam czegoś nie zabrał, bo jeszcze tam jakieś rzeczy były. A już następne pokoje były zniszczone, już nie było podłogi. Zrobiłem zresztą zdjęcie tego domu, jak tu przyjechałem w 1990 roku, i mam to zdjęcie, jak on wyglądał. Z tą kartą wyszedłem i z ludnością cywilną zostałem wyprowadzony z Powstania Warszawskiego na forty mokotowskie. Na fortach mokotowskich przyszła druga grupa Powstańców. Przyjechał von den Bach [nie mam pewności czy to był von den Bach, może jakiś wyższy oficer hitlerowski, różnie szeptane słowa przekazywano jedni drugim ] powiedział do Powstańców, że mają zapewnione wszystkie dane, jakie są w konwencji genewskiej, jako żołnierze, że po prostu pójdą do niewoli, bo wszyscy myśleli, że zostaniemy rozstrzelani.
Były dwie grupy. Znalazłem się w grupie cywilnej, ale strasznie mnie korciło to, że coś jest nie w porządku, i przeszedłem do grupy Powstańców. Nie było takich kordonów, żeby nie można było tego zrobić. Potem grupę cywilną poprowadzili gdzieś na Służewiec. Nas prowadzili przez miejscowość Włochy, tory kolejowe były i dostaliśmy się do obozu w Pruszkowie. Spało się na betonie, ale jakąś zupę [otrzymałem od pań z organizacji RGO-Prószków]. W każdym bądź razie byłem przeraźliwie chudy – skóra i kości. W końcu jakiś [mężczyzna] – chyba to był Ślązak, coś tam nawet powiedział do mnie po polsku – kiwnął głową i tak mnie pchnął w stronę, okazuje się, gdzie byli cywile. To był żołnierz niemiecki z Wehrmachtu, tylko mówię, że znał jakieś parę słów po polsku.
Potem z Pruszkowa były pociągi w kierunku Łowicza i w takim pociągu się znalazłem. Jak tam już nas przyjmowali ci z RGO, już nie pamiętam, czy to był Grodzisk Mazowiecki, czy to Milanówek, w każdym bądź razie, zabierali do domu, że dadzą jeść i [tak dalej]. Ponieważ wiedziałem, gdzie znajduje się moja matka, to coś tam się napiłem, jakiś kawałek suchara zjadłem i postanowiłem stamtąd się wydostać. Przez pola szedłem aż do miejsca, gdzie była moja mama. Hrabia Lipkowski miał w Dąbrówce swój mająteczek, cegielnię, stawy po cegielniane i tam był domek na ulicy, w którym mieszkała moja mama, chyba u przedwojennego majora Radkiewicza. Dotarłem tam. W pewnym sensie, jak gdyby powiedzieć, pierwsza część mojej gehenny się skończyła.
Ale to nie trwało długo, bo trzeba było iść, kupić chleb. Powiedziałem, że pójdę po ten chleb, nie pozwoliłem iść mamie, chociaż się upierała. Jak poszedłem, to Niemcy na koniach mnie zagarnęli. To był chyba koniec października, początek listopada. Zgarnęli nas – było nas w sumie chyba pięćdziesięciu już pod koniec – i poprowadzili do pustej Warszawy. Tak że szliśmy z tej Dąbrówki cały czas trasą koło Wyścigów Konnych, Puławską, patrzyliśmy na zniszczone domy, palące się niektóre. Doprowadzili nas do gestapo, tam gdzie w czasie wojny przesłuchiwali aresztowanych, w tej chwili w tym miejscu mieści się Ministerstwo Sprawiedliwości, a od ulicy Koszykowej jest taka malutka uliczka, zachyłek i tam było gestapo. Tam nas zaprowadzili. Nie wiedzieliśmy, co z nami zrobią. Potem Agrykolą sprowadzili nas do fortu czerniakowskiego i kazali nam kopać rowy. Tam stał wtedy Wehrmacht i kazali nam te rowy kopać. Powiedzieli jeszcze: „Tam, po przeciwnej stronie Wisły, stoją Polacy”. Jak z kolei tamci zobaczyli, że coś się robi, to zaczęli ostrzeliwać z artylerii ten fort czerniakowski. To zupełnie wyglądało, jak padały te odłamki, jakby padał deszcz. Myśmy tam kopali przez dwa dni okopy. Ponieważ doskonale znałem Mokotów, Warszawę, to jak nas prowadzili, [wieczorem] w Alejach Ujazdowskich, w piwnicach, w tych domach, co teraz Tusk urzęduje chyba i te domy dalsze dochodzą aż do alei Szucha, to tam była słoma, i kazali nam w tych piwnicach spać. W nocy, jak była cisza, postanowiłem z jednym z kolegów uciec stamtąd, bo nie wiedziałem, jak to się skończy. Pomyślałem: „Kopiemy rowy, to potem powiedzą, że znamy ich tajemnicę czy coś i nas będą chcieli rozstrzelać, więc trzeba uciekać”. Uciekłem. On, zdaje się, że wrócił, bo nie bardzo... Znając różne odgłosy, gdzie są Niemcy – bo tam jeszcze był klasztor niemiecki na wzgórzu, w Służewcu, po prawej stronie były Wyścigi, a po lewej klasztor obsadzony przez Niemców i jak ktoś szedł, strzelali – starałem się przeczołgać przez zarośla dolinki, gdzie płynął mały strumyczek. Dostałem się do budynków cywilnych, które stały jakieś 400–500 metrów od muru Wyścigów konnych. Wzdłuż tych budynków, tych płotków budynek był trzypiętrowy, czerwony. [Należał do] byłego dżokeja na emeryturze, który sobie wybudował dom, żeby obserwować Wyścigi Konne. Za tym domem już były ogrody. Dalej już przeszedłem i w ten sposób po raz drugi udało mi się wydostać z łap niemieckich.

  • Jak pan zapamiętał zburzoną Warszawę?

To rzeczywiście było niesamowite uczucie, bo szliśmy ulicą Puławską, część domów była uszkodzona przez bomby. Tam zresztą zginęła żona mojego kolegi, która była sanitariuszką. Ponieważ to była grupa dość liczna, którą prowadzili – oni byli na koniach, myśmy szli piechotą – odgłos butów w tym pustym mieście odbijał się echem. To zapamiętałem, że to było takie nieprzyjemne. Częściowo zburzony kościół Świętego Michała, domy na Puławskiej, przy Belgijskiej. Oczywiście, część domów, bloków Wedla była niezniszczona, bo to były bloki, które obsadzali Niemcy. To samo było, jeśli chodzi o ulicę Dworkową. Pałacyk, co zajmowali nad Morskim Okiem, tak samo był niezniszczony, prawda. Bo to było najgorsze, że Mokotów to była dzielnica niemiecka i było bardzo dużo Niemców. Przecież wszystkie koszary na ulicy Rakowieckiej, to wszystko było obsadzone przez Niemców. Koszary przy kościele [ewangelickim, przy okazji wspomnę, że w miejscu, gdzie był supersam, był przed wojną] dworzec kolejki grójeckiej, która jechała Puławską, dzwoniła dzwonkiem że jedzie a [następnie] przenieśli dworzec naprzeciw ulicy Naruszewicza, a potem dopiero pobudowali Dworzec Południowy. Tak jak teraz ten Dworzec Południowy, to stacja „Wilanowska” kolejki podziemnej. Te domy nie zostały zburzone, tak samo jak aleja Szucha, bo to wszystko były tereny niemieckie. Tam, gdzie jest Ministerstwo Oświaty, to była kaźń, gdzie torturowano wszystkich tych, którzy brali udział w czasie okupacji w podziemiu. Te domy stały nieuszkodzone. Tak samo dom, gdzie teraz jest Ministerstwo Sprawiedliwości [to było również miejsce kaźni oddziałów SS]
  • Jakie były pana dalsze losy?

Dostałem się do gimnazjum Reytana i skończyłem [to] gimnazjum. Jak było referendum „3 x TAK”, to nawet przemaszerowaliśmy przez aleję Szucha i koło siedziby Mikołajczyka krzyczeliśmy: „Wiwat!” na jego cześć. Gimnazjum Reytana stało się zresztą koedukacyjne, ponieważ dyrektor Ostrowski, wiedząc o trudnościach, powiedział, żeby również i dziewczęta [przyjmować], bo to było [przed wojną] gimnazjum męskie. Więc były też również i dziewczęta. A potem dyrektor Ostrowski gimnazjum Reytana miał duże przykrości przez nasze zachowanie, że wznosiliśmy hasła na temat Mikołajczyka.

  • Zaraz po wojnie poszedł pan do gimnazjum?

Poszedłem do gimnazjum najpierw pod Warszawą i skończyłem czwartą [klasę] gimnazjalną i małą maturę, ponieważ pani Tymińska, przełożona gimnazjum żeńskiego, znalazła się w Dąbrówce, utworzyła gimnazjum. Nas było w czwartej gimnazjalnej sześcioro: troje dziewcząt i troje czy czworo chłopaków. Pamiętam nawet ich nazwiska. Jednocześnie załatwiła, że uczymy się języka angielskiego w willi hrabiego [Lipkowskiego]. Tam chodziliśmy dwa razy w tygodniu na język angielski. [Przełożoną szkoły była Pani Tymińska]. Ale niestety, ponieważ było nas tak mało, bo tylko sześć czy siedem osób, to kuratorium nie dało zgody, żeby zdawać małą maturę w tym miejscu i dołączyli nas do uczniów w Piasecznie [pod Warszawą]. Małą maturę [zdawałem] w Piasecznie. Po małej maturze poszedłem do Reytana, do liceum matematyczno-fizycznego. Było pięć klas maturalnych. Większość z nas musiała przynieść sobie krzesło, żeby mieć na czym usiąść, bo tam były w czasie okupacji zakłady produkcji skórzanej na wyrób dla Niemców, więc nie było ani ławek, ani nic. Dyrektor Ostrowski tą szkołę zorganizował. Były klasy. Nasza klasa matematyczno-fizyczna liczyła czterdzieści sześć osób, strasznie dużo. Potem nas podzielili, ale tą klasę skończyłem. Był profesor Choinka, był profesor Poplewski, który wykładał matematykę i wykładał również w Politechnice Warszawskiej. Bardzo przyjemny człowiek. Był naszym wychowawcą. Był bardzo mądry. Był profesor Brodzikowski, który był poetą i sam pisał wiersze. Strasznie ubolewał, bo dostał przezwisko Matoł, co mu się wcale nie należało, bo kiedyś wszedł do klasy i ktoś tam coś robił, i on powiedział na tego kolegę: „Ty jesteś matoł”, i wszyscy potem, jak to w klasie, mówili: „Idzie Matoł”. Chemię wykładał profesor Choinka. Byli doskonali profesorowie, wszyscy przedwojenni, i byliśmy z tego bardzo zadowoleni. Od angielskiego był z kolei lotnik z RAF-u, który stracił oko [w czasie działań wojennych]. Zawsze wszystkim się martwił, ręką tarł czoło: „Nic się nie uczycie, nic nie umiecie, co to będzie?”. Strasznie się zamartwiał. Było w sumie pięć klas, bo potem rozdzielono naszą klasę i w drugiej licealnej już były dwie klasy matematyczno-fizyczne, do jednej z nich ja chodziłem, dwie humanistyczne i jedna przyrodnicza, czyli było w sumie pięć klas.
My, absolwenci gimnazjum Reytana zawsze spotykamy się w drugą sobotę maja i ja od pewnego czasu biorę w tych spotkaniach udział. W tym roku niestety nie brałem udziału ze względu na wybuch wulkanu, bo wybuch wulkanu spowodował to, że Amsterdam nie przyjmował samolotów, a ja byłem we wschodniej Afryce, bo ja do dzisiaj jeszcze tam jeżdżę [W zawodzie lekarza przepracowałem w Kenii piętnaście lat, a potem po przejściu na emeryturę pracuję tam wolontaryjnie].
Była matura. Było pięć klas, które przystąpiło do matury. Zdałem maturę. Nie była to matura fenomenalna, ale w każdym bądź razie zdałem szczęśliwy, że mam maturę w kieszeni. Złożyłem [podanie] na Wydział Architektury, bo tak sobie życzył tata, i złożyłem w drugie miejsce, na medycynę, bo tak życzyła sobie mama. Bo mama chciała mieć lekarza, a tata inżyniera. Tak się złożyło, że dostałem się na medycynę w 1948 roku. Skończyłem w roku 1953. W międzyczasie jak zdawałem [na uczelnię], to dostałem się na Wydział Lekarski Uniwersytetu Warszawskiego, a potem, jak byłem na trzecim roku, to władze ludowe postanowiły, że [utworzą] akademię medyczną. [Stworzono więc] akademię medyczną, w skład której wchodziły trzy wydziały: wydział lekarski, wydział stomatologiczny i wydział farmaceutyczny. Tak że zacząłem na uniwersytecie, a skończyłem na akademii medycznej [Wydział Lekarski].
A pierwsze spotkanie jakie było, to była uroczystość, że był rektor Uniwersytetu i rektor Akademii Medycznej. Ale ostatnio, ponieważ tych różnych rocznic jest coraz więcej, bo towarzystwo się starzeje, więc mamy tylko te uroczystości na Akademii Medycznej. Ostatnia była bodajże na, zaraz, bo już mi się myli, w 1953 roku dyplom, to w 1998 roku było pięćdziesięciolecie immatrykulacji, a potem jeszcze było pięćdziesięciopięciolecie ukończenia studiów. Tu mam nawet zdjęcie z tego pięćdziesięciopięciolecia ukończenia studiów.
Tak że skończyłem studia. Moim pierwszym, że tak powiem, szefem, [był profesor Czyżewicz], bo byłem sekretarzem Studenckiego Koła Naukowego przy katedrze profesora Czyżewicza [w klinice położniczo-ginekologicznej przy placu Starynkiewicza] i profesor Czyżewicz bardzo chciał, żebym został u niego asystentem. Ale z kolei on już był starszy i to były chyba jego ostatnie lata, a [osobą prowadzącą był] docent Bulski, który z kolei miał ambicje takie, żeby coś tam jeszcze ekstra zrobić, żeby mieć jakieś tam [osiągnięcia]. Dostałem wezwanie do wojska, a moje miejsce zajął kolega [Weitraub].

  • Czy spotkały pana jakieś nieprzyjemności z uwagi na udział w Powstaniu?

Był tylko jeden taki incydent. Ale oni zawsze twierdzili, że ponieważ nie miałem żadnego stopnia, że byłem zwykły strzelec – tak sądzę – że nie mam żadnych ekstra wiadomości co do struktur i tak dalej, to się specjalnie [mną nie interesowali]. Tylko jeden incydent to był, że myśmy mieli z kolegą mausera i on był schowany w lasach chojnowskich. Jak byliśmy w czwartej klasie gimnazjum, postanowiliśmy pójść sprawdzić, czy on jest dobrze zabezpieczony, czy tam nie trzeba dolać oleju, jak to młodzi chłopcy. Ponieważ było sporo amunicji świetlnej, więc myśmy wypuścili parę magazynków tej amunicji. To było na skraju lasu kabackiego od strony południowej. Potem w szkole mówiono, ci, co mieszkali w okolicy, że tam jakaś walka była. Tam nie było żadnej walki, ale zainteresował się tym Urząd Bezpieczeństwa, który był koło stacji w Pyrach. Zaczęli przepytywać, ponieważ widocznie mieli jakieś podejrzenia. Śmiesznie, bo przyjechała dorożka, nie dorożka, tylko jak wolant taka bryczka i przyjechało trzech [ludzi] z Urzędu Bezpieczeństwa z Piaseczna, bo tam był już większy urząd i wezwali mnie i tego mojego kolegę. Nie wiem dlaczego akurat nas wybrali, ale w każdym bądź razie pojechaliśmy tą bryczką do Urzędu Bezpieczeństwa w Piasecznie i tam nas pytali, czy myśmy słyszeli, czy tam myśmy nie byli i takie rzeczy. Nawet mnie się nie pytali, bo to nie było widocznie w ich zakresie, o Powstanie Warszawskie, tylko ich interesowała strzelanina, która się odbyła. Mieliśmy taką satysfakcję, że zrobiliśmy im stracha i myśleli: „Co to może być?”. To takie było chłopięce, głupie, co się zdarzyło.
Potem, jak dostałem się na uczelnię, to należałem do „Bratniaka”. „Bratniak” był dla wszystkich studentów. Było koło, wtedy to było na studiach nie ZMP, tylko ZAMP – Związek Akademickiej Młodzieży Polskiej. Rzeczywiście dużo tam studentów należało, ale to nie byli zapalczywi [ludzie]. Wiem, że na studiach jakichś tam było zebranie, czy to „Bratniaka”, i ktoś tam zapytał: „Kto był w Powstaniu Warszawskim?”, a ja podniosłem rękę, ale tak jakoś to przeszło bez echa, bo mnie nawet nie zapytali o pseudonim, o nic. Był tam jeden człowiek, który się okazało, że nawet był synem oficera polskiego, który pracował na Chocimskiej, w pracowni naukowej i rzekomo był takim, który w czasie studiów potrafił coś donieść do działaczy, którzy działali już po linii, jak to powiem, na bazie.
Był taki incydent nieprzyjemny, ale to już potem, już w okresie Solidarności, jak się spotkaliśmy. Był taki Janek Kalita, który był, okazało się, rzekomo informatorem. I zaczęli go na tym spotkaniu atakować, to on się bronił, mówił: „Koledzy, ja naprawdę na [nikogo] nic nie donosiłem, mówiłem takie głupstwa”. Więc tak to wszystko wyglądało.
Jeden z kolegów wiem, że był obrażony i na te spotkania nie chodził, bo rzekomo tam na niego coś donieśli. Był incydent rzeczywiście taki, jak umarł Stalin. Myśmy mieli ćwiczenia z ortopedii i była zarządzona na ortopedii, w klinice, tam gdzie byli chorzy – bo żeśmy byli grupą studencką przy łóżkach – trzyminutowa cisza i jeden z kolegów do drugiego zaczął się śmiać i mu coś mówić. A był wśród nas Józio Woszczyk, który zdawał jedenaście razy medycynę sądową, zdolny to on nie był [śmiech] i on był właśnie w komitecie partyjnym i zawiadomił, że taki a taki [tak się zachował]. To był kolega, chyba się nazywał Werblan, jak pamiętam, i został wezwany, chcieli go wyrzucić ze studiów, ale jakoś mu to darowali, ale skreślili go z listy tak zwanych lekarzy ogólnych. Bo była na studiach lista lekarzy ogólnych, który mógł potem sobie wybrać specjalność: chirurgię, ginekologię, laryngologię czy coś. Potem był wydział sanepidu i tam było chyba pięciu kolegów, co ten sanepid wybrało i psychiatria, co była nie bardzo popularna i właśnie tego Werblana skreślili z listy ogólnej, że musiał zostać psychiatrą albo rzucić medycynę. Tak że wydaje mi się, że został psychiatrą, bo lepiej zostać psychiatrą niż zrezygnować z medycyny.



Warszawa, 16 sierpnia 2010 roku
Rozmowę przeprowadziła Anna Andruszkiewicz
Artur Nowakowski Pseudonim: „Lis” Stopień: strzelec Formacja: Pułk „Baszta”, kompania O-1 Dzielnica: Mokotów Zobacz biogram

Zobacz także

Nasz newsletter