Barbara Czeczot-Gawrak

Archiwum Historii Mówionej

Barbara Czeczot-Gawrakowa, urodzona w Warszawie w 1920 roku, a więc mam 84 lata. Całe moje życie jest związane z Warszawą. Mieszkaliśmy w centrum, które potem było zarezerwowane dla Niemców, ale na szczęście, ponieważ to była duża kamienica, oni zajęli część frontową, to było blisko Alei Szucha, a lokatorom, którzy zostali w oficynach, kazali się wyprowadzić. Chodziłam do gimnazjum imienia Królowej Jadwigi, które wtedy mieściło się na Placu Trzech Krzyży róg Alej Ujazdowskich. Było to bardzo miłe i dobre gimnazjum. Do dzisiaj utrzymujemy kontakt z koleżankami, mamy swoją grupę i od czasu do czasu się spotykamy, nigdy się nie nudzimy. Byłam starsza o rok od mojego brata, który zginął w Oświęcimiu. Na szczęście krótko tam był, bo jak go aresztowali to w pół roku został podobno rozstrzelany. Ja tego nie mogę wiedzieć na pewno, tylko ktoś kto był razem z nim w obozie potem do nas się zgłosił, opowiedział, że on został rozstrzelany. Ale był wszystkiego w obozie trochę więcej jak pół roku. Zostałyśmy tylko obie z mamą na gospodarstwie domowym. Ponieważ moja mama była bardzo chora na serce, więc ją się oszczędzało. Mieszkałyśmy na czwartym piętrze, winda nie działała w czasie okupacji, więc mama rzadko z domu wychodziła. Często było tak, że trzeba było robić taki koszyczek z rąk, żeby jej pomóc wejść na górę, bo przedtem była winda. W momencie kiedy wybuchło Powstanie mamy ze mną nie było, wyjeżdżała na wieś do przyjaciół, bo się strasznie bała nalotów i bombardowań, więc tam się lepiej czuła, a ja zostawałam w Warszawie i pilnowałam niby mieszkania. Mieszkaliśmy na ostatnim piętrze. Miałam nawet taką przygodę, że jedna z koleżanek z gimnazjum przyszła do mnie, ponieważ koleżanki wiedziały, że ja jestem w tej chwili sama, i zapytała się czy mogę przechować młodego człowieka, bardzo zdolnego, bardzo interesującego, ale trzeba go z Warszawy wyprowadzić, bo mu grozi niebezpieczeństwo. Ponieważ nie było mamy, więc ja powiedziałam, że proszę bardzo, bo gdyby była matka to on nie mógłby być, bo ona by ze strachu [nie pozwoliła]… Wobec tego, że ojciec mój zginął, brat mój zginął, to ona [nie pozwoliłaby] ze strachu, że znowu ktoś przyjdzie i jemu zrobi krzywdę, więc to by było niemożliwe. Wobec tego [że mamy nie było], ten młody człowiek został do mnie doprowadzony. W tej chwili jest to znany filozof, nie będę wymieniała nazwiska. Znana bardzo postać, a on nigdy się potem do mnie nie odezwał, więc nie ma [potrzeby]… On prawdopodobnie nie pamięta nawet gdzie go przechowali. To było krótko, tydzień czy dziesięć dni, bo potem moja przyjaciółka zabrała go i gdzieś na wieś go wywieźli, ja już nie wiem gdzie on był, ona zaraz po wojnie zmarła, tak że nie rozmawiałyśmy już na te tematy.

  • Jak zapamiętała pani wybuch Powstania?

Wiedziałam, że ma być, wiedziałam nawet dokładną datę, ale jakoś wydawało mi się, że to niemożliwe. Widziałam przecież co się dzieje na ulicy, jak się młodzież gromadziła. Wydawało mi się, że to za wcześnie, że to będzie później. Wszystkie plotki i wiadomości do mnie dochodziły. Ja sama nie byłam w żadną organizację wpisana, z wymienionych właśnie powodów, ale wszystkie plotki, wiadomości oczywiście miałam. I wydawało mi się, że to ma być później. Wiadomo, że w sierpniu, ale nie byłam pewna, że pierwszego, tak, że troszkę mnie to zaskoczyło, że pierwszego. Mieszkałam bardzo blisko Alei Szucha, więc ruchy wojsk niemieckich też mi dały dużo do myślenia. W momencie, kiedy była Godzina „W” oczywiście natychmiast poszłam do kolegów, którzy nie wiedziałam gdzie będą, [mogłam się] tylko spodziewać, widząc jak się organizują i jak na Mokotowskiej się rozkładają i natychmiast do nich dołączyłam. Przez całe Powstanie byłam w Zgrupowaniu „Ruczaj”, w drużynie porucznika Malinowskiego, który miał pseudonim „Marian”. Było tam kilka osób, dziesięć chyba, byli chłopcy młodsi ode mnie i była jeszcze taka dziewczyna, której nie znałam – Danusia Rydlewska, która była bardzo dzielna, jej pseudonim był „Dana”. Tam się poznałyśmy i bardzo zaprzyjaźniłyśmy. Trzymałyśmy się razem aż do jej śmierci w latach dziewięćdziesiątych. Jest nawet chrzestną matką mojego syna.

  • Czy przez całe Powstanie była pani w Śródmieściu?

Przez całe Powstanie byłam w Śródmieściu, tam gdzie teraz jest Urząd Telekomunikacji na Pięknej. To było też nazywane druga PAST-a. Pierwsze ataki były na Marszałkowską i przy Pięknej, a potem na Piękną i na budynek PAST-y drugiej, gdzie myśmy próbowali się bronić. Tam weszła grupa pod dowództwem chyba porucznika Malinowskiego. Byłam jedną z nich. Myśmy od tyłu się tam dostali. Wojsko było od Pięknej a myśmy się dostali od podwórza, ale musieliśmy się wycofać, bo tak był silny ostrzał, że nie dalibyśmy sobie tam rady, a chodziło o podłożenie bomby żeby to zniszczyć. Wycofaliśmy się stamtąd. Potem było drugie podejście, w którym już nie brałam udziału tylko inna grupa od nas i tam wreszcie udało się wygrać walkę i Niemcy się wycofali. Jednym z bardziej przykrych wspomnień, nawet bolesnych było to, że usiłowaliśmy się przedostać przez Marszałkowską w okolicach ulicy Hożej na drugą stronę ulicy, a tam były barykady, tak jak zresztą wszędzie. Myśmy… oczywiście zgięci, tacy skurczeni, przechodzili pod tą barykadą i w tym momencie rozległa się strzelanina i kolega, który przede mną szedł został ranny. Niestety nie można go było już uratować. Natomiast [jedno] z takich, może nie tyle zabawniejszych, ile przyjemniejszych [wspomnień] było, że porucznik „Lis” chodził zawsze z nami i pokazywał barykadę, która była na rogu Placu Zbawiciela. To była barykada przez nas postawiona i on co jakiś czas nas zwoływał i mówił: „Chodźcie, chodźcie, bo jak będę stary to będę tutaj swoje wnuki przyprowadzał i mówił [im]: »To jest barykada, którą wasz dziadek zbudował.«”. I szalenie był dumny, że to jest takie ładne świadectwo o nim, że on będzie mógł to przekazać.

Jak ludność cywilna odnosiła się do Powstania?
Bardzo życzliwie i bardzo nam pomagali. To były domy duże, potężne, na tym odcinku. Dzisiaj tam ich prawie nic nie zostało, bo cała ulica Służewska została po wojnie zupełnie zmieniona, rozrzucona i wiele domów było mocno uszkodzonych. Wszystko było poprzestrzelane, powybijane szyby. Myśmy się tam przechowywali, nocowali gdzieś w mieszkaniach, gdzie ktoś odstąpił pokój i można się tam było przespać. Myśmy z „Daną” miały jedną kwaterę i zawsze, kiedy nie miałyśmy dyżuru to mogłyśmy tam się przedostać. Była też jeszcze jedna bardzo przykra [historia]. Był ranny Niemiec, który leżał po drugiej stronie ulicy i strasznie krzyczał: Hilfe, hilfe!. Nawet byliśmy skłonni mu pomóc, tylko nie można tego było zrobić, bo był ostrzał. Gdybyśmy nawet jakoś skradając się po ulicy [podeszli], to przecież Niemcy by nie wiedzieli, czy my w dobrych zamiarach, tylko oczywiście by nas tak samo ostrzelali jak on dostał od nas. Po godzinie jęki ustało i nie pamiętam jak ściągali go z ulicy, to było między ulicą Mokotowską a Marszałkowską. Do dzisiaj czasami prześladuje mnie to złe wspomnienie.

Czy do tych miejsc, w których się pani znajdowała docierały zrzuty z żywnością albo z bronią?
Raz był zrzut z bronią i myśmy się do tego wszyscy rzucili, ale przyszła grupa takich starszych – wydawało się – od nas i powiedziała, że to nie są zrzuty dla nas bo są od Rosjan i dla innej grupy. I wszystko, co spadło, zabrali. Była jakaś mała szarpanina przy tym, bo nasi chłopcy nie chcieli tego oddać, dowódcy się sprzeczali z tymi, którzy po to przyszli, ale zabrali wszystko. To raz jeden był taki potężny zrzut.

Czy zetknęła się pani może z radiem „Błyskawica”?
Nie.

A z jakąś prasą konspiracyjną, bo wiele tytułów było wydawanych w Śródmieściu?
A tak, oczywiście! Przychodzili młodzi ludzie, chłopcy młodsi od nas, tak prawie dzieci. Teraz jak sobie to uświadamiam, to mieli może po dziesięć, dwanaście lat. Przynosili zawsze nam gazety, ale oczywiście w miarę możliwości dotarcia, nie było to regularne, ale nawet pocztę dostawaliśmy. Ktoś nas tam… koledzy, koleżanki, ktoś ich szukał, czy z rodziny. Była poczta, to też dostawali listy. Młodzież przynosiła, harcerze przede wszystkim.

Czy jest prawdą, że było więcej chętnych do walki niż broni?
Tak, to rzeczywiście tak było, że było dużo więcej osób, które mogły walczyć, chciały walczyć. Były z nami, nawet w naszym zgrupowaniu, [ale] nie było broni.

Najbardziej dokuczliwe ze strony Niemców chyba były ostrzały lotnicze?
Samoloty latały nisko. Myśmy mieli wielką barykadę między Marszałkowską i Mokotowską, bo byliśmy na Mokotowskiej przy Placu Zbawiciela. Jak był ogromny ostrzał, to [szliśmy] na czworakach do barykady, która była przy Placu Zbawiciela, żeby zobaczyć, co się dzieje. Widzieliśmy jak szli Niemcy prowadzący ludzi przed sobą, trzymających ich jako żywe tarcze. To było okropne. Oni chyba w Aleję Szucha ich prowadzili, z Placu Zbawiciela. Dużo osób się ukryło w kościele Zbawiciela na Placu Zbawiciela, ale to też nie było dobre miejsce, bo Niemcy też tam weszli i powyciągali tych, którzy się ukryli.

W jaki sposób opuściła pani Warszawę po kapitulacji?
Po kapitulacji chciałam wyjść z moim zgrupowaniem, z moim oddziałem podporucznika „Mariana”, bo większość tak wychodziła, ale właśnie ówczesny mój narzeczony, który był ranny i dotarł do mnie, gdzie ja byłam przy Placu Trzech Krzyży, odradził mi to, żebym poszła razem z kolegami, koleżankami, tylko żebym wyszła z ludnością cywilną. Przemówiło do mnie to, że jakbym wyszła z nimi, to bym poszła do obozu i moja matka by nie wiedziała co się ze mną dzieje, bo przez całe Powstanie nie miałam z nią kontaktu. Nie mogłaby mnie odnaleźć. Zostałyśmy we dwie z rodziny i to byłby dla niej straszny cios, wobec tego zdecydowałam się wyjść [z ludnością cywilną]. Wyjście nie było łatwe, ale uratowała mnie gosposia sąsiadów, która w czasie Powstania urodziła dziecko a miała pod opieką [jeszcze] jakiegoś małego chłopca, zdaje się, że to był jej bratanek. Ona mi dała tego chłopca, żebym ja z nim wyszła, że to jest moje dziecko, że Niemcy jak będę z małym dzieckiem, to mnie przepuszczą. Myśmy nie wiedzieli, co oni z nami zrobią, ale że mnie gdzieś przepuszczą czy pozwolą mi odjechać, oczywiście poza Warszawę. W ten sposób wymaszerowałam najpierw do Pruszkowa. Ten chłopiec strasznie płakał, był mały, miał 4 lata. Najpierw był u ciotki, którą jakoś mało znał chyba a potem tutaj u zupełnie obcej osoby, więc cały czas płakał i nie mogłam sobie z nim poradzić, ani mu dać coś takiego żeby się rozerwał, zabawił, bo przecież dzieci małe to nie rozumieją tak dobrze sytuacji. Zresztą mi było z tym ciężko. Byliśmy w Pruszkowie parę dni, chyba trzy dni. Jedna ze znajomych mojej matki, która pełniła służbę pielęgniarską, pomogła mi żebym ja z tym dzieckiem wsiadła do pociągu i po tych trzech dniach odjechała, nie wiedząc dokąd. Wagon w pociągu był odkryty, nie miał dachu, wszyscy byli razem, kobiety, mężczyźni i dzieci, duzi, mali, stare, chore, wszystko ładowali do tego pociągu i myśmy nie wiedzieli dokąd jedziemy. W rezultacie nocą pociąg zatrzymał się i wylądowałam w Tarnowie. Kazali nam wszystkim wysiąść. Było jakieś okienko, to było na stacji kolejowej, więc może to była dawna kasa i tam siedział urzędnik niemiecki, który jakby dysponował tymi ludźmi. Ja, że byłam z małym dzieckiem, powiedziałam, że mam rodzinę w Krakowie, że chcę pojechać do Krakowa, i pozwolili mi na to. Z chłopcem wdrapałam się na pociąg, na którym była armata, jechał w stronę Krakowa. I tak pod tą armatą, we dwójkę, nocą dojechaliśmy do Krakowa i w Krakowie nas na dworcu puścili. Wysiadłam z tym chłopcem nie znając Krakowa, będąc tam pierwszy raz w życiu, głęboką nocą i nie mając co ze sobą zrobić. Pamiętałam, że tam mieszka siostra mojej koleżanki ze szkoły i że jej mąż jest lekarzem, więc na pewno w aptece się dowiem, gdzie on mieszka, bo w aptece powinni wiedzieć albo mieć jakąś książkę, gdzie będą nazwiska lekarzy. To była noc, oczywiście chodziły patrole i my z tym chłopcem, który oczywiście już nie płakał, był wystraszony, posłuszny, bardzo grzeczny, tak od bramy do bramy, chowaliśmy się. Trzeba wziąć pod uwagę, że to jest noc i pierwszy raz w życiu jestem w Krakowie, nigdy nie byłam, więc nawet nie wiem, w którą stronę idę. Czy idę dobrze, czy za chwilę wyjdę poza Kraków? [Szliśmy] od bramy do bramy, zobaczyłam napis apteka. Zaczęłam do tej apteki bombardować. Wystraszony pan wyszedł i poprosiłam go o adres doktora Wyrobka, bo myślę sobie, że jeżeli nie słyszał o takim lekarzu, to może ma książkę lekarską i mi sprawdzi. On był wystraszony, ale rzeczywiście wrócił do apteki i poszukał adresu i powiedział nam jak mamy iść. Ale jest noc, więc nie bardzo się można było zorientować czy człowiek dobrze idzie czy nie. Więc tak myśmy szli od bramy do bramy, tak mniej więcej jak on nam tłumaczył i doszliśmy do ulicy, na której był ten lekarz. Dobijaliśmy się długo do bramy zanim dozorca nas wpuścił i okazało się, że ten doktor tam nie mieszka. On jest tylko rentgenologiem i miał tam pracownię a mieszka zupełnie gdzie indziej […] Podali, że na Zwierzynieckiej mieszka. Jakoś wytłumaczył ten dozorca jak mamy iść, na szczęście to nie było bardzo daleko, którymi ulicami, kiedy mamy skręcić i w ten sposób dostaliśmy się na Zwierzyniecką. I tu znowu dobijanie się do drzwi, popłoch w całej kamienicy, że się coś dzieje. Dostaliśmy się tam. Okazało się, że moja przyjaciółka, do której krewnych się dostałam, jest w obozie pod Krakowem, jak wyszła z Warszawy, to ją tam zabrali. Ale tutaj była jej matka, jej siostra, więc się zaopiekowali nami i byliśmy tam dwa dni. Miałam siostrę cioteczną w Zakopanem i powiedziałam, że ja wobec tego pojadę do Zakopanego, do niej, żeby tu już nie przeszkadzać. Pojechałam do Zakopanego, ale dostałam wiadomość, że ta moja przyjaciółka – Danusia Wyrostkówna, została zwolniona z tego podkrakowskiego obozu. Jej ojciec, jej brat byli w obozie w Woldenburgu, też czekali na powrót do domu.

Kiedy wróciła pani do Warszawy?
Długi czas byłam w Zakopanem. Już jak Rosjanie wkroczyli do Krakowa, to z Zakopanego pojechałam do Krakowa w nadziei, że prędzej się dostanę do Warszawy. Stamtąd takimi pociągami, które aby tylko wsiąść do pociągu i wyjechać, więc pamiętam, że w Częstochowie się znalazłam... A tego chłopca, którym się opiekowałam, dzięki któremu wyszłam z Pruszkowa, wzięli pod opiekę jedni państwo w Zakopanem i powiedzieli, że jak tam się zgłosi jego matka, czy jego ojciec, to go oddadzą. Miałam karteczkę z nazwiskiem tego chłopca. Z tego co wiem, to w jakiś rok czy półtora po wojnie zgłosił się ojciec po tego chłopca. Były oczywiście ogłoszenia i tak dalej. Nie znałam tego pana ani tych, którym zostawiłam to dziecko, tylko moja siostra cioteczna, u której byłam w Zakopanem, ona znała tych państwa, że to są solidni ludzie, że się zajmą, że na pewno temu dziecku nie stanie się krzywda. Kiedy do Warszawy wróciłam, nie pamiętam. Pierwszy powrót był ten, kiedy odszukaliśmy moje mieszkanie, ja byłam z moim ówczesnym narzeczonym, który mnie odszukał w Zakopanem. I potem byliśmy w Krakowie. Wtedy przyjechaliśmy do Warszawy i odszukaliśmy moje mieszkanie, które było spalone, tak że niewiele mogłam stamtąd wziąć... Jakiś dzbanek, który się nie stłukł, kilka talerzy, które były okopcone. Nawet w czasie Powstania usiłowałam się dostać do mojego mieszkania przeskakując przez ulicę Natolińską. Natolińska była pod ogromnym ostrzałem, ale ja chciałam zaryzykować, zobaczyć co się w domu dzieje i jakoś mi się to udało. Między tym ostrzałem przeskoczyłam przez ulicę od jednej bramy do drugiej i trafiłam do domu. Pozbierałam to co uważałam, że jest najważniejsze i wtedy do tego domu weszli Niemcy i zaczęli podpalać. Podpalali tylko kuchenne schody, bo one były drewniane, a wszystkie inne były kamienne, więc się nie udawało. Ponieważ byłam w kuchni i od kuchni właśnie te drewniane schody się paliły, więc uciekłam na dach z niewielkim bagażem, który udało mi się zabrać z domu. Przede wszystkim jakieś kasze, cukier, jakieś takie rzeczy pozbierałam, które były w domu i album z fotografiami, żeby się nie spalił i uciekłam na dach. Z tego dachu wspięłam się, nie wiem jak to zrobiłam, strach ma wielkie oczy, więc jakoś mi się udało, że przedostałam się na następną kamienicę, w której byli w ogóle Niemcy, oni cały czas tam urzędowali. I znowu tam był ostrzał. Słyszałam jak oni gonią po schodach, żeby się dostać na ten dach. Ale miałam szczęście, udało mi się zeskoczyć na dach już troszkę niżej, od ulicy Natolińskiej i tam na schody. Zbiegłam po schodach na dół, gubiąc po drodze skarby, które zabrałam z domu, ze strachu oczywiście. Strasznie się bałam. Jak już znalazłam się na dole właściwie, [uciekłam] do piwnicy, bo wszyscy wtedy siedzieli w piwnicach i strasznie się rozpłakałam, nie mogłam się uspokoić. To z tego strachu, gdzieś się to musiało wyładować, więc wyładowało się w ten sposób. Potem znowu ciężkie bardzo przejście przez Natolińską, która cały czas była pod ostrzałem z Placu Zbawiciela. Jeszcze z takich wydarzeń, to na Mokotowskiej przy barykadzie, którą pokazywał porucznik „Lis” i był taki z niej dumny, z boku powyrywaliśmy płyty i zaczynaliśmy robić tam podkop, żeby się wydostać na Plac Zbawiciela z boku. Nie udało nam się to do końca, bo już się oblężenie Warszawy skończyło, wojna właściwie w Warszawie się skończyła i już trzeba było wymaszerować.

Czy przechodziła pani kiedyś kanałami?
Kanałami nie.

Wiadomo, że Niemcy pod Warszawą ustawili takie olbrzymie działo, ono się nazywało „gruba Berta”, szczególnie był z niej ostrzał Starówki a po poddaniu się Starówki ostrzał w stronę centrum. Zetknęła się pani z tymi „szafami”? Widziała pani jakie straszne zniszczenia siał ten pocisk?
To się mówiło, że „krowy”. Po drugiej stronie jakby Marszałkowskiej, za plecami Marszałkowskiej, był szpital... nie pamiętam teraz jak to było i tam żeśmy odnosili rannych. Jedna z takich też okropnych [historii] była, kiedy odnosiliśmy taką kobietę, której pierś urwało... Spadł pocisk, rozprysnęło się i pierś jej urwało. Ona była w takim szoku, strasznie to krwawiło, że trzeba było ją odnieść do szpitala, który był na Marszałkowskiej, przez przejścia pod barykadami.

Zetknęła się pani może z panią Marią Tarnowską, która prowadziła pierwsze rozmowy kapitulacyjne z Niemcami?
Nie.

Jaka jest pani subiektywna ocena Powstania z perspektywy lat, nie tylko z perspektywy tamtego czasu, ale w ogóle?
Jestem przekonana, że gdyby nie było Powstania zorganizowanego i nie było Godziny „W”, to i tak byśmy wszyscy poszli. Wszystkie organizacje młodych ludzi i starszych, którym starsi może by usiłowali wytłumaczyć, żeby nie iść, ale to nie dałoby się utrzymać. Wszyscy byli tak [nastawieni], już tak mieli dosyć, tak chcieli się z Niemcami wreszcie rozprawić, że i tak Powstanie by było. Może byłyby gorsze nawet skutki tego niż tego zorganizowanego.

Jeszcze mam takie ostatnie pytanie. W czasie Powstania podpisano pewną umowę dzięki czemu Armia Krajowa została uznana za armię sojuszniczą przez Brytyjczyków i Francuzów. Czy Niemcy zmienili później, po tym fakcie podpisania tego dokumentu swoje stanowisko wobec Polaków? Wiadomo, że wcześniej wszystkich rozstrzeliwano natychmiast a później?
Nie umiem na to pytanie odpowiedzieć, dlatego, że zawsze słyszałam i z opowieści i z prasy, która do nas docierała, że była ogromna chęć walki, a z drugiej strony nie zauważyłam, żeby Niemcy stali się łagodniejsi, czy mniej okrutni. Nie musieli tak mordować, bo na wojnie się tak nie robi, żeby rannego dobijać, jeżeli można mu nawet pomóc... Można go nawet zostawić, ale nie dobijać, a to się u nas przecież zdarzało.




Warszawa, 10 lutego 2005 roku
Rozmowę prowadziła Magdalena Gardecka
Barbara Czeczot-Gawrak Stopień: sanitariuszka Formacja: Batalion „Ruczaj” Dzielnica: Śródmieście Południowe

Zobacz także

Nasz newsletter