Barbara Danuta Tomaszewska

Archiwum Historii Mówionej

Nazywam się Barbara Tomaszewska, urodzona 1 lutego 1927 roku w Pruszkowie pod Warszawą. W czasie Powstania byłam zwykłym cywilnym mieszkańcem Warszawy, dzielnicy Ochota.

  • Ile miała pani lat w momencie wybuchu II wojny światowej?

Dwanaście.

  • Czy zapamiętała pani ten dzień?

Tak, w tym dniu byłam w Pruszkowie. Po telefonie od mego taty, który był w Warszawie, bo pracował, wróciłyśmy z mamusią do Warszawy. Tak że już mieszkałam w domu akademickim na placu Narutowicza, właściwie w tej części od ulicy Grójeckiej, bo mój tata pracował w Fundacji Domów Akademickich, mieliśmy mieszkanie służbowe. Już wieczorem dotarłyśmy z mamą do Warszawy kolejką EKD. Już zaciemnienie i wojenna atmosfera.

  • Czy przeżyła pani jakieś bombardowania?

Tak. Przez pierwsze dni byliśmy w swoim mieszkaniu na czwartym piętrze przy Grójeckiej, potem na polecenie dyrektora, pana Dąbrowskiego, wszystkich pracowników przeniesiono na Polną, też do domu akademickiego. Ponieważ tam były jeszcze gorsze warunki, bo były duże okna, groza jakaś wiała z Pola Mokotowskiego, wróciliśmy z tego domu na Grójecką, a już po pierwszych bombardowaniach przeniesiono nas do podziemi. Naszym lokum był taki duży pokój, gdzie przed wojną były bilardy, na tych bilardach, na tych stołach bilardowych, kilka rodzin właściwie spało. W sali były trzy rodziny, myśmy na stołach bilardowych wszyscy spali.

  • Przed wojną chodziła pani do szkoły podstawowej. Czy pani pamięta jakiś specyficzny sposób wychowywania, czy to było jakieś specyficzne, patriotyczne wychowanie?

To było zupełnie inne wychowanie niż dzisiaj, to było rzeczywiście patriotyczne. Wszystkie święta narodowe myśmy bardzo uroczyście obchodzili. Należałam do chóru szkolnego, śpiewałyśmy (właściwie śpiewaliśmy, bo byli również chłopcy) pieśni patriotyczne, przygotowało się jakieś specjalne recytacje, to było święto. Święta − 11 Listopada, 3 Maja to były święta narodowe, myśmy w szkole to bardzo uroczyście obchodzili, tak nas zresztą wychowywali nasi nauczyciele.

  • W czasie okupacji kontynuowała pani naukę w szkole?

Tak. Przed wojną w 1939 roku skończyłam szóstą klasę szkoły podstawowej, w 1939 roku rozpoczęłam siódmą, w 1940 zakończyłam szkołę powszechną, tak jak wówczas. Po tym to były takie różne ciężkie dni, zapisałam się do szkoły chyba handlowej na ulicę Chłodną, zresztą blisko getta. Po pierwszym roku przerwałam naukę, nie odpowiadał mi charakter szkoły, zapisałam się później na prywatne komplety, właściwie to trudno powiedzieć, że to były komplety, mnie właściwie udzielały lekcji dwie siostry, pani Wędrychowska-Papuzińska i pani Lerch na ulicy Mątwickiej na Ochocie, chodziłam na lekcje.

  • Jakieś prywatne.

Prywatne lekcje, przerabiałam z nią pierwszą i drugą klasę gimnazjum, a w 1942 roku rozpoczęłam już naukę w szkole pani Goldman na Mianowskiego 15 róg Pługa. Do Powstania skończyłam czwartą klasę, mała matura, z tym że nie zdałam jej, bardzo mi przykro, z własnej winy; to znaczy nie to, że nie zdałam, tylko nie przystąpiłam do egzaminu z pewnych względów. Później rozpoczęło się Powstanie, to był 1944 rok.

  • Czy pani w czasie okupacji zetknęła się z konspiracją?

Tak, od grudnia 1941 roku byłam członkiem harcerstwa, a potem „Szarych Szeregów”.

  • W jaki sposób pani się znalazła w tajnej organizacji?

Właśnie panie Papuzińska i Lerch miały kontakty konspiracyjne, one mnie i jeszcze dwie koleżanki wciągnęły do harcerstwa, skontaktowały nas z panią (zapomniałam, jak nazwisko, w tej chwili), która była naszą zastępową, zresztą zbiórki odbywały się u niej w mieszkaniu przez cały czas 1942, 1943, 1944 roku.

  • Rodzice nie mieli nic przeciwko?

Nie, nic. Zresztą u nas w domu przechowało się broń, to już mój tata, mamusia tą sprawą się zajmowali, broń, gazetki.

  • Czy pani jakąś prasę podziemną czytała w czasie okupacji?

Tak. Zresztą sama nie przynosiłam, tylko nieraz towarzyszyłam osobie przenoszącej.

  • Jak wyglądały zbiórki w harcerstwie, czego się uczyłyście, jak wtedy wyglądało życie konspiracyjne w zastępie?

Taka podstawowa praca harcerska to były piosenki, były różne sprawności, wypady poza Warszawę na takie ogniska, niezależnie od tego to czytanie książek, zapoznawanie się z historią Polski, z historią harcerstwa. Było [jeszcze] przeliczanie aut wojskowych jeżdżących ulicą Grójecką, szukanie przejść między poszczególnymi posesjami na Ochocie, takie drobne [zadania], tak jak dla nas. Niezależnie, tak jak wspomniałam, [było] szkolenie sanitarne.

  • Gdzie pani uczyła się sanitarnych czynności?

Raz na ulicy Sosnowej, oprócz tego miałyśmy ćwiczenia w szpitalu Dzieciątka Jezus.

  • Cywilne dziewczyny mogły wchodzić do szpitala i uczyć się?

Tak, to nie były liczne grupy, to były po dwie, trzy osoby, tak, żeby nie rzucić się w oczy.

  • Gdzie panią zastało Powstanie?

Powstanie zastało mnie w domu na Częstochowskiej. Jeszcze usiłowałyśmy razem z koleżanką z mojego zastępu szukać jakichś kontaktów. Już dzisiaj nie pamiętam, na ulicy Uniwersyteckiej była pani, która miała z nami jakiś kontakt. Trudno mi jest nawet już sobie przypomnieć jej nazwisko, ona powiedziała: „Siedźcie w domu, czekajcie na sygnał”. Czekałyśmy, niestety nadaremnie.

  • Czyli jak gdyby wiedziałyście, że Powstanie wybuchnie?

Tak. Już coś było wiadomo.

  • Po czym to się poznawało?

Była atmosfera, już było widać młodych ludzi w butach oficerkach, w kurtkach; było widać już dziewczyny z takimi torbami sanitarnymi przebiegające po mieście, było wiadomo, że coś się dzieje. Zresztą tak jak mówiłam, znajomy mój powiedział, że to jest kwestia jednego, dwóch dni. Widziałam się ostatni raz z nim dwa czy trzy dni przed Powstaniem, powiedział: „Czekajcie, bo na pewno coś się w Warszawie zacznie, to już jest pewne”. Myśmy czekali wszyscy. Atmosfera była bardzo podniosła, zresztą byłam w południe na Ochocie u nas, już się czuło, że coś się dzieje, bo już [było widać] przemieszczające się grupy młodych ludzi, to takie było rzucające się wtedy w oczy.

  • Z jakim uczuciem pani czekała na to, co się ma wydarzyć?

Z uczuciem nadziei na lepsze dni, że ten koszmar się już skończy. W naszej dzielnicy też nie było spokojnie. Jest jedno miejsce rozstrzeliwań przecież na ulicy Barskiej, później na rogu Wawelskiej i Grójeckiej. To było zawsze ogromne przeżycie dla wszystkich mieszkańców dzielnicy. Myśmy usiłowali palić jakieś światełka, niestety nie zawsze się to udawało, bo Niemcy pilnowali tych miejsc.

  • Czy pani była świadkiem takich rozstrzeliwań?

Nie.

  • Tylko jako harcerka próbowała pani upamiętnić to?

Po prostu przechodziłam tam bardzo często, do szkoły szłam na rogu Mianowskiego i Pługa, przechodziłam koło tego miejsca straceń na rogu Wawelskiej.

  • Czy próbowała pani nawiązać kontakt?

Tak, ale niestety, kazano nam po prostu czekać. To ja i koleżanka, która mieszka na ulicy Dalekiej…

  • Jak długo pani była w domu?

W domu byłam od chwili wybuchu Powstania Warszawskiego, z tym że byłam świadkiem jak vis à vis na rogu Częstochowskiej i Białobrzeskiej okazało się, że był magazyn broni, bo młodzi chłopcy… Na parterze były zamurowane okna, widziałam, jak rozbijali mur, wyciągali stamtąd skrzynki z amunicją, bronią.

  • To już było po siedemnastej?

To było tuż po siedemnastej.

  • Jakieś strzały, jak to się rozwinęło?

Było względnie spokojnie, to znaczy widać było tylko biegających młodych chłopców z opaskami. Nawet, ponieważ mieliśmy sąsiada, który pracował w Monopolu Tytoniowym, przed samym Powstaniem tacie mojemu [przyniósł] dwie paczki papierosów, duże, to jeszcze zeszliśmy na dół, tym młodym chłopakom żeśmy dali taką paczkę papierosów, bo wiadomo było, że to wtedy była bardzo popularna używka.

  • Pani była w domu razem ze swoimi rodzicami?

Ze swoimi rodzicami i z babcią.

  • Jak oni odbierali wybuch Powstania?

Mój tata tak to odebrał, że ponieważ pracował (nie cały czas, ale przed Powstaniem) w domu akademickim na placu Narutowicza jako pomocnik palacza. Legitymację miał, znaczy miał tak zwany ausweis, po usłyszeniu pierwszych strzałów pozbył się tego ausweisu, po prostu drąc go w drobne kawałki.

  • Koniec Niemców.

Koniec Niemców, nastała wolna Polska.
  • Do kiedy pani była w swoim mieszkaniu na Ochocie?

Pierwsze dwie noce byliśmy na dole, na górze. Zresztą mieszkam w tym samym mieszkaniu do dzisiaj, na trzecim piętrze. Obserwowaliśmy gimnazjum Szachtmajerowej, zajęte przez Niemców dwa budynki, w którym był szpital. Pierwsza noc była spokojna, chociaż mi się wydawało, że oni się stamtąd wynieśli z 1 na 2 sierpnia.

  • Niemcy?

Tak. Tam była, nie wiem, jakaś jednostka wojskowa. Zresztą był ogromny bunkier przy tym, zawsze tak zwana wacha tam stała, trzeba się było przemykać koło nich, był szpital też w tych bocznych budynkach, obecna ulica Nieborowska. Myśmy obserwowali, że pierwszej nocy się nic nie działo, natomiast było słychać pojedyncze strzały. Natomiast drugiej nocy już było widać, że oni się stamtąd ewakuują, były już samochody na rogu Białobrzeskiej, przenosili się wszyscy, przenosili wszystkich chorych, rannych, po prostu zupełnie spokojnie opuścili swoją siedzibę. Następnego dnia rano, miałam sąsiadkę, która była w czasie Powstania ze swoją wnuczką i z wnuczki przyjaciółką, ona zapukała do nas, mówi: „Idę do Szachtmajerowej, czy się do nas dołączysz?”. Mówię: „Oczywiście”. Myśmy poszły, już był nasz oddział, był, jak kiedyś wyczytałam, podporucznika Szatkowskiego.

  • Pani mówi „nasz” – to znaczy?

Już polski oddział był, już był ruch, już byli chłopcy, już były dziewczyny, były starsze panie, już się organizowało życie. To było już rano 3 sierpnia. Do nich dołączyłam, tak że byłam wtedy do samego wieczora. Zresztą dołączył też mój tata, też rozkazy wydawał. Byli łącznicy, młodzi zupełnie chłopcy, starsi, z bronią, bez broni, tak jak harcerze, którzy nie mogli połączyć się ze swoimi oddziałami, też się zgłosili. Tak że było sporo młodzieży, zresztą [nie tylko] młodzieży, starszych osób też. Nasza praca to było przygotowywanie posiłków dla tych żołnierzy, niezależnie od tego chodziłyśmy po sąsiednich blokach, zbierałyśmy dla nich żywność. Trzeba przyznać, że bardzo chętnie cywilni [ludzie] udzielali im pomocy.

  • Czy zauważyła pani, że nastawienie do Powstania się zmieniało?

Nie, wtedy jeszcze nie, było pełne euforii, pełne nadziei, pełne radości. Zresztą młodzi chłopcy byli tak samo, czekali na rozkaz, żeby się bić, a wtedy na razie nie było jeszcze z kim się bić, nawet nie mogłam swoich umiejętności sanitarnych wykorzystać, bo nie było rannych.

  • Do kiedy pani była w szkole?

Byłam 3 sierpnia od rana do wieczora.

  • Gdzie jest ta szkoła?

To jest Białobrzeska numer 36, 38 czy 40. Zresztą to gimnazjum jest do dzisiaj, tylko później to była szkoła podstawowa, teraz nie wiem, coś, zdaje się, trochę się zmieniło. Byłam 3 sierpnia, 4 sierpnia cały dzień i 5 sierpnia ze swoimi zgłosiliśmy się normalnie rano na dyżur, na posterunek; może to było południe, trudno określić, bo wtedy się nie patrzyło na zegarek. Dowódca zebrał wszystkich cywilów, kazał nam opuścić [posterunek, mówiąc], że od Opaczewskiej idą Niemcy, żebyśmy wrócili do swoich domów, bo oni wtedy mieli plan przenieść się, zmienić swoje miejsce postoju.

  • Dowództwo uważało, że cywilom będzie bezpieczniej w domu?

W domu, tak. Wtedy wróciłam do siebie, zresztą tak, jak wspominałam, to było chyba 3 sierpnia [czy może 5 sierpnia? – red.]. Myśmy się przenieśli do piwnicy w tym swoim mieszkaniu, dlatego że już było tak, tata mówi: „Coś się dzieje niedobrze”. Już ostrzał było mocno słychać w Warszawie, mówi: „To lepiej być w piwnicy”.

  • Co dalej się działo?

Później myśmy tylko weszli do piwnicy, za chwilę otworzyły się drzwi – Raus!”. Nie tylko – Raus, bo po rosyjsku też krzyczeli, już byli „ukraińcy”, ci „własowcy”.

  • To był 5 sierpnia.

To był 5 sierpnia, to byli „własowcy”. Wszystkich nas wyrzucili, później sami weszli do piwnicy, sprawdzali, czy nikt nie pozostał, nas ustawili wszystkich pod domem. Jak dzisiaj przypominam sobie, było dwadzieścia dwa lokale, w każdym po kilka osób, a nie było nas tak dużo osób. W każdym razie ustawili, taka brama była wyjściowa, po jednej stronie bramy ustawili nas, vis à vis postawili karabiny maszynowe z pełną obsługą, celowali do nas. Tylko tyle pamiętam, że mój tata otoczył mnie i moją mamusię ramionami, mówi: „Jak zginiemy, to razem”. Ale nie zginęliśmy, bo prawdopodobnie dostali jakiś rozkaz i zaczęli nas pędzić w kierunku Grójeckiej. Zresztą myśmy jeszcze stali pod domem, podpalili nasz dom, już jak szliśmy Częstochowską. Na naszej ulicy był domek w stylu takiego dworku z ładnym dużym ogrodem, przed tym z tarasem, to już domek się palił, a po dojściu do wylotu Częstochowskiej na Grójecką już [stały] czołgi, już rozpasane żołdactwo śpiewało, grało na harmoniach. Ustawili nas najpierw, zatrzymali nas przy Grójeckiej, potem skierowali w kierunku Okęcia.

  • Czy coś można było ze sobą zabrać?

To znaczy moja babcia miała walizeczkę niedużą, jakieś prawdopodobnie osobiste rzeczy były, nawet nie wiem, co było, bo specjalnie żadnych kosztowności u mnie w domu nie było. Zresztą pamiętam, tata jeszcze w czasie Powstania zrolował tylko dywan z dużego pokoju, zanieśliśmy do piwnicy, bo na tym dywanie żeśmy spali. A tak to nic właściwie nie było, babcia miała butelkę z wodą, to ją stłukli o klatkę schodową; walizeczkę, którą miała, otworzyli, wysypali całą zawartość na posadzkę, zabrali walizkę, a myśmy wyszli bez niczego.

  • Gdzie się potem pani znalazła?

Pędzili nas ulicą Grójecką w kierunku Okęcia, to znaczy minęliśmy ulicę Opaczewską, nie dotarliśmy do Rakowca, zatrzymali nas. Z tym że zatrzymali nas i po jakimś czasie cofnęli znów w kierunku Śródmieścia. Zatrzymali nas ponownie na rogu Opaczewskiej i Grójeckiej, pierwszy raz widziałam zwłoki ludzkie. Przy bramie leżały, trudno mi w tej chwili określić, ale to było może kilka, może kilkanaście osób. Trzymali nas tam dość długo, chyba już był zmrok, jak zaczęli.

  • Nie dawali jeść, nie dawali pić?

Nie, tylko pozwolili skorzystać z toalety, to znaczy po drugiej stronie na torach były przewrócone wozy tramwajowe, pozwolili przejść nam na tamtą stronę, to była taka toaleta.

  • Jak ci ludzie, z którymi pani szła, się zachowywali?

Zupełnie spokojnie.

  • Czego się spodziewaliście?

Myśmy w ogóle nie wiedzieli, co oni z nami zrobią, ponieważ już żeśmy uniknęli śmierci, bo mimo tych karabinów maszynowych skierowanych w naszą stronę żaden strzał nie został oddany, paliły się tylko domy, ale żadnych strzałów nie słyszałam, żeby do kogoś strzelali. Myśmy jeszcze nie byli tak zmęczeni Powstaniem, jeszcze byliśmy w dość dobrej kondycji, nie było takich ludzi zmęczonych już, rannych. Wszyscy tak dość sprawnie szli, w ciszy nawet, nie było jakiejś rozpaczy, nie było jakichś takich [histerii]. Owszem, od czasu do czasu dopadł któryś z „ukraińców”, zabrał komuś zegarek, zerwał łańcuszek, bo to była taka normalna sprawa, że oni kradli, rabowali właściwie, co mogli. Tak że wszyscy w spokoju cicho stali, czekaliśmy, co dalej. Później już, jak był zmrok, może troszeczkę wcześniej, zaczęli nas pędzić na Zieleniak, przez taką dużą bramę. Myśmy byli już niepierwsi, bo już trochę osób było, ale nas było bardzo dużo.

  • Na Zieleniaku już wtedy?

Nie, wtedy jeszcze nie, ale nasza grupa była taka duża.

  • Dołączali innych.

Tak że nas wpędzili. Każdy nie wiedział, [co dalej będzie], bo poza ziemią nie było nic. Przy drugim wejściu był taki długi pawilonik, może to była jakaś administracja tego Zieleniaka, chyba zrobili jakiś lazaret, jakieś biuro mieli czy coś, chyba niedaleko była studnia, z której wszyscy czerpali wodę.

  • Czym się piło, były jakieś naczynia?

Nic nie było, to znaczy, jeśli ktoś miał, jak się znalazło jakieś puszki na placu, to się piło, jeść nie było co, bo nie dali. Noc pierwsza była straszna, bo było bardzo zimno, myśmy się takimi grupami porozkładali, to znaczy jacyś sąsiedzi z mojego domu, drudzy sąsiedzi, nasza grupa, to już było kilkanaście osób, takie było obozowisko, obok następni, następni. Wiem, że była pani z takim niemowlaczkiem, znaczy z dzieckiem jeszcze w beciku, jak to się mówiło wówczas, to dziecko miało chyba trzy tygodnie. Ona nie miała temu dziecku ani co dać pić, jeść, to prawdopodobnie karmiła, już tego nie pamiętam, ale wiem, że rano nad świeczką grzała wodę w łyżeczce od herbaty i temu dziecku dała. A niezależnie od tego, był z nami taki młody chłopak, może szesnaście lat, był w bluzeczce z krótkimi rękawami, był tak strasznie zmarznięty, że on dygotał cały, to temu chłopcu też ta pani gotowała wodę nad świeczką.

  • Jak długo była pani na Zieleniaku?

Na Zieleniaku byłam cztery dni, właściwie to był piąty wieczór, później szósty, siódmy, ósmy, dziewiątego nas stamtąd wypędzili. To były cztery koszmarne noce przede wszystkim.

  • Noce najgorsze?

Tak.

  • Dlaczego?

Bo oni wyławiali ofiary. Chodzili, wybierali ofiary, chodzili z latarkami, wybierali młode dziewczyny, nie tylko młode, nie raz jak matka nie chciała dać córki, to matkę zabierali ze sobą. Chodzili w ciągu dnia, upatrywali, a potem starali się trafić w te miejsca.

  • W nocy? W dzień nie szukali?

Nie. W nocy, to znaczy mojemu tacie zabrali buty z nóg, bardzo widocznie się podobały „ukraińcowi” buty mojego taty, ale ponieważ tata miał bardzo drobną stopę, nie pasowały na niego, to oddał mu.

  • Jak pani się uchroniła przed żołnierzami?

Pierwszej nocy nie wiedzieli, co się będzie działo, ale już drugą noc to przykrywali mnie swoimi ciałami, moja mamusia, babcia, tata. Mamusia to też nie bardzo, bo jeszcze była młodą kobietą, ale zwłaszcza babcia i tata.

  • Dziewczyny były gwałcone?

Tak.

  • Wracały?

Nie. Najczęściej już nie wracały. Oni przeprowadzali je do szkoły Kołłątaja na Opaczewską, wprost pod murem niedaleko ubikacji, jedynej zresztą na tym terenie, to były takie prymitywne bardzo [budynki].

  • Przez następne kolejne cztery dni również nie było żadnej żywności?

Nie, żywności nie było, nic nie dawali, tylko jednego dnia pozwolili mężczyznom, to znaczy pozwolili chyba kilkudziesięciu osobom wyjść z obozu, vis à vis były ogródki działkowe, [pozwolili] iść na ogródki działkowe, nazbierać czegoś, co się dało. Jeśli się właściwie wyszło bez niczego, miało się tylko do dyspozycji dłonie, ewentualnie poły od płaszcza czy marynarki, to można było wziąć ziemniaki, marchew, to się złapało, bo to trwało niecałe pięć minut. Później strzelali nad głowami. Mój tata, kiedyś udało mu się zdobyć kilka jakichś ziemniaków, marchewek, poza tym mój tata kupił od kogoś za paczkę papierosów taką już wygotowaną kość chyba od jakiegoś wołu, nie wiem, od jakiejś krowy czy coś takiego. Ktoś niósł taką wygotowaną kość, tata dał paczkę papierosów i kość zdobył. Zdobyliśmy, jakim cudem, nie wiem, wiadro, [tata] stał chyba pół dnia, żeby zdobyć trochę wody. Niezależnie od tego poprzedniego dnia Niemcy ogłosili, żeby zgłosiły się [osoby] chętne do pomocy w grabieniu chyba, w pakowaniu dobytku. Taka jedna pani z naszego obozu, starsza, zgłosiła się. Oni prowadzili kobiety, bo to się głównie kobiety zgłosiły, na ulicę Siewierską, Przemyską, boczne od Grójeckiej odchodzące, już zrabowali wszystko, one pakowały to w worki albo w walizki. Ta pani, oni to wszystko zabierali później, przyniosła paczkę makaronu. Myśmy z tatą stwierdzili, jak jest już kość, jest trochę warzyw, makaron, trzeba ugotować zupę. Rozpalił ognisko, postawiliśmy to wiadro, tylko z tatą to robiłam, później to się gotowało, gotowało, w końcu wsypaliśmy ten makaron. Po pewnym czasie mówię: „Tatusiu, ale tu coś jest nie tak, bo coś takiego czarnego pływa po zupie w tym wiadrze”. Tata mówi: „Słuchaj, to są robaki”. Prawdopodobnie ktoś kto gromadził makaron, trzymał długo, coś się musiało wykluć. Takimi patykami zebraliśmy robaki, potem każdy z nas dostał po takiej miarce zupy, to znaczy z jednej puszki żeśmy korzystali wszyscy, ale to była zupa gorąca. To był jedyny posiłek, który zjedliśmy na Zieleniaku.
  • Czy Zieleniak był obstawiony żołnierzami?

Był obstawiony, ale niezależnie od tego miał taki murowany wysoki mur. Nie było nawet możliwości, żeby stamtąd uciekać.

  • Czy słyszeliście jakieś strzały, odgłosy walki?

Tak, oczywiście. Przecież nad nami przelatywały, nie wiem, tak nawet się zastanawiałam, czy to jest możliwe, czy takie wielkie tak zwane szafy czy krowy (różnie się mówiło), które podobno gdzieś były zlokalizowane za obozem, to znaczy na jakimś żeberku, na jakimś odcinku toru kolejowego. Mnie się wydaje, że myśmy widzieli duże pociski przelatujące nad Zieleniakiem. Słychać zresztą było eksplozje, paliły się domy, przecież już bombardowali Niemcy. Myśmy byli w takim pozornie bezpiecznym miejscu, ale to nie było bezpieczne. „Ukraińcy” od czasu do czasu kazali nam siadać, podnosić ręce do góry, a zresztą, nie wiem którego to było dnia, musiała być jakaś inspekcja tego obozu, dlatego że wtedy w ogóle nam się nie wolno było ruszyć, tylko przez kilka godzin żeśmy siedzieli na ziemi, jak ktoś się podniósł, to była salwa nad głowami.

  • Nad głowami?

Nad głowami.

  • Czy nie widziała pani rozstrzeliwania?

Nie, nie widziałam. Tylko wiem, że pierwszej nocy były tylko straszne krzyki podobno rodzących kobiet na terenie Zieleniaka, w tym pozornym takim lazareciku, podobno one rodziły, podobno sześć czy siedem kobiet wtedy urodziło dzieci.

  • Czy rozmawialiście o Powstaniu wtedy na Zieleniaku?

Nie, tylko wtedy się myślało, kiedy stąd wyjdziemy, co z nami zrobią.

  • Kiedy wyszliście?

Dziewiątego sierpnia, zresztą to był nasz pierwszy transport, który skierowali w kierunku Dworca Zachodniego.

  • Transport to znaczy?

Czwórkami, szóstkami (zresztą na pewno to nie było regularne przecież, nie był marsz) pędzili nas ulicą Opaczewską, później prześlijmy przez Szczęśliwicką, potem jakby obok takich działek pędzili nas do torów kolejowych. Ale nie załadowywali nas do pociągu na Dworcu Zachodnim, bo pamiętam, jak nas wciągano do pociągu, to były pociągi elektryczne, wciągano nas za ręce do tych pociągów, bo było tak wysoko, nie można było się wspiąć jakoś, zresztą nigdy nie byłam za wysoka, miałam problemy, żeby się dostać, chociaż byłam sprawniejsza trochę jak teraz.

  • Potem gdzie się pani znalazła?

W Pruszkowie, w obozie, na warsztatach kolejowych. To znaczy nas nie wywieźli, pamiętam jeszcze, że we Włochach tak jakby pociąg trochę przyhamował, ludzie stojący na stacji wrzucali chleb, pomidory do wagonów. Ale to nie pokryło zapotrzebowania, bo nas było bardzo dużo.

  • Jakie warunki pani zastała w Pruszkowie?

To były warsztaty pozbawione właściwie wszystkiego, tylko tyle, że była woda, można było się napić wody, można było się umyć; zimna bo zimna, ale jednak była. Owszem, pamiętam, że przyjechał taki kocioł, coś takiego w kotłach mieli, taka kuchnia polowa czy coś takiego. Nie można było się do tego dostać, bo było tak dużo ludzi, a jedna taka kuchnia to nic nie znaczyła.

  • Znowu trzeba było jakoś sobie organizować.

Jak sobie zorganizować? Nikt nie miał nic przecież, trudno było prosić jakąkolwiek pomoc.

  • Czy pani była świadkiem jakichś selekcji, które w obozie w Pruszkowie się odbywały?

Nas zapędzili, zamknęli w jednym takim wielkim bloku, oczywiście też był beton, na betonie spało się, trochę było jakiegoś siana, nie siana czy słomy, coś takiego, warunki były okropne, ale świadkiem jakiejś selekcji nie byłam. Owszem, przychodzili Niemcy do bloku, ale nie widziałam, żeby kogoś stamtąd zabierali. Natomiast moi rodzice starali się nawiązać jakiś kontakt z Pruszkowem, ponieważ byłam w Pruszkowie urodzona, mieliśmy rodzinę, która starała się do nas dotrzeć, starała się nam pomóc, mieli możliwości, bo mieli znajomych lekarzy, księży, ale nie wiedzieli, że my jesteśmy. Moi rodzice nawet pisali kartki, bo przychodziły siostry, nie zakonne, tylko pielęgniarki przychodziły, zresztą one miały tych kartek setki, żeby rozprowadzić wszystkie, to miały ogromne trudności. Moja mamusia wysyłała też do jednej cioci karteczki, do brata, siostry, do babci drugiej mojej – niestety nie dotarły. [Takie karteczki, że] prosimy po prostu o pomoc.

  • Czy stamtąd można było wyjść, czy trzeba było się jakoś wykupić?

Nawet dzisiaj tak się zastanawiałam nad tym. Na przykład przechodziłam później do kuchni, bo mamusia tylko to zwojowała, że znalazła pana, który wziął kartkę, następnego dnia powiedział, że zapomniał doręczyć, mamusia mówi: „Słuchaj, coś się zaczyna tutaj dziać, może pomożesz chociaż Basi − znaczy mnie − nam się może nic nie stanie, ale ona jest narażona na największe niebezpieczeństwo”. Mówi: „Postaram się”. Przyszedł do mnie później, mówi: „Chodź ze mną, przejdziemy teraz do kuchni i poczekasz na mnie, spróbuję ciebie stąd wyprowadzić”. Rzeczywiście zaprowadził mnie do kuchni. Jak wtedy szłam do sąsiedniego czy trzeciego bloku, już nie pamiętam, nie widziałam nikogo chodzącego po terenie, tak jak byśmy byli wszyscy zamknięci w tych blokach. Oni przecież też dokonywali egzekucji, też rozstrzeliwali, bo jakiegoś dalekiego mojego kuzyna niepełnosprawnego zastrzelili. Zaprowadził mnie do kuchni, dał mi nóż do obierania ziemniaków, obierałam ziemniaki, byłam świadkiem jak taki nie „ukrainiec”, tylko oficer niemiecki, elegancki, z pejczem w pięknych butach, tak chodził po kuchni, tak stukając tym pejczem po butach. Taką panią, która jemu się nie podobała, nie wiem z jakiego powodu, zdzielił tym pejczem po twarzy, miała taką pręgę przez policzek. Rzeczywiście ten pan pomógł mi. Przyszedł może po dwóch godzinach, mówi: „Teraz oni organizują konwój z rannymi, z chorymi na wozach konnych, ty postarasz się z tymi rannymi wyjść”. Ponieważ miałam w kieszeni opaskę Czerwonego Krzyża, założyłam ją, [stanęłam] przy jednym wozie najpierw, mnie odpędzili od tego wozu, do drugiego doszłam.

  • Kto panią odpędził?

Wtedy Niemcy odpędzili mnie, to [poszłam] do drugiego; jak mnie stamtąd odpędzili, to przeszłam do trzeciego. Tak pomału wyszłam za bramę jako jedyna. Tego samego dnia wywieźli moich rodziców.

  • Gdzie wywieźli?

Zresztą, jak wyszłam, ponieważ miałam zaraz bliziutko znajomych, poszłam, powiedziałam, że jestem, ona mówi: „To umyj się troszkę”. [Ta] znajoma dała mi herbaty, umyłam się troszkę, mówi: „Poczekaj, przyjdzie zaraz syn, przeprowadzi cię do Pruszkowa, − bo to było na tak zwanym Żbikowie, to taka teraz dzielnica Pruszkowa po drugiej stronie torów − zaprowadzi cię do rodziny”. Rzeczywiście przyszedł i zaprowadził mnie na ulicę Stalową do Pruszkowa, do mojej babci. Spotkałam już swojego ciotecznego brata na ulicy, mówi: „Oj, jak dobrze, że jesteś, bo mama i ciocia na ciebie czekają pod warsztatami.

  • Może jakaś kartka dotarła?

Nie, nie dotarła, tylko mówi: „Wujek powiedział”. − „Jaki wujek? − „Wujek Janek”. − „Jaki wujek Janek?”. − „Twój tata”. − „Komu powiedział, kiedy powiedział?”. − „Szedłem wzdłuż torów − bo oni pracowali na kolei − i ktoś na mnie krzyczy »Tadek, Tadek«. Obejrzałem się, jakiś zarośnięty pan, nie wiem, mówi: »Tadek, to ja, nas wywożą, ratujcie Basię, została na warsztatach«”. Ciocie moje czekały na mnie pod jedną i pod drugą bramą. Wtedy doszłam do swojej rodziny, do babci, usiadłam, zapukał ktoś. Przyniosła siostra kartkę: „Ratujcie!”.

  • Ale to co pani mówi, że kuzyn nie poznał pani ojca, świadczy o tym, jak wyglądaliście.

Dlatego musiałam się umyć, bo przez dziewięć dni, znaczy nie dziewięć, bo od 5 sierpnia nie było możliwości się umyć.

  • Przez cały czas nie zetknęła się pani z żadnymi walkami powstańczymi, z powstańczymi oddziałami?

Nie, to znaczy jak byłam na Białobrzeskiej u Szachtmajerowej, to tylko widziałam chłopców, którzy gdzieś wybierali się na jakąś akcję, ale to był wtedy spokój i cisza, żadnych rannych nie było, nic.

  • Czy wiedziała pani, co się dzieje w innych dzielnicach Warszawy?

Myśmy tylko wiedzieli to, co widzieliśmy na własne oczy, to znaczy wybuchy. Żadnych [innych] informacji [nie mieliśmy], bo raczej z Ochoty starali się wszyscy dostać do Śródmieścia, a nie ze Śródmieścia do nas.

  • Co potem się z panią działo?

Zostałam w Pruszkowie, moich rodziców, mamusię i babcię wywieziono do obozu Ravensbück, mój tata był w Buchenwaldzie i zginął już w styczniu 1945 roku, w strasznych warunkach, zresztą to był podobno trudny okres i bardzo trudny obóz.

  • Jak pani zapamiętała Niemców, „własowców”, tych ludzi, którzy panią otaczali?

Po raz pierwszy zetknęłam się z nimi w 1939 roku, bo do 1940 roku mieszkałam w domu akademickim, gdzie była jakaś policja niemiecka. Oni po prostu chodzili po mieszkaniach, 1939 na 1940 to byliśmy jeszcze w swoim mieszkaniu na Grójeckiej, a w 1940 roku przeniesiono nas na Uniwersytecką, znaczy do bloku od Uniwersyteckiej. To był 1940 rok, Wigilia, myśmy mieszkali w trzech małych pokoikach studenckich. Było już po Wigilii, jeszcze siedzieliśmy przy stole, mamusia sprzątała ze stołu, ponieważ były to pokoje studenckie − po jednej stronie był pokój jako kuchnia, po drugiej stronie pokoje sypialne. Wtedy była u nas moja cioteczna siostra, mojej mamusi bratanica, dwa lata ode mnie starsza, ja miałam trzynaście, ona piętnaście lat. Siedzieliśmy jeszcze przy stole, otworzyły się drzwi, wszedł Niemiec, nie wiem, coś powiedział czy nie, w każdym razie usiadł przy stole, my nic, nie reagowaliśmy w ogóle. Moja siostra cioteczna przechodziła koło niego, on ją klepnął w pupę, ona się odwróciła i uderzyła go w twarz. Mój tata zbladł, on się roześmiał, podniósł się i wyszedł. Tata mówi: „Coś ty narobiła, Rysiu?”. − „Wujku, to był odruch”. Nic się nie działo, po prostu myśmy byli niespokojni, bo przecież on wiedział, gdzie [mieszkamy], i myśleliśmy, że będą z tego jakieś represje, [ale] nic. Oni w ogóle chodzili nieraz, z tym że nasze drzwi były dla nich zamknięte. To znaczy to był jeden taki przypadek.

  • Czy w czasie Powstania byli bardziej brutalni niż w inne lata okupacji?

Oczywiście, z tym że myśmy w czasie Powstania, tych kilku dni, mieli więcej kontaktów z „ukraińcami”, z „własowcami” niż z nimi. Przecież na pewno byli na Zieleniaku, ale ich nie było tak widać. Natomiast przecież tylko ciągle te czapki z głów – to Niemcy takie rozkazy wydawali. Jak się chodziło, to czapki z głów albo siadać, albo ręce do góry – takie rozkazy wydawali. A ci to tylko chodzili i co mogli, to kradli.

  • Był taki lęk przed nimi? Jakie uczucia do nich pani miała, jak ich pani widziała?

Myśmy się starali w ogóle unikać z nimi kontaktu, a w ogóle to był strach, bo przecież nie wiadomo, co będzie nas czekało. Jak wtedy nas zaprowadzili, to nie był moim zdaniem Dworzec Zachodni, to było tak zwane Czyste między Włochami a Dworcem Zachodnim, bo nie było peronu, było mnóstwo „własowców”. To właśnie tam widziałam po kilka zegarków na jednej ręce u każdego z nich, jak mogli, tak rabowali. Wszędzie ogólnodostępny alkohol, przecież byli ciągle pod wpływem alkoholu, pili i grali na harmonii.

  • Czy pani wiedziała, już będąc w Pruszkowie czy Warszawie, o aktach ludobójstwa, co zrobiono z ludnością cywilną?

Oczywiście, dlatego że przecież zdarzali się ludzie, którym udało się uciec z Warszawy, przede wszystkim z Woli. U jednej cioci mieszkałam, później babcia, później druga ciocia, tak chodziłam od domu do domu, bo wszyscy mieli trudne warunki, więc jedna jeszcze buzia do żywienia to był kłopot. Zresztą u cioci, u której byłam, bo były dwie cioteczne moje siostry, jedna starsza o rok, druga młodsza o cztery, były takie zresztą zaprzyjaźnione ze mną, byłam tylko jedynaczką. Później zachorowała jedna z nich na tyfus, mówili: „Nie chcemy, żebyś ty była na to narażona”. Byłam później właśnie u babci. Niemcy chodzili, bo na przykład w nocy jest pukanie do drzwi i sąsiadka mówi do cioci: „Pani Brono, Niemcy chodzą, wybierają warszawiaków, zróbcie coś z Basią”. Co [zrobić] z Basią? Mieszkaliśmy vis à vis kościoła, przez kościół na drugą stronę, gdzie mieli zaprzyjaźnioną rodzinę, a w tym domu mieszkali Niemcy, zajmowali swoje własne mieszkania na parterze, a na pierwszym piętrze i drugim mieszkali Niemcy. [Mama] mówi: „Tam jest bezpieczniej, bo tam nie będą szukać przecież nikogo”. Zaprowadzili mnie do tego mieszkania i w pewnym momencie pukanie do drzwi, otwiera drzwi, Niemcy w drzwiach. Otworzyli tylko drzwi szafy, mnie do szafy wepchnęli. Niemcy weszli do pokoju, byłam w szafie, nic się nie stało.
  • W Pruszkowie u rodziny pani ciągle nie była bezpieczna.

Nie. Niemcy chodzili po domach, wybierali, siedziałam w piwnicy, w beczce po węglu, na strychu siedziałam też z gołębiami, gdzie można mnie było jakoś uchronić.

  • Taka niechęć do warszawiaków, którym się udało wyjść, ciągle była.

Też było wielu „własowców”, oni jeździli bardzo często na koniach po mieście, w charakterystycznych czapkach; mieli takie okrągłe czapki na głowie, z krzyżami na denku. Zawsze się uciekało przed nimi, bo nigdy nie wiadomo…

  • W ciągu dnia pani też bała się wychodzić, żeby się nie rzucać w oczy, nie narażać?

Nieraz trzeba było, po chleb w kolejkę trzeba było iść, nieraz się chodziło. W kolejkę po chleb to chodziło się w nocy, żeby być jednym z pierwszych.

  • W Pruszkowie również były kłopoty z żywnością?

Nie, można było wszystko dostać, tylko to było wszystko strasznie drogie.

  • Czy wie pani, co się działo z ludnością cywilną w innych dzielnicach?

Przychodzili uciekinierzy z Woli, którzy też jakimiś etapami z Woli przedostawali się do Włoch, potem do Piastowa, zatrzymywali się i szli, aby dalej od Warszawy. Mówili, że przeżyli straszne rzeczy.

  • Jak ludzie z Pruszkowa wtedy reagowali, co mówili o Powstaniu, co mówili o tym, co się dzieje w Warszawie?

Nie byłam świadkiem jakichś negatywnych ocen. Ubolewali strasznie nad losem warszawiaków, bo zresztą stamtąd widać było łuny. To było straszne, ale nie widać było jakiejś takiej niechęci ludziom, którzy szli z Warszawy. Naprawdę starali się pomóc.

  • Co się z panią działo od momentu, kiedy pani uciekła, do końca wojny?

Chcę powiedzieć, że raz byłam w Warszawie jeszcze, bo wtedy Niemcy ogłosili, że potrzebują pracowników do budowy okopów w Warszawie. To był może październik, już po zakończeniu działań wojennych. Wtedy pojechał mój wujek i był w naszym mieszkaniu, był w naszym domu. Mówi: „Słuchaj, byłem w mieszkaniu, byłem w piwnicy, ale nic nie zobaczyłem”, bo mówiłam, że był dywan, coś takiego, myślał, że może stamtąd coś wyniesie. Mówi: „Słuchaj, następnego dnia jest też taka praca. Pojedziesz ze mną?”. − „Pojadę”. Kolejką EKD wówczas dowieźli nas bodajże do granicy miasta i potem pędzili w kierunku Mokotowa, rzeczywiście kopaliśmy okopy. W międzyczasie był nalot radzieckich samolotów, żeśmy się rozbiegli. Później znów kopaliśmy rowy, ale niestety nie mogłam dojść do swojego domu, bo wtedy były ostatnie konwoje jeńców z Warszawy i nie przepuszczali nas, tylko znów doprowadzili do tej samej granicy miasta. Jechałam po raz pierwszy na dachu kolejki EKD, bo nie mogłam się dostać do pociągu. Potem byłam właściwie cały czas w Pruszkowie.

  • Pamięta pani koniec Powstania, czy pani wiedziała, że to jest już koniec, wiedziała pani o kapitulacji?

To już było wiadomo wtedy, były przecież głośniki radiowe, bo nawet mieliśmy takiego znajomego, który słuchał Radia Wolna Europa czy bum, bum, bum, to już żeśmy wiedzieli, że jest kapitulacja. A potem, po Powstaniu jeszcze się jacyś ostatni uciekinierzy pokazywali w Pruszkowie, też już mówili, że Powstanie jest zakończone, że kapitulacja miała miejsce. To było straszne przeżycie dla wszystkich.

  • Kiedy pani była ponownie w Warszawie, to jaki to był miesiąc?

To był dzień 19 stycznia. Byłam wtedy jeszcze w Pruszkowie i mój cioteczny brat (tych ciotecznych braci miałam [sporo]), który mieszkał we Włochach, przyjechał do mnie i powiedział: „Słuchaj, wasz dom stoi, bo moja mama już 18 stycznia – z Włoch to było blisko, mówi – była u was na Częstochowskiej, dom stoi. Chodź, jedziemy do Warszawy”. Znaczy nie jedziemy, bo pieszo przecież… Do Warszawy poszliśmy wzdłuż torów kolejki EKD. Przyjechał rano do mnie, chyba osiemnaście kilometrów, nie wiem, jak długo szłam, w każdym razie przyszłam do domu. Rzeczywiście mieszkanie było względnie całe, poza tym tylko, że było mnóstwo pierza, bo były wszystkie poduszki rozprute, wszystkie kołdry rozprute, wszystkie garnki powyrzucane z szafy, sól na podłodze porozsypywana, cukier, jeśli był. Co mnie jeszcze zastanawiało – bo była u nas szafka pod oknem, zresztą jest do dzisiaj, była taka wentylacja, był wylot i nie wiem skąd się wzięły, w tym wylocie były zwitki okupacyjnych pieniędzy, których rodzice moi nie mieli. Kto włożył, w jakim celu, czy chciał ukryć, nie wiem. Pieniądze już nie miały żadnej wartości przecież, ale zwitki tych pieniędzy były. To było okropne wrażenie, bo pozbierałam trochę fotografii, które znalazłam, jakieś swoje podręczniki, miałam kronikę swojego zastępu, znaleźć nie mogłam tego, ale żadnych ubrań nie było, żadnej pościeli, nic takiego wartościowego. Miałam tylko dwie filiżanki i album ze zdjęciami, trochę luźnych zdjęć. Zapakowałam to w duże pudełko od kapeluszy, tylko że bardzo twarde i bardzo było niewygodne do niesienia. Na plecach przyniosłam to pudełko do Pruszkowa ze swojego domu, to co wzięłam. Było wszystko mokre, wszystko wpółzgniłe, w strasznych warunkach, z tym że w jednym pokoju były nawet szyby. To znaczy były dwa pokoje, w tym wewnętrznym były szyby. A nasz dom to był tylko tak, na pierwsze piętro, pod moim oknem wpadł pocisk, była taka dziura do piwnicy, już zastałam właścicieli tego domu. To było 19 stycznia. Już po nocy, ciemno, bo to styczeń, z pudełkiem na plecach, które mnie strasznie uwierało, przyszłam do Pruszkowa.

  • Nie bała się pani?

Wtedy nie.

  • Jakieś spotkania z żołnierzami radzieckimi?

Owszem, bardzo przykre, ale udało się.

  • Bardzo przykre to znaczy jakie?

To był maj, bo pamiętam, to był w przeddzień Zielonych Światek. Była moja koleżanka też z Warszawy, wyszłyśmy tego samego dnia z warsztatów kolejowych.

  • Pani tam pracowała później?

Nie, wyszłam i byłam później na garnuszku swojej rodziny. Odprowadziłam ją i wracałam, to był już wieczór. Patrzę, grupka osób stoi, trzech radzieckich żołnierzy i jeden Polak. Coś im pokazuje, oni mu wybierają z portfela prawdopodobnie pieniądze. Minęłam ich, poszłam, on mówi: „Dzieweczka – czy coś takiego − stój”. Nie odwróciłam się, tylko tak przez ramię mówię: „Czego?”. Jeden mówi: Uchadi. Przeszłam na drugą stronę, były takie łany zboża, bo to był chyba maj i przez łany zboża uciekałam do domu. To był jeden groźny taki epizod. A tak jak 17 stycznia oni weszli, to zaraz u jednej mojej cioci, u mojej drugiej cioci już byli na kwaterach radzieccy żołnierze. Znaczy u jednej to byli oficerowie polscy, bo oni umawiali się nawet ze mną po wojnie w Samborze, zresztą sympatyczni panowie. A u babci mojej to byli ruscy żołnierze, którzy tak samo byli głodni jak my, moja babcia nagotowała im zupy nawet i poczęstowała ich. Sama przeżyła rewolucję w Moskwie, wiedziała, co to jest.

  • Czy pani ma jakieś najgorsze i najlepsze wspomnienie z okresu sierpnia, kiedy pani była w Warszawie?

Najlepsze wspomnienie to wtedy, kiedy się znalazłam u Szachtmajerowej wśród tych młodych ludzi, pełnych entuzjazmu i radości, że się wreszcie coś dzieje. Nikt nie przypuszczał, że tak to się skończy przecież, byli pełni nadziei. Zresztą wszyscy myśleli, że armaty grzmiące na tamtej stronie Wisły, że to przecież pewnie zapowiedź tylko tego, że wejdą Rosjanie, a przecież nikt się później nie spodziewał tego, co się stało.

  • A jakieś najgorsze wspomnienie, które się pani wbiło w pamięć?

To cały czas na Zieleniaku – to był horror.

  • Kiedy pani wprowadziła się z powrotem do swojego mieszkania na Ochocie?

Po tym już byłam 17 stycznia i potem 19 stycznia byłam ze swoim wujem. Gdzieś na Górczewskiej miał garaże, zawsze to był ogromny wielbiciel motoryzacji, zawsze pracował w jakichś przedsiębiorstwach albo miał swoje samochody, coś robił. Ale wtedy nie miał samochodu, bo wszystkie zostały spalone w Powstaniu w Warszawie. Gdzieś na tej właśnie ulicy − to była Górczewska czy Grzybowska, nie pamiętam, ale miał konia i wóz. Przyjechaliśmy do Warszawy wozem, przepuścili nas nawet, pod Piastowem były przecież jakieś kontrole, we Włochach, ale przyjechaliśmy. Wujek nawet się zatrzymał trochę w tym swoim garażu, stwierdził, że właśnie nie ma do czego wracać, bo wszystko zostało zniszczone. Przyjechaliśmy na moją ulicę Częstochowską, to już meble (to znaczy mieliśmy taki duży stół), stół był na klatce schodowej, już ktoś usiłował go wynieść, ale nie dał rady, bo to był duży, ciężki bardzo. Ale wynieśliśmy z wujkiem nasz tapczan, tapczan żeśmy załadowali na wóz, przywieźliśmy do Pruszkowa, bo nic innego właściwie nie było już stamtąd do wywiezienia. To było 19 stycznia.
Potem wędrowałam ciągle do Warszawy. Później w lutym pokazała się w Pruszkowie siostra mojej mamusi, mówi: „Idę do Warszawy, idziesz ze mną?”. Mówię: „Oczywiście”. Przyszłyśmy do Warszawy, to był chyba wtedy, nie wiem, może luty, może coś. Powędrowałyśmy wtedy na Pragę po krze po Wiśle, potem na Służewiec pieszo. Ciocia moja była pielęgniarką, pracowała w czasie Powstania (zresztą przed wojną również, najpierw na Solcu, a potem na Czerniakowskiej) w szpitalu. Tam była przez całe Powstanie, bo wyszła chyba we wrześniu. To był luty może, ciocia była w ciąży, mówi: „Wiesz co, pójdę, zobaczę, co w tym szpitalu jest, bo jeszcze, jak myśmy wychodzili, jak nas Niemcy stamtąd wypędzali − bo szpital bombardowali − to widziałam rannych, którzy po schodach schodzili, zobaczę, czy może jeszcze ktoś jest”. Pierwszy raz widziałam taki obraz: wchodzimy do szpitala, w holu w szpitalu na Czerniakowskiej leżą zwłoki ludzkie, wkoło kilka psów, to był straszny widok. Nie weszłam na dół, ciocia zeszła na dół, zastała rzeczywiście zwłoki tych, którzy nie mogli się już wydostać, a one nie miały siły, żeby wszystkich stamtąd wyciągnąć. To był okropny widok. Te psy do dzisiaj pamiętam. Jak myśmy się zbliżyły, to takie szczerzące zęby i warczące.

  • Jakie wrażenie robiło na pani miasto wtedy w lutym, w 1945 roku?

Szło się po gruzach po pierwsze piętro, obok spalonych nieraz zwłok, wtedy w lutym szłyśmy na Czerniakowskiej, doszłyśmy do Służewca, [gdzie] mieszkała siostra mojej babci. Widziałam tylko samą głowę na ulicy z włosami jeszcze, przymknięte oczy. Zapach, to znaczy w lutym to jeszcze nie, tylko jak później wędrowałam po mieście, to zapach trupi się jednak czuło zawsze. Przez most pontonowy przechodziłam na tamtą stronę, po Wiśle; po Nowym Świecie się chodziło, kościół Świętego Krzyża, kościół Świętego Jakuba na placu Narutowicza spalony, też spalony ze zwłokami… Wrażenie było okropne. Jak się szło ulicą u nas właściwie na Ochocie, to Ochota była stosunkowo nie tak bardzo zniszczona, bo Filtrowa to były domy wypalone, ale mury stały. Na Częstochowskiej mojej też nawet jeszcze kilka domów przedwojennych stoi, tak że udało się jakoś Ochocie wyjść obronną ręką.

  • Krótko tam było Powstanie.

Tak jest. Przecież dom akademicki, znaczy blok od Uniwersyteckiej podpalili Rosjanie 17 stycznia. Byli świadkowie, ktoś mi powiedział, że był świadkiem, jak to się paliło dopiero 17 czy 18 stycznia. Potem to zresztą tak wędrowałam ciągle. Wróciłam do Warszawy dopiero w lipcu, wtedy już moja ciocia urodziła syna, zamieszkali na Wspólnej, chodziłam do nich (mieszkali Wspólna 65), po gruzowisku na wysokości pierwszego piętra nosiłyśmy wodę.

  • Pani mieszkała w swoim mieszkaniu na Częstochowskiej?

Nie. Wtedy jeszcze miałam jedną z koleżanek z naszego zastępu, koleżanka ze szkoły podstawowej, z gimnazjum. To był chyba maj, może kwiecień (już nie pamiętam), przyszli ci państwo na Częstochowską, mówi: „Słuchaj, mamy do ciebie prośbę, nasz dom jest w ogóle spalony, twoich rodziców na razie nie ma, czy pozwolisz, żebyśmy zamieszkali do powrotu twoich rodziców w twoim mieszkaniu”. − „Słuchaj, muszę się porozumieć z rodziną, ale chyba nie ma żadnych przeszkód”. Jeszcze przed tym zapomniałam powiedzieć, że kiedyś wróciłam do domu, nie było klucza, było tylko takie zabezpieczanie, patrzę − zamknięte mieszkanie, pukam, ktoś mi otwiera, pytam, okazuje się, że to państwo, którzy zajęli jeden mniejszy pokój. Mieli aptekę na Grójeckiej chyba, mieszkanie było zniszczone, nasze mieszkanie, jeden pokój zajęli. Po tym pozwoliłam na zajęcie drugiego pokoju, ale ci moi znajomi powiedzieli, że tylko do powrotu moich rodziców. Babcia wróciła ze Szwecji 11 października, a moja mamusia wróciła z Niemiec 11 listopada, w dzień urodzin mego taty, on był z 11 listopada 1902 roku. W dniu, kiedy odbywała się w kościele msza w intencji ich szczęśliwego powrotu do domu, mamusia wtedy wróciła – 11 listopada. Co dalej? Jeden pokój zajęty, drugi pokój zajęty, my nie mamy gdzie mieszkać, na razie przygarnęła nas ciocia, która właśnie mieszkała na Wspólnej, bo u nich byłam już wtedy, ale potem poszliśmy na Częstochowską, mówimy, że musimy jakieś znaleźć wyjście, bo przecież już jedna część rodziny wróciła. Ci państwo, którzy zajmowali mniejszy pokój, mówią: „My się wyniesiemy stąd, tylko wyremontujemy sobie mieszkanie”. Vis à vis, na tej samej klatce. Rzeczywiście wyremontowali tamto mieszkanie, przenieśli się. Tak że chyba 3 grudnia myśmy się już przeniosły do tego swojego jednego pokoju.

  • Czyli trzeba było pilnować, bo dzicy lokatorzy wprowadzali się i zajmowali mieszkania.

Tak, mimo że przecież gospodarze i ci właściciele domu już mieszkali piętro niżej, to się ci państwo [wprowadzili], prawdopodobnie w porozumieniu [z gospodarzem], ale zachowali się przyzwoicie, bo się wyprowadzili. Natomiast moja koleżanka trochę gorzej, bo mieszkali w tym pokoju do 1955 roku.

  • Nie było gdzie wtedy mieszkać.

Tak, [ale] nie powinno [tak być]. Jestem dzisiaj z tą koleżanką w dobrej komitywie, ale rodzice jej powiedzieli, wtedy kiedy wychodziłam za mąż w 1949 roku, bo moja mamusia chciała, żeby podjąć jakąś decyzję, chcieli, żeby opuścili tylko kuchnię, mówi: „Przeniosę się do kuchni, a państwo będą mieli duży pokój, Basia będzie miała mniejszy”. − „Tak to za ciasno jest”. − „Jak państwu jest za ciasno, to się przecież możecie wyprowadzić”. Ale dzisiaj z tą koleżanką dobrze komunikuję się, jesteśmy w przyjaźni.

  • Jak pani teraz po latach ocenia, czy Powstanie powinno wtedy wybuchnąć?

Mnie się wydaje, że powinno, że to było jedyne wyjście, przecież Niemcy i tak by nas zniszczyli, Warszawę by zniszczyli, a tak to była nadzieja na to, że [będziemy wolni]. Nie przypuszczaliśmy po prostu, że tak się potoczą losy. Zresztą mój tata, który tak jak powiedziałam, spędził rewolucję w Moskwie, bo chyba w 1915 roku dziadek, zresztą cała kolejarska rodzina, dziadek razem z kolejarzami się wynieśli do Moskwy… Zresztą moja babcia zawsze mówiła: „Słuchaj, tam było świetne życie, Rosjanie byli bardzo życzliwie do nas nastawieni”. A później rewolucja była, już trochę zmienili poglądy. Ale mimo wszystko mój tata mówił: „Wiesz, chyba bym się prędzej z Rosjanami dogadał, jak z Niemcami”. Niestety, z Niemcami się nie dogadał.

  • Z Rosjanami też się nie udało.

Nie, nie udało się zupełnie.



Warszawa, 5 czerwca 2010 roku
Rozmowę prowadziła Małgorzata Rafalska-Dubek
Barbara Danuta Tomaszewska Stopień: cywil Dzielnica: Ochota

Zobacz także

Nasz newsletter