Barbara Suraga numer „846”

Archiwum Historii Mówionej

Barbara Suraga, urodzona w Warszawie 12 października 1920 roku, numer w czasie okupacji: 846, zgrupowanie „Gustaw”.

  • Co pani robiła przed wybuchem wojny przed 1939 rokiem, gdzie się pani urodziła, gdzie pani mieszkała?

Urodziłam się w Warszawie, cały czas mieszkam i mieszkałam w tym mieszkaniu, w którym w tej chwili. Właściwie oprócz tego, że byłam w obozie niemieckim to nie zmieniałam mojego miejsca zamieszkania. To rzadko się w Warszawie zdarza. Ale mnie właściwie takie szczęście spotkało.

  • Urodziła się pani w domu czy w szpitalu?

W domu.

  • Także tutaj?

Właśnie, nie. Urodziłam się na ulicy Miedzianej. Tu jeszcze nic nie istniało wtedy, bo to był zaczątek tej nowoczesnej Warszawy. Jak ojciec przywiózł tu moją mamę i [powiedział], że tu będzie nasz dom, moja mama była trochę przerażona, bo tu, uliczką Rudawską płynęła rzeczka, za domem rosło żyto. Tak że to było bardzo swojskie, mimo, że od Marszałkowskiej to było dziesięć minut dosłownie piechotą.

  • Czym zajmowali się pani rodzice?

Mój ojciec był majorem. Pracował w Wojskowym Instytucie Geograficznym, został zamordowany, rozstrzelany w Starobielsku. Nazywał się Lucjusz Woźniak. Tablica na domu jest po to, żeby uczcić pamięć tych, którzy zginęli w Katyniu i Starobielsku.

  • To jest ulica Filtrowa 61.

Tak. Stąd, z tego domu zginęło jedenastu oficerów.

  • To był dom dla rodzin wojskowych?

Nie. To było w ten sposób, że młodzi ludzie popowracali. Mój ojciec był w pułku czy formacji Dowbora Myślickiego, brał udział w obronie chyba twierdzy Bobruńska. Wrócił do Warszawy, nie mając nic. […] Jeżeli chodzi o mojego ojca, [to] w 1905 roku brał udział w walce o Szkołę Polską i został wyrzucony z Uniwersytetu. Wtedy dość dziwnie to wyglądało, dlatego, że wyrzuceniu studenci mieli prawo pojechać na przykład do Kijowa. Tam była duża polonia, przede wszystkim na uniwersytecie. Ojca niestety zabrali z piątego roku medycyny i nie skończył tej medycyny. Jak przyjechał tutaj do Polski to musiał coś zrobić, żeby móc zarabiać, jakoś ułożyć życie. Skończył wyższy kurs kartografii i znalazł się właśnie w Wojskowym Instytucie Geograficznym. Bardzo wielu kolegów, tych młodych, którzy powracali, było w tej samej sytuacji, nie mieli gdzie mieszkać. Wobec tego założyli spółdzielnię. I to jest właśnie ta spółdzielnia, gdzie mieszkali sami młodzi oficerowie. Niektórzy jeszcze nie mieli żon, niektórzy już [mieli]. [Wszyscy byli] mniej więcej w tym samym wieku. Tak że później, jak tutaj przybywało dzieci, to myśmy mieli raj na ziemi, bo to wszystko byli przyjaciele, jeśli chodzi o rodziców, a my też właściwie [przyjaźniliśmy się]. Cztery lata temu umarł ostatni z moich kolegów, z którym bawiliśmy się, mieliśmy po trzy lata jak poznaliśmy się. Wiem, że zaczynało się od jakiejś bójki, targania za włosy, a potem była wielka przyjaźń, właściwie do końca życia.

  • Jak pani wspomina Warszawę z okresu międzywojennego?

Cudownie, naprawdę cudownie. Przede wszystkim Warszawa była bardzo beztroska. My już jako młodzi [ludzie] po siedemnaście, dziewiętnaście lat też chcieliśmy użyć życia przede wszystkim w sensie zabawy. Chodziliśmy na wszystkie możliwe zabawy szkolne. Mieliśmy taką paczkę, nas tam było od dziesięciu do piętnastu osób i chodziliśmy. Właściwie do nas świat należał, jak mówiliśmy. [Mieliśmy] bardzo poważne życiowe plany. Każdy z nas już planował co będzie robił, na jakie studia pójdzie, niezależnie od tego, czy ktoś miał jakieś finansowe wsparcie. Myśmy planowali i musieliśmy jakoś to zrealizować.

  • Gdzie pani chodziła do szkoły?

Do gimnazjum Słowackiego, tu za domem.Czy odbywały się jakieś potańcówki?

  • Wcześniej?

Wcześniej, o tak. Dopiero nasza pani przełożona, tak się nazywała, akceptowała, że ten młody człowiek może przyjść. Zabawa była skromna.

  • O której godzinie się kończyły takie zabawy?

O dziesiątej wieczorem.

  • Ten chłopiec musiał później odprowadzić dziewczynę do domu?

Naturalnie. Najlepsze było, [że] to był ten okres, kiedyśmy wszyscy chodzili na lekcje tańca i były w klasie grupy.

  • W szkole się odbywały te lekcje tańca?

Nie, prywatnie, poza szkołą. Chodziłam do pana Sobiszewskiego na Chmielną, koleżanki do pana Wajszczuka. To wszystko są nazwiska bardzo znane. Potem na tę zabawę przychodziła grupa od tego nauczyciela i od drugiego. Więc pamiętam, wtedy poznałam wtedy mojego przyszłego męża. Byliśmy zaszokowani, bo cała grupa od pana Wajszczuka przyszła w białych rękawiczkach.

  • Między innymi pani przyszły mąż?

Tak, ale, on mi się nie podobał wtedy. Tak to wyglądało.

  • Pani mu się od razu spodobała?

Nie, nie. Bardzo mu się podobała moja przyjaciółka, bo oni chodzili na ten sam kurs, a potem tak się wszystko pogmatwało. Przecież byliśmy młodzi. Nasza znajomość polegała przede wszystkim na koleżeńskich stosunkach. Także myśmy bardzo byli beztroscy.

  • Miała pani jakąś szczególną przyjaciółkę?

O, miałam i to nie jedną. A szczególną, to moja sąsiadka tutaj.

  • Jak się nazywała?

Halinka Adamska. To był też taki walczący dom. Rodzice się przyjaźnili, chodzili jedni do drugich, a my jako dzieci. Tam była trójka dzieci, a nas [było] dwoje. […]U nas w domu była niania. To była postać tego typu, co stary sługa. Przyszła do mojej babci, jak miała chyba dwanaście lat. Później jak myśmy się pytali, ile ma lat, to nigdy nie wiedziała, ile ma lat. W każdym razie przyszła wtedy, kiedy się urodziła moja mama. I całe życie potem już była z moją mamą i z nami. […] W ogóle życie mieliśmy naprawdę urocze, beztroskie. Rodzice byli średnio zamożni.

  • Czy miała pani rodzeństwo?

Miałam młodszego brata, który zmarł w 1939 roku.

  • Zachorował?

Tak. Szkarlatyna, odra, dyfteryt. Był doktor Stankiewicz, zresztą kolega ojca z Kijowa. Wtedy nie było penicyliny.

  • Jak pani brat miał na imię?

Tadeusz.

  • W latach trzydziestych był kryzys ogólnoświatowy. Czy było widać na przykład biedę na ulicach Warszawy?

Biedacy tak siedzieli, jak teraz czasem [się ich] spotka. Ale w takim stopniu jak teraz, że całe rodziny głodują, [to] tego nie było. Zresztą zupełnie inaczej wyglądała Warszawa. Były dzielnice, na przykład dzielnica żydowska. Tam była straszna bieda. Ponieważ nasza przełożona, dyrektorka, chciała, żebyśmy znali życie z każdej strony, wobec tego, myśmy zrobili taką wyprawę do tych straszliwych budynków, mieszkań, gdzie rodziny nieraz mieszkały w piwnicach. To było po wojnie. Warszawa była zniszczona wtedy, nie tak jak teraz, ale była zniszczona.

  • Czy wśród Polaków były takie hasła, że Polska to dla Polaków?

Nie, nikt nigdy mnie tego nie uczył. Owszem, były potem studenckie takie, ale raczej niepoważne, to było na przykład takie wołanie: „Bij Żyda!” Ale nic nikomu się nie stało i nikomu nic nie zrobili. Także [jeśli chodzi o] dostęp do szkół. Na przykład siedziałam z Żydówką i nie było kwestii zupełnie. […] Jak zaczęłam chodzić do naszej szkoły, liceum Słowackiego, to jeszcze ta szkoła była w takim starym budynku na ulicy Nowowiejskiej. W ogóle to chodziłam do szkoły podstawowej rodzin wojskowych. […] Przez pierwsze cztery lata chodziłam do szkoły w Belwederze, w apartamentach państwa Piłsudskich z Jagodą Piłsudską. Cudowna była szkoła. Ze mną chodzili bliźniacy Kadena Bandrowskiego, córka Wieniawy Długoszowskiego, piękna dziewczyna. Z niecodziennych rzeczy, których się nie zapomina, to była... Pierwszą Komunię mieliśmy w kaplicy Łazienkowskiej, która nie istnieje. Przy Pałacu była królewska kaplica Stanisława Augusta ze złoconymi krzesłami. Naturalnie krzesła były wysokie, więc nam nogi, tak można powiedzieć, biegały. Naszym spowiednikiem był ksiądz Mauersberger, to był osobisty spowiednik czy ksiądz Piłsudskiego. Był wielki, my byliśmy maluchami i myśmy się go strasznie bali. Jeszcze jak wszedł na stopnie, Boże! Potem było przyjęcie w Belwederze w sali, z lokajami, naturalnie kakao się wylewało. A Marszałek do nas często przychodził, jak żeśmy mieli przerwy. Przychodził, na kolana nas brał, zawsze był bardzo miły. A Jagoda była rzeczywiście najlepszą uczennicą. Ona była bardzo poważna, już jako dziecko, bo przecież myśmy mieli po siedem, osiem, dziewięć lat. Potem zdawaliśmy do gimnazjum. […] Po czteroletniej szkole podstawowej było ośmioklasowe gimnazjum.

  • Czy pamięta pani jakieś szczególne wydarzenia właśnie z okresu tej szkoły?

To były rzeczywiście nadzwyczajne przeżycia, to były rekolekcje w szkole. Szkoła się zamieniała w kaplicę. W szkole obowiązywała absolutna cisza, przywożone były konfesjonały, przychodził ksiądz. Odbywały się te wszystkie nabożeństwa i rekolekcje. To było wspaniałe i myśmy sami robili witraże, na przykład byli „Wszyscy Apostołowie”. Mieliśmy cudowną nauczycielkę, która skończyła Wyższą Szkołę Plastyczną. Matura była w pięknej auli.

  • Czy razem z panią poszedł z podstawówki do gimnazjum ktoś z kolegów albo koleżanek?

Tak, koleżanka Krysia Drylówna, [która] zginęła w pierwszych dniach sierpnia. Poszła po rannego na Plac Starynkiewicza i przynieśli ją razem na noszach 4 sierpnia, bardzo szybko.

  • Czy to była elitarna podstawówka?

Nie. Tam były tak samo dzieci nawet z prostych rodzin. Był taki Miecio, byli dwaj bracia Nowiccy. Wybrana to była Jagoda i dwóch braci. Kapitalni. Byli tak podobni do siebie, synowie Kadena Bandrowskiego, że rodzona matka ich nie mogła rozróżnić. Niesamowicie podobni. Ale do tego stopnia, że jak brali pióro, [wykonywali] identyczny ruch, pisali identycznie.

  • Czy były na przykład jakieś figle, że jeden odpowiadał za drugiego?

Myśmy mieli świetną nauczycielkę, która podejrzewała, że może być tu jakaś zamiana. Jak oni usiedli jeden tu, a ten tu, nie wiem. Na przykład ja ich rozróżniałam, to był jakiś drobiazg, coś nieuchwytnego, ale byli kapitalni.

  • Były jakieś figle?

Nie, to było naturalne, tak jak chłopcy, coś im tam do głowy czasem… Jak już zaczynało się ciepło robić, to do nas należał cały park Belwederski, więc myśmy tam szaleli. Zjeżdżaliśmy w zimie z górki na sankach, biegaliśmy, wiewiórki przechodziły, takie zabawy. Ale nie przypominam sobie jakichś takich scen, czy jakiegoś takiego rozrabiactwa, nie. W zimie przede wszystkim [w czasie gimnastyki] w saloniku pani Piłsudskiej nie można było nabrać rozpędu, żeby skakać czy coś, bo tam były przepiękne mebelki.

  • A dziewczęta miały osobno i chłopcy osobno tę gimnastykę czy wszyscy razem?

Nie, wszyscy razem, to było podciąganie rąk. Było osiem dziewczynek i dwunastu chłopców, albo na odwrót. Powiedzmy przez pierwsze jakieś dwa lata, to na wszystkie uroczystości związane z Powstaniem Listopadowym czy Styczniowym, tośmy przychodzili tam i stawaliśmy razem z Marszałkiem, to znaczy trochę z tyłu.

  • Czy mieliście jakieś mundurki szkolne czy każdy przychodził ubrany jak chciał?

Nie. Fartuszki i biały kołnierzyk zawsze trzeba było mieć.

  • Jak byli Państwo ubrani do Komunii?

Najskromniej chyba, to była ubrana Jagoda.

  • Nie byli ubrani wszyscy jednakowo?

Ale cudownie, elegancko, Zuza Długoszewska. To była piękna dziewczyna, piękna. Z czarnymi lokami, śliczna.

  • To były jakieś długie, białe sukienki?

Ona przyszła w takiej sukni jak księżniczka, nie powiem, czy były falbanki czy nie. W każdym razie przyszła w długiej sukni, wyglądała jak królewna taka.

  • A Jagoda była ubrana bardzo skromnie?

Bardzo. Ona była zawsze skromnie [ubrana]. Pani Piłsudska wychodziła z założenia, że są normalnymi dziewczynami, także nie kryła się z tym, że nieraz sukienki z Wandy starszej, nosiła Jagoda, czy przerabiała, czy coś. To była bardzo mądra kobieta, bardzo miła, spokojna.

  • Czy pamięta pani swoją sukienkę od pierwszej Komunii?

Pamiętam.

  • Jak wyglądała?

Też była bardzo skromna, haftowana na biało.

  • Czy to był wybór pani czy mamy?

Mamy, ja się poddawałam, mnie interesowały zupełnie inne sprawy. Tak ubrana, dobrze. Myśmy grali w footbola na podwórzu, ja stałam na bramce, byłam zawsze skopana straszliwie. A mama chciała, żebym była taka panieneczka. Miałam lekcje muzyki, osiem lat uczyłam się muzyki na fortepianie.

  • Gdzie pani chodziła na te lekcje?

W domu miałam lekcje. Nauczycielka była zdruzgotana. Jak przychodziłam, miałam wszędzie podrapane ręce, palce, paznokcie.

  • Pani zachowywała się jak chłopiec, a mama chciała dziewczynkę?

No, tak. Mój brat był zawsze łagodniejszy, a ja byłam półdiablę. Myśmy robili na przykład tak. Akurat była grupa sześciu chłopców. Halinka, moja przyjaciółka, była gruba, więc jej było ciężko chodzić. A myśmy tak mówili: „Ten kierunek.” I tak jak wybraliśmy sobie kierunek, to bez względu na to czy to był płot, czy coś tam myśmy przechodzili, różne były przygody.

  • Pamięta pani swoją nauczycielkę muzyki? Jak się nazywała?

Jak jeszcze byłam w ciąży, to jeszcze brałam lekcje muzyki. Mój Tadzio kocha muzykę niesamowicie, komponuje. Tylko na to, żeby być muzykiem trzeba strasznie dużo i ciężko pracować. Nie powiem, żeby on nie grzeszył lenistwem. I szkoda, bo zmarnował talent, bo ma absolutny słuch. Ma nagrane piękne swoje melodie. […] To jest taki marzyciel, filozof trochę, w każdym razie nie zdobywca Dzikiego Zachodu, absolutnie.

  • Pani syn ma na imię Tadzio?

Tadzio.

  • Potem były lata licealne, to był Słowacki?

Cały czas Słowacki.

  • W którym roku zdała pani maturę?

W 1939 roku.

  • Jak wtedy wyglądała matura?

Wtedy matura była chyba jak gdyby zwiększona. Większe były wymagania i był [egzamin] pisemny. Ponieważ jestem właściwie i humanistką i matematyczką, trudno mi było nawet wybrać. Myśmy mieli psychologa w szkole, który przed maturą robił z nami wywiady. Mieliśmy specjalne lekcje z panią psycholog i się okazało, że mam fantastyczną pamięć. Jak były czytane fragmenty prozy, to pisałam to bezbłędnie. […] Potem przychodzę, wyniki, ona mówi: „Wiesz, tobie to trudno poradzić. Powiedzmy, jeżeli jest jeden poziom, to jak się ma zdolności humanistyczne, to tu krzywa idzie, a matematyczne, to od tego tu. A u mnie tak szła i do góry i na dół.

  • Wtedy psycholog pomagał wybrać?

Tak. Mówił, że wyraźnie w tym kierunku, ale konkretnie to myśmy sami decydowali. A matura wyglądała tak. Ponieważ byłam w Liceum Matematyczno – Fizycznym, pisemnie zdawałam matematykę, fizykę, polski. I cała ta moja banda przyjaciół mówi: „Weź ściągę.” I przynieśli mi.

  • Ściągało się przed wojną?

Pewnie. Jedne były na rulonik, inne były załamywane, jednym słowem cała była metoda. Ja mówię: „Dajcie mi spokój, fizykę znam.” „Ale weź.” Dla świętego spokoju wzięłam. Naturalnie wzięłam to, co dostałam na maturze do pisania. Nie korzystałam z tego. Pamiętam, to była elektroliza. A potem było ustne. Zdawałam biologię i coś ja jeszcze zdawałam. Ale w ogóle to wszystko było dla mnie tragiczne. Ustną maturę zdawałam na drugi dzień po pogrzebie mojego brata. I powtarzałam materiał i do pewnego momentu powtórzyłam, a dalej nie. I proszę sobie wyobrazić, miałam jakieś szczęście. Pytają mnie z tej biologii, akurat do tego, co się nauczyłam. Przyszłam do domu, ojciec jednak chciał żebym jakąś miała przyjemność. Ponieważ bardzo lubiłam miód pitny, dostałam butelkę wspaniałego miodu. A potem raz, dwa, trzy się zaczął 1939 rok.

  • Pani ostatnie wakacje przed wojną. Czy czuło się, że zbliża się ta wojna, czy ludzie wiedzieli?

Myśmy na przykład mieli bardzo intensywne kursy, szkolenie sanitarne w szpitalu na Placu Starynkiewicza.

  • Ktoś panią powołał na te kursy?

Nie, cała klasa maturalna, wszyscyśmy byli tam.

  • Czy sami się Państwo zgłosili czy to był obowiązek?

To był obowiązek. Moja druga wielka przyjaciółka, która była ze mną w klasie, Hania Płoszajska, potem wyszła za mąż, znalazła się w Anglii. W każdym razie jej mąż był kapitanem Żeglugi Wielkiej, pływał w konwojach do Murmańska i Hanka potem wróciła. Jak ona zobaczyła kroplę krwi, to mdlała. Ona na tych kursach, na tym szkoleniu, to koniec świata. Mówię: „Hania, jesteś taka śliczna, to idź, rozmawiaj z tymi przynajmniej.” A to był okres jeszcze bez penicyliny, więc jakieś sprawy ropne to były koszmarne. Myśmy z taką koleżanką, ponieważ ja i ona chciałyśmy iść na medycynę, asystowałyśmy przy operacji. To była akurat jakaś operacja - kość dłubali – i te siostry w tych kornetach białych, że za chwileczkę były w czerwone kropki.

  • Wtedy zmieniła pani zdanie, że nie idzie już na medycynę?

Nie, nie, wcale nie zmieniałam, tylko nie miałam możliwości, bo już się zaczął 1939 rok, to już wojna.

  • Jak pani zapamiętała wybuch wojny?

Miałam takie plany życiowe, że skończę chemię, medycynę i architekturę i będę projektować sanatoria, szpitale, wszystko pod kątem zdobyczy naukowych ostatnich. Zaczęłam od chemii. Wtedy wszyscyśmy chodzili na kursy przygotowawcze do Politechniki. Pamiętam, siedzieliśmy na oknie, spóźniał się wykładowca. Siedzieliśmy na Politechnice w tych dużych oknach od strony Nowowiejskiej i wtedy ktoś krzyknął, że się wojna zaczęła. Chociaż już coś w radio [było], myśmy nie wierzyli. W sumie nasze pokolenie było bardzo optymistyczne. Optymistycznie podchodziliśmy do życia. Należałam do harcerstwa, u nas była bardzo duża ilość dziewcząt należących do harcerstwa; to była III Warszawska Drużyna Harcerska. Należało tyle dziewcząt, że stworzyło się trzy drużyny. Ponieważ mieliśmy krajkę czarno-złoto-czerwoną, wtedy się stworzyły trzy drużyny: Czarna Trójka, Złota Trójka i Czerwona Trójka. Drużynową Złotej Trójki była Irena Giżycka, cudowny, fantastyczny lekarz. Ona do końca życia pracowała na Litewskiej.Czerwona Trójka, to była Zosia Zakrzewska i my się teraz spotykamy. Zosia Zakrzewska, później, już w okresie komunistycznym była Przewodniczącą Harcerstwa. I była jeszcze Czarna Trójka, [w której] nie pamiętam kto był.

  • W 1939 roku była obrona Warszawy?

Tak, mam dużo przygód z tego okresu. Przede wszystkim, ponieważ tu vis a vis są Filtry, to moja mama bardzo się bała zostać w domu. Przenieśliśmy się do mojej przyjaciółki Krysi, która potem zginęła na Śniadeckich. Tam dużo ludzi było, myśmy mieszkali tam, ale większość czasu spędzaliśmy na parterze, bo było przecież bombardowanie. W pewnym momencie na ten dom, ale akurat powiedzmy nie w tym narożniku co myśmy siedzieli, tylko w drugim, spadła bomba, nieduża, ale spadła. I na tym podwórzu, to było drugie podwórze od ulicy stały tak zwane podwody, konie, wozy do przewożenia amunicji. Pierwszy raz widziałam, jak koń się panicznie bał, cała skóra drgała na nim. Myśmy wszyscy byli zasypani czerwonym pyłem z cegieł. I tak się zaczęło bombardowanie Warszawy. Myśmy tak [mówili]: „Coś trzeba robić.” Na ulicy Polnej była właściwie pierwsza linia frontu. Tam zaraz niedaleko było gniazdo karabinów przeciwlotniczych, wszystko w zasięgu ręki, można powiedzieć. Tamci żołnierze siedzieli w domach bez jedzenia. Wobec tego, myśmy zaczęli gotować jedzenie. I my z Krystyną roznosiłyśmy to kolejno. Widziałyśmy, że na Politechnice też są jacyś żołnierze, więc wzięłyśmy taki wielki kocioł i idziemy. I mniej więcej jak jesteśmy na środku Placu Politechniki, krzyczą do nas: „Wariatki! Tam jest wszystko zaminowane! Wyjdźcie stamtąd!” My wtedy zesztywniałyśmy. Jeszcze idziemy, mówię: „Popatrz, taki śmietnik zrobić!” A tam tylko takie szmaty leżały. A te szmaty przykrywały miny. Jak myśmy szły, że myśmy nie wlazły na żadną minę, nie wiem, zawsze coś tam nad nami czuwało. Myśmy stanęły na środku, przecież nikt nam nie pomoże. Mówię: „Krystyna! Trudno, albo jedna albo druga zginie, albo dojdziemy.” I tak idziemy. Wyszłyśmy stamtąd, ale byłyśmy mokre zupełnie z wrażenia. Później, 25 września jak było największe chyba bombardowanie Warszawy, tam się wszystko naokoło paliło, wszystkie domy, dosłownie byliśmy w morzu ognia. Ponieważ ogłosili kapitulację, myśmy z mamą postanowiły wracać do domu. A na wezwanie Umiatowskiego, ojciec mój, wuj, wszyscy, wyszli. Już ojciec nie wrócił nigdy. Ojciec był zresztą wielkim społecznikiem, wielkim patriotą, najlepszy dowód, że właściwie od początku swojego życia bił się o polskość. Jak doszli do granicy rumuńskiej spotkał kolegę, chyba z Instytutu i on mówi: „Chodź idziemy, przechodzimy.” Ojciec mówi: „Ja mam opuścić Polskę?” Nie wyszedł i pięć minut później nasi przyjaciele i bracia zabrali go i tam skończyła się jego wędrówka życiowa.

  • Kiedy się pani dowiedziała o śmierci taty? Po wojnie, co się z nim stało?

Tak. Przysłał kartkę jeszcze ze Starobielska, właściwie to z Charkowa, a w Starobielsku był rozstrzelany. Byłam tam, byłam raz jedyny i powiedziałam, że już nie pojadę.

  • Całą okupację pani czekała aż tata wróci?

Cały czas czekałyśmy, że wróci, co dzwonek przy drzwiach, ponieważ mój ojciec tak świetnie znał rosyjski, w ogóle wiele rzeczy umiał, umiał zmontować radio, miał złote ręce, pięknie rysował, pięknie grał. Więc myślałyśmy, że jakoś tam da sobie radę, a nie przypuszczałyśmy, że tak to będzie wyglądać.

  • A z wujem co się stało?

Wujek wrócił.

  • To był brat….?

Brat mojej mamy. On poszedł sobie akurat w innym kierunku i wrócił. A ojciec mój, nie, on musiał walczyć i tak to się skończyło. Długi czas potem, jeszcze po wojnie, ciągle wierzyłam, że może jemu się udało uciec. Cudownym człowiekiem zresztą był, takim właśnie jak mówię, wielkim społecznikiem, filantropem. Miałam zresztą obydwoje cudownych rodziców. Dom był zawsze pogodny, serdeczny.

  • Jak pani wspomina lata okupacji, jak Niemcy weszli do Warszawy?

Ponieważ Niemcy rzucili jakieś bomby zapalające, to wszystko się paliło, ale postanowiłyśmy wrócić. Jak wracałyśmy z mamą do domu, postanowiłyśmy wrócić wokół Śniadeckich, Marszałkowskiej kawałek, to wszystko się paliło, tośmy tu wróciły. Jakaś pani mówi: „Poddaliśmy się, poddaliśmy się.” Ja mówię: „Jak pani śmie!”Nasze pokolenie nasze było wychowywane w wielkim patriotyzmie, jak była rocznica Powstania [Styczniowego], to były czytane pisma Piłsudskiego. On pięknie pisał.

  • Nie czuła pani na przykład nienawiści do Anglii, do Francji, że nie przyszli z pomocą?

Najpierw to była euforia. A później palcem nie ruszyli, tak jak zresztą w czasie Powstania. Tak, że można powiedzieć „wypróbowani przyjaciele”, niestety.

  • Czy widziała pani tę defiladę, którą zrobili Niemcy?

Defilady nie. Nikt z nas nie poszedł na tę defiladę. Oni szli pustymi ulicami zupełnie. Nikt, zupełnie. Polacy się pochowali, byliśmy przerażeni. Wtedy rzeczywiście byliśmy przerażeni. Bo oni byli potworni, przede wszystkim jak szli, tupali nogami. Nasze wojsko to zupełnie inaczej, a tutaj widać było to okrucieństwo. I zaczęło się. Tutaj rzeczywiście przed naszym domem, na środku ulicy spadła duża, stalowa tonowa bomba. Moja mama miała przeczucie, co prawda nikomu nic się nie stało, tylko przelatywały kawałki asfaltu [wielkości] mniej więcej metra kwadratowego z kamieniami aż przez czwarte piętro, przez podwórze i nam do mieszkania to powpadało. Ten lej na środku był olbrzymi. Szyny leżały na Filtrach, a chodnik czy ścieżka, która prowadziła była na poziomie okna parterowego. Wszyscy chodzili, samochody nie jeździły. Kiedyś zastrzelili konia, a my nie mieliśmy co jeść. Mówię: „Idziemy tego konia poćwiartować, będziemy mieć mięso.” „Uhm, nie pójdę!” – mówili wszyscy. To ja mówię do mojego wuja, który wrócił: „Pójdziesz ze mną?” „No, dobrze.” Wyostrzyłam jakieś takie noże. Nie przypuszczałam, że końska skóra jest taka twarda, ale jakoś się przebiłam, potąd byłam umazana, ale wycięłam całą miskę polędwicę, to co udało mi się z tego konia. Potem myślę sobie: „Jeszcze mnie zastrzelą, że ja tego konia [pokroiłam].”, bo Niemcy wszędzie łazili. [Mięsa] mieliśmy na jakiś czas, wszyscy z zazdrością patrzyli. Mówię: „Już wam dam trochę tego mięsa.” To była taka historia.

  • Nie brzydziła się pani tym?

Nie, miałam iść na medycynę, nie brzydziłam się. A mięso było bardzo dobre.

  • Z czego się panie utrzymywały w czasie okupacji? Czy chodziła pani na tajne komplety?

Nie, ja już nie musiałam, tylko mój mąż [chodził] na tajne komplety na Architekturę.

  • Kiedy wyszła pani za mąż?

W 1941 roku, bardzo wcześnie. W kościele Świętego Jakuba.

  • Wiedziała pani, że jest wojna, ale pomimo wszystkiego uważała pani, że życie powinno się toczyć?

Byliśmy młodzi, chcieliśmy normalnie żyć. Myśmy się spotykali, tańczyli, flirtowali i zabijali Niemców jak się dało, a Niemcy nas. Właściwie na każdym kroku ocierał się człowiek o śmierć.

  • Kiedy dokładnie był ślub?

25 października 1941 roku.

  • Czy w czasie okupacji też były takie zapowiedzi jak teraz są?

Nie.

  • Jak to się odbywało?

Byliśmy w kościele, zamówiliśmy na ten dzień. Ponieważ to był początek, właściwie czas po skończeniu szkoły, wobec tego kościół był pełen kolegów. Mnie potem policzki bolały, jak się całowałam ze wszystkimi. Tłum był. Potem to się wykruszało po kolei.

  • Miała pani białą suknię?

Nie. Naturalnie, można było zrobić białą suknię, ale nie w czasie okupacji. To była żałoba. Polski nie było.

  • Tak było przyjęte, że po prostu jest żałoba, nie ma Polski i do ślubu nie idzie się w białej sukni?

Nie, nikt nie szedł w białej sukni, tak że to nas minęło. Z tym, że miałam biały welon i granatowy kapelusz, to pamiętam. Z ubrania mojego ojca była zrobiona garsonka, kostium, [miałam] ostatnie buty, które dostałam od ojca, pamiętam z wężowej skórki. Mówię do mojego męża: „Słuchaj, nie wiem, czy nie mam dziury w bucie.” On mówi: „Nie szkodzi.”

  • Czy było później przyjęcie?

Tylko dla bliskiej rodziny, bo tak to bym musiała z pięćdziesiąt albo więcej osób zaprosić. A to już było niebezpieczne. Tak że [byli] tylko tacy bardzo bliscy.

  • W domu?

Tu, w tym domu.

  • Przyjęcie było szczególne, czy było więcej jedzenia, czy był jakiś alkohol, bimber?

Na pewno był, ale nie mogę sobie przypomnieć. Na pewno jakiś torcik był. Coś było do zjedzenia, bo to zawsze się coś wycudaczyło. Potem w czasie okupacji myśmy z mamą były we dwie. […] Ojciec wyszedł, brat w maju zmarł, był wrzesień. No i byłyśmy samiutkie. Przychodzę, nie wiem już skąd i mówię: „Mamo, wiesz co? Wynajęłam tamte dwa pokoje.” Mówi: „Dobrze, to będzie ktoś.” Przyjęliśmy całą rodzinę wysiedloną z Poznania. Fajni ludzie. Potem żeśmy się zaprzyjaźnili z nimi. [To był] Zbyszek Pawlicki. On jest dyrektorem koncertów. Tutaj uczył się grać na tym fortepianie u nas. Teraz jest, można powiedzieć, wielką figurą w świecie muzycznym. Spotykamy się na koncertach w Filharmonii. Był chudy, mizerny, szczupluteńki taki, A teraz wielki facet.

  • Kiedy związała się pani z konspiracją?

Prawie od razu. Przecież tutaj u mnie tak jakoś wszyscy przychodzili. Codziennie przychodziło dziesięć, piętnaście osób. Ponieważ był fortepian, to kolejno kto umiał grać, to grał. Tuśmy rozmawiali, gazetki się przynosiło. Piwnice były, w każdej było coś „trefnego” można powiedzieć.

  • Czy była tu też broń przechowywana, czy były jakieś skrytki w mieszkaniu?

Nie, nie w piwnicy. Ponieważ my mieliśmy swoją piwnicę, jakby chcieli, żeby otworzyć, to nasza piwnica była „czysta”. A były dwie takie, gdzie były części do produkcji broni.

  • Czy składała pani przysięgę?

Tak oficjalnie nie mogłam, bo nie miałam możliwości nawet. Owszem, potem, dużo później, tak. Nie w tej atmosferze jak większość, bo myśmy byli od razu odcięci. Było zawiadomienie, że na lotnisku przyjmują pracowników. To było Front Temperatur Junkerswerke – Jankersa oddział. Mój mąż poszedł jako Präzisionschlosser. Myślę sobie, ponieważ ci, co mieszkali [u nas] to byli poznaniacy: „Nauczcie mnie parę zdań po niemiecku, takich parę zdań, dzień dobry; do widzenia.” Jak przyszłam się zapisać, coś odpowiedziałam jednym zdaniem po niemiecku. To on mi napisał: „ze znajomością języka niemieckiego”. Zawsze byłam wariat. Idziemy. Przydzielili mnie, potem jak pisałam na Kartę Kombatanta, to Maciej powiedział mi: „Napisz, że sprzątałaś.” A ja dostałam się jako sekretarka działu technicznego. No, więc wariactwo, przecież ni cholery nie znam języka niemieckiego, ale to trzeba nadrabiać miną. Ten kierownik, on już był poza armią, tylko do takich papierkowych spraw, pił ciągle. Pamiętam na początku miał szuflady pełne gruszek. A ja robiłam wszystko i tam dostawałam z lotniska wykaz tego, co w danym samolocie było popsute. To były rzeczywiście Przyfrontowe Zakłady Reperacyjne i oni sprawdzali, co w samolocie jest zepsutego i spisywali to. Myślę sobie: „No nic.” Zaczęłam pisać na maszynie. Ten Niemiec głupi mówi Gut, Gut, Barbara, gut . On nic nie robił, tylko ja pisałam. On nawet nie wiedział, co ja pisałam.

  • Dlatego, że był głupi, czy dlatego, że był ciągle pijany?

Nie, pijany ciągle i go to w ogóle nie interesowało zupełnie. A ja tak, jak napisałam, to zawsze jedna kopia szła dalej, za lotnisko. Potem już czułam, że już mogę tu dobrze działać. Myślę sobie, przecież trzeba będzie zdobywać to lotnisko i tu właśnie do tej pory, to można powiedzieć, że mnie serce boli jak o tym myślę, bo chodziłam z różnymi dokumentami, papierkami do dyrektora i on podpisywał. Ja już się z tym niemieckim jakoś otrzaskałam, podpisywał te papiery. Wsuwałam przepustki takie in blanco. Pewnie ze trzydzieści przepustek in blanco miałam do wejścia na lotnisko i nikt nigdy z tego nie skorzystał.

  • Przekazała je pani dalej swoim przełożonym? Co oni z tym zrobili, nie wiadomo?

Nie. W każdym razie nikt nie skorzystał. Atak na lotnisko kosztował bardzo dużo [istnień ludzkich]. Ciągle we mnie tkwi żal. Nie o to, bo ja mogłam robić wszystko, tylko, że tego nikt nie wykorzystał i niepotrzebnie zginęli ludzie. Ale to była wojna, były różne podejścia do różnych spraw. Ktoś zapomniał, ktoś przeoczył, a to szkoda. Mój mąż był ślusarzem precyzyjnym. Myśmy tam zaprzyjaźnili się z robotnikami, to byli tacy prawdziwi robotnicy. Uważam, że to byli naprawdę świetni ludzie.

  • To byli Polacy?

Polacy. Wszyscy Polacy. Naprawdę świetni ludzie. I mój mąż, bliżej powiedzmy kontaktował się z takim kolegą, na imię mu było Henryk, nazwiska w tej chwili nie pamiętam, i oni we dwóch pocięli zbiornik na benzynę w samolocie. To był chyba bombowiec. Myśmy te pasy, tam była skóra, guma, preszpan, w takich kawałkach wynosili na sobie, przechodziliśmy z tym przez bramę i wynosiliśmy gdzieś dalej.

  • A po co to państwo wynosili?

Żeby nie było śladu, bo wyrzucić nie było gdzie. I znalazł się donosiciel, któremu coś nie pasowało u nas. A ja z Niemcami jeszcze [byłam], myślę sobie, niech zobaczą jak Polacy pracują. Zrobiłam im taki wykres duży i wszystkie samoloty wymieniłam: Junkers, Focke-wulf, i tak dalej, kiedy przylatuje i potem kiedy wyleci. Myśmy planowali, że którymś polecimy, bo tak jakoś pasowało nam. Ale nie polecieliśmy, bo jednak była rodzina i oni wszyscy by za to odpowiadali.

  • Pani z mężem planowała, żeby polecieć?

Tak.

  • Czy mąż był pilotem?

Nie, ale mieliśmy już pilota. Wszystko było gotowe. Kiedyś wychodzimy, mieliśmy akurat wtedy na sobie kawałek gumy. Wychodzimy, ja to tak zawsze szybko, jak jakiś samochód wyjeżdżał, pokazałam ausweiss, ciup. A mój mąż wolniutko furtką sobie wychodził. I zatrzymali go. Ja wychodzę, nie ma go. I myślę sobie: „Uuu, coś mi się nie podoba to.” To ja w to żyto, wyrzuciłam tę gumę i wracam. A jego prowadzą z wartowni, trzyma w ręku tą gumę, ale widzę, że jest blady, pewnie go tam trochę pobili, i aresztowali go. Całe szczęście, że nie było gestapo, tylko Wehrmacht. A ja z kolei, jak byłam tam w biurze, miałam, trudno powiedzieć, ale chyba przyjaciela Niemca, który przychodził do mnie ze słownikiem i pokazywał mi na przykład „świnia” i dodawał do tego Hitler. Jego wzięli, ale on był zaprzeczeniem jakiejś wojskowej istoty zupełnie.

  • Pamięta pani jak się nazywał?

Nazywał się Rudolf. Mam taką modlitwę, to jeszcze modlitwa, którą przekazywała nam prababcia, z dalekich pokoleń. Jak mojego męża tam wsadzili, napisałam malutki [liścik] i mówię, żeby to dał, bo ja wierzę, że jak mąż to dostanie, to będzie żył. Ten poczciwina poszedł z tym, ale go nie wpuścili. Pyta się mnie, czy on może sobie to zatrzymać, ja mówię, że to po polsku. „Ale jak ty wierzysz w to...” Wysłali go na front, wiedzieli, że on w ogóle nie jest zaangażowany, bez entuzjazmu. I wysłali go na front. Potem już przestałam tam pracować, bo już się urodził Tadeusz.

  • Co się stało z mężem?

Mój mąż właściwie był uwięziony. Oni nie mieli więzienia jako takiego, tylko była wieża i siedział pod tą wieżą. Rudolf tam poszedł, nic nie wskórał, nie zostawił tego i prosił, żeby mu dać. A tymczasem mój mąż był wezwany, w wojsku to jest sąd wojenny, albo puszczą, albo tak jak myśmy mówili w czapę. Wezwał go taki młody oficerek. Całe szczęście, że to był Wehrmacht, bo gdyby to było gestapo, to inaczej by to wszystko wyglądało. Z opowieści mojego męża wiem, że jest na tym sądzie wojennym, skacze do niego z rewolwerem [wojskowy] i mówi: „Gdzie to znalazłeś, skąd to wziąłeś, pociąłeś tank, zbiornik!” „Nie, znalazłem to między deskami.” Przed pawilonem, gdzieśmy pracowali sterta desek leżała zawsze. Jak było ciepło to myśmy sobie tam siadali na tych deskach, jedli w przerwach śniadanie. A mnie tutaj też cały czas pytali. Byliśmy zgrani, przecież myśmy się nie umawiali, mówię: „Przecież znalazł w deskach.” I to się pokryło. Pytają: „A na co?” I tu go uratowała dziura w bucie, bo powiedział: „Na reperację butów.” „Pokaż buty.” […] I rzeczywiście i tym sposobem wyszedł. Ale nie koniec jeszcze z tym Rudolfem. Krótko mówiąc byłam w ciąży i dowiedzieliśmy się, że siostry Elżbietanki chciały wziąć udział w polskich działaniach i na lewo przyjmują Polki do szpitala dla Niemców i folksdojczów. Warunki idealne, to koleżanka poszła.

  • Męża pewnie wyrzucili już z tego lotniska?

Wyszedł. Już przestał tam pracować.

  • Pani też?

Też. Spokojnie wyszliśmy stamtąd. Przychodzę tam, czekam, że mnie przyjmie, że ja już mam rodzić i siedzę. Spod ściany vis a vis podnosi się jakieś widmo. Mizerny, chudy, podchodzi do mnie i mówi: „Rudolf.” Więc poznał mnie, ja jego też, ale rzeczywiście wyglądał widmowo. I wyjmuje tą modlitwę i mówi: „To mnie uratowało. Ja jeden żyję z całej grupy.” To było niesamowite.

  • To było pewnie gdzieś na froncie wschodnim?

Tak, na froncie wschodnim. Niesamowite to było. Rzeczywiście, życzyłam mu wszystkiego dobrego.

  • To był już 1943 rok?

1944 rok.

  • W którym miesiącu ciąży pani była?

Już przyszłam rodzić. Tramwajem jechałam na poród. W ogóle byłam drobna, mała i u mnie prawie nie widać było tego dziecka. Jak się urodził to miał dwa kilo, to co to było?

  • Nie bała się pani tego, że jest okupacja, że będzie dziecko?

Nie. Myśmy nie planowali, że będzie dziecko. To było jednak trzy lata po ślubie. Zresztą, powiedziałam, że takie są czasy, że nigdy nic nie wiadomo i najwcześniej po trzech latach po ślubie będę miała dziecko, bo już będę świadoma tego, że to małżeństwo raczej będzie trwało. Nikomu krzywdy nie zrobimy, żadnych rozwodów nie planowaliśmy.

  • To jest duża odwaga, prawda? Lata okupacji i malutkie dziecko?

No, zdarzyło się. I nic nie było można było poradzić, bo nie chciałam przecież usuwać pierwszego dziecka, Boże!

  • Czy wtedy w czasie okupacji takie możliwości?

Tak, naturalnie, że były.

  • Ale oficjalnie?

Nie.

  • Były tak zwane babki, akuszerki?

Nie, lekarze.

  • Ale to było nieoficjalnie.

Nieoficjalnie, prywatnie i nie każdy lekarz podejmował się tego. Ja mam siostrę ginekologa, ona w życiu nie zrobiła tego zabiegu.

  • To było płatne?

Tak, było płatne, była klinika prywatna.

  • Jak Niemcy podchodzili do tego?

W ogóle się tym nie interesowali, o dziwo.

  • Jak wtedy aborcja była przyjmowana przez społeczeństwo?

Bardzo negatywnie.

  • Ale zdarzały się przecież przypadki, że na przykład Polki były gwałcone przez Niemców?

To normalnie. Zresztą z nami w obozie znalazła się szesnastoletnia dziewczyna, zgwałcona chyba pięć razy. Okazało się, że jest w ciąży i Niemcy usunęli.

  • Ona chciała? To była jej zgoda?

Tak.

  • Jeśli była taka sytuacja, że Polka była zgwałcona, to jak do tego podchodzili inni Polacy?

Nie. Tak normalnie, nie było gwałtów. To tylko powiedzmy, tak jak napisy były: „Wszystkie świnie siedzą w kinie”. Jak jakaś Polska zaczęła się przyjaźnić z Niemcem, to już najmniejsza kara to było ogolenie głowy. Jeżeli zobaczyło się, że jest szpiegiem, to wyrok normalnie i zastrzelona.

  • Czy zdarzało się w latach okupacji, że na przykład kobiety podrzucały gdzieś swoje dzieci, po szpitalach, w kościele były zostawiane, czy to była rzadkość?

Nie, to było rzadko. Ale to zawsze było, ale to nie było jakieś nagminne, nie było tego dużo. Był u księdza pod Łenatem taki specjalny dom dla dzieci, to tam dzieci można było przynieść.

  • Czy słyszała pani historię na przykład tak jak jest teraz, że ktoś na śmietnik wyrzucił dziecko?

Nie. Ludzie byli mniej okrutni. Z całą pewnością bardziej etyczni, bo była biedota. Na pewno się zdarzały jakieś morderstwa, ale to nie było tak jak teraz. Nie, zupełnie nie.

  • Czy pani koleżanki, z pani rocznika czy starsze, też powychodziły za mąż w latach okupacji?

Tak, tak, powychodziły. Różnie się potem potoczyły dzieje. Jedna z nich miała usunięte dziecko. Oni nie byli jeszcze małżeństwem, a to też było źle widziane.

  • Jak pani sądzi, czy ludzie wtedy też wychodzili za mąż z miłości, czy raczej było to podyktowane tym, że nie wiadomo było, co ich za rok może spotkać, czy będą jeszcze żyć?

Nie, nigdy się tego nie mówiło. Właściwie to nie był argument najważniejszy.

  • Czyli jednak miłość?

Tak.

  • A nie to, że za rok nie będę żyła?

Nie, nie. Raczej się do tego podchodziło w ten sposób: „Nie wiadomo kiedy, jak będę żyła, ciągle się ocieramy o śmierć”. Ale to nie było warunkiem, żeby wyjść za mąż. Nie, absolutnie. Były naturalnie planowane małżeństwa, ale to było zawsze. Rodziny sobie uplanowały, że dzieci się pobiorą. A na ogół wśród nas młodych, to wszyscy byli zakochani po uszy, tak.

  • Jak wtedy młodzież podchodziła do życia? Był seks przedmałżeński?

Był, ale rzadziej. Wśród naszych znajomych było tak, że dziecko się urodziło sześć miesięcy po ślubie. Nikt nie miał za złe tego, absolutnie. Normalnie, trochę się pośmieliśmy, raczej żarty to były. To było raczej pozytywne, że nie usunęli tego dziecka. Jak szli do ślubu akurat, już było wiadomo, że ona jest w ciąży. […]Myśmy usiłowali nawet jakieś wakacje mieć, tośmy wyjeżdżali gdzieś pod Warszawę, daleko żeśmy nie jeździli, zresztą nie było za co. Zresztą jak ja byłam w ciąży z pierwszym dzieckiem, to u nas była taka bryndza, że mieliśmy pomidory z działki, kartofle i dla mnie tylko było mleko. I to było nasze jedzenie przed jakiś okres. Miałam taką ukochaną ciocię, która przyjeżdżała. Mieszkała pod Warszawą, wszystko straciła, absolutnie. Została z córką w koszulach nocnych. Nic nie mieli, ale zawsze cudowny humor miała. To była moja chrzestna mama. Przyjeżdżała i zawsze do mojego męża [mówiła]: „Chodź, powróżę ci. Pieniądze ci wychodzą.” I faktycznie, nie wiadomo skąd jakimś cudem pieniądze się znajdowały. On zawsze mówił: „Ciociu, przyjeżdżaj bo tylko wtedy mamy pieniądze”.

  • A jak ciocia się nazywała?

Maria, to była siostra mojego ojca. Właściwie ona była Sabina Niagasowa, ale nie lubiła, jak do niej się mówiło Sabina.

  • Przyszedł maj i urodziła pani syna Tadeusza?

Właściwie to było imię trochę rodzinne. Dlatego, że mój wuj, brat mojej mamy – Tadeusz, mój syn – Tadeusz, mój brat – Tadeusz.

  • Urodziła pani dziecko. Proszę powiedzieć jak wtedy było z wyprawką, pieluszkami?

Pieluszki można było kupić.

  • Na czarnym rynku?

Nie. Były w sklepach. No, trzeba było mieć pieniądze po prostu.

  • Można było normalnie w sklepie kupić wózek dla dzieci?

O, nie wiem. Myśmy jedni drugim dawali. Miałam taki wózek ciężki jak licho. Jak tu nas wyrzucali Niemcy, to zostało mi to i nie mogę sobie przypomnieć. Jakaś luka w pamięci mi została. Jak wyszłam z mieszkania na klatkę schodową, zupełnie nie pamiętam jak zniosłam wózek, tylko wiem, że się ocknęłam na dole. To było straszne.

  • Bo właśnie się zaczęło Powstanie?

Nie.

  • Kiedy panią Niemcy wyrzucali stąd?

12 sierpnia. Myśmy nie byli w stanie dołączyć się, bo tutaj te uliczki to jednak były niebezpieczne, żeby przejść przez nie. Poza tym tu, na terenie Ochoty, działali własowcy. To były potwory, byli kompletnie upijani i puszczani tu w teren. Przychodziło takich dwóch, trzech, [mówili] Dawaj cziasy . Mieli zegarki na jednym ręku, na drugim. Tak jak im się spodobało to gwałcili w międzyczasie. Tak że oni byli straszni. Niemcy też strzelali, ale inaczej, to był wróg, a ci byli nasłani tutaj. Potem jak nas wyrzucili z domu, jak myśmy szli to już było pusto.

  • W domu była pani i mama?

W domu byłam ja i był mój mąż. Jak Tadeusz się urodził, to miałam bardzo dużo pokarmu i zrobił mi się wrzód, który miałam cięty. Miałam operację, więc miałam unieruchomioną jedną rękę. Nas zawiadomili o miejscu koncentracji, ale podali zły adres mojemu mężowi. Pożegnał i poszedł do Powstania. Ale albo podali zły adres albo zmienili punkt. Tak że jak przyszedł, nikogo nie zastał, a wiedział, że ja z tą ręką, ale musiałam sobie dawać radę. I wrócił do domu. I mówi: „To się w każdej chwili dołączę.” Ale nie sądzone było. Tutaj myśmy mieli, tramwaj się tu zatrzymywał. I wszystkich ludzi z tramwaju mieliśmy tutaj. Mieliśmy kuzyna w lubelskim. Oni w Szczebrzeszynie mieszkali. Wiedział, co w Warszawie się dzieje i przysłał nam worek fasoli i worek jakiejś kaszy. Mogliśmy żywić siebie i wszystkich, bo przecież nie było nic.

  • A jak Niemcy zatrzymali wszystkich ludzi?

Wszystkich wyrzucili. Każdy leciał do budynku, żeby się schronić. Mój mąż zszedł, myśmy mieli taką walizkę przygotowaną, każdego po trochu, ponieważ to był sierpień, gorąco, praktycznie to ja nic dla tego dzieciaka nie miałam, tylko parę pieluszek, koszulki dwie i nic. Wszedł do piwnicy, bo my częściowo i w piwnicy mieszkali. [Sytuacja, o której opowiem] też dowodzi jak myśmy sobie trochę kpili z nalotów. Każdy z nas, zresztą wszystkie moje dzieci też, kochamy muzykę. I myśmy kupili taki trochę zdezelowany patefon, to był tak zwany zmieniacz na dziesięć płyt, w którym układało się te płyty i on automatycznie je zmieniał. Ale on był trochę popsuty. Wobec tego, myśmy go tutaj rozłożyli i zaczął się nalot. Powiedzieliśmy, że się nie ruszymy, dopóki tego nie uruchomimy. Bomby leciały ale akurat nie na nas. Naturalnie to wszystko zostało. Ja z tym wózkiem, Niemiec mi każe wychodzić z budynku, a mojego męża nie ma. Staram się opóźnić to przejście. Patrzę, a tu moja mama z babcią idą już przede mną. Bo jeszcze była u nas w domu dziewięćdziesięcioletnia babcia. A babcia była genialna, bo babcia przeżyła rok 1863, więc jak myśmy powiedzieli, że Niemcy nas wyrzucają, wchodzimy do kuchni, a babcia już dwa futra ma na sobie. Zaczęli pchać. Przez park do Wawelskiej, to trasa Łazienkowska. Kocie łby były na Wawelskiej. Idziemy. Na rogu Uniwersyteckiej widać, że dom pusty. Jakieś ciała też leżały, wszystko porozrzucane. Straszny widok. Dochodzimy do Grójeckiej. Na rogu Wawelskiej była Wyższa Szkoła Nauk Politycznych, tam jak Teatr Ochoty, ale wejście jest od Wawelskiej i tam stali Niemcy, dwóch czy trzech w takim jak oni lubią rozkroku, ważni. Idziemy, wózek pchamy przed sobą, takie dwie chudziny, bo mój mąż był szczuplutki, ja też ważyłam chyba czterdzieści kilo, też nie można było powiedzieć, że jakaś potęga.

  • A z przodu babcia?

Nie, babcia już z mamą poszły. Rozdzielili nas i każdy jakoś szedł. A my tak z tym wózkiem, z tym dzieckiem. Niemiec przed nami woła kogoś z szeregu. Ktoś idzie. Popatrzył na nas – nic. To my idziemy. Za nami, też kogoś woła. A my idziemy. Okazuje się, że tych, których wywołał, to ich wszystkich posłał na żywe tarcze przed czołgi. A my idziemy i tak mniej więcej na rogu już Grójeckiej podchodzi taki Ruski, własowiec, łapie mnie i dziecko i tak zit! Wyrzuca w powietrze. Dobrze, że skoczyłam i złapałam, bo przecież upadłby na kamienie, to nie wiem nic by z niego nie było. Wtedy zabrał nam aparat fotograficzny, bo myśmy chcieli trochę pofotografować. Idziemy. Potem wzięłam tego dzieciaka, przytuliłam, myślę sobie: „Matko Boska!”, to było straszne, to było przerażające. Wzdłuż Grójeckiej stały wózki dziecięce jeden za drugim związane. Szła nasza dozorczyni, która urodziła dzieciaczka, chyba miesiąc po mnie. Też z takim maleństwem szła. Więc ja się spytałam, tego Niemca czy mogę wziąć taki wózek. Mój mąż pokazał na moje czoło co nieco. Pozwolił mi. Ja ten wózek zaraz dałam jej. Potem cały czas wychowywała dziecko w tym wózku. Doszliśmy do Zieleniaka. Tam to się zaczęło. Wyławiali młodych ludzi i przy nas, dwa kroki rozstrzeliwali.

  • Kobiety i mężczyzn, wszystkich?

Wszystkich. Starszych, młodszych. Myślę sobie: „Już stąd nie wyjdziemy żywi, ale nie wolno się poddawać, do ostatniej chwili coś trzeba wymyślić.” Ponieważ to był Zieleniak, wobec tego tam były takie budy na owoce, jarzyny. Teraz zupełnie są inne. A te były drewniane i zamykane zbitymi z desek zamknięciami. Ale to było duże. Wzięłam to, podnoszę, jeszcze taki chłopak, widać, że prosto z lasu w butach takich. Mówię do mojego męża i tego chłopaka: „Siup, pod to, kładźcie się.” Oni się tam wyciągnęli prawie na płask. Przykryłam ich, postawiłam na tym wózek, siadłam i demonstracyjnie zaczęłam dziecko karmić, z biustem na wierzchu. Nie wiem, może ten Niemiec, który miał ochotę na zrobienie czegoś złego, czy jego to może wzruszyło, może coś tam ludzkiego w nim odbiło – kwestia macierzyństwa. Właściwie zawsze miałam wygląd takiej smarkatej. Zawsze wyglądałam młodziej niż miałam lat, brali mnie, że mam piętnaście lat. I siedzę z tym dzieckiem i karmię i nas wyjątkowo krótko trzymali. Tak, że myśmy po paru godzinach zaledwie wyszli stamtąd. A na Łęczykiej mieszkali moi wujostwo. I tam też wuj był internowany na Węgrzech. Ciotka była ze swoją matką, która nie chodziła. I to był straszny, tragiczny obrazek, jak ciągnęła ją na sankach - w sierpniu. Pod głowę miała położone dwa piękne srebrne lisy zamiast poduszki. Naturalnie jak wjechaliśmy na Zieleniak natychmiast babcię zabrali, lisy zabrali i już.

  • Co się stało z pani babcią?

Szła, szła. Zdjęliśmy co prawda z niej jedno futro. Wychodzimy z tego Zieleniaka.

  • Niemcy powiedzieli, żeby wychodzić?

Tak, żeby wychodzić, to my czym prędzej, wychodzimy. I byli ci wszyscy poznaniacy z nami, ich było siedem osób. Podeszła do nas pani z taką młodą dziewczyną, która była w koszuli nocnej i spytała się, czy ona może się oprzeć na wózku, bo ona jest świeżo po operacji ślepej kiszki? I ruszyliśmy taką kawalkadą. Były wózki, platforma na takich dwóch kołach i jeden z tych poznaniaków bardzo sprytnie to złapał i myśmy nasze rzeczy na tym położyli. I tak wychodzimy. Na froncie ja z wózkiem i z tą po operacji. Za mną moja babcia i druga babcia. Wychodziliśmy tą samą bramą, to prawie dżentelmeni nas żegnali. Idziemy. Naturalnie wszyscy nas wyprzedzili, a my idziemy tak. Przechodzimy przez jakieś takie ulice Ochoty na Dworzec Zachodni. Gdybyśmy byli tylko we dwójkę z moim mężem i dzieckiem, wzięlibyśmy małego na plecy i uciekli, ale gdzie tych wszystkich zostawić? Wobec tego szliśmy tam... I pamiętam, idziemy, puste domy, takie domki tam były i w ogrodzie pomidory. Pamiętam, że wyszłam złapałam pomidora i dałam babci, bo jej się tak pić chciało biedulce. Potem, jak doszliśmy do Dworca Zachodniego, to potem przyjechał pociąg i pierwszy raz myśmy się z moim mężem załamali. Siedzieliśmy vis a vis, ja trzymam dziecko i zaczęliśmy płakać nad nim. Jak on wyjdzie z tego? Dojechaliśmy do Pruszkowa. Już było późno. Więc nas zatrzymali zaraz za bramą. Taka była łączka, pamiętam, że ten mój mały, prawie goły, bo nic nie miałam dla niego, a w sierpniu to już jest rosa. Więc tylko zasłoniłam całą budkę pieluchą, rano wodę mogłam wykręcić, a mój mały stracił głos kompletnie, ale odzyskał, nakarmiłam go. A mój mąż, myślał, że coś trzeba zrobić, żeby stąd wyjść. Więc poszedł tam, dogadał się z takim strażnikiem, że on nas wypuści o piątej rano. A myśmy mieli jakiś pierścioneczek, jakieś tam złoto byle co. Myśmy nic nie mieli. Mówimy, ile tu nas jest wszystkich. Czekamy. Piata rano – nic, szósta – nic. Mój mąż wreszcie nie wytrzymał idzie tam, a ten mówi, że nic z tego, bo Wermacht objął. Koniec. Potem nas wpuszczali już rano do tych wielkich hal, to tak jak dla bydła było. To znaczy był plac, myśmy tam stali i oni tak jak widzieli, że rodzina stoi, to jednego w tę dziurkę, drugiego w tą, w to przejście takie. A myśmy się jakoś tak ustawili, że wszystkich nas, łącznie z tymi poznaniakami w jedną. Wobec tego weszliśmy na tę halę. Olbrzymia hala. Właściwie nie ma jak siedzieć, bo to wszystko tam była parowozownia, no więc tory, nie tory, okropnie. I znowu, wchodzi Niemiec, wyciąga młodych ludzi i gdzieś tam prowadzi. Myślę sobie, co tu zrobić, znowuż coś trzeba wymyślić. I mówię do mojego męża: „Kładź się!” Miałam koc, przykryłam go, a upał tam był straszny, wobec tego w parę minut zrobił się fioletowy. Przychodzi Niemiec i mówi: „Co mu jest? Mówię: krank. On pyta: Vielleicht tyfus? Jak wyskoczy, pognał w drugi koniec sali. Zaryzykowałam strasznie dużo, dlatego, że oni jak usłyszeli tyfus, to rozstrzeliwali, a ja nie wiedziałam o tym. Myśmy tam przenocowali. A jedyne naczynie, jakie wzięliśmy ze sobą, które mieliśmy to był srebrny nocnik. To jest kino, bo myśmy z tym po marmoladę chodzili, po zupę z tym. Nie mieliśmy nic innego. A szkoda nam było zostawić, bo on był z takim herbem książęcym na wierzchu. Wpakowali nas. Babcię od razu zatrzymały te służby sanitarne, a nas wszystkich zagnali do pociągu. Podjechały takie bydlęce wagony, i myśmy się starali, tośmy wszyscy do tego wagonu wsiedli. Ciasno było strasznie. Albo jedni mogli stać, a drudzy trochę poleżeć, albo na odwrót, tak że nie można było odpocząć w nocy. Jechaliśmy cztery dni. Całe szczęście, że Oświęcim był przepełniony i nie przyjęli naszego transportu, który liczył trzy i pół tysiąca ludzi. Był olbrzymi.

  • Pani już wtedy wiedziała, że to jest Oświęcim?

Później nam powiedzieli. Bo jechaliśmy w kierunku Oświęcimia. Później powiedzieli i wykręcili nas w stronę Francji, Niemiec. Rzeczywiście, potem nam pozwolili otworzyć te drzwi. A jechaliśmy, to zupełnie jak jakieś kpiny, bo jechaliśmy wzdłuż Doliny Nekaru. Przepięknie. Jechaliśmy po zboczu, a tu przecudowna Dolina Nekaru, a my głodni. Raz jeden w ciągu czterech dni dostaliśmy zupę. Poza tym, normalnie tego małego przecież kąpałam. Ale były postoje. Na tych postojach były krany z wodą. Brałam tego malucha pod zimną wodę, myślę sobie: „Niech się zahartuje, bo ja wiem co będzie?” Ale ani prychnął, ani kichnął. Całe szczęście, że miałam pokarm. Piłam wodę, a jego karmiłam. Mleczko leciało.

  • Gdyby pani nie miała pokarmu, to szanse przeżycia byłyby zerowe?

Żadne, zerowe. Przecież trzymiesięcznemu dziecku nie dam takiej zupy zjeść.

  • A na mleko nie było w ogóle co liczyć?

Nie, skąd! Straszne to były te postoje, gdzie można [było załatwić] fizjologiczne czynności. Oni stawali maksimum dziesięć metrów od pociągu z karabinami maszynowymi. I w tej przestrzeni, wszyscy musieli jeden obok drugiego załatwiać swoje potrzeby. To było w ogóle coś nieczłowieczego, coś koszmarnego. Bo jeden powiedział, pal sześć, niech mnie oglądają, ale byli ludzie, szczególnie starsze osoby, dla których to był szok. A poza tym już zaczęła się czerwonka szerzyć. To ten człowiek z czerwonką został zaledwie tuż przy wagonie. Tak to wyglądało. Dojeżdżamy, to był wieczór, pociąg się zatrzymuje. Słyszymy, że po rosyjsku mówią. Mówimy, znowu ci własowcy, ale to był obóz przejściowy. Myśmy byli tam parę dni i stamtąd rozsyłali do pracy w Niemczech. Jeden z panów doskonale władał niemieckim i cała nasza grupa i ci poznaniacy, nas było około trzydziestu osób – pojechaliśmy do Eringen do pracy w oddziale Negasol, to były części do czołgów. Zainstalowali nas w takich barakach, [w których] przedtem Rosjanie byli. Tak zapluskwione, że deszcz pluskiew leciał z góry. I do pracy tam.

  • Niemcy nie chcieli zabrać pani dziecka?

Ciągle, cięgle. Tam, gdzie myśmy pracowali, to była Fabryka Mebli Szkolnych i Gimnastycznych, a w podziemiach, był oddział Negasol, tych części do czołgów. A na górze była stolarnia. I w pewnym momencie kazali mi iść do pracy. Była mama moja, ale mama skaleczyła się w palec u nogi, zrobiło się zakażenie i mamę wzięli do szpitala. Siedziałam tam, tam były składy desek, tak poukładane te deski, całe korytarze, bardzo dużo. I ja z tym dzieciakiem kryłam się tam dosłownie, żeby nie było widać. A poza tym, już zbliżała się zima, wszyscy pracowali na dwie zmiany, więc jak przychodzili rano, to chcieli przespać się. Brałam Tadzia i w wózeczku na dwór o ósmej rano, potem go spod śniegu wykopywałam, dosłownie.

  • Jak to spod śniegu?

Poza tym zima już przyszła. A ja go w wózku wystawiałam, żeby nie w baraku go trzymać, bo wszyscy śpią.

  • Płakał?

Nie, on był idealny. Wprost idealny. Przecież on już wtedy to już miał te pół roku. Zaczął się rozwijać książkowo. Pół roku, już zaczął wstawać.

  • Ale cały czas był karmiony na pani pokarmie?

Do ośmiu miesięcy.

  • Skąd pani wzięła ubranka dla niego gdy zima przyszła?

Nie powiem, żeby on miał dużo tych ubranek, zahartował się niechcący. Ale zaczepiła mnie Niemka, bo nam pozwalali do miasta wychodzić, do tego miasteczka, [które było] pięknie położone. Tam była dawna granica Imperium Rzymskiego, więc tam nawet była studnia z okresu tego, ciekawe były te rzeczy. Nasz obóz trochę na górce leżał i trzeba było tak podjechać. Podchodzi do mnie taka Niemka i rzuca mi paczkę do wózka. Pytam się, dlaczego? A ona mi mówi, że jej mąż bije się pod Warszawą. Sumienie ją ruszyło i kiedyś mi dała jakieś kartki na chleb, coś takiego. Ona mi wtedy wrzuciła jakieś sweterki czy coś, bo tak to ja nie miałam skąd wziąć.

  • Czy oprócz pani ktoś jeszcze miał małe dziecko w obozie?

Takiego małego, nie. Była pięcioletnia dziewczynka, to już zupełnie co innego. Notabene, to była rodzina żydowska, która się tam ukrywała. Także jakoś tak trafili. Dziewczynka była ruda, ale nie byli podobni do Żydów.

  • Pani wtedy wiedziała, że to są Żydzi?

Nie, później się dowiedziałam. […] Nazywał się Wasersztajn. Jak mój mąż spotkał go po wojnie w Warszawie na ulicy, mówi: „Ja się nazywam Grabowski.”

  • A jak wyglądało pani wyzwolenie?

To było bardzo przyjemne, bo się trochę wiązało z osobistymi przeżyciami. Już się zbliżał front. Przede wszystkim myśmy mieli dosłownie w moje imieniny 4 grudnia kolację. Wszyscy mi składają życzenia z łezką w oku. I raptem robi się widno jak w dzień, ale dosłownie, że można było gazetę czytać, a to był już późny wieczór. Patrzymy w tę stronę, najbliższe takie piękne uniwersyteckie miasto Heilbronn. Patrzymy, a tam świeci się całe niebo. I za chwilę nadlatują samoloty i przez, nie wiem, ile tam, piętnaście minut, jeden wielki huk. To był tak zwany nalot dywanowy, zapalali te światła, a potem jednocześnie spuszczali bomby. To było straszne, to było niesamowite, mimo, że to było dwadzieścia kilometrów od nas, ale na drugi dzień naturalnie naszych panów wszystkich zawieźli do odgruzowywania, ratowania. Masę ludzi jeszcze w piwnicach było.

  • Pani już wiedziała, że zbliża się wyzwolenie?

Akurat nad nami był jakiś, jak mówiliśmy, „narożnik”. Jak nadlatywały samoloty, to się rozdzielały na różne trasy do atakowania, do bombardowania. Już powiedzmy, słyszeliśmy, że front. A jeszcze na tym terenie, gdzie myśmy byli przy tej Fabryce, był barak, gdzie byli jeńcy francuscy. Pamiętam, że jeden nerwowo nie wytrzymał i dał mi poduszeczkę dla Tadzia. Przede wszystkim jest to Wirtembergia, więc to jest kraina sadów, wspaniałych sadów. To nas ratowało, z tym, że nie wolno było zerwać owoców z drzewa. Wszystko co leżało na ziemi, to można. Rzeczywiście były świetne gatunki, to nas jednak ratowało, mieliśmy trochę tych witamin. Jak się zbliżał front, to już tak ci Niemcy jacyś byli [spokojniejsi]. Była taka babka z Hitlerjugend, straszna, ona ciągle mi chciała Tadzia zabrać do Kinderhaus, że on będzie miał tam dobrze. Mówię: „Nie, najlepiej mu u mamy.” Potem poszłam z nim na spacer do tych ogrodów, w pole, a tam były szałasy, takie drewniane budki, w których chowali się pilnujący owoców. Patrzę, a tam nasi Francuzi siedzą, już uciekli stamtąd i siedzą. To myśmy im trochę jedzenia przynieśli.Moment wyzwolenia, tego dnia mój syn skończył jedenaście miesięcy, [zrobił] pierwsze kroki samodzielne.

  • Którego to było?

To było dokładnie 12 kwietnia. Pierwsze kroki. Wziął mój but w rękę i przemaszerował przez barak. Wyglądało to tak: wjeżdża samochód, jeep amerykański, kierowca trzyma nogę na kierownicy, lalalala, tutaj przez telefon, wjeżdżają, więc my wzruszeni byliśmy niesamowicie. To było rzeczywiście fantastyczne, bośmy od razu zetknęli się z wojskiem amerykańskim, właśnie w taki sposób. Oni zajęli to miasteczko. Ponieważ myśmy mieli ten barak na górce, to tam zrobili stanowisko czołgów. Na każdym czołgu był albo królik, albo coś tam, zawsze coś tam było. Jak tylko stanęli to od razu, piłeczka i rzucali do siebie. Tacy śmieszni. Jak zobaczyliśmy obiad, myślimy sobie: „Co to jest to coś białego?” To był biały chleb, dosłownie biały.

  • A pani przez te wszystkie lata okupacji zapomniała, że chleb może być koloru białego?

Nie, nasz nie był biały. Nie, nie ma takiego, nawet te bułki białe co teraz są, ich chleb był nienaturalnie biały. Naturalnie ich jedzenie to było, oni by nie walczyli jakby nie dostali na pierwszej linii frontu jedzenia takiego jak trzeba. Na deser kompocik z ananasów, kawa. Ale myśmy z tym nie dzielili się i nie mieli nic wspólnego. Była historia, to było nie z tej ziemi, bo się skończyło tragicznie w pewnym momencie. Myśmy powiedzieli, że my mamy pluskwy. Oni się spytali, co to jest? Nasi panowie, co ładniejsze okazy wybrali, pokazują im. Jeden się natychmiast rozchorował, drugi: „Co to jest?” Myśmy wzięli słownik i pokazali mu. On w życiu czegoś takiego nie widział. Mówimy, że jest przecież brudno, to nie możemy żyć. Wobec tego, oni przysłali za parę dni cysternę DDT. To był taki środek na wszystko. Kazali nam rozłożyć w baraku nasze rzeczy. Mówimy, że to w rzeczach nie siedzi, tylko na ścianach. Ale oni durnie byli dokładni. Wpuścili taką rurę przez okno. Rura była wielkości mojej ręki. To pod ciśnieniem było, ubrania tylko fruwały. Potem nas. Mówimy, że to nie siedzi na nas. Ale panom w spodnie, we włosy, czyli stanęły włosy tak. Powiedzieli, że dzisiaj nam dadzą swoje jedzenie.

  • Kobietom też?

Tak, pod spódnicę, za bluzkę, coś koszmarnego. A mieliśmy tam taki bunkierek, malutki taki. I tam mieliśmy pijaczynę takiego. I tam żeśmy go wsadzili w ten bunkier, za karę. On pił strasznie dużo. Dali nam swoje jedzenie: kurczaczek, kluseczki, sosiki. I teraz w dalszym ciągu nie wiadomo, czy myśmy się zatruli tym ich jedzeniem, bo oni to trzymają w puszkach, a tworzą się wtedy metaloorganiczne trucizny straszne, albo to DDT, którym nas sypali. Wszyscy się rozchorowali, tak, że nas kilkanaście osób wylądowało w szpitalu. Jedna z pań zmarła, a ja byłam na drugim miejscu. Ale później powiedziałam mojemu mężowi: „Masz pecha, przeżyłam.” Ale wyszłam stamtąd z tego szpitala ważąc trzydzieści kilo. A Tadzia wzięło takie małżeństwo, które było zakochane w nim cały czas.

  • Ale jemu się nic nie stało?

Nie, nie. Jemu nic, bo oni się wyprowadzili z tego baraku i potem ja leżałam prawie dwa miesiące, miałam czterdzieści jeden stopni gorączki ciurkiem, na okrągło.

  • W którym roku wróciła pani do Polski, razem z Tadziem i z mężem? A mama?

Powiedzieli, że wszystkie starsze osoby mają prawo wrócić do Polski. A ja nie chciałam się z mamą za nic w świecie rozstawać. Ale powiedzieli, że teraz wrócą tam, gdzie chcą.

  • Amerykanie?

Nie, Niemcy. Jeszcze Niemcy. Ale powiedzieli, że jeżeli teraz nie wyjedzie, to potem oni ją wyślą tam, gdzie oni będą chcieli. Co było robić? Mama powędrowała. Szli przez ten spalony Heilbronn, gehenna.

  • Wróciła do Warszawy?

Nie, do Krakowa pojechała. Warszawa była przecież zburzona kompletnie, nie było gdzie.

  • A pani z mężem i z Tadziem?

Dopiero w następnym, w 1946 roku.

  • Proszę powiedzieć, czy Tadzio, takie dziecko malutkie, które tyle przeszło, czy później był zdrowy?

W ogóle nie chorował.

  • W tej chwili ile ma lat?

Sześćdziesiąt, jest z 1944 roku.

  • Mieszka w Kanadzie i ma dzieci?

Ma.

  • Cały czas jest okazem zdrowia?

Nie, już na pewno w tym wieku nie. Pamiętam, jak myślałam sobie, że może jakiś błąd robię w wychowaniu dziecka. Wzięłam go i poszłam tam do lekarza niemieckiego. Siedzą te Niemki, wydziergane sweterki takie. A ten mój goły, dosłownie goły. Te dzieci takie blade, a ten mój taki opalony, bo jak ja jego już w lutym na dworze trzymałam i to całe dnie, to dzieciak, piękna cera, opalony taki. Lekarz patrzy na Tadzia, bierze go, mówi: „Tak powinno wyglądać dziecko.” Mówię: „Do baraku prędko.”

  • Miała pani jeszcze dwójkę dzieci, syna i córkę. Oni byli też tacy zdrowi?

Jurek był bardziej wrażliwy.

  • Po wojnie?

Po wojnie. Mówię: „Ty jesteś chowany w luksusie, w porównaniu z tym, co Tadzio przeszedł.” A tu kichnął, a tu coś zawiało, to katar. A ten nic. Nasza prycza, taka podwójna stała tuż przy drzwiach, na dwór. Jak Tadzia kąpałam to się nikt nie krępował, tylko wchodził, wychodził, wiatr wiał, a on w porządku. Zaczął kiedyś kasłać, więc pytałam się lekarza. To on mówi tak: „Jak on siedzi w ciepłej kąpieli, niech pani go zimną wodą poleje.” Więc ja go polałam zimną wodą, nic mu nie było. Owszem raz dostał biegunki, bo zjadł pudełko wazeliny. On był idealny.

  • Jak teraz z perspektywy lat pani uważa, czy to było duże ryzyko urodzić dziecko w latach okupacji?

Na pewno, tylko się nad tym nie zastanawiałam. […]
Warszawa, 28 marca 2006 roku
Rozmowę prowadziła Małgorzata Brama
Barbara Suraga Pseudonim: numer „846” Stopień: cywil Dzielnica: Ochota

Zobacz także

Nasz newsletter