Barbara Tokarska „Jola”

Archiwum Historii Mówionej
  • Co robiła pani przed 1 września 1939 roku?

Po prostu byłam uczennicą. Jak wybuchła wojna byłam w trzeciej klasie gimnazjalnej, przechodziłam do czwartej, w pięknej szkole Marii Curie-Skłodowskiej.


  • Jaki wpływ na pani wychowanie wywarła szkoła?

Bardzo duży. To była szkoła formacji patriotycznej, szkoła państwowa. Dyrektorką była Jadwiga Zanowa, która bardzo wyrabiała we wszystkich dziewczynach – bo to była szkoła żeńska – głęboki patriotyzm.


  • Jaki wpływ wywarła na panią rodzina?

To była dobra rodzina, która mnie wychowała. Byłam hołubioną jedynaczką z dużymi perspektywami i oczekiwaniami ze strony rodziców. Byłam zawsze bardzo dobrą uczennicą. Nie miałam żadnych problemów w rodzinie, przynajmniej do Powstania, bo potem rodzina się rozbiła. To już inna sprawa, późniejsza.


  • Jak pani zapamiętała wybuch wojny?

Byłam wtedy w niedużym ogródku. Mieszkałam w remizie tramwajowej w pięknym domu przy ulicy Kawęczyńskiej. Ogródek był na tyłach. Tam się dowiedziałam, że wybuchła wojna. Pierwsze wizualne wrażenie to balony naokoło Warszawy. Wtedy poczuło się grozę – coś się dzieje, nie wiadomo co, coś się wali, coś się stanie, [no i] co będzie dalej.


  • Nadeszła okupacja. Czym się pani zajmowała w czasie okupacji?

Oczywiście uczyłam się dalej na tajnych kompletach w tejże samej kochanej szkole, w małych grupach. To były ciężkie czasy, ale i piękne. Nauka w komplecie w sześć, osiem dziewcząt, bliskość z nauczycielką, bardzo wysoki poziom... Naprawdę była to świetna szkoła i kontynuowała swoje tradycje w czasie wojny. Oczywiście były lęki, strachy. U mnie w domu były komplety. Oczywiście to wszystko było tajne, nikt nie powinien o tym wiedzieć, że przychodzą dziewczyny i nauczyciele do domu. Pamiętam incydent. Strażnik stał na bramie, tramwajarz, bo to była remiza tramwajowa. Jak ktoś szukał, był pierwszy raz i nie wiedział którędy iść, to strażnik pokazywał, że właśnie tutaj proszę dzwonić. Wiadomo było, że były tam dziewczyny i uczyły się.


  • Uczestniczyła pani w konspiracji?

Tak, dopiero po maturze. Maturę zdałam w 1942 roku. Nasza dyrektorka oszczędzała nas. Nie chciała żebyśmy do matury zajmowały się inną działalnością, chociaż były wyjątki. Tak naprawdę dopiero po maturze zostałam skierowana przez naszą dyrektorkę panią Zanową [do pracy konspiracyjnej]. [I tak] się zaczęło.


  • Czy pani gdzieś pracowała?

Do matury − nie. Moja mama dokonywała cudów, miałam wszystko, chociaż już wtedy zarobki mojego ojca były ograniczone, wiadomo, wojna. Natomiast po maturze, zaczęłam studia, zajmowałam się roznoszeniem ciastek. Było to wtedy bardzo popularne. Nie było to przyjemne, chociaż czasami ludzie jednak rozumieli, wiedzieli, że studentka. Miałam kontakty z najlepszymi cukierniami w Warszawie. Ciastka wypiekała znajoma pani razem z moją mamą. Przed wykładami roznosiłam ciastka, po wykładach zbierałam zamówienia.


  • Gdzie pani studiowała?

Studiowałam na SGH, to jest [w Szkole Głównej Handlowej], w konspiracji była to Miejska Szkoła Handlowa drugiego stopnia, czyli średnia szkoła. [Tylko] pod tym płaszczykiem można było tylko studiować. Szkołą kierował sławny profesor Edward Lipiński, który był założycielem szkoły przed wojną. On dalej prowadził zajęcia. [Wykładało] szereg znanych profesorów, między innymi profesor Wakar. [Studiowali ze mną ludzie], z których potem wyrosły różne ciekawe osobistości. Tyle, jeśli chodzi o pracę zarobkową i studia.


  • Gdzie pani mieszkała?

Z moim mieszkaniem [było tak]: do 1942 roku, to znaczy do matury mieszkałam w remizie tramwajowej na Kawęczyńskiej. Niemcy wyrzucili nas stamtąd, ponieważ były tam piękne mieszkania, piękny dom. Rodzice złożyli rzeczy na ulicy Ptasiej. Z mamą, ponieważ mama miała tam bardzo silną alergię, przeniosłyśmy się do mojej chrzestnej matki na Rakowiecką, właściwie naprzód na Łowicką później na Rakowiecką. Tam mieszkałam do Powstania.


  • Gdzie panią zastał wybuch Powstania?

[Miałam przydzieloną kwaterę] na ulicy [Mącznej 10]. Był [to] piętrowy [może] dwupiętrowy dom, [prawdopodobnie] nie ma go już w tej chwili. Tam już od dwóch dni przedtem nocowałyśmy [jako patrol sanitarny]. Byłam przydzielona do punktu sanitarnego na Czerniakowskiej, [mieszczącego się] w budynku przedszkola. Pamiętam, jak były poustawiane na podwórku ławki pod sam sufit. [Takie było] pierwsze wrażenie – dlaczego ławki?... Po prostu to były wakacje. [Punkt prowadziła] lekarka. Dobiegałyśmy do punktu z ulicy Mącznej. Zdarzenie, którego nigdy nie zapomnę: biegłam pod murem – nie pamiętam czy to było pierwszego czy drugiego dnia [Powstania] z rana. Było [tam] ogrodzenie, bardzo wysokie, to jeszcze nie były sławne pompy warszawskie. Ulica [była] zupełnie wyludniona. Gdzieś tam odzywają się strzały, człowiek biegnie, nie wie czy trafi, czy nie trafi, nie wiadomo czy już Niemcy wiedzą, że biegnę, czy nie wiedzą. Człowiekowi różne myśli przelatują przez głowę. W sumie nie był to strach, tylko po prostu się biegło. Dobiegłam do punktu. Po jakimś czasie przywieziono rannego. To było moje pierwsze zetknięcie [z akcją], chrzest bojowy. Młody chłopak, który miał rozpruty brzuch, wszystko na wierzchu. Lekarka i ja pakowałyśmy mu to do środka, owijałyśmy bandażami. Potem poszłam pod płot i odpowiednio musiałam odreagować. Nawinął się dorożkarz, wsadziłyśmy go z pomocą [dorożkarza] – bo żył, nie pamiętam w tej chwil czy był przytomny, na pewno jęczał – i wiozłyśmy go pustuteńką ulicą Czerniakowską. Nie wiadomo, skąd padały strzały. Już był nastrój walk. Dojechaliśmy z rannym do szpitala na Czerniakowskiej. Tam spotkałam, ku mojemu zdziwieniu, moją koleżankę ze studiów, której nigdy nie podejrzewałam, że może być w konspiracji. [Stała tam] w białym czepeczku, w białym [fartuchu], czekała na rannych. To był pierwszy dzień, pierwsze spotkanie zapamiętane na całe życie. Epizod.


  • Gdzie walczyła pani w czasie Powstania, czy tylko w jednym miejscu czy później pani się przenosiła?

Nie, od razu się przeniosłam. Ponieważ tam nie było żadnych walk, od razu zlikwidowano punkt sanitarny [na Czerniakowskiej]. Drugiego albo trzeciego dnia szłam ulicą Podchorążych, ponieważ wiadomo było, że tu już nic nie będzie się działo i wzywają nas na Górny Mokotów. Pamiętam jak szłam sama, bo jedna z naszych dziewczyn poszła [już] wcześniej. Szłam przez zupełnie odkryte pole. Człowiek się dzisiaj zastanawia, jak to w ogóle było możliwe. Tu już słychać strzały, a ja sobie idę przez pole zupełnie odkryte, niewiele się zastanawiam czy trafią czy nie tafią, czy daleko czy blisko, nic nie wiadomo. Weszłam na górę, [mogła to być ulica Belgijska]. Tam od razu natknęłam się na wojsko polskie. To było przeżycie niesamowite. Porozwieszane flagi, żołnierze z opaskami! Od razu mnie skontrolowano. Musiałam powiedzieć: gdzie, co, jak. Niesamowite wrażenie, coś niebywałego, wolna Polska, wolny świat!
Skierowano mnie do punktu sanitarnego na ulicę Czeczota. Tak znalazłam się w „Baszcie”, bo przedtem byłam w służbie sanitarnej WSK – Wojskowej Służby Kobiet. Na Czeczota [działał już] punkt sanitarny Pułku „Baszta”, kompanii O-2 prowadzony przez „Mewę” Ewę Matuszkiewicz, która ostatniego dnia Powstania zginęła bohatersko zastrzelona przez nadjeżdżających Niemców. Pamiętam sztuczny miód, którym nas karmiono, margarynę i pomidory z niedalekich działek. Donoszono nam pomidory. To zapamiętałam i zwijanie bandaży. To też człowiekowi utkwiło, bo przecież bandaży nie było tak dużo, żeby można było nie używać ich powtórnie – prało się, zwijało. Jeszcze nie było rannych, był spokój, na Mokotowie było cicho.


  • W jakich warunkach pełniła pani służbę?

[Najpierw] było [to] na Czeczota. Później punkt przeniósł się na Szustra. Do 15 sierpnia [działałam w] kompanii „O-2” w „Alkazarze”. Tam donosiło się żywność, były dyżury sanitarne ale w zasadzie [mieszkało się w punkcie sanitarnym. Dowódcą punktu był doktor Kościesza]. Do 15 sierpnia byłam zakwaterowana na [Szustra]. 15 sierpnia [zorganizowano uroczystość z okazji Święta Żołnierza nam po drugiej stronie Alei Niepodległości, mniej więcej naprzeciwko [Szustra, w bastionie alej Niepodległości 117/119]. Przebiegało się wykopem, czyli rowem przeprowadzonym przez ulicę do domu, gdzie kwaterowała kompania „O2”. Ponieważ było to święto żołnierza urządzono nam ucztę. Pamiętam jak na pierwszym piętrze były stoły suto zastawione, tak to mogło być tylko na Mokotowie w tym czasie. W pewnym momencie alarm, podjeżdżają czołgi „Tygrysy”. Wszyscy się zerwali i biegiem do schronu, wtedy mnie trafiło. Właściwie byłam pierwszą ranną w kompanii. Mam jeszcze [dużą] bliznę, nie zdołano mi wyjąć odłamka. Oczywiście szok. Nie było to wielkie zranienie, natomiast miałam pełno odłamków w ciele i to mnie − co tu dużo mówić − zszokowało. Wszyscy od razu się mną zajęli więc to też jeszcze podnosiło temperaturę grozy i zagrożenia [na szczęście] nie życia. Byłam w szoku i trudno mi było iść. Przeniesiono mnie na punkt sanitarny na Szustra. Był bardzo pięknie urządzony! Opatrzono mnie, leżałam tam dwa, trzy, dni. Chłopcy z „Alkazaru” przynieśli mi słoik malin, konfitur malinowych. To są drobiazgi, które się pamięta. Przynoszono mi [też] wtedy egipskie papierosy. W czasie Powstania wszyscy [trochę] popalaliśmy. Byłam jeszcze za młoda... Byłam zresztą poważną narzeczoną, narzeczony też palił jak ja. Był na Pradze, nie byliśmy razem. Nie miałam o nim żadnej wiadomości. Po kilku dniach, gdy zaczęło przybywać lżej rannych na punkt, przeszłam do szpitala Elżbietanek. Tam mi robiono opatrunki. Umieszczono mnie w jednym z pawilonów. Była jedna wielka sala, na której byli ranni, dwóch czy trzech chłopców z żandarmerii wojskowej. [Przebywałam] tam parę dni. [Pierwsze] wszy znalezione w głowie i walka [przy pomocy nafty]. Bardzo szybko [je] zlikwidowałam ale to był znów szok – gdzież, skąd, jak? Było tam sympatycznie, dużo światła, było stosunkowo cicho. Do 1 września byłam w szpitalu. Chodziłam z ręką na temblaku, bardzo ważnie to wyglądało.
Potem wróciłam [do służby]. W miedzy czasie była reorganizacja służby kobiet i musiałam się zgłosić w Wojskowej Służbie Kobiet na ulicy Krasickiego. Pamiętam, gdy meldowałam się tam, grały „krowy” czy „szafy” – jedni tak to nazywali, inni inaczej. Pamiętam, że mnie [nieźle] przysypało − to był pierwszy raz. Też szok, wyszłam cała biała, obsypana kurzem, [ale] nic mi się nie stało. Przydzielono mnie do szpitala na ulicy Misyjnej. Centrala szpitala była na Tynieckiej a ja byłam na Misyjnej – to było niedaleko – w willi przystosowanej na szpitalik polowy. Było tam już sporo rannych i ciężko rannych. Naprzód leżeli wszyscy na parterze. Jedno z mocniejszych wrażeń to było bombardowanie. Lecą szyby, tutaj leżą ranni, ci którzy mogli zejść do piwnicy, zeszli, kilku jednak zostało. Oczywiście musiałam z nimi zostać. Pamiętam do dziś jak stałam pod ścianą, jak się sypały okna, sypał się gruz, ale nic nam się nie stało, przeżyliśmy to [wszyscy]. Potem przeniesiono [rannych] do podziemi, do piwnic. Tam pełniłam dyżury. Już były zimne noce. Człowiek przysypiał w kącie, w białym fartuchu, przykucnięty. [Do rannych biegło się ze świecą].
Miałam pacjentów. Moim najbliższym i dobrze mi znanym [chłopcem] był Andrzej Kasznica, syn profesora Kasznicy, który w ogóle się nie ruszał. Miał bardzo ciężki postrzał w okolicy kręgosłupa. [Była to] znana później postać – ojciec Krzysztof, dominikanin. Miałam nad nim specjalny nadzór, opiekę. Zresztą znałam jego i ojca jeszcze przed Powstaniem. Drugi ranny z osób, które pamiętam, to był Bronisław Wojciechowski, późniejszy [profesor] nauk ekonomicznych. Można powiedzieć: dziwne są losy ludzkie i spotkania, bo nasi rodzice, moi i jego, znali się jeszcze w „borysławskich” czasach. [Bronek i ja] spotkaliśmy się [w czasie okupacji] na ulicy Rakowieckiej. On mieszkał w tym samym domu i tam się poznaliśmy, wracając pamięcią do naszych korzeni. Zresztą mój ojciec też się włączył w [tę] znajomość, w ogóle ją nawiązał, bo jeszcze wtedy przychodził na Rakowiecką, a mieszkał już gdzie indziej. Nie było [tam] niestety dla nas wszystkich miejsca. Z Bronkiem Wojciechowskim później pracowaliśmy razem w handlu zagranicznym, dalej się przyjaźniliśmy. To były dwie [osoby spotkane w szpitalu] a trzecia to był obecny profesor Kłoczowski. Miał urwaną rękę, potem jeszcze w Skierniewicach spotykałam się z nim. Jak zwykle kontakty się urwały, tamtych dwóch już nie żyje, ojciec Kasznica zresztą nie muszę o nim mówić, na ogół odprawiał mszę co roku u świętego Michała. Związany był do końca z „Basztą”. Chodził, wyszedł z tego, ale ci co go znają, to wiedzą jak chodził... À propos Andrzeja Kasznicy. Później jako dominikanin, późną nocą o dziesiątej czy jedenastej szedł Starówką do klasztoru. Grupa wyrostków zaczęła śmiać się z niego: „Ksiądz, wypił! Jak on idzie”. A on już niestety tak chodził, opowiadał nam to później.
Co jeszcze? Dużo rzeczy działo się w Powstaniu, trudno o wszystkim mówić.
Było, tak, że byłam na Misyjnej w szpitalu na dyżurze dziennym i wracałam do domu. Pamiętam, jak wtedy już świstały kule, to było pod wieczór, zostawiały kolorowe ślady. I [dalej] się szło. Człowiek się nie zastanawiał, to nie było żadne bohaterstwo, po prostu nie zdawałam sobie sprawy z niebezpieczeństwa. Iść trzeba, bo co mam ze sobą zrobić? Pusto wszędzie. Tak doszłam do naszej kwatery [przy] Alei Niepodległości [117/119]. Jeszcze nie powiedziałam, że mimo, że mnie przydzielono do „Misyjnej”, zostałam jak gdyby do pomocy jeszcze w „O-2”. W „O-2” byłam do końca Powstania. Tam mieszkałam. We czwórkę [z „Niusią” Janina Chodorską, później Łukawską, Bogdanem Łukawskim „Łowickim” i Antkiem Łukawskim „Łackim”] zajmowaliśmy piękny pokój, [całe] mieszkanie było piękne. Czasami coś rąbnęło, wszystko było zasypane cegłą na czerwono, bo to się sprzątało. Tego dnia [30−31 sierpnia] wracałam na kwaterę i dowiedziałam się po drodze, że była zbombardowana. Szczególnie piwnice [domu numer 119] były wtedy zaatakowane. [Szłam] dołem wykopem, a na nasypie [nad rowem] leżały ciała osób cywilnych, pół ciała, całe ciała, kobiety z białymi włosami [zasypane gruzem]. Było to straszne wrażenie, ale mnie się udało [tego uniknąć]. Z naszych nikt nie zginął, tylko ludność cywilna. Były jeszcze różne zdarzenia, które się pamięta, [ale nie można od razu o wszystkim opowiedzieć].
Na przykład jednego dnia, [gdy] już byłam po swoim dyżurze na kwaterze, zawołano nas. Jeszcze mieszkałam z „Niusią” sanitariuszką, Antkiem Łukawskim i Bogdanem Łukawskim, byliśmy zaprzyjaźnieni. Około 12 sierpnia przyszedł rozkaz, że [w willi miedzy Wiktorska a Różaną] na przedpolu w stronę fortów mokotowskich – [znajduje się siedem] osób [cywilnych] albo zabitych albo rannych, nie wiadomo, może jeszcze są żywi. [Poszłyśmy] tam nocą, ale nikt już nie był żywy. [Wróciłyśmy], nie wiem co potem zrobiono z ciałami. Drugi raz też wyszyłam na przedpola, [gdzie] był zorganizowany punkt dla rannych [cywilów]. Było to już na linii między fortami [mokotowskimi] a Aleją Niepodległości czyli na terytorium neutralnym. [Znalazłyśmy] tam parę rannych osób. Znowu okropne wrażenie. Starsza kobieta miała robaki w ranie. Lekarz powiedział: „Nie czyścić, bo one same czyszczą”. Potem umarła.
Okropny był ostatni dzień. Aż trudno to wspominać. [Znalazłam się] wtedy w okopie, [biegnącym] wzdłuż Alei Niepodległości [na linii] obrony. Spodziewaliśmy się już natarcia, ale nie wiem skąd i dlaczego polecono mi ugotować rosół [w kuchni kompanii O-2 na rogu Różanej i Alei Niepodległości]. To wydaje się dzisiaj śmieszne, ale rzeczywiście gotowałam rosół i [wałkowałam] butelką makaron. Zupełnie nieprawdopodobne! Nikt już tego rosołu nie zjadł, bo skierowano nas do okopów. Tam z kolei pełniłam rolę łączniczki przez bardzo krótki czas, to były minuty, może godzina, może dwie. Biegłam wzdłuż okopu. Ostatni rozkaz dostałam koło „Alkazaru”, trzeba było przenieść rozkaz mniej więcej w okolice znanej willi „Bilbao”. Biegłam przez okopy. Dobiegłam do połowy i patrzę, Niemcy już górą przeskakują. Cofnęłam się. Co miałam robić? Nikogo nie było, wszyscy się już ewakuowali. Zostałam sama w okopie. Jeszcze był jeden ranny, ogromny mężczyzna, chyba „Szary”, postrzelony w głowę. Ktoś mu zrobił opatrunek, był w szoku. Nie mógł iść. Musiałam przejść przez otwarte pole. Posadziłam go we wnęce, nie było żadnego kontaktu z nim, nic nie można było zrobić, właściwie był nieprzytomny. Wyczołgałam się z okopu [na] otwarte pole. Mam pod ręką spódnicę, w której się czołgałam, spódniczka z bardzo eleganckiej sukienki, jeszcze przedwojennej. Całe Powstanie w niej przeżyłam. Rozdarła [się] przy czołganiu po wysuszonych badylach. Potem zszyto mi to, [gdy] dotarłam [na ulice Bałuckiego, dokąd wycofał się] nasz oddział. Ktoś dał mi białą fastrygę. [Spódnicę tę] mam do dziś. „Mewa” została w Alei Niepodległości z rannymi, bo tam była większość rannych. Zresztą wśród rannych miała swojego chłopca. Widziałam go [jeszcze] z obciętymi nogami, krwawiącego i oblepionego pierzem, bo widocznie [jakaś] poduszka, [rozerwała] się przy nim. Obydwoje oczywiście dostali kule i zginęli. „Niusia”, która była ze mną na kwaterze dostała kulę dum-dum w pośladek − leżała na noszach z ogromną dziurą... Wiadomo, to się rozrywało w ciele.
Koniec Powstania, ogłoszenie kapitulacji. Czekałam na rozkaz, ale lekarka, która kierowała [naszym] szpitalem –znałam ją trochę z okresu przedpowstaniowego, więc nie wiem czy to zadecydowało, [że] nie pozwoliła mi iść do niewoli, powiedziała: „Pójdziesz z cywilami”. Wyszłam z cywilami w stronę Pruszkowa. W nocy spałam w szafce, to było na Wyścigach. Była to prawdopodobnie szatnia, wąziutkie szafeczki jak to szatnia. Wiem, że z kolanami pod brodą przespałam [noc]. Jeszcze jeden epizod bardzo przykry dla mnie ale może [kogoś zainteresuje – byłam jedynym świadkiem śmiertelnego zranienia znanej aktorki. Pewnego] dnia [znalazłam] na Krasickiego albo na Malczewskiego [w prywatnej willi], bo tam też czasami przebywałam. Odwiedzałam piętnasto-, szesnastoletnią dziewczynkę, Hanię, zaprzyjaźniłam się nią. To było na przełomie sierpnia i września, może na początku września. Słychać charakterystyczny ryk „szafy”, człowiek instynktownie kieruje się do schronu. Jednocześnie z drugiej strony biegła kobieta, zbiegłam pierwsza, ona dostała drzwiami. Dostała tak, że straciła przytomność, już jej potem nie odzyskała. Leżała na parterze.
Okazało się że to była Maria Przybyłko-Potocka. Pamiętam doskonale jej twarz, nie było z nią już kontaktu. Miała straszne wylewy na twarzy, na głowie, [nie wiem kiedy] zmarła. Tak, że zetknęłam się z historyczną postacią teatru polskiego.
  • Zanim przejdziemy do okresu po Powstaniu jeszcze zadam parę pytań. Jak pani zapamiętała żołnierzy niemieckich, ukraińskich, radzieckich? Czy spotkała się pani z wyjątkowym okrucieństwem?

Z Niemcami nie, bo spotkałam ich jako wziętych do niewoli, nosili wiadra z wodą. Z „ukraińcami” to dziwna historia, która mi się wyjaśniła dopiero ostatnio. Rzeczywiście był taki dzień, że spoza linii frontu od strony ulicy Rakowieckiej przybyło, uciekło do strefy Powstania, grupa cywilów uratowana po wrzuceniu granatów do piwnicy. Wyglądali strasznie, jak to normalne w tych warunkach: białe włosy, [ciało] w kurzu białym, ceglanym i czerwonym. Wtedy rozeszła się wieść, że [to] „własowcy”. „Własowców” do niedawna identyfikowaliśmy z Ukraińcami. Wracając do moich ostatnich tygodni, spotkałam się [z] Ukraińcem, ponieważ napisałam w swojej książce o bandach UPA, to on żachnął się. Mówi: „Dla nas to nie bandy, tylko bohaterowie”. On mi dopiero wyjaśnił i potem sprawdziłam w encyklopedii, że „własowcy” to byli raczej Rosjanie wzięci do niewoli [niemieckiej]. [Niemcy stworzyli z nich formację] generała czy pułkownika Własowa. To byli „własowcy”. Natomiast mówiło się zamiennie albo „własowcy” albo „ukraińcy”. Natomiast o Rosjanach nie.
[Jeszcze jedno wspomnienie] z czasów Powstania. Nie wiem jak to [było możliwe], że brało się białą chusteczkę w rękę i przechodziło [na stronę niemiecką. Któregoś dnia] szłam od ulicy Różanej do domu czyli na róg Rakowieckiej i Akacjowej. Tam spotkałam się z profesorem Lottem, [który też] tam mieszkał. Przeprowadziłam grupę. Naprzód zachęciłam, nie tyle zachęciłam, bo wszyscy chcieli być w Powstaniu, ale bali się, nie wiedzieli jakie są warunki. Powiedziałam im w jaki sposób można się przedostać na stronę powstańczą. Rzeczywiście wystarczyła biała chusteczka i krycie się ogródkami. Profesor Lott [lekarz] i [jego brat] geograf, profesor Lott przeszli później na naszą stronę. Będąc tam dowiedziałam się o strasznym losie mojego spowiednika ojca Kosibowicza, [była to] znana postać i znana sprawa wymordowania Jezuitów w klasztorze. Nie będę [tego] opowiadać, [jest] cały film pod tytułem: „Kaplica”. Ojciec Kosibowicz zginął, wyprowadzono go naprzeciwko klasztoru, po stronie Andrzeja Boboli i tam go zastrzelono. To był dla mnie [wielki] wstrząs. Zostawiłam tam matkę [i] ciotkę nie chciały iść do Powstania. Potem zostały wypędzone, przeszły przez Ursus, udało im się uciec.


  • Jak przyjmowała walkę ludność cywilna?

Miałam małe kontakty z ludnością cywilną. Wiem co było po stronie niemieckiej, jak szłam [tam], ale też chyba było coś z entuzjazmu. Jeszcze wtedy na Mokotowie nie było tak źle. Jednak [był to] kawałek Polski, chociaż nie [mogli] do niej dojść, ale z dużym zrozumieniem, poparciem i sympatią w stosunku do mnie − przeszłam [przecież] z tamtej strony tutaj. To było raczej pozytywne nastawienie. Natomiast nie miałam kontaktu z ludnością cywilną [na terenie] Powstania z wyjątkiem mojej małej przyjaciółki szesnastoletniej Hani, z którą potem wyszłam. Ona była sama, rodzice gdzieś się zawieruszyli w Warszawie. Dziewczę szesnastoletnie było samo, chyba z Przybyłko-Potocką była związana, bo to było w jej domu. Ona nam pomagała, ale nie była w akcji, była za młoda.


  • Miała pani kontakty z obcokrajowcami, którzy brali udział w Powstaniu?

Nie, nie było [ich].


  • Jaka atmosfera panowała w pani grupie?

Dobra, śpiewano wieczorami, grano na gitarze. Były sympatie, może nawet więcej niż sympatie. Tak to bywało. Trudno coś powiedzieć. Nastrój był bojowy. Każdy, jak trzeba było, szedł do swoich zadań, jak nie trzeba było a była potrzeba, nie było rozkazu, to się szło – pełne zaangażowanie. Ostatnie dni, kiedy umierali nam na rękach ludzie – to groza po prostu.


  • Uczestniczyła pan w życiu religijnym?

Oczywiście, codziennie ksiądz Zieja odprawiał nam, w jednej z pięknych willi, mszę świętą. Pamiętam, że mieliśmy dyspensę i można było w każdej chwili przystępować do komunii. Wtedy były [jeszcze] te czasy, że obowiązywał post, mieliśmy dyspensę w obliczu śmierci. Uczestniczyłam w mszach. To było bardzo dużo, bo to nas trzymało. Potem był jezuita ojciec Siwek, który ocalał, bo tam kilku jezuitów ocalało [i] udało im się przejść na naszą stronę. On wymiennie z ojcem Zieją odprawiał msze, spowiadał. Wiele, wiele lat potem spotkałam go na pielgrzymce warszawskiej. Dowiedziałam się, że niestety psychika jego ostatecznie nie wytrzymała i zmarł z zaburzeniami psychicznymi. Na pewno były to skutki tego niesamowitego przeżycia.


  • Była pani świadkiem ślubu powstańczego?

Byłam, ale nie pamiętam, kto to był. Było to szalenie miłe. W kaplicy u sióstr Elżbietanek w szpitalu, dwoje młodych ludzi... On oczywiście w uniformie, typowym szarym kombinezonie, ona w białej sukni i ślub. Było to bardzo piękne, nie byli to bliscy znajomi, ale ponieważ byłam wtedy, to było między 20 a 30 sierpnia, w szpitalu, więc zostałam zaproszona.


  • Co się stało z pani narzeczonym?

On był w formacji w „Katarzynie”. Pamięć mnie zawodzi, mam to wszystko opisane, bo pisałam jego życiorys. Został na Pradze. Tam się nic nie działo. W pierwszych dniach przenosił karabin w wiązce chrustu z dalekiej Pragi na Saską Kępę, bo tam mieszkał. 6 sierpnia wywieziono ich, Niemcy zabrali wszystkich mężczyzn z Saskiej Kępy, wsadzili do pociągu. Mąż tego samego dnia uciekł, dostał się naprzód do Grodziska do krewnych, potem do Skierniewic, gdzie pracował jako młynarz. Dzięki tego mieliśmy dużo mąki po Powstaniu.


  • Czy podczas Powstania słuchała pani radia albo czytała prasę?

Nie. Prasę okazyjne [tak], ale bliższego kontaktu nie miałam, nie o tym człowiek wtedy myślał. Interesowałam się o tyle wiadomościami ze Śródmieścia, wiedziałam, że tam jest mój ojciec.


  • Ojciec też walczył?

Tak, walczył. Teraz oddałam do Muzeum Historycznego Miasta Warszawy pamiętnik ojca z tego okresu. Ojciec był kierownikiem drukarni, w której drukowano „Barykady”.


  • Czy z kimś się pani szczególnie zaprzyjaźniła w czasie Powstania?

Z moją czwórką. Z tym, że „Niusię” znałam przed tym, bo byłyśmy razem w konspiracji, były nawet prywatne kontakty. Do dziś utrzymujemy kontakt. Natomiast Bogdan Łukawski zginął przedostatniego dnia Powstania, miał urwane nogi, byłam przy jego śmierci. Antek Łukawski wyszedł [cało] z Powstania. Był [potem] w obozie. [Po Powstaniu często] spotykaliśmy się. [Antek ożenił się] z „Niusią” z kolei. Było to [więc] małżeństwo powstańców. Ja wróciłam do swojego narzeczonego.


  • Przechodziła pani kanałami?

Nie, uniknęłam tego, ale przychodziły do nas umorusane, „pachnące” dziewczyny, łączniczki naszej kompanii.


  • Była pani uzbrojona?

Nie, raz tylko w czasie konspiracji przenosiłam broń. Przed Powstaniem byłam jeszcze instruktorką przeszkolenia wojskowego sanitariatu. Prowadziłem szereg kompletów. Wracam myślą, nie wszystko się pamięta, nie wszystko można opowiedzieć.


  • Znała pani może sanitariuszkę „Małgorzatkę”?

Nie, niestety nie.


  • Powstanie upadło, pani uniknęła niewoli, co było potem?

Potem byłam w Ursusie gdzie spotkałam się moją mamą, która uciekła i z ciotką czyli moją chrzestną matką. [Mieszkałyśmy tam przez] mniej więcej miesiąc, półtora miesiąca, u pani Arciszewskiej, synowej premiera ówczesnego rządu polskiego na wygnaniu. Bardzo mile wspominam ten okres. Znałyśmy się z nią przed wojną, jej męża nie było. Ona była wspaniałą kobietą. Miała małą córkę [i] matkę już ze sklerozą. Tam byłyśmy z mamą, jadłyśmy suchary, które ona przygotowała „na zapas”. Chodziłyśmy na działki do znajomych do Gołąbek po warzywa, po jarzyny. [W ten sposób można było przeżyć]. Moja mama miała dużą inicjatywę. Szukała mojego narzeczonego, coś się jej przypominało, że [w] Skierniewicach, coś z młynem…, krewni. Znalazłyśmy. Oczywiście szalona radość.
Jeszcze w Ursusie zanim wyjechałyśmy, trzeba było mieć zaświadczenie pracy, bo Niemcy wyłuskiwali wszystkich warszawiaków. Dostałam antydatowany wpis do kenkarty. Już nie byłam typową warszawianką. Byłam zatrudniona w RGO. Jeszcze w Ursusie w fabryce urządzono obóz przejściowy. Niemcy tam kierowali wszystkich warszawiaków i RGO organizowało zupy. Pamiętam jak dziś, mam w oczach obraz jak kroiłam w kostkę dynię i jarzyny na zupę dyniankę. Można to było jeść. To były tysiące ludzi, non-stop przygotowywało się warzywa. Później, kiedy zlikwidowano obóz przejściowy, Niemcy urządzili tam magazyn rzeczy wywożonych z Warszawy. Żeby mieć papier, z mamą zatrudniłyśmy się [tam]. Byłam tylko w podartej spódnicy, ktoś mi coś dał, ale już zima się zbliżała, a tu żadnego okrycia. Z Powstania wyszłam dosłownie z niczym, nawet ktoś mówił: „Jak to z Powstania [i] nie naszabrowałaś?”. Takie było niektórych nastawienie. Dwie przeciwstawne postawy: moja rodzina, która dziwiła się, że przyszłam w wydartej spódnicy: Druga [postawa], to pani Arciszewska, która przyjęła nas i dzieliła się z nami sucharami. Wracając do fabryki. Do magazynu chodziłyśmy z mamą i z panią Arciszewską. Wszyscy z Ursusa, kto tylko mógł, tam chodził. To wszystko było przeznaczone na wywóz do Niemiec, segregowało się rzeczy – to [była] nasza praca. Wybierało się rzeczy, które mogły się przydać. Pamiętam, że wzięłam sobie pelisę, niezbyt piękną ale ciepłą, na kozach. Wynieść coś stamtąd [było trudno]. Były warty, byli żołnierze. Tam różne rzeczy się działy i wiedzieliśmy o tym, że były osoby, które opłacały w ten czy inny sposób żołnierzy i wynosiły różne wspaniałe futra. [My] tylko wzięłyśmy pelisę, spódnicę, żeby mieć [co] włożyć na grzbiet, żeby przetrwać zimę, która nadchodziła.


  • Co było dalej do maja 1945?

Dużo się działo. Z Ursusa, mniej więcej po dwóch miesiącach, w listopadzie przeniosłyśmy się z mamą do Skierniewic, gdzie pracował mój narzeczony. Wszędzie był straszliwy tłok. Udało nam się wynająć maleńki pokoik na mansardzie z wnęką na umywalkę. We cztery osoby tam mieszkaliśmy: mój narzeczony, jego przyjaciel, moja mama i ja. Spaliśmy na dwóch wąziutkich kozetkach, z mamą ledwo się tam mieściłyśmy. Była kuchenka, była mąka, robiło się zacierki a to żytnie a to pszenne, bez mleka, ale cukier był. Sprzedawało się mąkę, kupowało się cukier. Nawet jeździłam do Ursusa i sprzedawałam mąkę, bo narzeczony miał deputat. Znowu historia – tutaj Niemcy, tutaj front się zbliża, a na pierwszym piętrze, tam gdzie mieszkałyśmy przedtem, wypiekano ciastka i torty. Torty miały, o dziwo, zbyt. Pani prowadziła mini wytwórnię, która świetnie prosperowała. Dostarczałam jej mąkę i cukier. W Skierniewicach przetrwało się, zimno było na mansardzie. [W Skierniewicach był] szpital. Część rannych powstańców została tam przewieziona, część do Milanówka. Z moimi panami chodziliśmy do szpitala i tam się rozmawiało ze znajomymi chłopcami, pomagało się im. Jeden z naszych – Witek Witczyński złapał gęś. W szpitalu Niemcy mieli aprowizację, mieli gęsi, ukradł gęś. Mieliśmy co jeść przez parę dni!
Później wejście wojsk rosyjskich. Niemcy byli tak zaskoczeni, że jak poszliśmy do [pobliskich koszar, to ich obiad był jeszcze gorący]. Nie wiem dlaczego zostałam wtedy w domu na mansardce, natomiast moja mama z moim narzeczonym pobiegli do koszar. Przynieśli ogromną gorącą pieczeń na patelni, którą mam do dziś na pamiątkę. [Niemcy] byli zaskoczeni najazdem czołgów [radzieckich]. Utkwiło mi w pamięci, że obsypani byli papierami. Papiery się sypały z czołgów. Wtedy się mówiło, że dla nich papiery to jest symbol bogactwa, bo oni nie mają papieru, a tu nagle z czołgów sypią się papiery. Jeszcze z niemieckiego magazynu z koszar zabraliśmy łóżko wojskowe, inne drobne rzeczy. Mam poniemiecki garnuszek, mój wnuk tylko z niego pije. Później urządzono [w naszym domu szpitalik] wojsk radzieckich. Było to dla nas dziwne, nie wiem czy to jest istotne, dla nas to było śmieszne: mansardkę mieliśmy na górze. Na parterze urządzono punkt sanitarny. Pamiętam tam tylko straszny upał i zaparowane pomieszczenie, ich dziewczyny w białych strojach ale [tylko] w stanikach, porozbierane prawie, że do zera. Tam sobie przychodzili żołnierze, wychodzili. Dla nas to było zupełnie szokujące. Bądź co bądź [w Powstaniu] wszyscy na ogół prowadzili się moralnie, w każdym razie w moim otoczeniu, a tutaj swobodne obyczaje.
To było po Bożym Narodzeniu, to były pierwsze dni stycznia, mój narzeczony ze swoim kolegą Witkiem wybrali się pieszo do Warszawy przez Grodzisk. Mały postój, przenocowali u krewnych i potem do Warszawy przez lód, bo nie było mostów. Mój teść dzierżawił wtedy młyn w Mordach Siedleckich. Cała rodzina przeniosła się z Saskiej Kępy. Tam była matka mojego narzeczonego i jeszcze dwoje rodzeństwa i babcia. Wszyscy się przenieśli do Mórd. Mieszkanie było już zajęte przez kogoś innego. Teść miał krótko młyn, bo całą okupację bardzo cienko przędli. Udało mu się rok przed Powstaniem wydzierżawić młyn. Zabrano nas tam z mamą i z rzeczami, bo przyjechał ciężarowy odkryty [samochód], który woził mąkę. Jechałyśmy mostem pontonowym przez Wisłę. Pojechałyśmy do Mórd. Tam można się było wykąpać, można normalnie zjeść a może nawet bardziej niż normalnie. Od razu jak tylko skończyła się wojna pojechaliśmy w maju do Warszawy. Zapisałam się na SGH na trzeci rok. [Zdzisław – mój narzeczony] był na trzecim roku Uniwersytetu Ziem Zachodnich. W czasie okupacji był to Uniwersytet Poznański. Tam się zakotwiczył. [Do]szliśmy do wniosku i rodzina, że tu utrzymywać mieszkanie – nie miałam własnych środków, absolutnie żadnych, [w Warszawie] wynajęto mi pokój – i w Poznaniu – lepiej, że się pobierzemy. 10 lipca był nasz ślub w Mordach Siedleckich, bardzo skromny. Zaraz potem pojechaliśmy do Poznania. Skończyłam tam Akademię Handlową, mąż Uniwersytet Adama Mickiewicza u profesora Taylora –mieliśmy tam grono „tajlorczyków”. Zresztą było [to] odreagowanie po okresie okupacji. Pamiętam szaleliśmy [w] prywatnych domach, tańczyło się, bawiliśmy się w całej paczce, między innymi [z] późniejszym profesorem Januszem Wierzbickim, z panią Polakową z klubu Byków. Potem przenieśliśmy się do Warszawy, odzyskaliśmy mieszkanie na Saskiej Kępie. W Poznaniu utrzymywał nas teść, potem nastąpiła katastrofa finansowa. Mój teść nie bardzo nadawał się do interesów, a czasy się zmieniły, upaństwowiono młyn i koniec. Zaczęła się praca, potem dzieci.


  • Była pani represjonowana?

Miałam ciężkie życie. Nie byłam więziona, nie byłam specjalnie inwigilowana, przynajmniej nie wiem o tym. Natomiast [od 1949] roku pracowałam w Izbie Handlu Zagranicznego, byłam [cenionym] pracownikiem, chociaż młodym, jeszcze nie byłam wtedy magistrem. [I nagle] to był 1950 rok, podziękowano mi za pracę i to w sposób brutalny. Mój szef bardzo chciał, żebym została, też kolega z uczelni. Profesor Grosfeld stał [wówczas] na czele Polskiej Izby Handlu Zagranicznego. Wiem, że toczono boje o to, żebym została, dlatego nic mi o tym nie mówiono, żebym się nie denerwowała. Nic nie wiedziałam, że coś dzieje się przez trzy miesiące. Rano na Sylwestra przychodzi mój szef i mówi: „Dwie osoby zostają zwolnione, pani Tokarska i jeszcze pan Jan Vöelnagel”. To był dla mnie szok, potem szukanie pracy. [Najpierw] spokojnie pracowałam w Instytucie Gospodarstwa Narodowego, potem przeszłam do Głównego Urzędu Statystycznego, bo instytut zlikwidowano. Z Głównego Instytutu Statystycznego już 1949 roku w grudniu przeniosłam się do Polskiej Izby Handlu Zagranicznego.
W owego Sylwestra 1950 roku dostałam jak obuchem w głowę: zwolnienie z pracy. Jaki podawano powód? Ojciec w Anglii, nazwisko też nie najlepsze, niedobrze. [Tam] gdzie szukałam pracy podchodzono do mnie z entuzjazmem. Pierwsza rozmowa: „Ależ oczywiście, takie kwalifikacje!”. Bardzo wszystko było pięknie. Składałam podanie, po czym po kilku dniach: „Z u etatów nie przyjmujemy”. Albo: „Nie przewidujemy powiększenia zespołu”. Przez trzy miesiące byłam bez pracy. Dzieci już były, syn urodził się w 1948, córka w 1950 roku. Znalazłam wreszcie oparcie w instytucie Handlu i Żywienia Zbiorowego. Naprawdę było to dziwne zajęcie, ale urządziłam się tam, zajęłam się badaniem popytu. To mi się potem przydało w życiu. Stamtąd też musiałam wyjść, ale na własne żądanie, ponieważ nie bardzo mi to odpowiadało. Tułałam się. Wreszcie los zrządził, że się dostałam do Instytutu Wzornictwa Przemysłowego, czego nie żałuję bo było to środowisko artystyczne. Tam też nawiązałam ciekawe znajomości do dzisiaj kontynuowane. Zupełnie byłam surowa, nigdy nie myślałam o sprawach smaku artystycznego. Tam się trochę „wygładziłam”, że tak powiem.
Z Instytutu Wzornictwa znowu przeszłam do Polskiej Izby Handlu Zagranicznego. Tak się tułałam, nie mogłam wrócić. [Wreszcie przyszła] odwilż, po 1956 roku. Notabene z Instytutu Wzornictwa Przemysłowego wyjechałam, spotkałam się ojcem w Londynie. Wyjechałam z wycieczką Związku Nauczycielstwa Polskiego, też mi się udało, bo wtedy wyjechać za granicę, nie było łatwo. Potem w 1958 roku na wiosnę byłam w Instytucie Wzornictwa Przemysłowego w Niemczech, zobaczyłam Berlin, też [kolejny] szok. Pierwszy to była Anglia.
Potem wróciłam do Izby i w Izbie [pracowałam] od 1958 roku do 1967. To był najdłuższy staż i bardzo ciekawe wyjazdy zagraniczne, ponieważ zajmowałam się badaniami rynków zagranicznych od strony metody. Żeby znaleźć metodę robiło się doświadczenia, ćwiczenia na zlecenia central handlu zagranicznego. Było to bardzo ciekawe zajęcie. Napisałam pierwszą książeczkę na ten temat, potem drugą. Potem zrobiłam w tego doktorat i tak się to toczyło. Tak się złożyło, że była reorganizacja w Izbie Handlu Zagranicznego, chciano ze mnie zrobić dziennikarkę, a mnie to się nie bardzo podobało, więc sama zrezygnowałam. Poszłam do Instytutu Organizacji Przemysłu Maszynowego. Tam z kolei napisałam pracę o badaniach rynku przemysłu maszynowego. Zainteresowało się mną ówczesne Ministerstwo Przemysłowego Maszynowego i zaproponowano mi pracę naczelnika wydziału w Ministerstwie. Opowiadam o tym, bo też były to dziwne sprawy. Zaczęłam tam pracować [w czerwcu 1958 roku]. Miałam bardzo ciekawą, emocjonującą pracę. Między innymi organizowanie (to był wydział eksportu), oficjalnej wizyty wicepremiera Egiptu. Miałam to na głowie. W grudniu na sylwestra zaproszono mnie do dyrektora departamentu, który mnie przyjął [sześć] miesięcy przedtem. [Był przy tym] pierwszy sekretarz partii ministerstwa. Oznajmili mi: „Niestety, pani wie, ale z pani życiorysem, pani nie może tutaj pracować. Nie jest pani w partii, a my musimy mieć na tym stanowisku kogoś partyjnego. Rzeczywiście mamy trudności w obsadzeniu tego stanowiska, bo jak ktoś zna dwa języki, to już nie jest w partii”. Tak się skończyła moja praca. Później z trudem znalazłam pracę.
Wreszcie znalazłam pracę dzięki profesorowi Wojciechowskiemu, o którym [już] mówiłam. Znalazłam pracę w Głównym Urzędzie Statystycznym, ślęczałam tam nad cyframi jako analityk. To było stanowisko na poziomie dyrektora, to znaczy pensja była dyrektorska. Podległam dyrektorowi działu statystki handlu zagranicznego. Tam przesiedziałam rok, czy półtora. Znowu coś napisałam. Stamtąd przeszłam do organizacji PROMEX. Miałam [takie] hobby przez cały czas od pracy w Izbie Handlu Zagranicznego, że chciałam zorganizować [badania rynków zagranicznych na wzór „kapitalistyczny”]... W ogóle zajęłam się marketingiem, ja i jeszcze parę osób byliśmy prekursorami. Jak napisałam pierwszą broszurę książkową, niewielka książeczka o badaniach rynków zagranicznych, to wykreślono mi słowo „marketing”. Dlatego, że w socjalizmie nie może być marketingu! Zajmowałam się tym od strony teoretycznej. Wtedy, kiedy byłam w Instytucie Organizacji Przemysłu Maszynowego i w Ministerstwie, napisałam pracę teoretyczną na temat badania rynków zagranicznych. Później praca [ta] była podstawą moich wykładów na Politechnice Warszawskiej na temat organizacji handlu ze szczególnym uwzględnieniem handlu zagranicznego. Wydałam szereg skryptów z tego zakresu. Dlaczego o tym mówię? Moim pragnieniem, idée fix, było, żeby badania rynków zagranicznych scentralizować, wszystko musiało [miało być] scentralizowane w Polsce, [coś w rodzaju agencji] badań rynków. Teraz agencji jest jak grzybów po barszczu. Wtedy walczyłam z KC, z ministerstwami, z uczelniami. Wszędzie było mnie pełno, [chciałam powołania takiej organizacji]. Jak przestałam się tym zajmować, to wreszcie się to udało w PROMEX–ie. To był Ośrodek Promocji Handlu Zagranicznego Przemysłu Maszynowego. Mój program został całkowicie wdrożony, powstała organizacja, która składała się z dwóch pionów. Jeden to był mój – organizacja rynków a drugi pion to już były wystawy i targi. Tam pracowałam [od maja 1972 roku] jako tak zwany główny specjalista.
W tym czasie obroniłam prace doktorską we Wrocławiu. Miałam dwa bardzo ciekawe wyjazdy do Paryża i do Ghany [...]. To było spełnienie moich marzeń, to było coś nowoczesnego, [tak] jak jest w tej chwili. [Takie badania prowadzą] firmy specjalizujące się w tym, mające narzędzia do pracy. Miałam bibliotekę w PROMEX–ie, zbierałam materiały, kupowałam książki, [zorganizowałam] cały ośrodek informacyjny, to wszystko miałam do dyspozycji. Spełnienie marzeń! Ale znowu była reorganizacja, przyszedł ktoś, kto postanowił to wszystko zlikwidować. Zlikwidowano, książki na stosie spalono. Ponieważ broniłam książek dostałam wilczy bilet. Byłam przez krótki czas wicedyrektorem PROMEX–u, ale ponieważ broniłam książek, brzydko mówiąc, wywalono mnie. Przeżyłam to bardzo ciężko, rozchorowałam się. Między innymi powodem zwolnienia było to, że zrobiłam doktorat. [Powiedziano mi]: „My tu doktorów nie potrzebujemy”. Wtedy miałam wilczy bilet jeśli chodzi o przemył maszynowy i nie mogłam przez pół roku znaleźć pracy. [...] [Wreszcie] trafiłam do „Polimex–u Cekopu”, też Bronek Wojciechowski mi to załatwił. Przyjęto mnie na stanowisko eksperta do spraw badań rynków zagranicznych. Nie chcę źle mówić o instytucji. Przyjęto mnie, żeby można było popisywać się tym, że firma, ma eksperta do spraw badań rynku i spraw marketingu, już wtedy można było używać słowa „marketing”. Tam przesiedziałam rok nic nie robiąc na bardzo wysokiej pensji. Wreszcie mnie stamtąd wyłuskano. [Przeniosłam się do Instytutu] Ekonomiki Przemysłu Chemicznego i tam zorganizowałam zakład badań rynków. Stamtąd przeszłam na emeryturę. Praca była taka sobie. Tak się skończyła moja kariera zawodowa.


  • Czy chciałaby pani powiedzieć coś na temat Powstania czego jeszcze nikt nie powiedział do tej pory?

Musiałbym dłużej pomyśleć. Nic mi nie przychodzi na myśl. Czy chodzi o cele Powstania czy...?


  • Co chciałby pani powiedzieć podsumowując wszystko?

Nie żałuję, na pewno nie żałuję, ale nie żyję tak wspomnieniami jak niektórzy. Mam koleżankę, która do dziś świata nie widzi poza wspomnieniami [z Powstania]. Natomiast ja byłam zaangażowana w życie zawodowe, dzieci, mąż. Tak, że to było zawsze obok mnie, może teraz odkąd jest Muzeum Powstania, tak mi się wszystko znowu przybliżyło. Specjalnie nic nie mogę [więcej] powiedzieć.



Zalesie Górne, 27 października 2005 roku
Rozmowę prowadziła Patrycja Cieśla
Barbara Tokarska Pseudonim: „Jola” Stopień: sanitariuszka Formacja: Pułk „Baszta” Dzielnica: Mokotów Zobacz biogram

Zobacz także

Nasz newsletter