Barbara Ziemkiewicz

Archiwum Historii Mówionej

Barbara Ziemkiewicz. [Urodziłam się] 4 grudnia 1934 roku w Warszawie.

  • Jakie nazwisko pani wtedy nosiła?

Grabowska.

  • Gdzie mieszkali pani rodzice przed wybuchem wojny?

Na ulicy Wolskiej. Nie pamiętam numeru, Wolska przy Działdowskiej.

  • Czym zajmowali się rodzice?

Matka nie pracowała, wychowywała dzieci po prostu, mnie i moich dwóch braci. Ojciec miał samochód, taksówkę.

  • W jakim wieku było rodzeństwo?

Brat jest o cztery lata ode mnie starszy, a następny cztery lata młodszy.

  • Czy zapamiętała pani wybuch II wojny światowej?

Nie bardzo pamiętam 1939 rok. Wiem tylko, że chyba jak rozpoczęła się wojna, byłam na Wiejskiej u mojej babci. Tam w suterynie był ciemny przedpokoik, gdzie nie było żadnych okien. Babcia wystawiła figurkę Matki Boskiej i myśmy się tam modlili, ale nie wiem, czy to było święto. A jeśli chodzi o to, co więcej zapamiętałam… Nasze mieszkanie na Wolskiej zostało zburzone, ale może to było trochę później. Ojcu oczywiście zabrali samochód. Czy to Niemcy, czy Polacy – zarekwirowali po prostu. Ojciec dostał papierek, że samochód wzięto. Zaczął pracować u swojego kolegi. Prowadził jakieś firmy robotnicze, miał ciężarowe samochody. Wysłał ojca z pracownikami pod Terespol. Wiem, że ta trasa na Terespol prowadziła, ale gdzieś w bok, w prawą stronę żeśmy z głównej szosy zjechali, jakaś wieś. Tam pracowali. Ojciec zostawił nas w Warszawie zdenerwowany, bo już się wojna rozpoczęła. Załatwił z szefem, że może nas na ten czas, jak tam będzie, zabrać ze sobą. Przyjechał po nas i myśmy tam mieszkali. Pamiętam, że był taki jak dla służby długi barak i pojedyncze pokoje. Jeden mama zajmowała i było dużo żon pracowników. Jak się zgodzili na jedną, inni panowie też chcieli swoje rodziny wziąć. W tym czasie tata dostał wiadomość, że nasze mieszkanie na Wolskiej zostało zburzone, że niemiecka bomba, która spadła, ponoć miała uderzyć w kasy chorych. To było przy Wolskiej, tak się nazywało kiedyś. Kasy chorych czy szpital dziecięcy, coś takiego było. Uderzyło w nasze mieszkanie. Zaraz tata wrócił do Warszawy, gruzy były, mama z nami tam jeszcze została. Nie pozwolił nam jechać, bo gdzie? Na gruzy? Nie było go parę dni, wrócił i powiedział, że mamy nowe mieszkanie na Twardej 24. Tam żeśmy mieszkali.

  • To było w 1939 roku?

To już było po 1939 roku, przed wybuchem Powstania, to już były lata czterdzieste. Tam żeśmy zamieszkali. Ojciec mój zginął pod Rykami. Ten kolega później wysłał ojca, gdzieś do Ryk miał jechać. Pod Rykami były lasy, tłumaczyli nam, że partyzantka wdała się w jakąś strzelaninę z Niemcami. W tym czasie ojciec nadjechał samochodem. Zatrzymał się. Pomocnik był, powiedział nam, że [ojciec] wyszedł z samochodu, [powiedział] do tych partyzantów, że oni Polacy, ale był taki świst kul, że ojca trafiła kula i zginął na miejscu.

  • W którym to było roku?

To było 5 listopada 1943. Zostaliśmy sami. Mama podjęła pracę na tym samym podwórku. To było drugie podwórko, Twarda 24. Myśmy w drugim mieszkali. Jakaś pani szyła na overlocku koszulki, majteczki dziecięce i damskie, i mamę zatrudniła. Chodziłam (i mój starszy brat) do szkoły. Brat się nami opiekował, razem z nim szłam do szkoły, a po drodze zaprowadzał brata młodszego do przedszkola.

  • Do jakiej szkoły pani chodziła?

Nie pamiętam.

  • A gdzie się mieściła ta szkoła?

Nie wiem, gdzieś w pobliżu Twardej, bo piechotką żeśmy szli. Nie pamiętam gdzie. Nawet trudno mi jest mi określić, jak ona wyglądała. Ojciec nie żył, trauma taka. Tak żeśmy właśnie tam sobie żyli skromniutko, bo już nie było… Ojciec się bardzo starał, pracował, żeby utrzymać pięcioosobową rodzinę. A potem wszystko się urwało. Pomagała nam babcia.

  • Czy ktoś z pani otoczenia działał w konspiracji?

W czasie już Powstania Warszawskiego?

  • Jeszcze przed Powstaniem, w czasie okupacji?

Raczej nie.

  • Nie docierały do pani takie informacje?

Nie docierały. Jeżeli coś takiego było, to się pewnie nie mówiło o tym głośno po prostu. Sama mama mieszkała, ojca nie było, to się nie mówiło o tym. Wiem tylko tyle, że mamy brat zginął 12 lutego 1944 roku, wkrótce po moim ojcu. Łapanka była gdzieś w Śródmieściu i potem rozstrzelali. Miał dwadzieścia dziewięć lat. Ale czy on był w konspiracji, to mnie trudno powiedzieć, bo nie mówiło się o tym.

  • Gdzie panią zastał wybuch Powstania Warszawskiego?

Babcia mnie zabierała zawsze do siebie na Wiejską. Jak już nie było ojca, żeby jakąś odciążyć mamę, to zabierała mnie do siebie na lipiec, sierpień. W lipcu byłam i 1 sierpnia wybuchła „godzina zero”, wybuchło Powstanie.

  • Gdzie mieszkała babcia?

Babcia mieszkała na Wiejskiej. Pamiętam jak dziś, wybucha „godzina zero”. Zrobiło się w bramie bardzo głośno od Niemców, masę Niemców pojawiło się w bramie. Babcia mieszkała na parterze i wpadli do mieszkania, do babci. Był mój brat cioteczny, którego babcia wychowywała, bo miał trzy lata, jak zmarła jego matka. Miał piętnaście lat, jak wybuchło Powstanie. Babcia krzyknęła tylko, jak usłyszała, że po schodkach Niemcy lecą, żeby się położył. Przy stole siedział, za stołem była kanapa, to się przed wojną nazywało kozetka. On się położył, schylił głowę ku ziemi pod stołem, babcia złapała pled i go przykryła. Niemcy wpadli i byli w mieszkaniu, coś tam szwargotali, krzyczeli. Myśmy wszyscy stali. Sąsiadka była, która w tym czasie prowadziła magiel w tym domu. Jeden z tych Niemców (babcia była pobożna, miała figurkę na komodzie i nad nią wisiała lampeczka, która całą noc się paliła) zaczął manipulować przy tej lampce i spadł kaganek. Chciał się nachylić, podnieść, babcia mówi: „Nie, nie, ja sama”. Gdyby się nachylił, mógłby zobaczyć głowę tego brata piętnastoletniego, a wtedy dla nich wszystko było podejrzane. W końcu kazał dziadkowi wziąć poduszki (była taka moda, że na łóżku były poduszki – większa, mniejsza, taka sterta) i wynieść na klatkę schodową. Dziadek te poduszki wyniósł. Zaczął robić się straszny swąd. Oni te poduszki spryskali czymś i podpalili. Dziadkowi kazali iść na górę. Idąc na górę, strzelali w sufit schodów, więc żeśmy płakali strasznie, że już dziadek nie żyje, że go zabili. W końcu, po jakimś czasie zrobiło się cicho, oni wyszli. Wydawało nam się, że już wyszli na ulicę i ta sąsiadka, która często do babci przychodziła, wybiegła. Musiała przelecieć przez podwórko, żeby polecieć do siebie, do tego magla, bo tam mieszkała w suterynie. Rzucili za nią granat. Ale ten granat nie wybuchł i zatrzymał się w połowie podwórka. Podwórko studnia i ogródek, taka elipsa, bardzo ładna metaloplastyka była. Ten granat leżał. Jak już Niemcy poszli, już było zupełnie cicho, to mój brat wyskoczył przez okno. Babcia mówi: „Uciekaj, Jurek!”. Wyskoczył przez podwórko i do piwnicy.
Były w domu (później się okazało, myśmy nie wiedzieli) trzy dziury, gdzie można się było wydostać. Jedna była w piwnicy na Wiejską 15. Przez piwnicę się przeszło i się znalazło już w innym budynku, na innym podwórku. Drugie wyjście było tak, jak ta maglarka leciała, na Aleje Ujazdowskie na wprost Wilczej. A trzecie wyjście było właśnie na Wiejską 11. Tam nawet był może sztab. Byłam mała, wiem, że dużo było akowców i oni bez przerwy lecieli koło nas. Później babcia się wyprowadziła do suteryny, jak już się zrobiło strasznie. Żeśmy zajęli suterynę i tam żeśmy byli. Jeszcze nie dokończyłam, że jak już brat uciekł, płaczemy, że dziadka zabili, puka ktoś do okna na parterze. Pani Kamińska mówi: „Jest pani?”. Babcia mówi: „Tak”. – „Bo mąż pani jest u mnie”. Dziadek idąc… Jak oni strzelali, to dusiło go bardzo to, czym spryskali przy nim pościel. Jakieś bileciki znajdował na tych schodach i robił ruloniki, wkładał je do nosa, żeby się nie udusić. Na trzecim piętrze (dużo ludzi wcześniej wyszło z tego domu) była gosposia i tam zadzwonił, i go wpuściła. Były kuchenne wejścia i frontowe. Wpuściła go i czekała, wyglądała, jak ci Niemcy odeszli, żeby dziadka wypuścić, po prostu powiedzieć babci, że on żyje, żebyśmy już tak nie rozpaczali. Dziadkowi powiedziała, że żyjemy, bo myślał, że my z kolei nie żyjemy, bo oni cały czas strzelali. Wtedy dziadek poszedł gdzieś w Aleje, na Wilczą. Nie było go bardzo długo, aż wieczorem wrócił. Mój brat tak samo, wieczorem dopiero.

  • W którym dniu Powstania to wszystko się działo?

To się działo 1 sierpnia po godzinie siedemnastej. To była historia z 1 sierpnia.

  • Gdzie później pani przebywała?

Cały czas byłam z babcią. Natomiast nie wiedzieliśmy nic, co się dzieje z moją matką i z moimi braćmi, którzy na Twardej mieszkali. W tym podwórku mieszkali młodzi chłopcy, starzy lokatorzy, którzy należeli do organizacji AK, ale o tym nie wiem. Wiem, że latali w mundurach. Był syn maglarki, Stanisław Pietrucha. Był w AK. Okazuje się, że mój brat cioteczny, którego traktujemy jak rodzonego, bo z nami razem się wychowywał po Powstaniu, podobno razem z nimi też należał do AK, ale ani babcia, ani my nic nie widzieliśmy. Miał pseudonim „Orzeł”.

  • Z jaką jednostką był związany?

On mówił, ale nie pamiętam. Musiałabym się jego spytać, bo on żyje. Szli na Starówkę chyba i Pietrucha dowiedział się, że moja matka żyje, że żyją na Twardej. Nie wiem skąd, jakie mieli wieści. Zorganizował, jak szli na inną akcję, że przyprowadzą moją matkę z braćmi. Wtedy poszedł z nimi razem mój brat „Orzeł”. Miał specjalną przepustkę, bo oni szli kanałami. W Alejach Jerozolimskich była jakaś „barykada śmierci” i oni tędy przechodzili. Szczęśliwie przyszli do nas i dalej już żeśmy razem spędzali Powstanie.

  • Jak wyglądało życie w czasie Powstania?

Jeśli chodzi o prowianty, to dziadkowie byli przygotowani. Nie wiem, czy wiedzieli o tym, że wybuchnie, że coś się szykuje. Mieli zapasy mąki, mieli suszone ziemniaki, mieli fasolę, kaszę, włoszczyznę suszoną. Tak że nam jedzenia nie owało.

  • Czy był dostęp do wody?

Cały czas była woda, nigdy nie było zamkniętej wody.

  • Jakie nastroje panowały wśród ludności?

Straszny strach. Jeszcze wracając do tego, jak Niemcy 1 sierpnia poszli: w tym domu były dwa magazyny. Jeden magazyn był z zabaweczkami, to chyba niemiecki był. Zabaweczki były ekologiczne, jak to się dzisiaj mówi, z drzewa. Pamiętam samochodziki niebiesko malowane, czerwone kółka. Były w ogromnych paczkach. Ludzie, co tam jeszcze byli, nie uciekli przed Powstaniem, szybko zabarykadowali [tym] bramę aż pod sufit. A jeszcze jak nie była całkowicie zabarykadowana, to jakaś kobieta z Wiejskiej 15 widocznie nie wytrzymała nerwowo, wyleciała na ulicę i leciała, a przecież Niemcy jeszcze tam byli. Zastrzelili ją, tak że leżała bardzo blisko naszej bramy wejściowej. Wtedy panowie i dziadek wciągnęli ją bosakiem. To był pierwszy trup, który był pochowany w ogródku, bo później Powstańcy przynosili jeszcze Powstańców i zakopywali w tym ogródku.
  • Czy spotykała się pani z przejawami życia religijnego w czasie Powstania?

Cały czas żeśmy się modlili. Nie było księdza, kościół na placu Trzech Krzyży był zburzony, widzieliśmy to. Babcia była bardzo religijna do końca swojego życia i te figurki, obrazki [miała]. Żeśmy się modlili ciągle.
W dzień, jak nie było bombardowania… To było blisko Sejmu, Frascati było tuż, tuż, gdzie do dziś stoją rogatki. Tam byli Niemcy i okupowali. A po drugiej stronie myśmy byli, Polacy. Tak że bez przerwy tam pukali, a żeby było… Bomba spadła raz, na środek ulicy, blisko naszej bramy i wykopała ogromny lej. To była jedna, duża. A tak, to armatki, które były samonapędzające chyba, zatrzymywały się, ostrzeliwali. W dzień żeśmy się bawili, dzieci, które jeszcze były na podwórku, bo, jak mówię, [to było] podwórko studnia. A wieczorem panowie po prostu mieli dyżury.
Raz spadł spadochron, zrzut był. Właściwie dwa były zrzuty z dziwną amunicją, bo to jakieś słoiczki, nie słoiczki – to, co nam, dzieciom, udało się znaleźć na drugi dzień. Ten spadochron zaczął się palić, więc ci, którzy stróżowali, że tak powiem, to go zrzucili, bo był na krawędzi dachu prawie, przy rynnach. Nic nie wybuchło, na szczęście. Ale w pobliżu już byli (czuwali też) akowcy, którzy to wszystko zabrali. Potem był zrzut – dwa worki sucharów, suchy chleb razowy. Pamiętam, dwa worki były związane do siebie, ale akowcy krzyczeli, żeby nie brać, bo to zatrute. Im po prostu owało jedzenia, więc nikt tego nie otwierał, nikt nie brał.

  • W jakim okresie mogły być te zrzuty?

Po miesiącu gdzieś, we wrześniu może były.

  • Czy widziała pani Powstańców?

Tak, często. Chodziłam do piwnicy, bo przy piwnicy były drzwi do suteryny, którą dziadkowie zajęli i żeśmy tam [czas] spędzali. Ludzie do piwnic sobie łóżka znosili, gdzie kto mógł, to się chował pod ziemię. W dzień, jak było spokojnie, to wracał do swojego domu, coś sobie gotowali i wypoczywali. A jak już przyszedł wieczór, to każdy szedł, jak kret się chował w piwnicach.

  • Jak zapamiętała pani Powstańców?

Że dzielni chłopcy, ranni. Mój dziadek też był ranny w Powstanie, był w szpitalu. Ten granat w końcu wybuchł, o którym na początku mówiłam. Ten granat leżał i było bardzo niebezpiecznie. Panowie go bardzo delikatnie wnieśli na ogórek i położyli w trawie. Któregoś dnia, ale to było wcześniej, myśmy się bawili, też mój brat cioteczny. Jeszcze nie było mojej matki. Usiadł sobie na parkaniku koło tego ogródka, a panowie na wiaderkach do góry dnem. Tak siedzieli i palili papierosa. Babcia ugotowała obiad i woła: „Chodźcie, chodźcie! Jurek, chodź!”. Brat przyszedł, ja już byłam, a dziadek jeszcze z tymi panami coś rozmawiał czy kończył papierosa. Wtem wielki huk się zrobił, ten granat wybuchł. Okazuje się, że jakiś szrapnel skądś się pojawił (nie było strzelaniny, było spokojnie) i wybuchł w ten granat. Dziadek był ranny i umarł, miał jakiś odłamek w nodze, którego nie można było operować, bo się przemieszczał. Powstańcy dziadka zabrali w Aleje Ujazdowskie do szpitala na noszach.

  • Kiedy to było?

To może było pod koniec sierpnia. Jeszcze nie było mojej rodziny, nie było jeszcze mamy mojej z braćmi. Jak już przyszli, to już było po tym. Wypisali dziadka, dostał kulę i wypisali.

  • Kiedy państwo dowiedzieli się, że dziadek nie żyje?

Nie, dziadek umarł już po wojnie. Razem żeśmy pojechali.

  • Jakie były późniejsze losy pani rodziny? Kiedy państwo wyszli z Warszawy?

Była chyba kapitulacja. Niemcy kazali nam wyjść, częściowo brama, barykada została odsunięta, żeby można było wyjść na ulicę. Nie wiem nawet, kto to zrobił, w każdym razie Niemcy weszli na podwórko, krzyczeli, żeby opuścić. Ale ludzie pouciekali, bali się, zostaliśmy tylko sami. Wcześniej pouciekali gdzieś do rodzin, gdzieś się przemieszczali. Nie wiem jak, nie wiem czym. Podobno był taki czas, że wolno było wyjść dobrowolnie z Warszawy. Ale nas było dużo, czworo dzieci, mama, babcia i dziadek ranny, chodził o kulach. Ktoś nam powiedział, że nie będą wyrzucać rannych, że ranni przeżyją i zostaną w Warszawie, i tym żeśmy się sugerowali.
Później, jak już była kapitulacja, to Niemcy przyszli na podwórko. Kazali wyjść nam wszystkim i uprzątać po tym leju – dziury, rozwalone cegły, (jeszcze były inne domy, Czytelnik na przykład na Wiejskiej był zburzony), żebyśmy robili ścieżkę na lewo, na prawo, żeśmy wyrzucali gruz. Cała nasza rodzinka była. Oni chodzili gdzieś w kierunku placu Trzech Krzyży i przynosili naręcza: radia, nie radia, coś nosili do Sejmu. To uprzątanie myśmy robili parę dni, wychodziliśmy na ulicę i żeśmy tę ścieżkę uprzątali. Mój brat najmłodszy miał wtedy pięć lat, ja miałam dziesięć. On też z cegiełką chodził, odrzucał na lewo. Szło dwóch Niemców i oficer Wehrmachtu. Stanął (mówił doskonale po polsku) i pyta się mojej mamy: „Ile on ma lat?”. Mama mówi: „Pięć”. On mówi, że w Berlinie zostawił dwóch takich synów. Czy on ich jeszcze zobaczy? Pytał się mamy, gdzie mieszkamy. Powiedziała, że w suterynie, nakreśliła mu, jak się wchodzi do bramy na podwórko. Na drugi dzień on przyszedł i przyniósł nam w menażce… Zapukał karabinem w okno tej suteryny. Mama wyszła na zewnątrz, była przerażona, ale poznała tego Niemca. On odpiął od paska menażkę. Przyniósł zupę i z kieszeni wyjął pomidory, i mamie dał. Tylko prosił, żeby natychmiast, szybko mu wymyła tę menażkę i oddała. Mama oddała, on tę menażkę przypiął z powrotem i poszedł. Przez kilka dni przychodził z zupą. Mama tę zupę dawała, bo po drugiej stronie były dwie panie, które leżały chore, staruszki. Myśmy im [dawały] to jedzenie, co babcia [robiła], żeśmy ich karmiły, bo nikogo nie miały. Już w tym domu zostaliśmy prawie sami – my i te staruszki.
Właściwie ten incydent z oficerem Wehrmachtu uratował nam życie. Przyszedł w końcu któregoś dnia, ale to już musiało być bliżej wyjścia. Było tak, że babcia piekła chleb i wpadli Niemcy. Już byliśmy przygotowani, że pewnie nas wyrzucą, bo już praktycznie ludzi nie było, ludzie pouciekali, a my żeśmy jeszcze siedzieli ze względu na dziadka. Babcia piekła chleb i w dużym koszu położyła ściereczki, jeden chleb w wielkiej brytfannie, jak to się ciasta piecze, później ściereczkę na ten chleb, następny. A matka wcześniej nam przygotowała, każdy miał spakowane swoje osobiste rzeczy, metrykę, trochę cukru, jakąś świeczkę i plecaki każdy z nas miał – i dziadek, i babcia, i my wszystkie dzieci mieliśmy te plecaki. Niemcy wpadli i już nie pukali, tylko do suteryny na schodki. Już Powstańców wtedy nie było, już myśmy byli sami. Już jakiś czas ich nie było, wynieśli się, jak była kapitulacja. Od razu nas przed bramę. Oczywiście dziadka mój brat cioteczny, piętnastoletni i mój rodzony pod rękę wzięli, zapomnieli nawet o kulach. Kazali nam wyjść na ulicę, przed dom. Patrzymy: stoi tam więcej Niemców i karabin maszynowy stoi. Najpierw kazali nam położyć plecaki po prawej stronie, jak wyszliśmy, więc każdy, kto miał plecak (mama kazała nam na siebie pozakładać), żeśmy na jedną kupkę złożyli. Kazali nam się ustawić od najwyższego do najmniejszego, więc: mama, dziadek, babcia i tak dalej, ja przedostatnia, potem brat. W pewnej chwili powiedzieli nam, żebyśmy się odwrócili przodem do ściany, a plecami do karabinu. Coś tym zamkiem, szelest był z tym karabinem. Moja mama tylko powiedziała: „Już po nas”. Ja i mój młodszy brat, jak to dzieci, kątem oka żeśmy patrzyli w lewo. Słyszymy straszne wołanie, ale to takie… Spojrzeliśmy z bratem: ten oficer Wehrmachtu leciał biegiem od placu Trzech Krzyży i po niemiecku krzyczał. Oni stanęli, odeszli, to znaczy nie było już brzdęku tego karabinu maszynowego. On zdyszany doleciał, a my stoimy cały czas plecami do tego karabinu. Jakaś rozmowa po niemiecku się toczyła z tymi Niemcami, jakieś przekomarzanie. Dość długo rozmawiał z nimi i to dość ostro. W pewnym momencie przestali rozmawiać i ten Niemiec mówi: „Niech się państwo odwrócą”. Żeśmy się odwrócili. Mówi: „Proszę brać plecaki”– żebyśmy doszli do tych wygnańców, bo ulicą Piękną od Górnośląskiej już szli gdzieś. Nie wiem, do Pruszkowa? Ale mówi: „Ponieważ tutaj stoją Niemcy, a wy sami będziecie szli – bo tam już tłumy idą – to ten Niemiec będzie z wami szedł, zaprowadzi was do tych ludzi”. Młody Niemiec szedł z nami, ale strasznie przeklinał, bo dziadek nie miał [kul], znaczy chłopcy go pod pachę prowadzili, a utykał na nogę. Były gruzy, bo Wiejska 9 była zburzona, więc wszystko gruzowiska, góra, dół, jakaś kobieta leży zabita. Tak żeśmy szli pomału Wiejską w kierunku Pięknej. Jak żeśmy doszli do Sejmu, to powiewały swastyki przy Sejmie i Niemcy.… „Polskie świnie!” – któryś krzyczał czy coś. A ten nerwowy był, że musi z nami tak pomału iść i nas poganiał. W końcu doszliśmy, już masę ludzi idzie Piękną w kierunku Koszykowej. Kazał nam tam dojść, żeśmy szli. Nie wiem, jak żeśmy szli (dzisiaj się zastanawiam) do Pruszkowa. Na pewno to nie był jeden dzień, tylko być może… Wiem, że jakieś pola były. Nawet się do nas piesek przyczepił gdzieś przy tych polach, jak żeśmy szli, to Niemiec zastrzelił, bo Niemcy szli obok nas. Ludzie mieli różne i futra, i walizki. Zostawiali to po drodze, bo za ciężko było tak iść.

  • Kiedy państwo opuścili Warszawę?

Nie wiem dokładnie, kiedy myśmy mogli opuścić, nie pamiętam. Byliśmy w Pruszkowie. Jak szliśmy przez Pruszków, już jak żeśmy tam dotarli (oczywiście plecak po drodze zgubiłam, więc zostałam tylko w tym, co miałam) i szliśmy do… To chyba jakieś zakłady remontowe taboru kolejowego były czy coś. Było jeszcze ciepło. Musiało być ciepło, bo ludzie na leżakach na tarasach sobie leżeli, a my – do tego obozu. W obozie straszne tłumy ludzi, straszny brud, straszne wszy tam były. Moi bracia gdzieś znaleźli jakiś kanał i w tym kanale żeśmy się ubrudzili. Nie wiem, ile żeśmy tam byli dni, nie pamiętam. Niemcy przyjeżdżali z wielkimi [kotłami] z herbatą (taka woda zabarwiona) i jakieś zupy były. Ale myśmy nie mieli w co tego wziąć. Dziadek jakąś puszkę aluminiową znalazł, delikatnie ją wkoło wykroił. Brat młodszy poleciał, to on przyniesie tej zupy, ale jak mu chochlą wlała zupę, to i po rękach, a puszeczka zrobiła się momentalnie gorąca i on to upuścił. Z płaczem przyleciał, że nie ma. Mieliśmy w tych plecaczkach też kostki cukru, więc tym po prostu [żyliśmy]. Nie wiem, czy tam dwa dni byliśmy, czy trzy, i nas stamtąd wyganiali na rampę. Tam stały pociągi towarowe, otwarte węglarki czy jakieś. Po kolei szły po dwie osoby. Po jednej stronie i po drugiej stali Niemcy z karabinami.

  • Była selekcja?

Była selekcja. Na prawo do Niemiec, na lewo w głąb Polski. Żeby nie zabrali moich braci i mamy, to mama wzięła za rękę czy na rękę najmłodszego brata pięcioletniego, ja z babcią, a ci piętnastoletni i dziesięcioletni – dziadka pod rękę, a dziadek kulał bardzo. No i nas wszystkich wzięli na lewo. Tragedia była, jak rozrywali małżeństwa. Ale nas wzięli na lewo i do bydlęcego pociągu, i żeśmy jechali w nieznane, ale wiedzieliśmy, że nie do obozu.
Masę ludzi było, toalety nie było, gdzieś w rogu była [dziura] i tak żeśmy jechali. W końcu, w Górach Świętokrzyskich partyzanci chcieli, zdaje się, ten transport odbić, ale przecież w tych wagonach jechali i Niemcy. Rozpoczęła się straszna strzelanina, świstały kule niesamowicie, jak fajerwerki, nad naszymi głowami. Ci partyzanci z lasu, z gór, a tu Niemcy stali. Pociąg się zatrzymał. Ktoś stanął: „Ludzie kochani, to już koniec, tu nas przywieźli! – Pociąg stoi, a świst kul się wymienia. – Już my stąd nie wyjedziemy!”. W pewnym momencie pociąg rusza. Nikt nie mógł wyskoczyć, bo kto wyskoczył z pociągu, to zaraz Niemcy zastrzelili, bo byli wkoło pociągu. W końcu pociąg rusza ze dwa, trzy razy do przodu, trzy razy do tyłu, w tą i z powrotem. To trwało bardzo długo albo tak nam się już wydawało. W końcu ruszył koło za kołem, jak w elementarzu, do przodu, do przodu. Już kule umilkły, jakoś żeśmy się przytulili w kucki i tak żeśmy dojechali chyba do Tenczynka.
A tam już były podwody chłopów, wozy drabiniaste na żelaznych kołach. Jakoś tak się udało (czy pierwsi żeśmy wyszli na ten peron, nie wiem), że pierwszym wozem… Oni rozdzielali, grupa tych się znalazła, którzy widocznie miała za zadanie, żeby w wozy ładować ludzi, po ile można było. Myśmy pierwszym transportem zajechali do Tenczynka (chyba to było miasto, już nie wiem), do straży pożarnej. Tam były duże sale i nas do tych sal. Jak myśmy zajechali do straży pożarnej, podjeżdżamy wozem, a za nami następny, to strasznie głośno ta straż grała. Potem, to jak już widziałam Oświęcim, to tak samo jak na rampie w Oświęcimiu było. Zagłuszające strasznie trąby, wszystko głośno grało. Najpierw nas wpuścili na ogromną salę, gdzie były łóżka, prycze piętrowe z drzewa, z desek zbite i w tym leżały tylko snopki słomy. Każdy sobie załatwiał łóżko, zajmował. Jak już każdy zajął łóżko, to potem kolację nam zrobili i orkiestra przy kolacji też grała. Potem do spania. A rano obudzili nas Niemcy, bo przyszli ludzie ze wsi. Ludzie ze wsi mieli obowiązek zabierać nas do siebie, dawać nam lokum i wyżywienie, a my żebyśmy pracowali, po prostu pomagali im w pracy. Jedno przystojne małżeństwo zatrzymało się przy mojej matce i mówi, że chcą mamę wziąć. A mama mówi: „Ja mam troje dzieci, nie jestem sama”. – „No to weźmiemy panią z dziećmi”. Mama mówi: „Ale ja mam jeszcze matkę, ojca i siostrzeńca i się z nimi nie rozłączę”. A ci państwo mówią: „Tyle osób to my nie możemy wziąć, ale niech pani się nigdzie nie godzi iść, bo ja panią wezmę, a dla rodziców załatwię u sąsiada”. No i tak było. Przyszedł niebawem z sąsiadem i sąsiad wziął dziadków, tak że trafiliśmy bardzo dobrze. Ten pan, u którego myśmy byli, miał masarnię i jeden chyba w tej wiosce miał piętrowy [dom], taki z cegły, tynkowany.
  • Kiedy państwo przyjechali do Tenczynka?

Też nie wiem, wiem tylko, kiedy żeśmy wyjechali, bo mam nawet zaświadczenie, wójt z Tenczynka dał mamie, że pozwala nam wyjechać z Tenczynka do Warszawy, na stałe miejsce zamieszkania. Nie pamiętam, ale była to już jesień, tam żeśmy spędzili Boże Narodzenie i prawdopodobnie tam do szkoły chodziłam, ale nie przypominam sobie. Tak było mówione. Dziadkowie trafili do piekarza, tak że było nam bardzo dobrze. Mama pracowała, myśmy podobno do szkoły chodzili. Mama pracowała w [masarni], dziadek pracował u piekarza. Ale mój starszy brat czternastoletni (ja miałam dziesięć) jakoś się (widocznie w tej szkole) zapoznał z chłopakami. W tej wsi jedni byli chętni, że nam chcą pomagać, a inni: „Wywołaliście wojnę, nie umiecie nic robić”. Prości ludzie, chłopi, im się to bardzo nie podobało, że muszą nas utrzymywać, że myśmy wojnę wywołali, a oni teraz nam muszą jeść dawać. Tak że [brat] zapoznał się z tymi chłopakami, chłopaki gdzieś do Rzeszy (tak się mówiło) latali na handel, przywozili z tej Rzeszy… Wzięli mojego brata. Oni uciekli, wrócili, a mojego brata czternastoletniego zabrali Niemcy do obozu. Albo Myślenice, albo Mysłowice, gdzieś pod Krakowem jest taka miejscowość, tylko nie wiem, czy to są Myślenice, czy Mysłowice. On tam siedział, mama strasznie rozpaczała. Niemiec przychodził do tego pana po wędlinę i mówi: „Czego ta warszawianka tak płacze?”. A on mówi: „Syn jej poszedł z chłopakami ze wsi i złapali go gdzieś, i siedzi”. Załatwił przepustkę, że mama mogła mu dawać jedzenie, paczki. Ten piekarz i ten masarz, u którego żeśmy byli, organizowali paczki, te żony coś kupowały. Ktoś ze wsi pracował tam i zawoził paczkę. Jest Wigilia, jeden dzień przed Wigilią, babcia szykuje, bo u niej było większe [mieszkanie]. Myśmy mieli w masarni jeden pokój, a babcia miała pokój z kuchnią u piekarza, oddzielne wejście w parterowym budynku. Żeśmy więcej czasu spędzali u babci jak tam, bo mama pracowała, a tu był dziadek. Szykuje babcia święta i ma być Wigilia. Słyszeliśmy w nocy, jakoś przed świętami, jak Niemcy uciekali stamtąd. Tam były bardzo duże browary. Mówili browar na to tubylcy, ale to były ogromne magazyny na górze w Tenczynku. Było wszystko, były wina, były alkohole drogie, były skóry, były samochody. Wszystko, co tylko możliwe. Cukier, marmelady, melasy, wszystko było. Ludzie już wiedzieli, tubylcy, że Rosjanie gdzieś są niedaleko. Niemcy w końcu, jak już im na pięty wchodzili, to w nocy uciekali. Zaraz się zrobił tej nocy szaber. To już była zima, już był śnieg, z sankami pod górę jakoś wchodzili, a potem co mogli, to kradli ci chłopi – maszyny do szycia… Później zjeżdżali na sankach z góry prawie że pod sam dom. Nawet wzięła moją mamę tam taka młoda dziewczyna ze wsi, żeby mama z nią poszła. Mama cukier przywiozła, nie wiem, worek czy dwa, bo ze dwa razy tam była. Później jeździli do Krakowa i sprzedawali to za pieniądze, które jak weszli Rosjanie, już były do niczego. Nie wiem, jakie to były, czerwony, nie czerwony. Już nie były w obrocie te pieniądze. Szykuje babcia Wigilię i płaczemy, że nie ma Bogdana. Jak już Niemcy uciekli, to wzięli więźniów przed sobą. Dorośli jak dorośli, ale te małe się pętały, w różnym wieku były. Puścili ich i mój brat piechotą w te śniegi przyszedł rano w Wigilię.
Później dowiedzieliśmy się, że już jest Warszawa wolna. Dziadek z dwoma chłopakami starszymi udał się do Krakowa, żeby jechać do Warszawy. Ale tam było tak strasznie dużo ludzi, też był jakiś obóz, nie obóz, nie wiem, gdzie oni byli zgromadzeni i czekali na transport. Ale transport się wydłużał, bo ludzi było tylu chętnych w końcu, żeby do pociągu się dostać. Chyba po dwóch czy trzech dniach jakoś dostali się do pociągu, ale jechali na buforach, na światłach jakichś, z narażeniem życia wrócili do Warszawy. Mieszkanie mamy na Twardej było całkowicie zburzone, a na Wiejskiej było całe, ale okradzione, wszystko było ukradzione, tak że żeśmy nie mieli nic kompletnie. Jak dziadek zorientował się, że wszystko fajnie… Nie wiem, czy to dziadek wrócił po nas, czy starszy siostrzeniec mojej mamy. Żeśmy wrócili w lutym do Warszawy. Mama dostała przepustkę 27 stycznia od sołtysa z gminy, że może już jechać do Warszawy, i żeśmy wrócili. Nie było nic, nie było się na czym położyć na podłodze ani czym przykryć. [Mama] płakała strasznie. A rano żeśmy latali po gruzach i zbierali, co się da – a to jakaś miska, a to łyżka, wszystko. Dziadkowie zamurowali ze dwie piwnice, zamurowali tam różne rzeczy, a to futra, a to samowary, coś, kosztowniejsze rzeczy – wszystko ukradli. Było też trochę i dziadka winy, bo jak był ranny, to się posługiwał… Chłopców nie było, gdzieś latali na Wilczą, pod barykadami, ja też z nimi latałam, to znaczy z tym starszym. Był chyba w AK, ale nie wiem, bo nam znikał. Żeśmy zbierali takie właśnie różne rzeczy. Dziadek był ranny, dlatego kogoś wziął do pomocy z ludzi, którzy jeszcze byli w domu. A jak się okazało, oni nie byli w Pruszkowie, nie poszli tam jakoś. Jak szli do obozu, udało im się umknąć z szeregu i gdzieś się zaplątali w chałupki. Po prostu przyszli na gotowe. Tak że było nam bardzo ciężko, wszystko zostało zburzone.
Żeśmy biegali jak [ulica] Konopnickiej, to przecież były bogate domy, to bogata dzielnica była. Wszystko było zrównane do ziemi. Tu się coś wygrzebało, tam się coś wygrzebało. Mam jeszcze dwie pamiątki, jakąś filiżankę całą popękaną, jakąś miseczkę, którą sobie wzięłam już w dorosłe życie. Żeśmy jakoś żyli. Mama zaczęła pracować u Wedla, bo jako panna pracowała w sklepie na Szpitalnej, a później nie pracowała, jak wyszła za mąż. Kogoś tam znała i dyrektora, właściciela Wedla znała dobrze. Ale transport na Pragę był okropny, bo był most pontonowy, nie było przecież komunikacji. Wozacy się pojawili, co węgiel wozili wozami konnymi. Ale też dużo ludzi było chętnych, żeby na tamtą stronę przejechać. Bardzo często piechotą szła z Wiejskiej na Pragę po tym pontonowym moście do pracy. Tak pracowała do emerytury.

  • Pani się uczyła?

Uczyłam się, byłam parę lat u zakonnic, mama mnie oddała do zakonnic za Sochaczewem, w Mocarzewie były siostry, które są na Żoliborzu, mają gimnazjum na Potockiej, siostry zakonne zmartwychwstanki. One miały sierociniec, jako półsierota tam byłam, chodziłam do szkoły. Wróciłam, już do siódmej klasy w Warszawie [chodziłam], bo już mama chciała, żebym poziom miała już inny. Chodziłam do szkoły na Czerniakowską, a później chodziłam do technikum handlowego na Szpitalną.



Warszawa, 5 września 2012 roku
Rozmowę prowadziła Elżbieta Trętowska
Barbara Ziemkiewicz Stopień: cywil Dzielnica: Śródmieście Południowe

Zobacz także

Nasz newsletter