Bernadetta Ciechorska „Lala”

Archiwum Historii Mówionej
  • Proszę powiedzieć, kim byli pani rodzice?

Mój ojciec był krawcem, miał zakład krawiecki w Bydgoszczy.

  • A mama?

Moja mama umarła, jak miałam rok i dziesięć miesięcy.

  • Czyli tylko ojciec z panią był?

Tak, ojciec.

  • Jaki był wpływ ojca na pani wychowanie, na pani światopogląd?

Wtedy, przed wojną, właściwie żaden. Mój światopogląd [wyrobił się] dopiero wtedy, kiedy byłam w konspiracji, w Warszawie. Poznałam różnych ludzi i na tej podstawie wyrobiłam sobie na ten temat zdanie.

  • Jak pani zapamiętała 1 września, wybuch wojny? Gdzie pani wtedy była?

Wtedy byłam u swojej babci na Pomorzu, bo tam mnie ojciec zawiózł, że tam bezpieczniej. Ale tam też było źle.

  • Gdzie na Pomorzu?

To było dosłownie koło Torunia, w miejscowości Siemoń.

  • Jak zapamiętała pani ten dzień i wydarzenia pierwszych dni wojny?

Zapamiętałam samoloty niemieckie, nisko latały nad nami. Miałam wtedy trzynaście lat. Potem wróciłam do Bydgoszczy i musiałam być gońcem w zakładzie papierniczym u Niemców.

  • Czyli państwo mieszkaliście w Bydgoszczy?

Tak, w Bydgoszczy. Ale aresztowali mojego ojca, a mnie zabrali do obozu pracy. Miałam wtedy czternaście lat. Byłam w Niemczech, w zamkniętym obozie pracy, trzy lata i trzy miesiące, jako jedna z najmłodszych. Wyprowadzali nas z psem i z karabinem na pole, do pracy.

  • Jaka to była praca?

Na roli, wielki majątek. Po trzech latach do mojego ojca z Niemiec przyjechała siostra, która mieszkała w Niemczech. Jak się dowiedziała, że jestem w tym obozie, to jako Niemka przyjechała, w jednym dniu mnie spakowała i w urzędzie załatwiła, że mnie stamtąd zabrała. Przyjechałam do Bydgoszczy, ale musiałam z powrotem wrócić do Arbeitsamt, pracować. Pracowałam jako goniec w zakładzie papierniczym. Później ojca aresztowali i uciekłam do Guberni z pomocą znajomych ludzi. Dostałam adresy i uciekłam z Bydgoszczy, bo tam musiałam co tydzień chodzić meldować się na gestapo. To było w 1943 roku.
Miałam adres znajomego i od razu dostałam się do konspiracji. Mieszkałam w RGO, na Marszałkowskiej 82. Tam był kierownikiem pan Jan Majewski i jeszcze jakaś pani opiekowała się różnymi uciekinierami. Tam poznałam moją koleżankę, ona była z Poznania, Krystyna Zielińska. Myśmy mieszkały w jednym pokoju. Też była uciekinierką. Była córką wojskowego. Z mamą transportem jechały na wschód, a później ich tam Rosjanie zajęli. Była świadkiem, jak jej matka została zamordowana. Po wielu miesiącach dostała się do Warszawy i trafiła do RGO, tam gdzie ja. Oni się nami opiekowali. Stamtąd wychodziłam na różne sprawy, chłopców odprowadzałam na dworzec, jak szli coś załatwić, to szłyśmy jako towarzystwo, coś wynosić, jeździłam na Targówek.
[Było] takie zdarzenie: kiedyś pojechałam na Targówek, kazali mi pojechać, że mam coś przywieźć. Dostałam olbrzymi kosz i czereśnie były w tym koszu. Ponieważ byłam z Bydgoszczy i znałam trochę niemiecki, w tramwaju byłam na pierwszym pomoście.

  • Tym dla Niemców?

Tak. Tam byli żołnierze i się przyczepili, czereśnie mi wyjadali. Na moście Kierbedzia była łapanka, tramwaj stanął, wszyscy wysiedli, a my z pomostu nie. Tamtych zabrali, a tramwaj pojechał dalej. Przyjechałam do Śródmieścia, na Marszałkowską 82. Przywiozłam kosz z czereśniami, nie wiedząc w ogóle, co w nim jest. O wiele później się dowiedziałam, że tam były granaty. Pewnie gdybym wiedziała, że tam są, to bym nie wiozła. Takie różne rzeczy robiłam.

  • To była pani praca związana z konspiracją?

Tak.

  • Jak pani się znalazła w konspiracji?

Jeden pan z Bydgoszczy, znajomy student, kolega mojego kuzyna już był w Warszawie, pracował w zakładzie zegarmistrzowskim. Miałam do niego adres. Jak przyjechałam do Warszawy, to się do niego zgłosiłam i on od razu mnie skierował. Zaprzysiężenie miałam u pana Jana Majewskiego, na Marszałkowskiej 82. Tam poznałam bardzo mądrych, życzliwych ludzi i dostałam szkołę. Przedtem tylko chodziłam do szkoły, ojciec się nie interesował. Słuchał radia, ale o polityce ze mną nie rozmawiał. A w czasie okupacji dużo rzeczy się dowiedziałam.

  • Pani działalność była związana z konspiracją. A z czego pani żyła?

Pracowałam w zakładzie, kartoniki szyłyśmy na maszynie. Dostawałam 120 złotych na tydzień, a jedzenie miałam w RGO i tam mieszkałam z koleżanką. Ona była sanitariuszką, a ja łączniczką. W sierpniu zginęła. Na Wspólnej została pochowana, a jak wróciłam po wojnie, to już nie było tych grobów, bo była ekshumacja i nawet nie wiem, gdzie została. Szukałam po wojnie jej rodziny – ona była z Poznania – ale nikogo nie znalazłam.

  • Jak pani pracowała w, nazwijmy to pudełkarstwie, to było legalne zajęcie? Już pani nie musiała nigdzie dorabiać?

Nie. Tam pracowałam do trzeciej, a potem byłam wolna i różne inne rzeczy robiłam.

  • Pani mieszkała przed Powstaniem na Marszałkowskiej 82, w RGO?

Tak.

  • Gdzie panią zastał wybuch Powstania, 1 sierpnia?

Właśnie na Marszałkowskiej, stamtąd wyszłam, od razu do porucznika „Wika”.

  • Była pani z nim wcześniej skontaktowana?

Nie, z nim nie, dopiero go poznałam 1 sierpnia, jak przyjmował wszystkich, co się zgłaszali. Z koleżanką poszłam i przyjął nas. Mówili na nas poznanianki, ponieważ ja byłam z Bydgoszczy, a ona z Poznania. Nie była warszawianką. Warszawianki mówiły na nas: poznanianki.

  • Czy to było jako przytyk, przezwisko?

Nie wiem, to życzliwość pewnie była. Nie miałam pretensji.

  • Taki skrót myślowy?

Tak.

  • Nie wspominała pani, jaką pani pełniła rolę w czasie Powstania.

Chodziłam z meldunkami, chodziłam też na placówki, jak przychodził Chruściel. Zawsze nocą przychodzili na kontrole, na placówki. Porucznik kogoś wyznaczał, kogoś innego albo mnie. Przypadło, że szłam z nimi. Chodziło się piwnicami, były wejścia z domu do domu. Znałam teren, a oni chcieli sprawdzić, no to prowadziłam. Kiedyś szliśmy nocą i oficer szedł pierwszy, potem ja, potem pan Chruściel. Jakiś Niemiec strzelił do nas i pierwszy oficer był ranny, a myśmy się już schowali. Różne rzeczy były.

  • Czy przechodziła pani na północną stronę Śródmieścia, tam gdzie ulica Zielna, Królewska?

Nie, tam nie. Przechodziłam często tam, gdzie Aleje Jerozolimskie. Byliśmy pod siedemnastym. Był wykop zrobiony, przykryty deskami i na tamtą stronę żeśmy latały. Było niebezpiecznie, ale było się młodym.

  • Proszę powiedzieć, gdzie pani służyła w czasie Powstania?

Konkretnie miałam przydział do kompanii porucznika „Wika” i on nami dysponował.

  • Gdzie ta kompania stacjonowała?

Dokładnie teraz nie pamiętam, czy na Wspólnej, czy gdzieś. Wiem, że na Wspólnej mieliśmy swoją kwaterę, ale to już było potem. A przyjmował nas gdzieś bliżej, nie pamiętam dokładnie tego miejsca. Jak chłopcy przychodzili na odpoczynek, to zawsze na Wspólnej mieli kwatery i stamtąd wychodziły dziewczęta, sanitariuszki. Myśmy tam były, jak miałyśmy wolne, można się było tam umyć, przebrać, coś zjeść.
  • Czy na Wspólnej byliście przez cały okres Powstania, przez dwa miesiące?

Nie, nie cały czas. Szliśmy Alejami Jerozolimskimi, od [numeru] 17 do 23, ale raz naprzód, do tyłu, raz naprzód, znowu do tyłu. Po drugiej stronie byli Niemcy. Doszliśmy do [numeru] 23, tam było pięciu dorożkarzy zastrzelonych, pod murem leżeli i konie były w stajni. Jeden zabity, jeden ranny, a jeden żywy. Chłopcy się tym koniem zajęli, później zużyli wszystko. A myśmy dostały rękawice i trzeba było tych ludzi [obszukać]. Mieli jakieś dokumenty przy sobie, ale już wszystko było w rozkładzie. Tośmy włożyli do butelek ich dokumenty i byli na podwórzu pochowani. Wykopali groby i zakopani byli, bo tak, to leżeli pod murem. Dokładnie pamiętam, jak to było.

  • Czy pani posiadała broń w czasie Powstania?

Nie, Chłopcy mi dawali, próbowali, ale nie strzelałam. Jak mieliśmy wolne, to się próbowało.

  • Czyli stykała się pani z bronią, ale nie miała na wyposażeniu?

Tak. Nie strzelałam, nie mogę mówić tego, co nie było.

  • Z jakim ryzykiem, z jakimi trudnościami wiązała się pani służba?

Była na pewno niebezpieczna, ale się nie przejmowałam. Nie przejmowałam się, bo nikogo nie miałam. W Warszawie się ulokowałam, mój ojciec siedział w więzieniu, nie wrócił w ogóle z wojny.

  • Gdzie w więzieniu?

W Pile. Z Bydgoszczy go wywieźli do Piły. Tam prawdopodobnie zginął. Ci, co powracali, mówili, że już był niewidomy, że to, że tamto, że ich tam zastrzelili, że skakali z okien, bo więzienie było spalone. Pisałam tam, ale mi napisali, że dokumentów nie mają.

  • Czy pani w czasie Powstania, w czasie swojej służby zetknęła się z Niemcami? Może jeńcy, może żołnierze walczący?

Tak. Widziałam, jak nasi chłopcy przyprowadzali jeńców. Jak było zawieszenie broni, to Niemcy przychodzili do nas. Chcieli od nas chleba i ziemniaków chyba, a mieli czekoladę i papierosy, ale myśmy im nic nie dali. Nic nie wzięli, nic nie dali. Chcieli się z nami zamienić.

  • Ciekawe, wydawałoby się, że Niemcy powinni być dobrze zaopatrzeni.

Akurat nie mieli. Tego chcieli, widocznie im było , a mieli dużo czekolady, czekoladą się demonstracyjnie obżerali. I papierosy mieli, ale nasi chłopcy tego nie brali.

  • Czy pani w czasie służby zetknęła się z przypadkami zbrodni wojennych popełnianych przez Niemców i przez zaprzyjaźnione, współpracujące z nimi obce oddziały?

Jedno, co mi utkwiło w pamięci, to co się stało w naszej kompanii, ale to niestety nie Niemcy. Chłopiec od nas, z Armii Krajowej został zastrzelony w ruinach i zabrano mu legitymację. Stało się to wtedy, kiedy było wiadomo, że zostaliśmy, Armia Krajowa, uznani jako wojsko. Wiem – dzisiaj już mogę mówić, bo nic mi nie zrobią – że to ludowcy. Rzeczywiście napadali w ruinach i zabierali legitymacje. Był taki wypadek, to wiem.

  • Czyli to nawet nie Niemcy?

Tak, ci z Armii Ludowej, bo chcieli iść do niewoli. My byliśmy uznani jako Armia Krajowa, a oni nie. Nie wiem, czy o tym wiadomo. Coś takiego było, jak przyszła wiadomość, że pójdziemy do niewoli i jesteśmy uznani. Wtedy zaczęły się napady w ruinach, tak że nie można było samemu chodzić, tylko po kilku chodzili. Jeden taki wypadek właśnie był, że chłopak został zastrzelony i zabrano mu dokumenty. To było przykre. Ale wtedy się o tym nie mówiło, było trudno mówić coś takiego.

  • Jaka atmosfera panowała w pani oddziale?

Bardzo serdeczna, miła, opiekowali się nami wszyscy starsi. Bardzo dużo skorzystałam z wiedzy porucznika „Wika”. Był bardzo dobry dla ludzi, wyrozumiały i dużo nas nauczył. Mówił nam o polityce i o wojnie, o wszystkim. Był starszy od nas, trzydzieści pięć lat może miał. Takie miałam wrażenie. Wtedy miałam osiemnaście. Tak go określałam. Już miał żonę i chłopca sześcioletniego. Ta żona się ukrywała z synkiem w naszej kompanii. Tak sobie liczyłam, że trzydzieści pięć lat mógł mieć. Już wiele lat nie żyje (dzisiaj się widziałam z jego siostrą na spotkaniu. Jeszcze żyje).

  • Pytając o atmosferę, bardziej miałem na myśli stosunek do działalności, do Powstania. Czy to był stosunek za Powstaniem, czy – po co właściwie jest Powstanie?

Nie, u nas nikt na ten temat nie narzekał, wszyscy chętnie wszystko robili i jak trzeba było coś, to się wszyscy zgłaszali, chociaż było potrzeba jedną, dwie osoby. Chętnych było zawsze dużo.
Jeszcze mam wspomnienie, że na początku chowało się zmarłych na podwórzach. Były groby i ksiądz, i nieraz kwiatek był. A ja miałam takie zadanie, że jak ktoś umarł, adres był, to szłam zawiadomić rodzinę. Na ulicy Wspólnej mieszkał straszy pan profesor z żoną, jego syn miał czternaście lat. Był w naszej kompanii, strzelał. Z drugiej strony ktoś strzelał, on był pod oknem i został zabity. Musiałam iść do rodziny, powiadomić. Ci państwo przyjęli to ze spokojem, bez żadnych pretensji. A mieli córkę umysłowo chorą, dwudziestoletnią. Chodziła jak zjawa po mieszkaniu. Mówili, że córka jest chora i trzymają ją w domu. A to dziecko, ten chłopiec został zabity. Potem taki o pseudonimie „Kogut”, miał dziewiętnaście lat, też został zabity i umarł właściwie na moich rękach. Dostał, i później krew z pianą [poszła]. Też musiałam iść zawiadomić na jedną z ulic. Jego rodzina była w piwnicy. I ta matka chciała mnie pobić. Ojciec był spokojny, a matka strasznie wyzywała i się rzucała, trzymali ją. Okazało się, że chłopak miał wszystkie kosztowności na szyi, w woreczku. Nikt nie wiedział. Jak został zabity, to go złożyli do wykopu, rowu. Miał być pogrzeb i ojciec przyszedł z pretensjami, że on coś miał. Nikt nic nie wiedział. Chłopaki weszli do grobu i rzeczywiście, na szyi miał różne złote precjoza. Ojciec to zabrał. To było smutne dla mnie, że matka miała pretensje do mnie, tak się rzucała, ale bywa tak. Ci państwo byli spokojni, chłopiec zginął, trudno, a tu było coś innego.

  • Czy w czasie służby miała pani kontakt z przedstawicielami innych narodowości? Może Węgrzy, może Ukraińcy?

Murzyn był, ale blisko z nim kontaktu nie miałam, tylko wiem, że się kręcił. Na Wspólnej był. Mówił po polsku. Chłopcy mówili, że w ambasadzie pracował czy coś i z nami był. Dosłownie Murzyn.

  • Był w Armii Krajowej?

W kompanii był, brał udział. Po polsku mówił, rozmawiał i cały czas był.

  • Czyli był czynny?

Tak, wszystko robił. Mówili chłopcy, że gdzieś w ambasadzie pracował. Takie różne rzeczy.

  • Czy do was, do waszej jednostki, drużyny, docierały jakieś pisma, gazety, komunikaty? Chodzi mi o materiały drukowane.

Tak, był biuletyn. Ktoś pisał gdzieś, nie u nas, ale myśmy dostawali, mieliśmy do czytania. Nawet w domu mam jeszcze jakieś gazetki.

  • Przechowały się?

Tak, później to zabrałam z Warszawy. Wysłałam parę lat temu do muzeum masę czasopism z Powstania, z czasów okupacji. Pamiątki, na co mi w domu, kiedy tam się może przydać?

  • Jak wyglądało życie codzienne, na przykład żywienie?

Jak było coś, to jakieś panie gotowały kaszę, tośmy dostawali. A jak nie, były suchary. Na Nowogrodzkiej była kawiarnia, żeśmy tą kawiarnię zajęli. W piwnicy było masę słodkiej wiśniowej wódki. Nie było nic do jedzenia, ale alkohol był. Przynieśli, wtedy pierwszy raz piłam alkohol. Albo zdobyli spirytus, to nam się przydało do przemywania, do ran. Wtedy tak właśnie było. Było głodno, nieraz było się głodnym. Jak konia zabili, to kobiety gotowały. Piękny sos był. Nie jadłam tego mięsa, ale sos był smaczny z kaszą.

  • Brzydziła się pani, że to z konia?

Wiedziałam, że z konia i tego mięsa nie chciałam jeść, ale sos był dobry z kaszą.

  • Jak wyglądały sprawy ubrania?

Miałam popielaty drelich, spodnie bluzę i coś na głowę, i tak chodziłyśmy.

  • To pani. A jak ludzie, z którymi się pani stykała?

Chłopcy mieli umundurowanie. A to zdobyczne hełmy, a to panterki. Trochę kolorowo było.

  • Jak wyglądały noclegi? Jak się pani urządzała ze spaniem?

Byle gdzie się spało, jak było wolne. W fotelach, na kanapie gdzieś na kwaterze. A tak, to się siedziało. Wygód tam nie było.

  • Swojego własnego łóżka pani nie miała?

O nie, niestety.

  • A jak było z higieną, z myciem?

Trudno było z higieną, bo nie było wody. Jak spirytus był, to do przemywania brałyśmy. Raz w ciągu Powstania się przemyciłyśmy i poszłyśmy na Marszałkowską 82, jak jeszcze można było. Tam w domu żeśmy się wykąpały, umyły, przebrały i pewnie przespały, i wróciłyśmy. Namawiali: „Nie chodźcie, bo zginiecie”, ale nie, myśmy poszły.

  • Czy pani pamięta datę, kiedy to było?

W ciągu sierpnia to było.

  • Jeszcze sierpniu?

Tak, bo później to już było coraz gorzej. We wrześniu już nie bardzo można było gdzieś chodzić.
W sierpniu, 1 sierpnia, kolega z RGO, Karol, został ranny w oba kolana i gdzieś w szpitalu leżał. Jak mi powiedzieli, że on tam leży, to poszłam. Boże! Białe robaki mu tam chodziły, gorączka była. On odkrył kolana, coś strasznego. Ale uratował się. Niemcy go wzięli do niewoli i miał amputację nóg. Wrócił do Polski, [miał] protezy. W Poznaniu po wojnie mieszkał. Tak że wyjątkowo go uratowali.

  • Ale obie nogi stracił?

Tak. Jak cały czas leżał, to wszystko się popsuło. Gorączka była. Okropnie.

  • Jak spędzaliście czas wolny? Co robiliście w wolnych chwilach?

Myśmy nie miały wolnego czasu, zawsze było coś do roboty. Nie przypominam sobie, żeby był wolny czas, żeby siedzieć. A to w piwnicy matki z dziećmi były, a to trzeba było komuś coś pomóc, coś załatwić, gdzieś iść. Nie przypominam sobie, żebym tam usiadła, że miałam czas wolny. Tego nie było. Jak był taki czas, że można się było przespać, to się przespało, ale tak, to myśmy tam nie odpoczywały. Zresztą mając osiemnaście lat chciało się odpoczywać? Nie.
  • Czy jakoś zaznaczało się życie religijne?

Tak, na podwórkach były kapliczki, to gdzie się było można dostać, tam chodziłyśmy do kapliczek i się modliłyśmy. Ludzie się modlili, bardzo się modlili. Byłam wzruszona. Jak przyjechałam z Bydgoszczy, to w każdym domu, na podwórku była kapliczka. Byłam zdziwiona, bo na Pomorzu tego nie było, a tu się ludzie modlili. Płakałam i modliłam się z nimi. To było bardzo wzruszające.

  • Czy może były msze polowe, ksiądz przychodził?

Wiem, że ksiądz chodził, ale mszy sobie nie przypominam.

  • Czy w czasie Powstania zaprzyjaźniła się pani z kimś?

Tak, znałam kilka osób. Z porucznikiem „Wikiem” po wojnie się spotykałam. Był porucznik „Longinus”, pracował w radiu. Jak do Warszawy przyjeżdżałam, tośmy się spotykali. Potem przyjechał ktoś z Warszawy. W Gdyni był związek kombatancki i prezeska zaprosiła mnie, że mam przyjść, że mi kogoś pokaże. Trochę się spóźniłam, oni już byli, stali przy oknie. Otwieram drzwi, a ta osoba, pani – teraz mieszka we Wrzeszczu – mówi: „O, to jest ta poznanianka!”. Od razu mnie poznała. Ona jest starsza ode mnie i schorowana, tak że nie przyjechała [do Warszawy]. Mam z nią kontakt – Baśka z naszej kompanii. Po wieli latach mnie poznała, zawołała: „O, to jest ta poznanianka!”. Pani, która zorganizowała to spotkanie, chciała mnie po prostu sprawdzić. Znała ją, to dlatego ją zaprosiła i mnie zaprosiła. Chciała zobaczyć, jak to będzie wyglądać, bo wiedziała tylko z mojego opowiadania. A jak tamta potwierdziła, że to jest poznanianka, to wtedy uwierzyła.

  • Czy słuchałyście radia?

W czasie Powstania?

  • Tak.

Jak było, to słuchałyśmy. Na kwaterze było. Ale co tam dokładnie, to już teraz nie pamiętam.

  • Pada Powstanie, kapitulacja. Gdzie pani wtedy była? Na Wspólnej?

Tak, tam i stamtąd szliśmy do niewoli.

  • Którędy?

Przez plac Grzybowski. Na placu Grzybowskim było składanie broni. Chłopcy tam rzucali broń i myśmy tam szli. Nawet jest zdjęcie w jednej z książek, gdzie nas widać, że idziemy. Jeszcze chciałam powiedzieć, że „Bór” Komorowski przed wyjściem do niewoli przyszedł do nas. Myśmy stali całą kompanią, z każdym się żegnał. To zapamiętałam doskonale. Z każdym, każdemu podawał rękę. Wyszliśmy do Ożarowa i tam nocowaliśmy. Czekaliśmy na transport. [Szliśmy] pieszo do Ożarowa.

  • Którędy szliście do Ożarowa, pamięta pani?

Nie wiem.

  • Do Ożarowa szliście na piechotę?

Na piechotę. W plecaku miałam zdjęcia i zmianę bielizny. Ciężko było. Niemcy mówili, że samochód jedzie, że możemy wszystko dać. Dałam na ten samochód, inni też. Wszystko zginęło, nic nam nie zwrócili. Daleko było do Ożarowa. Tam nocowaliśmy w hali, na słomie. Pierwszej nocy powstał pożar. Dzięki, że chłopcy pilnowali wszystkiego, bo jakby wszyscy spali, to pewnie byśmy się tam spalili albo podpalili. Ale jak tylko pożar się ukazał, to zgasili wszystko. W każdym razie wiem, że tak mówili: że chcieli nas tam podpalić. Trzy dni byliśmy w Ożarowie. Przyjechały transporty i potem przez Częstochowę jechaliśmy do Łambinowic, chyba ze cztery dni, bo w polu się stało.

  • Łambinowice to był obóz jeniecki.

Tak, do obozu jenieckiego [przyjechaliśmy], najpierw do Łambinowic. Tam było dużo jeńców. Rosjanie mieszkali w wykopanych dołach, a dla nas były baraki z prześwitem. Z Łambinowic rozdzielali. Część kobiet – było wtedy nas 6 000 – zabrali gdzieś do fabryk. Ja trafiłam do Mühlbergu, Mühlberg nad Łabą, Stalag IV-B. Tam był szpital, Zeithain. W tym szpitalu pracowali Anglicy, Francuzi – jeńcy. Oni się wymieniali, co rok ktoś przyjeżdżał i wymieniał jeńców. Wszystkich nas zreperowali po Powstaniu. Robili wszelkie zabiegi, bo masę ludzi było rannych.
Dziewczęta miały opatrunki tu i tam, Niemki wszystko zdzierały, bo liczyli, że mają coś pochowane. Ja byłam biedna, nic nie miałam i nic nie wzięli, ale widziałam, że wszystko brali. Wypędzali nas z baraków i przewracali słomę, wszystko, szukali. Nawet za barakami szukali, kopali. Niektórzy mieli trochę złota, jakieś pieniążki. Wszystko zabierali. Co tydzień nam tak robili. A polskich pieniędzy to kupy były, bo myśmy dostali wypłatę żołdu – po cztery tysiące. Oficerowie dostali po sto dolarów, a myśmy mieli dostać po dwadzieścia dolarów, ale że nie było drobnych, to nam dali po cztery tysiące. Jak przyjechaliśmy, to musieliśmy wszystko oddać, wszystko na kupę, kupy pieniędzy były. I wszystko zdzierali, co kto miał, to zabierali. Jakieś zastrzyki nam dawali, do łaźni daleko pędzili. Różne rzeczy, Nie było przyjemnie.

  • Nie była pani raniona?

Nie, nie byłam raniona.

  • Czyli u pani nie zdzierano opatrunków, bo nie było?

Nie, nic nie miałam, była biedna.

  • Do kiedy pani była w obozie, jak długo?

Do 23 kwietnia. 23 kwietnia Rosjanie nas oswobodzili w nocy. Pierwsi przyjechali na konikach. Tylko zobaczyli, co jest i jechali dalej. W ciągu dnia przyjechały czołgi. Bardzo dużo jeńców tam było, 26 000 jeńców. Rosjan, którzy chodzili, to zabrali na front, a jak którzy byli chorzy, to ich zostawili. Myśmy potem tydzień czasu musieli ich chować. Jak Niemcy uciekli w nocy, to chłopcy z 1939 roku magazyny zakopali, bo mówili, że to może być zatrute. Nic z tego żeśmy nie jedli, tylko poszli do wsi. Tam były dziewczęta, żony, czwórka czy sześcioro dzieci się urodziło.

  • W obozie?

Tak. Krowę przyprowadzili, mleko [było] dla dzieci. W kotłach gotowali zupę i ostrzegali nas, że nie można dużo jeść, wydzielone nam dawali. A Rosjanie rozeszli się wszędzie po wsiach i poprzynosili sobie pszenicę. Były piecyki, oni w blaszankę naleli wody i ziarna, to napęczniało, tego się najedli. Najadł się, spuchł i konał. Po tygodniu tak z trzysta trupów było. Myśmy musieli to wszystko chować, żeby nie było zarazy. Po tygodniu żeśmy się zebrali, czterystu mężczyzn i sto kobiet i na piechotę dwa miesiące do Polski szliśmy. Pierwszy dzień – czterdzieści kilometrów.

  • Gdzie ten obóz leżał?

Nad rzeka Łabą, w Mühlbergu. Mieliśmy trzy kilometry do rzeki Łaby, a za rzeką Łabą byli Amerykanie. W czasie kiedy myśmy [tam] byli, to już mogliśmy chodzić przez most: oni do nas, my do nich. Po jeńców francuskich i angielskich przyleciały samoloty i samolotami [odlecieli]. Proponowali nas zabrać. Mówili nam: „Nie chodźcie do Polski, bo tak i tak będzie, to i tamto”. Niektórzy pojechali od razu zagranicę, a niektórzy nie. Ja wróciłam, bo myślałam, że ojciec będzie, że do Polski, do domu. Ale nic nie było, mój ojciec już nigdy nie wrócił.

  • Kiedy pani wróciła do Polski?

To był chyba lipiec, 1945 rok.

  • Jak pani wróciła?

Najpierw szliśmy dwieście kilometrów na piechotę, co dzień czterdzieści, potem trzydzieści kilometrów. Potem podstawili wagony i Rosjanie tam jechali. Pojechał w pole i stanęło, myśmy siedzieli, a on poszedł do wsi. Jak mu się przypomniało, to przyjechał, znowu dalej jechaliśmy. Tak do Gorzowa Wielkopolskiego żeśmy dojechali. Stamtąd już każdy na swoją rękę jechał do domu.

  • Powiedziała pani: do domu. W okupację była pani na Marszałkowskiej w RGO. Jak rozumieć powiedzenie: do domu?

Do Bydgoszczy wróciłam, bo myślałam, że tam zastanę ojca i tam miałam dalszą rodzinę. Niestety, ojca nie było. Wtedy pojechałam do Warszawy.

  • Ojciec już nie żył?

Już nie żył, nie wrócił w ogóle. Pojechałam do Warszawy, bo było ogłoszenie, że wszyscy mają się zgłosić. Z papierkami, które miałam z obozu, pojechałam do Warszawy i poszłam, też się zgłosiłam.

  • Gdzie?

Był jakiś urząd w Warszawie. Byłam na Marszałkowskiej, to były same gruzy. Chodziłam po tych gruzach, ludzie mnie się pytali, co tu szukam, a ja mówię: „Tu mieszkałam”. Masę było kartek, gdzie kto jest. Wszystko sobie obejrzałam i wróciłam. Zgłosiłam się, dostałam kwitek. Mam jeszcze domu ten kwitek. W kwietniu 1946 roku wyszłam za mąż, a latem już przyszedł po mnie milicjant. Miałam się zgłosić na komendę. Przyszedł do mojego męża, tam gdzie mieszkałam. Tam na dole była restauracja – to znajomy przedwojenny [prowadził]. Przyszedł, że ma doprowadzić. Moje nazwisko miał.

  • Już po mężu nazwisko czy jeszcze panieńskie?

Po mężu. Jak się zgłosiłam, to podałam adres i oni znaleźli. Ten pan przyszedł do mojego męża, to był jego brat i mówi: „Słuchaj, przyszli po twoją żonę tacy i tacy”. Policjant poszedł, [bo] powiedział, że mnie nie ma. W restauracji ugadali sobie i pojechali na drugi dzień, bo brat męża mówił, że zna gościa, co się tam podpisał. Pojechali do Gdańska, a on mieszkał ponoć w Elblągu. Pojechali do niego do domu. Po trzech dniach wrócili. Mąż zabrał pieniądze, brat też. Nigdy mi nie powiedział, co się stało. Już potem nikt po mnie nie przyszedł. Po wielkim czasie mi powiedział, że tam siedzieli, a on teczkę z moimi dokumentami przy nich spalił. Tak się uratowałam. Inaczej, jak bym poszła na komendę, to by mnie nie wypuścili. Przecież brali wszystkich tych, co byli w AK. Kierownik RGO, pan Jan Majewski sześć lat siedział po wojnie. Jak wyszedł, to za pół roku umarł. Tak to było. Wszystkich zabierali, ja się tak uratowałam. Tak było. Gdyby mnie tam spotkał i zabrał na komendę, to nie wiadomo, gdzie bym wylądowała. To by była represja, a tak, to nie zostałam [represjonowana].
  • Jaki pani prowadziła zakład?

Zakład bieliźniarski.

  • Czyli pani nie potrzebowała personalnego nad sobą?

Urząd Skarbowy przychodził.

  • Tylko?

Urząd Skarbowy, milicja przychodziła. Ciężko się wtedy pracowało. Jak przychodzili, to się już cała trzęsłam ze strachu, bo zawsze się pytali: „Ile pani ma dzieci? Ile pani wydaje na życie? Ile na buty?”. Matko Święta! Stale pisali, czy ma samochód, czy ma mieszkanie. I dokładali podatek. Kiedyś mąż mówi: „Nie umiesz załatwić, bo taki podatek nam dają”. Mówię: „No to idź sam”. Poszedł, a naczelnik urzędu mówi: „Proszę pana, jak pan ma czworo dzieci, to pan zarabia na te czworo dzieci. Jakby pan miał jedno dziecko, to by pan zarobił tylko na jedno, a że ma pan czworo, no to musi pan płacić większy podatek”. Tak mojego męża pouczył. Już mąż więcej nie poszedł.

  • Co pani się najbardziej utrwaliło w pamięci z czasów Powstania, z czasów okupacji, ale głównie z Powstania.

Nie żałuję, że brałam w nim udział. Tego nie żałuję, to naprawdę była dla mnie szkoła życia – czas okupacji w Armii Krajowej i potem Powstanie. Potem jeszcze w niewoli dużo dobrego doznałam. 1939 rocznik [jeńcy] się zaopiekował wszystkimi powstańcami, tak że bardzo dużo dobrego doznałam od ludzi, mimo że byłam sama. A jak przyjechałam do Warszawy, uciekłam z Bydgoszczy, to w Łowiczu przechodziłam przez granicę. Łowiczanka mnie przeprowadzała, w dzień.

  • To było za Niemców?

Za Niemców. [Przeprowadziła mnie] do żwirowni. W żwirowni było już pełno ludzi, tacy co handlowali, chodzili. Jakieś mąki, coś mieli. Tam przeprowadzała nas Żydówka, po trzydziestce pewnie. Wiem z opowiadania ludzi, że to Żydówka. Nic nie miałam, to nic ode mnie nie wzięła. Pamiętam, że o dziewiątej wieczorem jechałam z nią tramwajem, wiozła mnie pod adres, gdzie miałam do kogoś się zgłosić. Miała na Targówku mieszkanie, mówiła, że ma brata i mnie zapraszała. Raz tam poszłam i tam był chłopak. Ona nie była podobna do Żydówki, ale on tak. Był czarny, włosy miał takie. Ona go ukrywała za szafą i mówiła, żebym przychodziła do towarzystwa do niego. Poszłam raz i drugi, ale więcej nie poszłam, bo go się bałam, był jakiś dziwny. Nie wiem, co się potem z nią stało, ale wiem, że przeprowadzała ludzi. Szliśmy nocą i u gospodarzy nocowaliśmy. Tak aż do Warszawy. Wiem z opowiadania ludzi, że się tym zajmowała.

  • Jakie pani ma najgorsze wspomnienia z Powstania? Coś, co się wbiło w pamięć jako złe.

Najgorsze, że tak strzelali do nas i że tylu naszych zginęło i tyle nieszczęścia było.

  • Żadne zło pani osobiście nie dotknęło, jakaś krzywda?

Nie. Od naszych ludzi nie, a Niemcom się nie dałam złapać.

  • A jakie pani ma najlepsze wspomnienia?

Mam takie wspomnienia, że szanowali się wszyscy i pomagali sobie, udzielali nam rad. Dobre wspomnienia mam z tymi ludźmi, bo byłam sama, a tam dużo dobrego doznałam. W obozie też dziewczęta były dobre, wszyscy razem się trzymaliśmy. W obozie było źle, bo Niemcy nas źle traktowali.
Był ksiądz w obozie, Francuz, to mszę odprawiał w obozie, wszystkich wybierzmował i ktoś nawet ślub wziął. Po wojnie przyjechał do Polski, odwiedził nas. Ale już wiele lat temu umarł.
Miałam też adres, pułkownik z Jugosławii dał mi adres i zapraszał, że po wojnie mam przyjechać. Niemcy przywieźli do obozu w Zeithain, do szpitala, czternastoletniego chłopca. [Baraki] były drewniane i on w następnej celi leżał. Bili go, stale wołał tylko: „Mama, mama, mama!”. Potem umarł. Okazało się, że kradł węgiel, Niemcy go złapali i przywieźli do obozu. Ten pułkownik się interesował tym chłopcem i ja mu dużo na ten temat powiedziałam, że słyszałam, jak go bili i jak on mamę stale wołał. Dał mi adres, że po wojnie mam przyjechać. Ale w związku z tym, że po mnie przyszli, mój mąż wszystko co miałam, zapiski zniszczył, bo się strasznie bał. Mąż się gorzej bał jak ja. Ja się tak nie bałam, ale mąż się bał i nie miałam później żadnych adresów.
Potem, jak moje dzieci miały iść do liceum, poszłam z chłopcem, żeby się dostać. Kierownik tego liceum mówi: „No co pani? Mąż w partii?”. Mówię: „Nie”. – „Pani?”. – „Nie”. – „No to co pani ma? Prywatnych to my nie przyjmujemy. Nic pani nie ma?”. Mnie się przypomniało, mówię: „Brałam udział w Powstaniu, w niewoli byłam”. On mówi: „Pani, to jest pięć punktów. Niech mi pani przyniesie dokument, to chłopaka przyjmę”. Poszłam do domu i mężowi mówię, a mąż mówi: „No to jedź zaraz do Warszawy po dokumenty”. Pojechałam do Warszawy, tu były już nieżyjące koleżanki Sobolewskie, które zaświadczyły. Przywiozłam zaświadczenie i chłopak dostał pięć punktów i go przyjęli do liceum.
Miałam kłopot, bo miałam czterech synów, a wszyscy chcieli się uczyć. Jak czwarty poszedł do liceum, to powiedzieli, że to już ostatni Ciechorski, że więcej już ich nie przyjmą. Jeden mój chłopak miał nieprzyjemności w piątej klasie. Oni zawsze [prosili]: „Mamo, powiedz, jak to było”. Wieczorami tośmy siadali z mężem naokoło i wszystko opowiadałam chłopakom, jak było, po kolei. No to słuchali. Kiedyś w szkole kazali im o czymś napisać, a jeden z moich synów był wtedy w piątej klasie. Wszystko opisał to, co im opowiadałam. Zdenerwowali się, bo to było za Stalina: że on kłamie, że to fałszywe, że takie rzeczy się nie działy, co on tu opowiada. Mówił, że go pani uderzyła. Kazali, że mam przyjść. Mówią: „Skąd on takie rzeczy wie? On zmyśla”. Mówię: „Nie, nie zmyśla, bo ja mu to opowiedziałam”. – „A skąd?”. Powiedziałam im, że brałam udział w Powstaniu i że tak było. Zaświadczyłam. No i mu uszło. Ale mieli pretensję o to, że napisał coś takiego. Takie różne rzeczy były.

  • Pani dzisiaj nosi nazwisko Ciechorska. A panieńskie nazwisko?

Drążkowska. Nazwisko Mądrzejewska miałam, bo miałam fałszywą kenkartę w Warszawie. To było nazwisko mojej mamy.

  • Panieńskie?

Tak, panieńskie nazwisko mojej mamy. Mój mąż też siedział. W Radogoszczu, był skazany na cztery lata.

  • Radogoszcz jest koło Końskich.

Tak. Koło Łodzi. Siedział w Łodzi, a potem w Radogoszczu. Mąż się urodził w Olsztynie, to znał niemiecki. Wzięli go tam do kancelarii, zapisywał wszystko. Jak przychodzili więźniowie, zdawali zegarek, to, tamto, wszystko zapisywał. Później więźniowie go prosili – listy pisał. Miał tam półki, deski były i pod tymi deskami zapisywał nazwiska. Po wojnie to się wydało. Znaleźli te deski i przyjechał prokurator do Gdyni, mój mąż był przesłuchiwany. Okazało się, że dobrze zrobił, że zapisywał. Ale miał takie przeżycia, że tam w garażu wieszali ludzi. Mój mąż nie spał nocami, krzyczał nieraz, zmarnowany był.

  • Wieszali nasi, po wojnie?

Tak, nasi, komisja zbrodni. Przyjechał i męża przesłuchiwał, bo mąż chorował, nie mógł tam pojechać, no to przyjechał prokurator i przesłuchiwał na ten temat, jak to było z zapisywaniem i z deskami. Oni te deski znaleźli i nazwiska, wszystko i doszli do tego, że ktoś taki tam pracował.



Warszawa, 1 sierpnia 2009 roku
Rozmowę prowadził Mieczysław Rybicki
Bernadetta Ciechorska Pseudonim: „Lala” Stopień: łączniczka; plutonowy Formacja: Batalion „Bełt”, 3. kompania porucznika „Wika” Dzielnica: Śródmieście Zobacz biogram

Zobacz także

Nasz newsletter