Blandyna Ziółkowska „Janina”

Archiwum Historii Mówionej
  • Proszę powiedzieć, jak pani zapamiętała wybuch drugiej wojny światowej.


Byliśmy na letnisku, bo kiedyś nie jeździło się do uzdrowisk. Jeździli, tylko my żeśmy wynajmowali gdzieś letnisko. Przed samą wojną byliśmy w Chotomowie. Tak że akurat tam zastał nas pierwszy dzień wojny. Dopiero po trzech dniach mogliśmy wrócić do Warszawy. Wtedy miałam mniej więcej trzynaście i pół roku. Koledzy pomogli nam przewieźć, bo zawsze się [jechało] z całą furą rzeczy. Nas była czwórka dzieci, mama, ojciec dojeżdżał. I wtedy właśnie wybuchła wojna. Nawet wtedy tam poznałam jednego kolegę [(Janusza Bielińskiego, ps. „Andrzej, Zgrupowanie „Broda)], który odprowadzał ojca swojego, majora, na stację, bo był zmobilizowany. Od tamtej pory ojca już nie było.

  • Czuło się, że coś się wydarzy?


Coś się wydarzy. Ale właśnie był 1 września, jak się wojna rozpoczęła. Kiedy byłam na letnisku, był pierwszy dzień wojny.

  • Pani przed wojną chodziła do szkoły?


Chodziłam do szóstej klasy, skończyłam szóstą klasę szkoły podstawowej, tu właśnie na Elektoralnej 7. To była szkoła [numer] 140. Mieliśmy wspaniałego profesora Wacława Bagińskiego, który zginął w czasie Powstania.

  • Czy pani może powiedzieć, że szkoła wywarła na panią, na pani życie jakiś wpływ?


Na pewno, bo dużo się mówiło: „Za ojczyznę, dla ojczyzny”. Kiedyś wiersz, którego początek sam i końcówkę zapamiętałam: „Tylko ojców groby, bo przez nich [w] nas się wżyła / Miłość wolności wielka, której nie wydrze żadna ludzka siła. / Jej nie wyplenią biczem ni żelazem. / Nie wydrą z serca. Chyba z sercem razem”. A potem po wojnie nikt nie potrafił powiedzieć, czyj to był wiersz. Sam początek pamiętam, ale sama końcówka mi utkwiła w pamięci. Nawet wypracowania też kończyły się, że „Czym będę [w przyszłości]?”. Ktoś był lekarzem, żeby służyć ojczyźnie, ktoś wojskowym, żeby służyć ojczyźnie, a nawet śmieszny taki przypadek, bo jedna z koleżanek powiedziała, że będzie modystką, żeby przysłużyć się ojczyźnie. Każdy chciał dla ojczyzny, to było [w nas] wpojone.

  • Czy w domu również mówiło się o Polsce lub o potrzebie poświęcenia się dla niej?


Tak. Moja mama nawet była sanitariuszką w czasie [pierwszej wojny światowej]. Wtedy były tak zwane szarpie, bo szarpało się materiał, żeby [opatrywać] rany [i tamować krew]. Wtedy zazdrościłam mamie, że mogła coś robić dla Polski. Ale to później okazało się zupełnie inne wyobrażenie, aniżeli to, które miałam, jak mama opowiadała o tamtej wojnie. Nawet z koleżankami żeśmy w „Teatrze Wielkim” brały udział. Nie wiem, czy to było przedstawienie „Królewny Śnieżki”. Byłam w roli Hrabiego i dwie jeszcze koleżanki. I na zakończenie baśni pieśń patriotyczna: „Polska skrzydlata, Polska skrzydlata, niechaj żyje, żyje nam”. Nie pamiętam całości, ale właśnie na zakończenie też musiał być rys, że to dla ojczyzny, za ojczyznę.

  • Ale nie odczuwaliście wtedy, młodzi ludzie, że to jest sztuczne? To było z serca płynące?


Nie. To było raczej płynące z serca, bo sztuczności w tym [nie czułam]. Trochę mnie tak to nie pasowało, ta piosenka, to zakończenie, do tej baśni, ale takie było zakończenie. Tak że to było mniej więcej na wiosnę przed samą wojną, jak myśmy brały udział. Oczywiście, musiałyśmy mieć zaświadczenie ze szkoły, że uczymy się na tyle dobrze, że możemy brać udział w występach w „Teatrze Wielkim”. Tak że byłam w charakterze aktorki, aktora, bo Hrabiego grałam.

  • Wróćmy do 1939 roku, do września. Rodzina wróciła do Warszawy i pani poszła do szkoły? Jak wyglądało życie codzienne?

 

Wróciliśmy do Warszawy, już trwała wojna, bo 1 [września] był w piątek, o ile pamiętam. Myśmy wrócili w poniedziałek. Już się wojna zaczęła. Ciężko było. Po wodę chodziło się nad Wisłę. Oczywiście duża kolejka, bo tylko przy Zamku Królewskim była pompa, gdzie można było czerpać wodę do picia. Ale ponieważ była za duża, braliśmy wodę z Wisły, ale przy pierwszym przęśle leżał zabity koń. Ta woda nie nadawała się do picia. Trzeba było ją przecedzać, ale innego wyjścia nie było. Tak że to tak całą wojnę, znaczy nie całą wojnę, tylko cały wrzesień. Do wejścia Niemców. Pierwszy raz zobaczyłam właśnie Niemców na ulicy Elektoralnej, jak maszerowali z [taką] butą. My [patrzyliśmy] z nienawiścią w oczach, przecież byliśmy młodzi. Trzynaście i pół roku, to przecież… A jednak nienawiść w oczach… Już się czuło, że coś trzeba będzie robić, żeby... Walczyć, nie walczyć, bo byliśmy dziećmi.


  • Szkodzić.

 

Później w październiku już szkoła, w połowie października chyba. Do siódmej klasy poszłam, ale po miesiącu szkołę zamknięto. Wszystkie szkoły pozamykano. Dopiero od następnego roku szkolnego można było iść, bo już rozpoczął się nowy rok szkolny. A tu po miesiącu zamknięto szkołę. Już do siódmej klasy nie wróciłam, tylko do szkoły. To była szkoła ogólnokształcąca zawodowa, krawiecka, przy ulicy Hipotecznej. Rokrocznie zmieniano lokal. Na Marszałkowskiej, potem na trzecim roku na Zielnej. To był okres szkolny.

Wracając jeszcze do szkoły podstawowej – mieliśmy wspaniałego nauczyciela. Był Wacław Bagiński, [ps.„Czarny] tak jak mówiłam, zginął w Powstaniu. Potrafił sobie poradzić nawet z tymi, jak to się mówiło, cwaniakami warszawskimi. On ich zrobił gospodarzem klasy, tak że potrafił z nimi rozmawiać. To był młody człowiek, bo jak zginął, to miał trzydzieści dziewięć lat.

  • Taki wzór dla pani?


Był dla mnie wzorem. Po wojnie, grubo po wojnie, spotkałam na cmentarzu wojskowym jego syna, który był tak podobny właśnie do niego, że podeszłam i pytałam: „Czy pan Bagiński?”. – „Tak”. – „Krzysztof?”. – „Tak”. Bo wiedziałam, że ma syna Krzysztofa, bo chodził już do pierwszej klasy wtedy z nami. Mówię: „Byłam uczennicą pańskiego ojca”. Był tak zaskoczony, że go poznałam, ale to zupełnie jakbym widziała tego swojego nauczyciela. Oczywiście zaprowadził mnie do grobu ojca. Leży na cmentarzu wojskowym. Teraz już [ten syn] też nie żyje, ale jemu rokrocznie, jak jestem 1 sierpnia, zawsze zapalam znicz i dwa kwiatki biało-czerwone kładę, bo był dla mnie wzorem.
Zresztą później w szkole zawodowej była nauczycielka śpiewu, [pani Janina Macherska] i nas uczyła różnych pieśni. To było tak pozalekcyjnie właściwie. Potem jak kończyłyśmy w 1943 roku, bo to była szkoła trzyletnia, to dała nam swoją fotografię, na odwrocie której napisała: „Nadejdzie czas, gdy wolna pieśń zwycięży huk armat”. Tam odbywały się koncerty. To był, pamiętam, Władysław Opara i pani Janina Wątkowska. Brali udział właśnie w koncertach z jakichś tam okazji w szkole. On zginął w czasie Powstania, a ją słyszałam w radio, już po wojnie słyszałam, jak śpiewała w radio.
Ale wracając do pozaszkolnych czasów. To był okres szkolny, ale żeśmy z koleżankami (jeszcze zanim zrobili getto) tu gdzie mieszkaliśmy, na Orlej, chodziły do Szpitala Maltańskiego, który mieścił się na ulicy Senatorskiej. Tam był szpital, [...] [w pobliżu] placu Bankowego (był mniejszy oczywiście, nie był tak duży jak teraz), tam ulica Rymarska i tam żeśmy odwiedzały żołnierzy z 1939 roku.

  • Tak samorzutnie się zorganizowałyście?


Tak. To koleżanki tak po prostu – jedna, druga i właśnie ze szkoły przeważnie [chodziłam] z tymi koleżankami, które mieszkały na terenie dawniejszego [Ministerstwa Skarbu], bo teraz jest Rada Narodowa. Nie. Rada Narodowa, dobrze mówię?

  • Urząd Miasta.


Ratusz. A przed wojną było tam [Ministerstwo Skarbu]. Na zapleczu były domki dla pracowników i tam koleżanki, z którymi chodziłam do szkoły, mieszkały. Dowiedziałyśmy się, że tam [leżą ranni żołnierze] Więc chodziłyśmy do tych żołnierzy, [pomagając im w pisaniu listów do rodzin. Czasem udało się zdobyć dla nich papierosy].

  • Jak wyglądało życie pani rodziny w czasie okupacji? Z czego rodzina się utrzymywała? Jakie różnice były między życiem przed wojną a w czasie okupacji?


Przed wojną luksusów nie mieliśmy, więc w czasie wojny to… Zresztą dosyć smutno, bo później rodzice się rozeszli w czasie wojny, a nas była czwórka. Myśmy zostali przy mamie. To nie były lekkie czasy, ale wolałabym o tych sprawach nie mówić. Bo chleb kartkowy, który… Trudno to nazwać chlebem, bo był podobno robiony z kasztanów. Jak mama dzieliła na cząstki i przydzielała każdemu, to patrzyło się tylko, gdzie jest większe i żeby to mnie się dostało. Ale przecież nie wyrywaliśmy sobie. Jak kawa z cukrem, to chleb oczywiście suchy. Jak chleb z marmoladą, to wtedy kawa bez cukru, bo o herbacie nie było mowy. Ale na ten temat wolałabym nie mówić, bo często byłam głodna. Często byłam głodna. Nam pomagali zresztą częściowo właśnie ci, u których bywaliśmy przed wojną na letniskach. Bo rokrocznie gdzie indziej żeśmy wyjeżdżali i to spotykało się. Zza Wołomina, Mała Czarna, tam byliśmy, ona przywoziła mleko tu do Warszawy, więc wtedy do nas przynosiła. Kolega, który właśnie tam, gdzie byliśmy na letnisku w Chotomowie, też coś tam przywoził, jakieś kartofle. Ale tak poza tym nie mieliśmy żadnych znajomości na wsi, żeby się wyżywić, tak że było ciężko.

  • Pani mówiła, że na ulicy Orlej było getto? W takim razie gdzie musieliście się przeprowadzić?


A potem właśnie, jak już zrobili getto, to trzeba było gdzieś szukać, żeby zamienić mieszkanie. Oczywiście z Żydami, bo Żydzi musieli przenieść się do getta, my poza teren. Mama na Pragę nie chciała: „Broń Boże na Pragę, bo tam przyjdą ruscy”.

  • Już w 1940 roku się obawiała?


Tak. Bo tam przyjdą ruscy. Jest prawobrzeżna Warszawa, tam przyjdą ruscy. Tak jakby tu nie przyszli, na drugą stronę. No więc tu, no gdzie… Do ostatniej chwili zwlekała. Jeszcze wtedy ojciec był z nami i zamienili na ulicę Piwną 17. To przypadek, że akurat przydział miałam do Powstania na Stare Miasto, tak że na Piwnej mogłam odwiedzać rodzinę w czasie Powstania.

  • Kiedy się pani pierwszy raz zetknęła z konspiracją?

 

Właśnie taki był ciąg. Najpierw odwiedzanie żołnierzy w Szpitalu Maltańskim, potem w Szpitalu Ujazdowskim. W parku Ujazdowskim też był szpital dla żołnierzy z 1939 roku. Koleżanka, [Irena Kołakowska, ps. „Halszka z domu Wolska], z którą chodziłam od pierwszej klasy szkoły podstawowej, też mieszkała na terenie dawniejszego [Ministerstwa Skarbu], tu gdzie teraz jest ratusz. Ona mnie wprowadziła do organizacji, bo nie było wywieszek, że to jest AK, to jest AL, to jest… Tak że mnie wprowadziła do organizacji. Ja oczywiście siostrę [Eugenię], a potem koleżankę, [Genowefę Gajdę, ps. „Barbara”], z którą chodziłam do szkoły zawodowej. To gdzieś był 1942 rok, ale dokładnie nie pamiętam. Ponieważ nie pamiętałam, to podałam, że to była połowa 1942 roku, ale to raczej było wcześniej. Właśnie dzięki tej koleżance dostałam się do organizacji. Potem do nas przyłączono [inne] (bo my żeśmy się nie znały), żeby była piątka. Właściwie nas było tam więcej osób jak pięć. Jedna z nich zrobiono sekcyjną, była o trzynaście lat od nas starsza. Po pewnym czasie był podział – kto do łączności, kto chce do sanitariatu. My żeśmy zgłosiły się do sanitariatu. Wtedy wydzielono tę piątkę. Tam nas było: ja, siostra, koleżanka i dołączona do nas Sławka Obara (Pazikowa z męża, bo przeżyła Powstanie) i sekcyjną była „Lidia”, Irena Marszałkowska.

  • Jak wtedy nazywały się te organizacje, do których pani wstąpiła?


W ogóle nie wiedziałam.

  • Po prostu „organizacja”.


Po prostu „organizacja”. To tylko po tych, jak były spotkania nasze, to wtedy po rozmowie, trudno to nazwać wykładami, bo przychodziła do nas komendantka „Sylwia”, a wtedy nazywała się Krok-Paszkowska, [z męża Parfienowicz]. Przychodziła z łączniczką [Elżbietą] i nam przynosiła różne wiadomości, meldunki, co mamy robić.

  • Gdzie odbywały się te spotkania?


Mur getta przechodził ulicą Rymarską, czyli wzdłuż tak jakby ratusza i środkiem ulicy Elektoralnej. Bo to już było zmniejszone getto. Koleżanka, która mnie wprowadziła, mieszkała właśnie po stronie nieparzystej na Elektoralnej, mniej więcej pomiędzy dawniejszą Rymarską a Orlą. Tak że widać było na pierwszym piętrze z okien, co się dzieje po drugiej stronie murów getta.

  • Czyli w domach prywatnych i zawsze pięć osób?


Nie. Początkowo było nas więcej, ale potem jak był podział na łączność i sanitariat, to już wtedy pięć i oczywiście koleżanka, u której żeśmy się spotykały. Ale w pewnym momencie było tak, że musiałyśmy przerwać, bo jej ojciec zmarł i jeden z pokoi, mieli dwa pokoje, wynajmowała jakiejś tam (czy to była znajoma, czy coś), wynajmowała jeden pokój, ten drugi. A my przyszłyśmy, w pierwszym pokoju zebranie, siedzimy przy stole i w pewnym momencie z drugiego pokoju drzwi się otwierają, wychodzi ich sublokatorka z Niemcem. Myśmy miały miny niewyraźne. Powiedział coś, nie wiem, czy: Auf Wiedersehen, czy: „Do widzenia”. W każdym razie wyszedł, ale myśmy musiały już zmienić lokal, zmienić miejsce spotkań. Na pewien czas w ogóle byłyśmy wyłączone, żeśmy się w ogóle nie spotykały, potem to już u jednej z pań, pani Maria, na Konwiktorskiej. A potem na Świętojańskiej naprzeciwko kościoła jezuitów, na trzecim piętrze też u pani Marii, która z naszą piątką nie miała nic wspólnego, ale właśnie tam u niej żeśmy się spotykały.

  • Czy rodzice nie mieli nic przeciwko temu, że pani włączyła się w taką działalność?


Moja mama w ogóle nie wiedziała o tym, że ja i siostra chodzimy na spotkania. W ogóle nie wiedziała o tym.

  • Czy pani miała poczucie zagrożenia, że pani dołączyła do takiej organizacji?


Nie. Tylko po prostu to było tajemnicą i nikomu nie mówiło się o tym, że należy się do organizacji.

  • Konspiracja.


Nawet mamie. Ale jak już była mowa o tym, że Powstanie może wybuchnąć, jak już trzeba było przygotowywać torby, ekwipunek cały, w jakiś sposób musiałyśmy mamie powiedzieć o tym. Ale jak? Mamie bezpośrednio? Nie wiadomo było, jaka będzie jej reakcja. Miałyśmy zaprzyjaźnionego księdza u jezuitów, [ksiądz Kazimierz Maciejewska], bo tam żeśmy z siostrą, że tak powiem, w procesjach brały udział i z księdzem byłyśmy zaprzyjaźnione w takim sensie, że nas znał, ponieważ tam byłyśmy… A brat [Ryszard] był tam ministrantem. I z tym księdzem. Więc do księdza: „W jaki sposób mamie powiedzieć?”. Przez niego. On mamę uświadomił, że musimy przygotowywać się i tak dalej. Od niego mama się dopiero dowiedziała. To trwało co najmniej półtora roku.

  • Dobre konspiratorki były z was.


Co najmniej półtora roku. Tylko młodsza siostra [Irena], bo nas była czwórka, też należała do organizacji. Też ją ktoś wprowadził oczywiście. Tylko to była organizacja AL. Jak żeśmy zobaczyły ulotki, odezwy, to oczywiście na siostrę [naskoczyłyśmy], że ona [należy] do takiej organizacji. Ale tu po charakterze rozmów, spotkań, już wiadomo było, jakie nastawienie jest. Że to AK, to właściwie nie wiedziałam nawet. A to, że młodsza siostra do AL… Ale mama oczywiście, żeby ona nie [brała udziału]. Ale nie można zerwać przecież. Jak już się wejdzie, to się jest. Nawet była ranna na Wielkanoc.
Przyszła po nią koleżanka z kolegą i poszli na spacer. Wieczorem, godzina policyjna była wtedy o godzinie dwudziestej chyba, wraca koleżanka z kolegą, a siostry nie ma. Mama pyta: „A gdzie jest Irena?”. Nie wiedzieli, jak mamie powiedzieć. On mówi: „Wie pani, Irena jest postrzelona”. Mama mówi: „A, to że jest postrzelona, to ja wiem, tylko gdzie ona jest?”. „Właśnie ją postrzelili”. Wtedy już wiadomo było, o co chodzi. Okazało się, że było wesołe miasteczko na Woli i oni tam, gdzie karuzele, zrzucali ulotki i tak zwani kałmucy postrzelili ją. Tak że miała na wylot przestrzeloną nogę. Koledzy zabrali ją do szpitala, żeby „Kałmucy” (już będę mówiła kałmucy, bo się używało tego określenia o tych, co się przyłączyli do Niemców) [jej nie złapali]. Ale najbardziej przeżywała nie to, że jej nogę na wylot przestrzelili, tylko że bez pytania starszej siostry, która ze mną była w konspiracji, wzięła jej sukienkę i była na wylot przestrzelona. Ona się o to najbardziej martwiła. Już później poszłyśmy do niej na drugi dzień. To było w Wielkanoc przed samym Powstaniem. To było jej największe zmartwienie. Nie to, że noga na wylot przestrzelona.

  • Czego się pani uczyła na tych spotkaniach?


W tej chwili to trudno powiedzieć. Ogólnie było mówione o sprawach, o sytuacji, co dzieje się w świecie. Trudno powiedzieć, że akurat taki czy inny temat był. Potem już musiałyśmy się nauczyć, jak opatrywać rannych, jak robić zastrzyki, których zresztą nigdy w Powstaniu nie robiłam, bo nie miałam okazji. Zresztą zastrzyków nie było. (Dopiero po wojnie mężowi przed śmiercią robiłam). Ale wtedy uczyłam się u pani doktór na Podwalu. Byłam akurat tam przydzielona do szkolenia, że tak powiem, w tym zakresie. To na miśku [ćwiczyłyśmy], że tu, ta część, w tę część trzeba. Górna ćwiartka i wtedy, że to się tak robi zastrzyk. To nie na człowieku. [Ćwiczyłyśmy], jak strzykawką nabierać. Siostra była w Czerwonym Krzyżu na Pradze, na Targowej, tam był Czerwony Krzyż. Każdą gdzie indziej przekazywano, gdzie kto ma się nauczyć, jak się bandażuje, a to kłosowym, to jak głowę się bandażuje.

  • Czy mówiono, po co się tego uczycie? Czy mówiono wam, co to będzie, że musicie się tego nauczyć?


Że jednak to Powstanie wybuchnie. Że będzie, tylko nie wiadomo było, kiedy.

  • Czyli pani uczyła się już z taką świadomością, że będzie Powstanie, będzie taka potrzeba.


Że to będzie do czegoś potrzebne. A skoro do sanitariatu żeśmy z siostrą zdecydowały się, więc już musiałyśmy się (przedtem nie miałyśmy o tym żadnego pojęcia) wtedy przyuczyć. Oczywiście nasza sekcyjna miała większe przygotowanie. Komendantka miała większe przygotowanie sanitarne, ale one nas nie uczyły. To właśnie tak byłyśmy przydzielone, tak jak mówię, ja do pani doktór na Podwalu. To gdzieś było w pobliżu Placu Zamkowego. Z Piwnej na Podwale nie było daleko i takie było przygotowanie, które właściwie tylko częściowo przydało się w czasie Powstania.


  • Gdzie panią zastał wybuch Powstania? Czy pani wcześniej już miała…

 

Wcześniej. Znaczy, może cofnę się o rok wcześniej. Po ukończeniu szkoły zawodowej poszłam do pracy, do „Asko” na Chłodną pod 5. To były przed wojną pralnie, szwalnie, farbiarnie. „Asko-Opus”. Nie wiedziałam, dopiero po wojnie dowiedziałam się, że tam był też punkt konspiracyjny, tylko zgrupowania „Gurta”, i że komisarz, Niemiec, też był w organizacji, że wiedział. Na parę dni przed wybuchem Powstania jeszcześmy o tym nie wiedzieli. Powiedziane było, że zamykają na miesiąc tę fabrykę i że przerwa, czyli w wakacje. Wtedy rozdano pracownikom po dwie belki materiału. Czyli to nie było przydziałowe, załóżmy, czasami trzy metry materiału, bo takie były dni w miesiącu, czy co jakiś czas przydział trzymetrowy, z którego mogłyśmy później sobie uszyć sukienkę. To były raczej materiały na męskie koszule. Ale wtedy rozdali po dwie belki materiału każdemu, czyli prawie cały zapas fabryki. A potem w piątek przed Powstaniem już byłyśmy skoncentrowane. Już musiałyśmy być na punkcie koncentracyjnym i to było właśnie u pani Marii. Nie znam nazwiska, wtedy o nazwiska się nie pytało. Na wprost kościoła jezuitów [na ulicy Świętojańskiej]. Tam żeśmy czekały, kiedy będzie godzina „W”.


  • Czekaliście już na Powstanie?


Już myśmy czekały, już z torbami. Oczywiście, mama wiedziała już o tym, że będziemy tu i tu. A ponieważ ze Świętojańskiej na Piwną to przecież rzut beretem, więc w wolnej chwili któraś z nas, albo ja, albo siostra, wpadałyśmy do domu. Ale właściwie to nie było wolno. Potem w niedzielę było rozluźnienie, bo to wahanie: „Będzie, nie będzie”, „Wybuchnie, nie wybuchnie” – Powstanie, oczywiście. Koleżanka, która mieszkała na Pańskiej, [bo powiedziano nam], że: „Któraś może iść do domu”. Ona wtedy w niedzielę poszła odwiedzić swoją rodzinę na Pańską, ale musiała na wieczór wrócić.
Miałyśmy czekać na godzinę „W”. Tu już wtorek, słychać strzały. Wiadomo, że już Powstanie wybuchło, a łączniczki nie ma. Nie wiemy gdzie, do kogo mamy się zgłosić, bo to wiedziała tylko nasza komendantka. Dwie z nas, ja i jeszcze któraś, ale nie pamiętam z kim… Budowano barykadę u wylotu ulicy Świętojańskiej na Plac Zamkowy, więc myśmy pomagały oczywiście dźwigać płyty chodnikowe, bo to z różnych rzeczy się tworzyło. Z mebli zrzucanych przez okno… Ale ciekawy moment, bo na pierwszym piętrze było okno otwarte i ktoś na pianinie grał czy na fortepianie „Warszawiankę”. To była euforia, że już się coś zaczęło, że coś się dzieje. Ale potem przyszła któraś z nas po nas, bo myśmy mówiły, gdzie jesteśmy. Przyszła po nas, ale to było już o północy. Tylko cały czas twierdziłam, że to właśnie przyszła komendantka ze swoją łączniczką, z którą zawsze przychodziła. Później po wojnie powiedziała, że to nie tak było, że to kto inny. Ale ktoś musiał wiedzieć, że tam jesteśmy. Oczywiście, bo wszystkie torby, nosze były już w piwnicy, bo jak tylko wybuchło Powstanie, to do piwnicy żeśmy przeniosły. Potem jak już przyszła po nas, to przeszliśmy na rynek Starego Miasta, do domu „książąt mazowieckich”, tam na pierwszym piętrze. Zameldowała, że jest taka i taka grupa sanitarna. Przydzielono nas do II plutonu 11. kompanii, a tego, że był Batalion „Dzik”, to tego na razie nie wiedziałam.

  • To był batalion ochrony Powstania.


Wojskowa Służba Ochrony Powstania. Tylko na tablicy się pomylili i napisali „WOSP”, co musieli zmienić później, bo to zupełnie inne znaczenie. WSOP, a tak to „WOSP”. Tak że nawet zdjęcie mam, gdzie jest z tą pomyłką w Starej Prochowni. Przydzielono nas właśnie do [plutonu]. Dowódcą był kapitan „Lawina”, który zginął po paru dniach.

  • Jak te pierwsze dni wyglądały?


Jako sanitariuszki musiałyśmy przede wszystkim organizować szpital, na wszelki wypadek, żeby był szpital. Zresztą byli już pierwsi ranni ze Świętojańskiej, z Zamku już przynosili. Chodziło się po domach. Ludzie bardzo chętnie dawali to, co mogli. Łóżka, pościel i chyba na drugim piętrze w domu „książąt mazowieckich” organizowałyśmy szpital podręczny, bo to trudno nazwać szpitalem, jak to tak ad hoc się robiło.

  • A lekarz był, czy tylko ten pluton sanitarny?


Lekarza nie pamiętam żadnego w tym momencie. Robiło się to, co kazali. Akurat byłyśmy na rynku i do nas zgłosiła się jedna Żydówka, Barbara. Czy to było jej imię, czy sobie taki przybrała pseudonim… I ona później z nami cały czas była. Tylko była właśnie w tym punkcie, bo my byłyśmy przydzielone do plutonu, czyli z II plutonem, gdzie trzeba było, to żeśmy chodziły.

  • Czy pani pamięta swojego pierwszego rannego?


To z koleżanką razem. To był mężczyzna. Miał postrzał mniej więcej w tym miejscu [gestykulacja], to dla nas było trochę takie [krępujące]. Bo jeszcze wtedy żeśmy się nie otrzaskały z tym. To przyszło z czasem. To był pierwszy ranny, właśnie ze Świętojańskiej przyniesiony. A potem chodziłyśmy z dowódcą, z kapitanem „Lawiną”, którego nazwiska niestety nie [pamiętam]. Wiadomo, że Tadeusz Józef, ale nazwiska nie [pamiętam]. Błąd, bo po wojnie koleżanka mówiła, że mieszkała z nim w jednym domu i mówiła jego nazwisko. Teraz kolega, który jest historykiem z „Wytwórni Papierów Wartościowych”, Juliusz Kulesza, powiedział, że w starych aktach, w księgach meldunkowych, o ile ocalały, jakoś może odnajdzie. Mówię: „Jak odnajdziesz nazwisko jej, [to jest] Obara, że w tym domu mieszkali, to szukaj pod tym [adresem]”. Jej mąż, bo ona też już dawno nie żyje, powiedział, że mieszkali tu, gdzie mieszkała przed wojną. Wtedy nikt nie pytał nikogo, skąd pochodzi, gdzie mieszka.

  • Jakie były warunki tam, gdzie pani stacjonowała?


Warunki… To czasami udało nam się spać w pokoju, pokoiczek pamiętam mały, wychodzące na Piekarską chyba, okna okratowane w domu „książąt mazowieckich”. Ale tak, to gdzie popadło, bo potem, jak barykada była róg Senatorskiej i Miodowej (raczej tak w poprzek Miodowej, przy samej Senatorskiej), to tam się po prostu na podwórku siedziało na czym popadło i czekało się, żeby w razie potrzeby być pod ręką.

  • Czy wtedy miała pani poczucie zagrożenia? Jak to było? Jak to się toczyło?


Poczucie zagrożenia… Nie wiem… To była nieświadomość, jakoś do mnie to nie docierało. Powstanie jest, mamy rozkaz taki i taki – być tu, być tu, ale zagrożenia, jako takiego, no nie wiem, nie czułam. Nie czuło się strachu, przynajmniej w pierwszych dniach. Tak że nie było tego. W pierwszych dniach na pewno nie odczuwało się tego. To z czasem się nawarstwiało, to poczucie zagrożenia, to… Jak to nazwać? Cały ogrom tej tragedii. Ale już z czasem się o tym nie myślało.

  • Ale cały czas, jak pani dostawała rozkaz lub wiedziała, że trzeba gdzieś pójść po rannego, to po prostu się szło?


To się po prostu szło.

  • Nie było takich myśli, że tam strzelają – „Boję się”, „Nie pójdę” czy „Wolałabym nie pójść”?


O tym się nie myślało. Nie wiem, może to właśnie… Dzisiaj na pewno bym inaczej na to patrzyła, ale wtedy to była nieświadomość. Myśmy, przynajmniej ja nie zdawałam sobie sprawy z ogromu niebezpieczeństwa.

  • Skąd te środki opatrunkowe? Najpierw były przygotowane torby, ale to chyba się szybko wyczerpało, prawda?


Początkowo to koleżanki chodziły, bo nie zawsze byłyśmy całą piątką, oczywiście. Bo raz szły dwie tu, dwie tu. Do Wendego na Krakowskie Przedmieście, tam apteka była, więc stamtąd leki i opatrunki przynosiły. Bo ja nie byłam na Krakowskim [Przedmieściu] w aptece. Dopiero później, po siedmiu dniach, jak nas przenieśli na Wybrzeże Kościuszkowskie, tam jak szkoła, bliżej Wytwórni Papierów Wartościowych, to wtedy chodziło się na Barokową, tam był [opuszczony] szpital niemiecki i pozostawione opatrunki – było mnóstwo tego, to żeśmy przynosiły. Ale to już potem, jak po przyjściu „Wachnowskiego” na Stare Miasto było przetasowanie. Początkowo byłyśmy w pobliżu Placu Zamkowego. Tak że Piwna, Miodowa, a potem już właśnie Wybrzeże, szkoła na Rybakach. Tam się organizowało znów szpital przy kościele Świętego Jacka, na razie na parterze. Od nowa trzeba było to przygotowywać. Później, po zbombardowaniu [parteru], to w piwnicach, zresztą w książce mam to. To były piwnice po prostu przykościelne i tam leżeli już ranni z naszego batalionu. Leżeli na [materacach, siennikach].

  • To był szpital batalionowy?


Taki raczej batalionowy, bo… Trudno powiedzieć, że wszyscy z batalionu tam byli, bo byli i z innych [oddziałów], ale i z batalionu byli gdzie indziej, na Długiej na przykład, w tym szpitalu, gdzie poginęli. Ale [ja] byłam raczej przy plutonie, nie w szpitalu. Z tym że siostra koleżanki, „Sławki”, która była ze mną w sekcji sanitarnej, jej siostra [Jadwiga Sulińska ps. „Szafarka”] była przy szpitalu. Wtedy w wolnej chwili wpadałyśmy na początkowy punkt opatrunkowy. Właściwie to był punkt sanitarny, taki szpitalik. Początkowo to było na łóżkach, a potem już na podłodze.

  • Jak pani poszła ubrana na Powstanie?


Jak poszłam ubrana? Nie wiem dlaczego, ale miałam dwie spódnice na sobie. Tego to nie wiem, bo to był przecież sierpień. Miałam taką gorszą i lepszą czarną spódniczkę, to pamiętam. A drugą taką gorszą, którą na wierzchu nosiłam. W bluzeczce, w sweterku. Nigdy nie nosiłam poniemieckich bluz czy coś w tym [rodzaju]. Nie. Cały czas byłam w swoim ubraniu. W czarnym berecie. Czarny czy granatowy beret. Z opaską. Pokazuję, bo na razie [nosiło się na lewym ramieniu]. A później to było na prawym ręku, żeby odróżnić, bo się podszywali pod Powstańców. Poznawało się, że jak noszą na [lewym] ręku, to już nie jest [Powstańcem], to jakiś fałszywy Powstaniec.

  • Czy na Starówce wyraźnie było widać nasilanie się ataków niemieckich? Czy tak pani jakoś zapamiętała?


Może wrócę do początku. Jeżeli chodzi o kapitana „Lawinę”, bo tutaj też różne są daty. Miodowa była pod obstrzałem z Krakowskiego Przedmieścia, bo tam czołgi przeważnie ostrzeliwały ulicę Miodową i nie wiem dlaczego, ale myśmy akurat z kapitanem szły w piątkę, a przecież tam już chłopcy byli… Bo była zmiana, trudno powiedzieć zmiana warty, ale w każdym razie zmiana na stanowiskach. I żeśmy szły z kapitanem Miodową. Miodową, dobrze mówię, tu jak kościół kapucynów. I tak trzeba było [przeskakiwać] z bramy do bramy. Oczywiście, nie całą piątką i kapitan, tylko po dwie. Miałyśmy dolecieć do [budynku] (tam teraz dom jest, ktoś tam o niego walczy, jakieś targi, że to czyjaś własność jest), to był wypalony budynek i tam była właśnie barykada na Miodowej i tam byli też chłopcy z naszego plutonu. Po dwie skaczemy z bramy do bramy, do bramy, gdzie była barykada. Na końcu zostałam ja i kapitan. W pewnym momencie mówi: „Skaczemy”. Jak żeśmy wyskoczyli z bramy, to słychać było przed ostrzałem z czołgu charakterystyczne nakręcanie pięciokrotne i wiadomo było, że będą strzelać. W tym momencie, jak żeśmy wyskoczyli (to znaczy ja z kapitanem, jako ostatni z piątki) usłyszałam to nakręcanie. Właściwie wtedy wbrew rozkazowi (tylko się nie zastanawiałam) cofnęłam się do bramy i [padło] pięć strzałów. To nakręcanie nazywali „szafą” lub „krową”, w zależności, bo to albo trzask szafy, albo ryczenie „uuu” krowy. Wiadomo było, że będą strzelać. Tych pięć pocisków; kurz, w tym kurzu wiedziałam, że w tym momencie nie będą strzelali, więc biegiem, już bez zatrzymywania się po bramach, dobiegłam tam do bramy. Niestety, kapitan już leżał w bramie.

  • To zginął przy pani?


To nie dosłownie przy mnie, bo się cofnęłam. Poleciał tam. To w czasie było bardzo krótko, bo przecież, jak to nakręcanie [trwało], to raz, dwa, trzy, cztery, pięć – i później pięć pocisków. W tym momencie musiał tam dolecieć. Jak doleciałam, to leżał i postrzał miał, tak że tu krew buchała [przy szyi]. Ale jeżeli chodzi o to zdarzenie, w opisach, wspomnieniach, to są trzy wersje. Między innymi [taka], że miał poszarpane ramię. Przecież jak doleciałam, bo już się nie zatrzymywałam w żadnej bramie, tylko dobiegłam do tego i już leżał, to nie zdążyliby go opatrzyć. Ale pamiętam tylko to, że miał tu [przy szyi ranę], krew tryskała z żyły.

  • Pani go opatrywała?


Nie, bo tam jego nie opatrywano. Ale tu są rozbieżności, tak że jedno zdarzenie trzy osoby opisują i jest tylko jedna wypowiedź, że ranny był w szyję. Jeszcze żył, przenieśliśmy go do kościoła u ojców kapucynów i tam został. A potem podobno do Bożego Jana. 7 [sierpnia] już nie żył. Po nim przejął dowództwo porucznik „Sokół”, Antoni Czajkowski. Ale jego nazwiska to dowiedziałam się dopiero po wojnie, bo tak to był porucznik „Sokół” dla mnie.

  • Czyli to tak jakby płynnie przeszło. Jeden dowódca zginął i przyszedł następny.


On był zastępcą kapitana „Lawiny” i przejął po nim dowództwo. Tak że do końca pobytu na Starym Mieście on był dowódcą naszego plutonu. Mówię tylko o plutonie, bo z tym miałam tylko [kontakt]. To znaczy kontakt się miało z innymi, tylko to on był dowódcą, to on wydawał rozkazy. Komendantka nam przekazywała, co mamy [robić], gdzie, gdzie mamy się [przenieść].

  • Czy można było poruszać się po mniej więcej całym Starym Mieście? Rynek do Senatorskiej, można było chodzić tam swobodnie?

 

Początkowo tak. Tylko na przykład jak była chwila wolna, bo była zmiana i miałyśmy wolne, koleżanka [„Sławka”] chodziła do swojej siostry na punkt opatrunkowy. Ja [także wychodziłam odwiedzić mamę], ale nie szłam Piwną, bo była pod obstrzałem z placu [Zamkowego], to się szło Piekarską do pewnej bramy. W piwnicach mury były poprzebijane i tam ludzie oczywiście siedzieli, ci cywilni. Doszłam do piwnicy, tam gdzie była mama moja z bratem i siostrą. Siostra też się rwała, ta młodsza, do Powstania, ale mama powiedziała: „Wystarczy, jak dwie są w Powstaniu”. Ale jej nie bardzo mogła utrzymać, bo latała ta młodsza siostra. Początkowo ludzie bardzo owacyjnie nas przyjmowali. Znaczy nas w ogóle, a jak przechodziłam właśnie do naszego domu, do piwnic, to bardzo życzliwie było. A pod koniec, to się bardzo zmieniło. To już nawet wymyślano.

  • Wymyślano, tak.


Nieczęsto bywałam, bo nieczęsto miałam zmianę, chwilę, że tak powiem, wolną.

  • A odczuwała pani na własnej skórze niechęć ludności cywilnej?


Ale to było później. Od połowy to się nasilało, bo jeszcze do połowy, do 15 sierpnia mniej więcej, jeszcze ludzie byli życzliwi.

Nawet jak już nas przeniesiono, znaczy batalion, czyli batalion „Dzika”, na Wybrzeżu, początkowo róg Mostowej i Freta. Jak żeśmy tam miały punkt, to się chodziło tu po rannych, tu po rannych. Ale, tam jak żeśmy były, to nawet z ludności cywilnej… A tego nie zapomnę i tego smaku nie zapomnę – przyniósł jakiś młody człowiek całą salaterkę kładzionych klusek, okraszonych dobrze. Tego smaku nie zapomnę. Bo często o nas zapominano, tak że nawet… To nie było tak, że przyniesiono nam obiad i myśmy zjadły obiad, kolację. Nie. Z przypadku się jadło.

  • Właśnie, jak wyglądało takie zwykłe życie, oprócz wychodzenia na akcję? Co jadłyście, gdzie spałyście, gdzie się myłyście?


Początkowo chodziłam się umyć i przebrać jeszcze do piwnicy, tam gdzie mieszkaliśmy na Piwnej, do mamy. A później, to jak popadło, bo nie było wody, nie było w czym się myć. Jedzenie było przypadkowe, nawet nie pamiętam, jak ono wyglądało, bo nie widziałam siebie z talerzem. Pamiętam jedynie te kładzione kluski przyniesione nam przez życzliwego człowieka, jak myśmy siedziały, czekały na dalszy rozkaz.

  • Czy pani wtedy wiedziała, że 13 sierpnia wybuchł czołg-pułapka? Czy pani coś miała z tym do czynienia?


Nie, bo myśmy były na Wybrzeżu. Tam była [koleżanka] z naszego batalionu, ale to była inna kompania i tam koleżanka Maria Szydluk [ps. „Ryszarda Drutowska”, „Rysia”] (ta, która żyje jeszcze) była przy tym. Myśmy nawet nie wiedziały, dopiero później żeśmy się dowiedziały.

  • Właśnie, czy te wiadomości się rozchodziły, czy…


My, sanitariuszki, byłyśmy na najniższym szczeblu. Łączniczki były trochę wyżej, a potem już hierarcha. A my to byłyśmy tak: tu trzeba, tu trzeba, to trzeba. Tak że nas nie informowano, tylko się przypadkowo dowiadywało od kolegów, że to się wydarzyło tu, to się wydarzyło tam. W każdym razie na Podwalu nie widziałam tego, tylko słyszałam, że było okropne. Początkowo mówiono o stu osobach, a później mówiono o trzystu, tak że nawet nie wiem. Ale prawdopodobnie ten czołg prowadził mąż koleżanki (sąsiadki właściwie, z ulicy Orlej jeszcze. Później na Kapitulnej mieszkała z nim, bo wyszła za niego za mąż. [Mieszkali] po sąsiedzku i się pobrali), on zginął właśnie wtedy w czasie wybuchu tego czołgu.

  • Czy podczas Powstania jakieś gazetki pani czytała, czy do pani docierały?


Nie. To tak przypadkowo, ale żeby docierała prasa jakaś, to nie.

  • A czy brała pani udział w jakichś uroczystościach podczas Powstania?


Na Starym Mieście?

  • Tak. Msza święta czy coś takiego? Jakieś koncerty?


Nie. Tego na Starym Mieście nie było. Ci, którym udało się przejść do Śródmieścia, byli zaskoczeni. Jak upadło Powstanie na Starym Mieście, to zaskoczeniem było to, co było w Śródmieściu.

  • A jak pani tam była, to tam był bardzo duży ostrzał?


Tak, tam pociąg pancerny jeździł [mostem] przy Dworcu Gdańskim i z pociągu pancernego był ostrzał właśnie na wszystkie budynki na Wybrzeżu. Oczywiście dalej też sięgały, zasięg był duży. Tak że z pociągu pancernego, to właśnie [strzelano]. Słychać było, jak ten pociąg jedzie. Oczywiście, czołgi jadące Wybrzeżem [też] ostrzeliwały budynki.

  • Czy pani szczególnie zapamiętała jakąś swoją akcję?

 

Szczególnie, bo miałam trzy przypadki, gdzie sekundy sprawiły, że nie byłam ranna. Tak jak mówiłam, pierwszy przypadek na Senatorskiej. Może o tym powiem. Drugi taki, jaki miałyśmy… Punktem kontaktowym było miejsce za ołtarzem w kościele Świętego Jacka i tam miałyśmy czekać, załóżmy, na dalsze instrukcje. Przyszła łączniczka, powiedziała, że musimy przejść na Krzywe Koło, bo tu przyjdzie inny oddział, a miał przyjść nasz. Byłyśmy niezadowolone, bo po iluś tam dniach dopiero zmiana, a mamy przejść, ale wyszłyśmy z [kościoła]. Rozkaz to rozkaz. Doszłyśmy, tak jak są obecnie mury Starej Warszawy, i jest nalot. Dobiegłyśmy do tego miejsca, tak jak w tej chwili jest Archiwum Akt Dawnych na Krzywym Kole. Tam żeśmy dobiegły i po jakimś czasie przychodzi łączniczka i mówi, że bomba trafiła w ołtarz Świętego Jacka. Myśmy się tylko popatrzyły na siebie, przeżegnały, bo przecież to były sekundy, to co żeśmy zdążyły dojść. Bo początkowo żeśmy szły i mniej więcej na wysokości właśnie murów Starej Warszawy uniknęłam śmierci. Wtedy, gdybym leciała z kapitanem, to byłby pierwszy raz, to co wiem. I w szkole na Rybakach, jak już się paliła szkoła i chłopcy mówią: „Wy już idźcie do…”, tam były niewykończone budynki „Pekin”, „Madryt”, tak się je nazywało, tam koło Quebracho, [fabryki garbników skórzanych]. My żeśmy zdążyły wyjść oczywiście okienkiem piwnicznym i tam się ściana częściowo zawaliła i zawaliło przejście. A myśmy dopiero co wyszły z tego okienka. To takie trzy [momenty].
A moment taki dla mnie najbardziej [pamiętny], wrażenie największe, jak szłam odwiedzić mamę i na Piekarskiej na drugim piętrze widziałam przysypaną kobietę w oknie. Widziałam tylko [zwisające] ręce i czarne włosy, twarz zasłonięta i była przysypana. To na mnie zrobiło duże wrażenie. Nad ranem, jak byłyśmy, tylko nie powiem, czy to był [dom] tak zwany Pekin, czy Madryt, bo to tak się mówiło, ale nad ranem gdzieś o czwartej, pocisk wpadł na parter, to taki był półparter i tam drużyna „Kraka” [nocowała]. My żeśmy były z naszą sekcyjną w innym miejscu, a tam wpadł pocisk. Prawie cała drużyna „Kraka” zginęła. Cześć sanitariuszek poszła tam na górę. Mnie zostawiono w holu. Częściowo chłopcy znosili rannych. Znieśli szesnastoletnią Wiesię. Wiem, że była Wiesia, tylko tu co do [pseudonimu, nie jestem pewna], bo to pseudonim kwiatowy. Dla mnie to była „Stokrotka”, ale w aktach jest, że była „Konwalia”, ale to wszystko jedno. Jak ją znieśli na noszach i miała nogę od kolana tu na skórce [gestykulacja], a tu całe, to trudno powiedzieć, bo to był wachlarz z ciała aż po biodro [gestykulacja]. Jak założyć ucisk, żeby to nie krwawiło? To było dla mnie tak… Że ta młoda [dziewczyna]… Młoda, byłam od niej dwa lata raptem starsza, ale ten widok i ta bezradność, że jej nic nie można pomóc. Wstyd, ale pierwszy raz się rozpłakałam. Pierwszy raz, a to był gdzieś 20, może 21 sierpnia. Pierwszy raz się rozpłakałam. Chłopcy, którzy [ją] przynieśli, ktoś na mnie krzyczał, ale ja płakałam. Akurat wchodził z jakiejś zmiany kolega, pseudonim miał „Ułan”, a po wojnie dowiedziałam się, że to był Edward Kręcisz. Zresztą szukał nas, kontaktu z naszym batalionem. I ona, jak jego zobaczyła, że wchodzi, mówi: „»Ułan«, [ja] nic nie czułam. Jak usłyszałam huk, chciałam się poderwać i wtedy zobaczyłam, że nie mam nogi”. To było dla mnie [szokiem]. Bo takie rany, to człowiek już był z tym… Jakoś to się, trudno powiedzieć opatrzyło, ale…

  • Przyzwyczaił się.


Złe słowo, ale to się tak opatrywało po prostu – tu, tu, tu. Ale widok właśnie tego wachlarza, to trudno sobie wyobrazić komuś, kto tego nie widział. Że można było taki roztrzaskany wachlarz aż po biodro. To było najgorsze i to widzę, to we mnie tkwi i tego w życiu nie zapomnę. Ją zabrali. Chłopcy zabrali ją do szpitala, ale niestety wieczorem umarła. Tak że to na mnie zrobiło największe wrażenie.

  • Starówka upadła. Jak pani pamięta koniec? Jak pani wyszła stamtąd?


Może się cofnę, bo jeszcze powiem, że wtedy kiedy odwiedzałam właśnie w piwnicach mamę i powiedziała: „My już domu nie mamy” – bo frontowe budynki przy Piwnej były większe, a myśmy mieszkali w poprzecznym. To był jednopiętrowy budynek. Mówi: „Już domu nie mamy”. Wtedy weszłam, bo to wąski korytarzyk, popatrzeć na gruzy. Mnie nie żal było niczego, ale żal mi było tak: zdjęć i pierwszego w życiu kapelusza, który sobie na Wielkanoc zrobiłam. Pierwszy w życiu kapelusz. To bardzo głupie, ale to takie odczucie. Od brata dowiedziałam się, że [budynek ostrzelano] właśnie z czołgu, pocisk, bo to jednopiętrowa chałupka. Brat z siostrą poszli później na gruzy, że może coś tam zostało z rzeczy [znajdą]. Tam nic nie było, nie było widać drzazg z szafy, z mebli, nic. A nad nami jeszcze strych był. Na wierzchu leżał krzyżyk, który nosiła moja siostra. Zdjęcie nawet takie mam. I ten krzyżyk na samym wierzchu leżał. Mam nawet go przy sobie, tak że mogę pokazać jako dowód.
W trakcie [bombardowania] siostra została ranna, ta, która była ze mną, i leżała właśnie w szpitalu batalionowym na Freta, z boku, w piwnicach [przy] kościele Świętego Jacka. Tam ją odwiedzałam. Oczywiście tam leżeli chłopcy od nas. „A, siostrzyczki, usiądźcie koło nas”. Ale nie miałyśmy za dużo czasu, bo chciałam odwiedzić siostrę, odwiedzić mamę w wolnym czasie. Ale miałam przy sobie parę zdjęć, więc tak przy świeczkach im pokazywałam i jeden z nich, leżeli obok siebie, tych dwóch chłopców, i jeden z nich [Tadeusz Kramer, ps. „Młody”] patrząc na to zdjęcie (bo byłam ja, mój późniejszy mąż, bo ze zgrupowania „Gurta” był właśnie w „Asko” i tam go poznałam, i jego stryjeczny brat), ten kolega, co obok leżał, mówi: „Przecież to jest mój cioteczny brat, Sylwek Ziółkowski”. […]
A jak koniec Powstania? Oczywiście, siostra w szpitalu, a nam kazano stać w nocy w kolejce na Długiej do włazu na placu Krasińskich. Palące się domy na Długiej, więc pod tymi palącymi się domami w kolejce. Oczywiście ci, co mieli siłę przebicia, to się przebijali. Race Niemcy puszczali, ostrzeliwali. Rozkaz był, że jak będzie świtało, to wracamy na punkt ostatniego miejsca pobytu. Z 31 [sierpnia] na 1 [września] stałyśmy tam w kolejce. Świta, wracamy na ostatnie miejsce pobytu. Następną noc to samo, stałyśmy znów w kolejce. Ostatnim naszym punktem była Stara Prochownia, więc żeśmy szły Mostową w dół, a po drugiej stronie stał właśnie „Dzik”, Tadeusz Okolski, ale to był nie „dzik” od zwierzęcia, tylko od zdrobnienia „Tadzik”. Bo też myślałam, że to od zwierzęcia, a to od „Tadzika”. Stał i stał „Rawicz”, „Majo”, myślałam, że to major, a to „Majo”, i jeszcze ktoś czwarty. Mówią: „Wracajcie, bo tam już są Niemcy”. Wracamy gdzie? Oczywiście do szpitalika przy kościele Świętego Jacka. Tam czekamy na dalsze rozkazy. Oczywiście, przyszłam do siostry. Ta koleżanka, która ze mną była też do swojej siostry. Przyszła łączniczka i mówi: „Przecież wasz pluton przeszedł inną drogą”. Oczywiście część, bo część została do osłony punktów, gdzie jeszcze [walczono]. Jeden z tych chłopców, „Grom”, Jasiek Szczepkowski, zresztą wiedziałam, że on jest Jasiek, bo właściwie liczy się pseudonim i imię, to się używało. „Grom” pseudonim i Jasiek. Dał mi taką teczuszkę. Ale to była taka teczuszka, jak dzieci nosiły do szkoły przed wojną drugie śniadanie. Co tam miał wtedy, nie wiedziałam i mówi: „»Jasieńka«, potrzymaj. Pójdę tam, bo jeszcze musimy tam iść”. Gdzie, to nie wiem. W każdym razie tę [teczuszkę dał]. To była malutka taka, wyglądała jak walizeczka, tylko bardzo mała.
Przyszła ciotka moja, która mieszkała na Kościelnej. Jak mnie zobaczyła… Jeżeli po dwóch nocach pod palącymi domami, to byłam cała osmolona, a nie było się gdzie umyć. Załamała ręce: „Blanka, zobacz, wszyscy uciekają, co ty tu robisz?! Chodź chociaż do mnie się umyć”. A mieszkała na Kościelnej. Tylko mam żal, bo dopiero w tym roku na 2 listopada, będąc na cmentarzu, bo ciotka już nie żyje, dowiedziałam się, że wiedziała, że tam już są Niemcy, a powiedziała: „Chodź do mnie się umyć”. Szłam się umyć, a mówię: „A siostra, przecież jej nie zostawię”. „A, jej nic nie zrobią, bo [zostaje] w szpitalu. Nic jej nie zrobią”. Idąc ulicą Freta, miałyśmy wejść w wykop przy barykadzie przy Nowym Mieście. Idziemy, a za zaułkiem, za rogiem Niemiec stoi i tylko [palec na ustach]. Nie było wyjścia, żeby się cofnąć, bo karabin miał [wycelowany w naszym kierunku]. Koniec.
Po przekątnej pokazał, gdzie mamy iść, na kościół czerwony (to Panny Marii chyba), za sakramentkami. Tam były schody, plaża oczywiście wtedy była i myśmy szły, a przy kościółku sakramentek stało dwóch „kałmuków” (będę ich tak dalej nazywała), a miałam na łańcuszku obrączki już, [które kupił] mój chłopak, przyszły mąż, i pierścionek. Nie wiem, coś mnie tknęło, że to szarpnęłam, zerwałam i przerwałam nitkę w bluzce. Miałam plisy i wpuściłam to. Oczywiście, jak do nich doszliśmy, to pierwsza rzecz, patrzyli, czy nie mam łańcuszka na [szyi]. Nie wiem co [mnie tknęło], to był moment, to był impuls, że to zrobiłam i że wpuściłam, bo tak to by zabrali. Potem schodkami w dół. Nad Wisłą, myłam się w Wiśle, oczywiście [starałam się być] blisko Wisły, bo słychać było krzyki młodych dziewczyn, które tam zaciągali do spalonego budynku. Ciotka mnie dała chustkę, żebym wyglądała na starszą jak jestem. I tak do wieczora. Cały dzień był nalot. Nie wiedziałam, co się dzieje z siostrą, co się tam dzieje, bo przecież cały dzień był już wtedy masowy nalot na Stare Miasto. To już był koniec, to było 2 września.

  • A tam szło więcej ludzi, czy tylko pani i ciotka?


Mnóstwo ludzi, bo oni spędzali. Początkowo było mniej, ale potem, bo oni już wchodzili w poszczególne budynki, podpalali ich. Dopiero później dowiedziałam się, jak to wyglądało. Początkowo nie wiedziałam. Ludzi przybywało, przybywało, przybywało i wieczorem, nie wiem, to jeszcze było widno, całą tę grupę, bo już nalot ustał, pędzili w kierunku Dworca Zachodniego. Po drodze spotkałam właśnie tę koleżankę [„Sławkę”], która była ze mną i została ze swoją siostrą [Jadwigą]. One we dwie. Mówi: „Blanka…”, oczywiście po imieniu, bo pseudonim „Janina”, ale właściwie [i tak znali moje imię]. Wyrwało jej tutaj kawał ciała [gestykulacja], i mówi: „Jaka jestem [ranna]”. Pytam: „Co się tam działo w tym [szpitalu]”. Wszystkich wygnali, chłopcy, którzy tam byli wcześniej, wiedząc, że [Niemcy] już podchodzą w kierunku Freta, jakoś uciekli zaułkami w cywilu. Bo mieli niemieckie spodnie na sobie, to jacyś cywilni ludzie dali im przebranie i jakoś tam się gdzieś przemknęli. „Ale czy wszyscy wyszli?”, bo przecież mi chodziło o siostrę. Wszyscy wyszli, tylko zastrzelili właśnie Barbarę, Żydówkę. Poznali, że to jest Żydówka, bo miała rude włosy, i ją zastrzelili. Opisane jest, że została spalona. Nie wiem tego, bo już tego nikt nie widział. To, że ją zastrzelili, wiedziałam. Ale że wszyscy wyszli. To mnie pocieszyło, że wyszli. Doszliśmy do kościoła Świętego Wojciecha czy Jakuba (zawsze mylę te dwa kościoły). Na Woli.

  • To Wojciecha.


Na Woli, do tego kościoła. Tam postój. Chwilowy odpoczynek i dalej do Dworca Zachodniego. Tam załadowano nas w wagony. Niektórzy usiłowali uciec, wyskoczyć, a myśmy pojechali do Pruszkowa. Już była noc, byłam z ciotką. Tam spotkałam sąsiadki córkę z domu na Piwnej i jeszcze kogoś z rodziny. Tak całą noc żeśmy przesiedziały, ale nad ranem sąsiadki córka mówi… Bo nie wiem, czy pani wie, jak to wyglądało. To były warsztaty kolejowe i tam nas zagnali. Druty, tak jakby pusta przestrzeń, gdzie Niemiec i cywil chodzili, żeby ludzie nie przelatywali. Ale jak się rozchodzili w drugą stronę, to wtedy ktoś kogoś zobaczył po drugiej stronie i jedni w tę, drudzy w tę przelatywali. A ten cywil, jak zobaczył kogoś, udawał, że go goni, ale jak już miał go dogonić, to za kimś drugim gonił. Ale jak wojskowy szedł w jego kierunku, to on oczywiście służbista i wtedy nikt nie przelatywał. Wtedy jak oni się [rozchodzili], bo tak maszerowali, spacerowali i pilnowali, żeby nikt nie przeleciał, i przyszła właśnie sąsiadki córka i mi mówi: „Słuchaj, po drugiej stronie drutów widziałam twoją siostrę, tę młodszą”. Do drutów doszłam i rzeczywiście po drugiej stronie moja siostra. To była, jak mówiła mama „wścibidełko”. Jak mnie zobaczyła, to prędko przeleciała. Ciotka mówi: „Słuchaj, przecież, jak ona przeleciała, to i ty przelecisz”. I moment wyczekałam. „To już będziesz z matką”. Okazało się, że mama jest tam z bratem i z siostrą. Przeleciałam na tamtą stronę. Oczywiście, już byłam z mamą i siostrą i tam jeszcze stryjka żona z córką. Potem dowiedziałam się właśnie, że gdybym została z ciotką, gdyby nie ten przypadek, że ona mi powiedziała, że dojrzała moją siostrę, to bym się dostała do Oświęcimia, bo ciotkę wywieźli do Oświęcimia. Oczywiście, bym się trzymała ciotki i też bym się dostała do Oświęcimia. A tak, to tam po tamtej stronie jak byłam, to na drugi dzień nas załadowali w wagony.
To już tak partiami ładowali w wagony bydlęce i tylko czasami był postój, gdzie się otwierały drzwi. Drzwi, no, te bydlęce wagony, i wtedy każdy się załatwiał, nie patrząc na to, że tu Niemiec stoi. Nocą dojechaliśmy gdzieś, widać było światła. Mama mówi: „Boże, to jakiś obóz. Już nas zniszczą, zabiją”. W tych ciemnościach dojrzałam napis Durchlager. Mamie tłumaczę, mówię: „Mamusiu, to pewnie taki przelotowy, to tak jak durszlak, no Durchlager”. Tak mamie tłumaczyłam. Boże, jaka byłam wtedy mądra. Żeby mamę uspokoić, mówię: „To taki przelotowy na pewno”. I rzeczywiście to był obóz przejściowy. To był Frankfurt nad Odrą. Na górce baraki, ale w dole las. Myśmy z siostrą [wzięły] dwie cegiełki, menażkę, mama tam gotowała kaszę jęczmienną.

  • Trzeba było samemu się stołować?


Dawali przydział. Już tam w obozie pamiętam, że dawali przydział. Ktoś tam był zawsze z baraku przedstawicielem i [każdy dostawał] kawałek chleba przydziałowy i zupę. Ale coś trzeba było dogotować. Myśmy zeszły w dół do lasu i zbierały szyszki, chrust. Wtedy gajowy czy leśniczy Niemiec, nas zobaczył. Skąd my jesteśmy? Pokazałyśmy, że stamtąd jesteśmy. To tak mówi, zajrzał, co tam mamy, że to chrust, że szyszki i mówi: „To można”. Ale pokazał na gałązkę i mówi: „Broń…”. Tak pokazał na migi [gestykulacja]. Błąd, bo się nie chciałam uczyć, bunt taki, żeby nie uczyć się niemieckiego. To był wielki mój błąd, bo uczyli nas niemieckiego w szkole. Częściowo coś tam wiedziałam. Ale tu właśnie on pokazał, to taki z tych lepszych Niemców, widocznie, bo nic nam nie mówił. „To – mówił – można, ale żeby nie łamać gałązek”.

  • A co w tym obozie panie robiłyście?


Nic. Dosłownie nic.

  • Żadnej pracy nie było?


Nie. Nic nie było. Tylko później barakami gdzieś tam wywozili. Gdzie poprzednie baraki wywozili, nie wiem. W każdym razie przyszła kolej na nasz. Czy to był jeden barak, czy więcej [nie pamiętam]. Nas znów załadowali w coś, w jakieś wagony, ale już nie pamiętam, i zawieźli do Berlina. W Berlinie na peronie byli tłumacze i byli pracownicy z Urzędu Zatrudnienia. Tłumacz tłumaczył, że kto chce, to był wybór, kto chce do fabryki, a kto chce do gospodarza. Mama mówi: „Broń Boże [do gospodarza], bo trzeba będzie doić krowy”. Krowę znało się z letniska, z pastwiska. Ale mamie zaczęłam tłumaczyć, znów mówię, jaka byłam mądra, że u gospodarza będzie mniejsza możliwość bombardowania, a większa możliwość czegoś do zjedzenia po prostu. Byłam wygłodniała zresztą i w okupację, i w czasie Powstania. Człowiek był wygłodniały i dwa tygodnie pobytu w obozie, to mimo że dawali jedzenie, ale to [było mało]. Mama nie bardzo chciała. Stryjka żona z córką: „Nie! Broń Boże do gospodarza”. One pójdą do fabryki. To właśnie dziwne, że dali wybór. Nas podzielili, ci na tę stronę, ci do tego, ten zabiera do gospodarzy. Zawieźli nas do Poczdamu, do Urzędu Zatrudnienia. Tam nocowałyśmy, to było biuro, dostaliśmy porcję chleba, kawę do wypicia, rano przydział już mieliśmy [do gospodarzy].

Przyjechał gospodarz, który rozwoził mleko z danej wsi. Przyjechał tam, bo wiedział, że przyjdzie transport pracowników, robotników rolnych. [...] I nas zabrał wozem mleczarskim, po drodze wysadził mamę z bratem. Brat z 1930 roku, więc wtedy mały, to z mamą się trzymał. Tam mamę wyrzucili, a mnie z siostrą do Nudow, to niedaleko Poczdamu. Tak że ja w inne miejsce, ale [w tej samej wsi], a siostra trafiła tam właśnie, gdzie ten gospodarz miał mleczarnię. To myśmy się widywały. Miałam całkiem nieźle, bo… Oczywiście, kotletów schabowych nie dawali, ale pięć razy dziennie wyżywienie było, jakie by nie było. Kartoffel-Quatsch, bo to z zupy, ale „sztule”… to było wydzielone po trzy…

  • Ale pani również dostawała?


Tam była Rosjanka, Ukrainiec, Gruzin i ja. Przede mną była Polka, która zaszła w ciążę z Francuzem, więc gospodyni [Anna Krauze] na mnie patrzyła trochę krzywym okiem, bo Polka. Ona miała [opinię], że wszystkie są jednakowe. Ale właśnie, jeżeli chodzi o wyżywienie, to [dostawaliśmy] pięć razy dziennie we wrześniu. [Zimą cztery razy dziennie]. Akurat trafiłam na zbiór śliwek. Jedno z jakimś tam Wurstem, coś takiego do smarowania, jak pasztetowa; drugi z jakimś smalcem, trzecia kanapka, załóżmy, z marmoladą. Początkowo to [zjadałam wszystko]. A na wieczór kartofle w mundurkach, ale do tego był też jakiś twarożek albo coś. Obiad. A pomiędzy tym kanapki też z jakimś tam smarowidłem.

  • A praca była ciężka? Musiała pani krowy doić?


Musiałam doić. Znałam krowy, ale nigdy nie doiłam, to dla mnie [trudne]. Nie umiałam. Tak że krowa machała ogonem, a ja przywiązywałam ogon do nogi krowy i uczyłam się. Mnie to nie wychodziło. Jestem gruba, ale ręce zawsze miałam [drobne], drobną kość i tu ból niesamowity [w nadgarstkach]. Ale myśmy sobie początkowo… Ukrainiec tam sprzątał albo Gruzin, a my po litrze mleka żeśmy sobie z Rosjanką wypijały. Po litrze mleka, bo była miarka litrowa, żeby zmierzyć to, co zostaje. Bo bańka pełna to jest ileś tam litrów, ale pozostałość się mierzyło miarką. Potrafiłam litr mleka wypić. Jak gospodyni nie było oczywiście. Później już nie dawałam rady, bo byłam nasycona. Ale Gruzin mówi: „Słuchaj, nigdy nie zostawiaj, bo ona zmniejszy racje. Weź to świniom wyrzuć, bo ona zmniejszy [racje]”. [Gospodyni poprzednia] podobno była [gorsza], jej mąż był na froncie wschodnim, a ona [potem] raczej [złagodniała].

  • Jeszcze wrócę do Powstania. Czy pani miała jakiś kontakt z Niemcami, taki bardziej osobisty?


W czasie Powstania nie.

  • Tak że z żadnymi Niemcami nie miała pani do czynienia.


Nie, w czasie Powstania nie.

  • Nie widziała pani żadnego rozstrzeliwania...


Nie. To mi było oszczędzone.

  • Później tutaj taka ludzka Niemka się pani trafiła.


Początkowo nie patrzyła na mnie życzliwym okiem. Raczej właśnie do tej Rosjanki [miała zaufanie], Saszy, z którą się [zaprzyjaźniłam]. Miałyśmy pokój na pierwszym piętrze. Ukrainiec na parterze miał malutki pokoik, a Gruzin opiekował się końmi i miał pokój przy stajni. Później się przekonała i raczej cięższe prace [dawała Rosjance], bo Rosjanka była bardziej korpulentna, silniejsza. Ale myśmy się zaprzyjaźniły z sobą. Ta Niemka była taka ludzka, „[Jesteście] jak koleżanki”, mówiła.
Ale wracając do tego… Pierwsza rzecz właśnie: dojenie krów. W życiu krowy nie doiłam. Zanim się nauczyłam, jak to trzeba, żeby się udoiło… Ukrainiec oporządzał krowy i jedna drugą uderzała i całe wiadro, nie całe, ale to wiadro z mlekiem się rozlało. Ona tam po niemiecku na mnie, ale wiedziała, że to właściwie nie moja wina. Później już byłam ostrożniejsza, tak że jak krowy się cofały, to i ja się cofnęłam. Jedna drugą uderzały, bo normalnie obok siebie w równym rzędzie były. [Trzeba było chodzić] na pole, żeby roztrząsać nawóz. Tego nigdy nie robiłam. Tak jak byłam w Powstaniu ubrana, w sweterku, już jedną spódniczkę zdjęłam. Ale Niemka coś tam mi dała i w pantofelkach na obcasiku [chodziłam] i te widły [miałam]. Tak zaczynałam od dołu tymi widłami. A przejeżdżał ktoś na rowerze i mówi: „Pani to pewnie jest tą warszawianką, którą przywieźli”. Mówię: „Tak”. On mówi: „Przede wszystkim po pierwsze, musimy pani kupić pantiny – czyli drewniaki – bo przecież w tych pantofelkach długo pani się nie napracuje. A po drugie, ja pani pokażę, jak się nawóz roztrząsa”. Że to trzeba było widłami od góry roztrząsnąć, potem następną warstwę. A ja brałam od dołu, to przecież jak taka kupka leżała... Tam Polacy się oczywiście dowiedzieli [o naszym przyjeździe].
Jeszcze wracam do tego neseserka kolegi, który mnie zostawił. Potem jak poszedł, to już myśmy się nie spotkali, jak ja [otworzyłam], tam był ręczniczek, szczoteczka do zębów, mydełko, on to nosił z sobą. Nie wiedziałam przedtem, dał mi do potrzymania, to trzymałam. Później w obozie to mnie się to przydało, jak byliśmy te dwa tygodnie. Potem ta Niemka dała nam to [co było potrzebne].

  • I do kiedy tam pani była?


Gdzieś do połowy kwietnia, jak weszli ruscy. A w trakcie, to siostra miała przeprawę, bo mamę później przenieśli dwanaście kilometrów od nas, do Grossbeeren i tam już miała bardzo dobrze. Bo brat za gospodarzem chodził, tu po polsku mówił, ale za nim. Tamten orał, ten rozmawiał [chociaż się nie rozumieli]. Tam mama miała dobrze. Na rowerze się nie nauczyłam jeździć, a przecież dwanaście kilometrów to jest kawałek, tam mnie czasami któryś z kolegów na ramie dowiózł. U swojej Niemki powiedziałam, [że idę do mamy], załatwiłam sobie przepustkę u Bürgermeistra, czyli u tego sołtysa czy wójta, czy jak on tam był. Zawsze byłam bardzo mądra. Ale nie w tym wypadku, [ poszłam], żeby i siostrze załatwić [przepustkę] i wyszłam z siostrą, [a siostra nic nie powiedziała swojej gospodyni]. Ta Niemka oczywiście policjanta przyprowadziła i siostrę tak [pobili]. Bo jak żeśmy wróciły, oczywiście, ona poszła do siebie, a na początku wsi mieszkała, a ja tak w środku. Strasznie [siostrę] pobili, obcięli włosy za karę. Tamta była okropna, tamta Niemka. [Siostra] uciekła stamtąd, przyleciała do mnie z płaczem. Jak ją zobaczyłam z tą spuchniętą twarzą i ogoloną głową, to… I ta Niemka – [moja gospodyni] – mówi: „Uważaj, zejdź tutaj piwnicą, tylko inne wejście było – zejdź, bo idzie ten Niemiec, żołnierz niemiecki i ten z Urzędu Zatrudnienia. Idą”. To mówi do siostry, żeby przeleciała, żeby jej nie zobaczyli i do mnie. Oczywiście też, że to moja siostra, więc mi też włosy obetną, ale ona powiedziała: „Nie, nie pozwolę. Jak tam znajdziecie, jakieś nieczystości, a wiem, że one się myją”. I tak dalej. Myłyśmy się w korycie, bo tam nie było dla nas łazienki, ale miałyśmy się gdzie umyć. I nie wiem, bo zaczęłam strasznie płakać i po niemiecku to tylko do tego żołnierza: Warum?, Warum? (Dlaczego? Dlaczego?). I on wiedział, że to chodzi o siostrę. A właściwie więcej to po polsku mówiłam i tylko te Warum?, dlaczego, dlaczego ją tak pobili. Zemdlałam, bo już z tego wrażenia zemdlałam. Ocknęłam się, na krzesełku siedziałam. Niemiec mnie poklepywał, Niemka [dała] wody i później kazała mnie wyjść. Oni jakiś czas tam pobyli i wyszli oczywiście z wałówką. Tak że ona, żeby mnie nie tknęli i żeby ich ułagodzić, to każdy z nich dostał wałówkę. Co tam było, nie wiem. W każdym razie [wychodzili]. Potem powiedziała, że już mogę zejść, bo wyszli.

  • To była tam pani do połowy kwietnia i potem wracała pani do Polski? Kiedy to było?


Później wracałam do Polski. Jak weszli Rosjanie, oczywiście byli bardzo łakomi na młode dziewczyny...

  • Ale na młode polskie też, czy tylko na młode niemieckie?


Im było wszystko jedno. Tak że nawet Rosjanka, która przychodziła do tego Gruzina, jak on klarował im, że „To jest moja żona”. A on mówi: „To ty ją masz na co dzień, a my z frontem idziemy”. Tak że to nie robiło różnicy. Ale mnie się [udało]. Miałam szczęście. Udało mnie się, chociaż pod karabinem wyprowadzali. Później przyjechali koledzy właśnie z sąsiedniej wsi, miedzy innymi ten, który mnie tam uczył [roztrząsać nawóz] i pierwszy raz go zobaczyłam. Z kolegą przyjechali na rowerach, co się z nami dzieje. Bo myśmy później grupką się spotykali, Polacy z sąsiedniej wsi, Philippsthal się nazywała, i spotykaliśmy się tam czy w sobotę, czy w niedzielę wieczorem. Oczywiście, była godzina policyjna. Też się o ósmej, czy tam którejś trzeba było [być w domu]. I oni po nas przyjechali. Ja już wtedy jak [Rosjanie] weszli z karabinami, jak zobaczyłam, że [koledzy] są, jak zaczęłam płakać, mówię: „Tu nie zostanę”. To poszliśmy po koleżankę i na tamtą wieś. Oni nas ukrywali, żeby Rosjanie nas nie dopadli. Tak że to było takie [„wyzwolenie”].

  • Kiedy pani przyjechała do Warszawy?


Później żeśmy tak w dwanaście osób, bo tam było nas sześć dziewcząt i sześciu chłopców, wyjechali stamtąd. Oczywiście, jeszcze front był wokół Berlina. Co żeśmy przejechali, najpierw landarą w dwa konie. Potem jednego konia zabrali, potem zabrali landarę. Dostaliśmy tylko wózeczek, [na który załadowaliśmy] co kto miał. Ja tam wiele nie miałam. Cały dzień szliśmy do Berlina osiemnaście kilometrów, następny dzień do Berlina dwadzieścia kilometrów, następny dzień do Berlina szesnaście kilometrów. Aż żeśmy wreszcie okrążyli i wyszliśmy na jakąś [drogę]. Nie bardzo chciano nas przepuścić, bo wojska szły na Berlin. Rosjanki kierujące ruchem nie chciały nas przepuszczać, ale tak stopniowo doszliśmy do obecnego Kostrzynia, czyli to tak po niemiecku Küstrin, i tam już w bydlęcych wagonach dojechaliśmy do Polski.

Tu po kolei wszyscy wysiadali. Ja oczywiście na samym końcu, bo [najdalej]. Wysiadłam w Żyrardowie i [poszłam] do męża matki, bo mieszkała w okolicach Sochaczewa, tak jak Niepokalanów mniej więcej, bo tam wiedziałam, że niezniszczone prawdopodobnie. Jakieś dwa tygodnie trwała nasza podróż. Ale jeszcze wtedy trwały walki o Berlin. Myśmy już wcześniej stamtąd wyruszyli do Polski. Oczywiście tam się zatrzymałam, a pociągi do Warszawy chodziły co dwa dni i wiem, że to był wtorek. Od przyszłego męża matki dostałam parę groszy, trochę jajek na drogę. Dojechałam, ale też tylko do Dworca Zachodniego. Nic nie chodziło, więc na piechotę na Stare Miasto do naszego dawnego domu, którego nie było, ale było pełno karteczek, że adres taki i taki. Wyczytałam adres siostry koleżanki, która była ze mną w Powstaniu. Okazało się później, że też dostała się do Oświęcimia. Ale mnie zachciało się zobaczyć Wisłę. Tam był most pontonowy, tak jakoś jak Kanonia, mniej więcej. W tej chwili nie pamiętam, w którym miejscu, ale w każdym razie doszłam do mostu pontonowego, żeby zobaczyć Wisłę, a z tamtej strony szła cioteczna siostra mojej mamy ze swoim kawalerem. Jak ją zobaczyłam, pierwszą osobę z rodziny, która mieszkała w Warszawie, ja się wtedy rozpłakałam i uściskałam [ją]. Podała mi adres, że mieszkają na Wiejskiej i na drugi dzień się stamtąd wyprowadzają. Już miałam adres. Idąc do koleżanki, spotkałam ojca kolegę, który podał mi znów adres mojego ojca. Z tą koleżanką, my młode, ona mówi: „Słuchaj, pójdziemy do kina”, kino w „Polonii” było tylko czynne. Oczywiście, komunikacji żadnej. I my tak idąc Marszałkowską, patrzę, po drugiej stronie idzie moja mama, brat i siostra. W ciągu jednego dnia w Warszawie, w tych gruzach [się spotkałyśmy].

  • Bez umawiania.


Bez umawiania. Oczywiście w kinie już nie byłyśmy. Przeleciałam na drugą stronę i mówię, że spotkałam ciotkę, spotkałam ojca kolegę. A jeszcze dał mi dwieście złotych. Mówię: „Nie, bo nie będę miała z czego oddać”. „Nie martw się, ja to z ojcem załatwię”. Matka mówi: „Boże drogi, a my trzy dni tułamy się po działkach i tam spaliśmy gdzieś na działkach”. Przypadek, żeby... Nie wiem, to było [przeznaczenie]. Ale miałam tyle szczęścia w ciągu jednego dnia. Oczywiście, już wiedziałam, z mamą i z rodzeństwem poszłyśmy na Wiejską, Wiejska 13. Tam żeśmy już zamieszkały. Ciotka z rodziną wyprowadzili się na Bartoszewicza, a tam został brat mojej babci.


  • Kiedy pani nawiązała kontakt ze swoimi koleżankami i kolegami z Powstania?


A potem żeśmy tak stopniowo kogoś spotykali, przypadkowo. Tę koleżankę [„Sławkę”], która była ranna, przypadkowo spotkałam na cmentarzu, bo jej ojciec leżał pięć czy sześć grobów od mojego [dziadka]. W tej samej kwaterze, w tym samym rzędzie. Siedziała na ławce i żeśmy się spotkały. Ona znów miała kontakt z kimś innym. I tak pomału, pomału, żeśmy nawiązywali kontakt z kolegami. A to gazetowy, ktoś tam wyczytał w gazecie, że szuka. Kolega ([Zbyszko Borsuk, pseudonim „Oskar”, „Dzika”]), naszego dowódcy spotkał w czasie mszy u Świętego Jacka, bo to był nasz kościół. Ten spotkał tego, ten spotkał tego, i żeśmy tak się spotykali.

  • Nie baliście się? Jeszcze wtedy nie było wiadomo, że to może być groźne, takie spotykanie się.


Ja się nie zastanawiałam nad tym. Bo na Pięknej, idąc z Wiejskiej na Piękną (ten odcinek ulicy nazywał się Piusa któregoś, chyba XI), spotkałam swoją sekcyjną. Jak ją zobaczyłam, to: „Lidia!”. Ona, nie wiem, bo była bardzo odważna w czasie Powstania: „Cicho, jestem Irena, Irena jestem”. Mieszka tu i tu. Jej mąż z obozu wrócił, tak że pobrali się. Bo był ileś tam, dłuższy czas w obozie w czasie wojny. Ale właśnie mnie to się wydawało dziwne. Może naiwność, ale wydawało mi się dziwne, dlaczego ona się boi: „Cicho, cicho, jestem Irena”. Później nie chciała mieć kontaktu, aż do śmierci męża… Myśmy miały osobisty kontakt, bo mieszkała na Wilczej, to miałyśmy kontakt. Ale z grupą naszą nie utrzymywała [kontaktu]. Dopiero po śmierci męża dołączyła. Tak że nawet naszemu dowódcy powiedziałam, bo tak, ktoś musiał za kogoś poręczyć, że był. Bo były osoby, które wprowadzały. Jest tak jak Piłsudski miał legionistów lewych po wojnie – tutaj też nie wszyscy Powstańcy byli w Powstaniu.

  • Czy jakieś przykrości panią spotkały z tego powodu, że brała pani udział w Powstaniu?


Nie. Jakoś nie ukrywałam tego, że byłam w Powstaniu. W pracy w zasadzie nie pisałam, że byłam w AK, tego nie pisałam. To przez ostrożność, bo ja wiem... Ale potem, to już w latach gdzieś sześćdziesiątych, już myśmy jawnie się spotykali. Nawet „Krokodyl” był naszym miejscem spotkań. Najpierw mała grupka, a później coraz więcej nas się znajdywało, tak że na piętrze druga sala cała była pełna tych, którzy żyli. To były lata sześćdziesiąte, tak że żeśmy się nie taili, nie ukrywali. Akurat nikogo z tych, których znam, o których wiem, to nie mieli z tego powodu żadnych przykrości. Może nie wszyscy mówią wszystko, ale to tak jest.

  • Czy jeszcze coś chciałaby nam pani powiedzieć?


Chciałabym pokazać ten krzyżyk, bo to dla mnie jest ważne, bo… Przepraszam, ale chciałabym to poświęcić mojej siostrze, [Eugenii Komendarczyk, ps. „Wanda”. Była sanitariuszką w 11. kompanii II plutonu].

  • Ale siostrę pani spotkała? Co się z siostrą stało?


Nie. Po wojnie dowiedziałam się, że do Woli doszła, do tego właśnie kościoła na Woli. Po drodze spotkała mojego wujka, który szedł z kolegą, i ten kolega z narzeczoną. Oni spotkali moją siostrę. Od tego kolegi właśnie po wojnie dowiedziałam się, że do kościoła doszli i tam ktoś z [sanitariatu] powiedział, że „Wszystkich chorych i rannych zaprowadzimy do szpitala”. I wujek mówi do tego kolegi i jego [narzeczonej]: „Wy idźcie, a ja ją zaprowadzę do szpitala”. I to był koniec. Nie ma śladu ani po niej, ani po wujku. Tak że powiedział, że ją zaprowadzi i tu wszystkie ślady [się kończą]. W Czerwonym Krzyżu myśmy tyle szukali i nie ma żadnego śladu. Tak że tylko na tablicy w Muzeum Powstania (tab. 168-31) i na naszej symbolicznej kwaterze na Cmentarzu Wojskowym [figuruje nazwisko mojej siostry]. [...]



Warszawa, 2 grudnia 2009 roku
Rozmowę prowadziła Małgorzata Rafalska-Dubek
Blandyna Ziółkowska Pseudonim: „Janina” Stopień: sanitariuszka Formacja: Batalion „Dzik”, 9. kompania, II pluton Dzielnica: Stare Miasto Zobacz biogram

Zobacz także

Nasz newsletter