Bogdan Bartnikowski „Mały”

Archiwum Historii Mówionej

Nazywam się Bogdan Bartnikowski. Urodziłem się w Warszawie, 24 stycznia 1932 r.Byłem łącznikiem, ochotnikiem niezwiązanym z konspiracją, walczyłem na Ochocie, „Reduta Kaliska”.

  • W dniu wybuchu wojny był pan siedmioletnim chłopcem. Jak pan zapamiętał Warszawę z tamtego okresu? Czy zdążył pan już pójść do szkoły?

Tak. Do szkoły poszedłem w 1938 roku, tak że 1 września 1939 roku miałem rozpocząć naukę w drugiej klasie szkoły powszechnej przy ulicy Raszyńskiej 13. W tym budynku mieściły się dwie szkoły. Jedna, nr XIII, to była moja [szkoła], a jeszcze była druga szkoła powszechna nr XVI. Mój ojciec przed wojną pracował w Wyższej Szkole Wojennej na ulicy Koszykowej jako cywilny pracownik szkoły. Z tymże zanim zaczęliśmy mieszkać na Ochocie, na ulicy Kaliskiej 15 (nie potrafię powiedzieć dokładnie, ale to było chyba w roku 1937), mieszkaliśmy na rogu Chałubińskiego i Koszykowej, w budynku, który został później zburzony i w tym miejscu stoją obecnie budynki Wojskowych Służb Informacyjnych. To był budynek, w którym zamieszkiwali oficerowie, pracujący w Wyższej Szkole Wojennej, i pracownicy cywilni. Następnie, w roku chyba ‘37, przenieśliśmy się razem z kilkoma pracownikami cywilnymi i żołnierzami zawodowymi do budynku przy ulicy Kaliskiej 15. To był nowy budynek i tam zastała mnie wojna. W tym domu zresztą mieszkaliśmy do wybuchu Powstania.

  • Czy miał pan rodzeństwo?

Nie, nie miałem rodzeństwa. Mój ojciec, tak jak powiedziałem, pracował w Wyższej Szkole Wojennej, matka zajmowała się, gospodarstwem domowym.

  • Jak pan wspomina przedwojenną Warszawę? Jakie to było miasto?

Najlepiej znałem w tamtym okresie rejon Ochoty, placu Narutowicza i Koszykową, gdzie właśnie znajdowały się budynki Wyższej Szkoły Wojennej (po lewej i po prawej stronie zresztą, dlatego że tam stacjonował szwadron obsługi Wyższej Szkoły Wojennej). Wiele to nie pamiętam z tamtego czasu, bo co tu mówić, byłem jeszcze mały chłopak. Tak jak sobie przypominam, na przykład mieszkając na Koszykowej przy rogu Chałubińskiego… [To był] jednopiętrowy bodajże budynek z czerwonej cegły, typowy… Rosjanie budowali [takie] dla wojska i dla administracji wojskowej. Ulica Chałubińskiego była chyba brukowana, nie tak szeroka jak dzisiaj, jeszcze trochę węższa. Były budynki Politechniki – szare, z szarej cegły. Już wówczas były wybudowane. Często chodziłem z mamą do ojca do pracy Koszykową. Mur oddzielający teren Filtrów [znajdował się] po jednej stronie, po drugiej stronie był szpital specjalistyczny dla dzieci, który na Koszykowej istnieje do tej pory. Tam się niewiele zmieniło. Natomiast na samej Grójeckiej – to oczywiście też była ulica brukowana – jeździł tramwaj od Śródmieścia do Okęcia. Przypominam sobie dobrze, bo chodziłem i przed wojną i w czasie wojny do kościoła Świętego Jakuba na placu Narutowicza. Doskonale pamiętam dominujący nad placem Narutowicza Dom Akademicki, który wybudowany był w latach dwudziestych. Filtrowa… Te ulice to się właściwie do dzisiejszego dnia zachowały w tym samym kształcie (poza budynkami wybudowanymi po wojnie, ponieważ [poprzednie] były zniszczone w czasie okupacji). Pieszo chodziłem do szkoły z Kaliskiej na Raszyńską. W szkole, co było interesujące, w tej pierwszej klasie nauczycielką naszą była… Były dwie właściwie nauczycielki, jedna się nazywała pani Jezierska, a druga pani Składkowska – [to była] siostra premiera Felicjana Sławoja Składkowskiego. Ona była nauczycielką naszą już w pierwszej klasie szkoły powszechnej.

  • Jak zapamiętał pan moment wkroczenia Niemców do Warszawy? Jak pan się wtedy ubierał? Czy wyczuwało się, że wojna wybuchnie?

Tuż przed wojną już oczywiście wiedzieliśmy, że na coś się zanosi. Wiedziałem, gdyż mój ojciec, jakkolwiek był pracownikiem cywilnym – nie pamiętam, dwa czy trzy dni wcześniej – został zmobilizowany, umundurowany. W kilku przyszli do nas do domu z pracy z zawiniątkami, w których mieli mundury, buty, bagnety; i przebrali się u nas w domu. Chodziliśmy ojca zobaczyć przez ostatnie dwa, trzy dni, bo był już skoszarowany na Koszykowej w Wyższej Szkole Wojennej. Kiedy 1 września 1939 roku wybuchła wojna – oczywiście pierwsze bomby spadły na Warszawę bardzo wcześnie około piątej rano – poszliśmy z mamą do ojca i po drodze, nie dochodząc jeszcze do Wyższej Szkoły Wojennej, idąc z Ochoty, po lewej stronie Koszykowej, [tam] gdzie jest jednopiętrowy budynek, (Dermatologia czy Onkologia), między Oczki, w stronę Chałubińskiego, przeczekaliśmy w bramie z gromadą ludzi jeden z pierwszych nalotów. Bomby blisko nie spadły wtedy. Natomiast jak podeszliśmy dalej, to tylko zobaczyliśmy ojca, jak siedział na samochodzie ciężarowym albo na furmance wyładowanej sprzętem najróżniejszym i jechał gdzieś dalej. Nie mieliśmy możliwości wtedy z ojcem rozmawiać, ale któregoś dnia ojciec przyszedł do domu i ustalili z mamą, że mama razem ze mną pojedzie do swoich rodziców na Podlasie, do miejscowości Sterdyń. Jechało się pociągiem do Małkini, w Małkini była przesiadka do lokalnej linii. W sumie podróż zajmowała dwie, trzy godziny przed wojną. 7 września 1939 roku rano poszliśmy na Dworzec Wileński i stamtąd pojechaliśmy [do Sterdynia]. Tam wsiedliśmy w pociąg osobowy, przyzwoity, tak jak to jeszcze wszystko było. Oczywiście był nastrój ogólnego podniecenia w Warszawie, bo przecież były naloty, gdzieś spadały bomby. Przez radio, które mieliśmy w domu, też co rusz były [nadawane] komunikaty obrony przeciwlotniczej, informujące dyżurujące na lotniskach samoloty o zbliżaniu się z określonych kierunków grup samolotów niemieckich. Wsiedliśmy do pociągu. Niestety kilka razy musieliśmy wysiadać, uciekać z pociągu, dlatego że się zatrzymywał, bo Niemcy bombardowali pociągi. Pierwszy duży nalot po drodze przeżyliśmy w miejscowości Tłuszcz, w kierunku na Białystok. Widzieliśmy porozbijane wagony, leje po bombach, zabite konie. Upał był, więc [konie] spuchnięte były, z nogami wytkniętymi do góry, bo to gniło wszystko. Musieliśmy wyskakiwać z pociągu, pędzić na pole, dlatego że Niemcy znowu przylecieli i znowu bombardowali. Ale nasz pociąg jakoś ocalał i tak, zatrzymując się co rusz od rana, na wieczór dojechaliśmy do Małkini.

  • Niemcy bombardowali pociągi cywilne?

Niemcy bombardowali pociągi. Co kilka minut przelatywały niemieckie samoloty. Innych samolotów zresztą nie widzieliśmy. W Małkini, jak przyjechaliśmy wieczorem, palił się budynek stacji, a żołnierze nasi pokrzykiwali: „Szybko! Szybko! Uciekać, bo zaraz będzie wysadzony most na Bugu”. Z naszymi bagażami przebiegliśmy, przeszliśmy około dwóch kilometrów. Widzieliśmy, że całe kolumny wozów konnych chłopi dla wojska wieźli, zamówioną słomę, różne rzeczy; ale że miało nie być zaraz tego mostu, więc to zwalali do lasu po prostu, zawracali i uciekali do domu. Przysiedliśmy się do jakiegoś chłopa i wozem pojechaliśmy. Odwiózł nas aż do Sterdyni, to było około dwudziestu kilometrów. Przyjechaliśmy na rano. Jeszcze nad ranem, bo to już słońce wschodziło, usłyszeliśmy warkot samolotu. Strach był wielki, że zaraz znowu będą nas bombardować. Okazało się, że zza lasu wychynął samolot i to był polski samolot. Tam było jakieś polowe lotnisko i stamtąd jeszcze widzieliśmy 8 września 1939 roku, rankiem, ostatni polski samolot. Po kilkunastu dniach, przypuszczam, że to powinien być jakiś 19 września 1939 roku, rano zaczęły maszerować przez Sterdyń wojska rosyjskie. Niektóre oddziały, zajmując Polskę, wschodnie ziemie Polski, przeszły przez Bug i dopiero potem rozkazy ich już zawróciły. Tak że od strony miejscowości Ceranów (był [tam] niedaleko most na Bugu) oddziały maszerowały w kierunku południowo-wschodnim, w kierunku na Sokołów Podlaski. Czy doszły do Sokołowa, tego nie wiem. W każdym razie chyba przez jeden dzień albo przez dwa dni najwyżej [tam] byliśmy. Widzieliśmy [ciągnące] szosą kolumny wojsk rosyjskich – piechota, artyleria, czołgi.

  • Jak oni wyglądali? Jak byli umundurowani? Jak się zachowywali?

Nie mieliśmy z nimi żadnego kontaktu, bo maszerowali w zwartych grupach. Nie rozchodzili się po wsiach, czy też nie chodzili do żadnych chałup. Jeden z Rosjan, skoro moja babka mieszkała sto pięćdziesiąt metrów od drogi, to któregoś dnia przyszedł. To był chyba oficer, bo był inaczej już ubrany – lornetka, pistolet, mapnik. Był ubrany bardzo porządnie. Jak byli ubrani ci, którzy maszerowali w kolumnach, to trudno mi powiedzieć. Wiem tylko, że oddziały piesze maszerowały w bardzo ciasnych grupach. Nie tak luźno jak u nas chodzą żołnierze, tylko dosłownie tak, że jeden drugiemu deptał po piętach. Oni tak bliziutko chodzili. Ale również przejeżdżały przez Sterdyń czołgi. Duże, ciężkie czołgi. Z tymże to było krótko. To było jeden, maksimum dwa dni, po czym jeszcze za dzień czy dwa przyjechał do Sterdyni pluton żołnierzy niemieckich na rowerach. Poprzedzany był zwiadowczym samochodem pancernym. I tak się zaczęła u nas okupacja. Na wieść, że Warszawa skapitulowała… Jeszcze po kilku dniach… Brat mojej mamy wsadził mnie na rower, wziął trochę żywności i pojechaliśmy na rowerze do Warszawy. Mama została. Jechaliśmy prawie dwa dni. To jest około stu kilometrów. Po drodze nocowaliśmy u gospodarza w okolicy Kałuszyna i drugiego dnia (jeszcze było widno, więc to pewno było popołudnie) przyjechaliśmy do domu na Kaliską. Przed naszym domem na ulicy Kaliskiej, w rejonie między Słupecką a Joteyki, był wykopany rów przeciwczołgowy, dlatego że jeszcze zanim wyjechaliśmy z Warszawy, to już 7 września 1939 roku pierwsze czołgi niemieckie wdarły się na Ochotę. Zostały zniszczone, ale w każdym razie już były pierwsze ślady walki pod koniec pierwszego tygodnia wojny. Na szczęście ojciec był [w domu]. Może gdyby posłuchał rozkazów, poszedłby do niewoli, ale do niewoli nie poszedł. Przebrał się po cywilnemu i jako pracownik cywilny, a nie żołnierz, został w Warszawie. Po kilku dniach przyjechała moja mama i rozpoczęliśmy okupacyjne życie.

  • Gdzie pan kontynuował swoją edukację w czasie okupacji?

Oczywiście nasza szkoła numer XIII na Kaliskiej została zajęta przez Niemców. Bardzo dużo szkół i budynków administracyjnych, państwowych Niemcy zajęli dla siebie. [...] Kierownikiem szkoły był pan Podgórski. Nie pamiętam czy zaraz w 1939 roku czy później został kierownikiem, w każdym razie my – cała szkoła tułała się po Warszawie. Przez pewien czas wynajmowane było, nie wiem czy dwa, czy jedno duże mieszkanie w budynku… Mówiło się [na niego] budynek PKO, [stał] naprzeciwko akademika, półkolisty dosyć, przy placu Narutowicza. Jak Filtrowa wychodzi na plac Narutowicza i Grójecką, to między Filtrową a Grójecką [stoi] wysoki budynek. Był i jest nadal, bo był spalony, ale został wyremontowany po wojnie. Na jednym z pięter, wysoko dosyć, mieliśmy zorganizowaną szkołę. Ławka przy ławce, przechodziło się górą po ławkach, dlatego że to nie były klasy, to były pokoje po prostu, w których trzeba było ulokować jak największą ilość młodzieży. Trudno mi powiedzieć, czy tam się uczyliśmy rok. Przez pewien krótki czas chodziliśmy do przedwojennego budynku przy ulicy Reja, następnie szkoła została znowu stamtąd wyrzucona i przeniosła się też do prywatnego domu, do normalnej kamienicy przy Alei Róż 6. Bardzo ładny budynek, po wojnie zamieszkiwało w nim kilku pisarzy [takich] jak: Stanisław Ryszard Dobrowolski, Konstanty Ildefons Gałczyński, Włodzimierz Sokorski – ówczesny szef Radiokomitetu, nawet minister kultury w późniejszych latach. Natomiast w czasie okupacji budynek przez jakiś czas nie był zajęty przez Niemców, jakkolwiek wiele budynków było zajmowanych przez Niemców. Trudno mi powiedzieć, jak długo chodziliśmy do tej szkoły, ale w rezultacie, po jakimś czasie z Alei Róż szkoła nasza została przeniesiona do budynku po przedwojennym Gimnazjum Rontalera. […] To był budynek typowo szkolny, były warunki do nauki na swój sposób normalne, bo mieliśmy normalne klasy. Przypominam sobie z tamtego okresu takie wydarzenie: któregoś dnia, w czasie lekcji czy na przerwie, poszła po szkole plotka, że przyjadą zaraz Niemcy i będą pobierać krew dla rannych żołnierzy, i cała szkoła – krótko mówiąc – uciekła. Po dwóch, trzech dniach chyba znowu zaczęliśmy się uczyć.

  • Czy faktycznie przyjechali ci Niemcy, czy to była tylko plotka?

Nie wiem, bo uciekliśmy.

  • Ktoś został? Czy nauczyciele zostali?

Może, [ale czy później] nauczyciel rozmawiałby z ośmioletnim czy dziewięcioletnim smarkaczem? Przecież to były sprawy dla nas niedostępne. Jest o rok starszy ode mnie kolega, Aleksander Miller… […] Chodził też razem [z nami do szkoły], znaczy klasę wyżej ode mnie. Pytam się go: „Czy przypominasz sobie [też], czy mnie się coś roi – czy była taka sytuacja z tą krwią?”. Mówi: „Tak, była’. Tak że nie jest to zmyślenie z mojej strony, ale może to potwierdzić jeszcze ktoś z moich kolegów – uczniów z tamtego okresu. Stamtąd szkoła została przeniesiona na ulicę Śniadeckich pod numer 8 – tam jest budynek Polskiej Akademii Nauk w tej chwili – i w tym budynku dotrwaliśmy już do Powstania. W końcu czerwca 1944 roku ukończyłem sześć klas szkoły podstawowej i prawdopodobnie we wrześniu zacząłbym naukę na kompletach gimnazjalnych, które organizowała, tajnie oczywiście, moja szkoła numer XIII.

  • Kiedy i dzięki komu po raz pierwszy miał pan styczność z działalnością konspiracyjną?

O konspiracji, że w ogóle coś takiego jest, to się dowiedziałem zaraz na jesieni 1939 roku, kiedy do mojego ojca przychodzili koledzy, też z Wyższej Szkoły Wojennej, [mówiąc] że organizuje się konspiracja, tajne wojsko. Coś mi się obijało o uszy. Zastanawiali się, co z tym fantem zrobić. Czy się zapisać, czy się zgłosić, czy się nie zgłaszać. Pamiętam, że były kontrowersje u nich, [w związku z tym] że mają składać przysięgę. Oni się, jak sobie przypominam, buntowali: „Co? Raz składaliśmy przysięgę i nie będziemy drugi raz przysięgi składać”. Czy ojciec był potem w konspiracji, tego nie potrafię powiedzieć.

  • Z czego utrzymywali się pana rodzice w czasie okupacji?

Ojciec mój po krótkim okresie szukania pracy, [jako że znalezienie jej] było praktycznie rzecz biorąc niemożliwe czy też bardzo trudne, zajął się handlem. W związku z tym, że mieliśmy rodzinę na Podlasiu, jeździł, przywoził [stamtąd] różne produkty. Było to ryzykowne, dlatego że zdarzały się przypadki, że wszystko mu zabrano po drodze. Niemcy grabili handlarzy i zabierali im wszystko. Raz było tak, że pojechał i nie wrócił, bo został zaaresztowany na dworcu i osadzony w punkcie zbornym (bo to trudno nazwać obozem) na ulicy Skaryszewskiej na Pradze, koło Dworca Wschodniego. To był też budynek szkolny, który był całkowicie zajęty właśnie na punkt zborny dla mieszkańców Warszawy wyłapywanych w łapankach i potem selekcjonowanych. Kto do obozu koncentracyjnego – to do obozu, kto na roboty do Niemiec – to go zbierano razem [z innymi] i wysyłano na roboty do Niemiec. Mój ojciec właśnie został wysłany na roboty, do pracy przemysłowej w Niemczech. Z tymże po przejechaniu kilkudziesięciu kilometrów udało im się, całej kilkuosobowej grupce, wyskoczyć z pociągu i uciec. Wrócił do domu, oczywiście nie mógł w domu zostać, bo przychodziła po niego policja. Wyjechał do rodziny na Podlasie na jakiś czas. Potem, przed Powstaniem chyba na rok, już na stałe wrócił do Warszawy i pracował w firmie przewozowej, która mieściła się na ulicy Ogrodowej. Ale to był już okres 1943 i 1944 roku. Mama cały czas nie pracowała, była po prostu w domu. Zajmowała się też na swój sposób [handlem]. Jeśli ojciec coś przywiózł, to trzeba to było rozprowadzić i z tego się po prostu żyło wtedy .

  • Jak pan zapamiętał Warszawę z okresu przed Powstaniem? Jakie były nastroje w mieście? Zbliżała się Armia Czerwona. O czym w mieście mówiono?

Radość to była, kiedy kilka dni przed Powstaniem (ulica Kaliska znajduje się w odległości trzystu metrów od Grójeckiej, chyba nie dalej) biegaliśmy Słupecką, oglądać rozbite kolumny wojsk niemieckich, które na wozach konnych, konno, platformami, samochodami ciągnęły w nieładzie strasznym od strony Wisły, przez Grójecką, w kierunku Okęcia. Radość to dla nas była ogromna i czekało się strasznie na to, że już nastąpi wyzwolenie. Z tymże nie zdawaliśmy sobie sprawy z tego... Jeszcze [opowiem,] skąd styczność z konspiracją. Moja mama pochodziła z licznej rodziny, jak zresztą w tamtych latach bywało. Miała ośmiu braci i wszyscy byli w konspiracji. Jeden z nich był poszukiwany przez Niemców i był w leśnym oddziale akowskim. Był przedwojennym podoficerem zawodowym, więc miał wykształcenie zawodowe. Ukrywał się po prostu. Rzadko kiedy [go widywaliśmy], przychodził czasem do domu na noc się ogarnąć, zmienić bieliznę, trochę coś zjeść i znowu znikał, dlatego że był poszukiwany przez Niemców. Drugi z matki braci został dosłownie na drodze przechwycony przez Niemców. Jechali we dwóch bryczką, zostali zatrzymani i on z miejsca, nawet bez śledztwa, koło miejscowości Kupiętyn, niedaleko Sokołowa Podlaskiego, został w lesie zastrzelony.

  • Prosiłabym jeszcze o podanie imion i nazwisk.

Ten, o którym mówię, przedwojenny podoficer, to był Eugeniusz Pieńkowski. Natomiast ten, który zginął przechwycony na drodze, to był Wacław Pieńkowski. Dwadzieścia dwa, dwadzieścia trzy lata miał. Podoficer miał około trzydziestu lat wtedy. Natomiast młodszy jeszcze mamy brat (Czesław Pieńkowski się nazywał), gdy jechał z moim ojcem do Warszawy, został też złapany, aresztowany na Dworcu Wschodnim, wywieziony do obozu w Gross Rosen i w obozie zginął. Czwarty, Józef Pieńkowski, miał około trzydziestu siedmiu, trzydziestu ośmiu lat. On ze Starego Miasta… Był w czasie Powstania na Starym Mieście. Na ile sobie przypominam, to musiał być w konspiracji, dlatego że kiedyś, gdy był bardzo niespokojny dzień w Warszawie, gdy bez przerwy słyszało się jeżdżące wozy policyjne, [słyszało się] że są łapanki, on musiał otrzymać od nas w tym dniu dużą sumę pieniędzy. Mowy nie było, żeby ojciec pojechał z tymi pieniędzmi. W związku z tym zostałem wysłany. Wyładowano mi… Za pazuchą miałem… Nie wiem ile, ale było dużo pieniędzy i jechałem przez pustą Warszawę pustym tramwajem. Stałem obok motorowego i jeszcze był konduktor tylko. Nie było żywej duszy w tramwaju. Przy ulicy Świętojerskiej tramwaj był zatrzymywany, ale [Niemcy] tylko popatrzyli. Ja to niewiele wystawałem nad… dużo niższy byłem od motorowego, więc [przepuścili]. W każdym bądź razie, udało mi się przejechać. Poszedłem na ulicę Świętojerską. Oprócz wujka czekało jeszcze dwóch ludzi. Zabrali mi szybko pieniądze i mówią: „Uciekaj!”. Odwrotną drogą pojechałem na Ochotę. On po Powstaniu został wywieziony do Dachau i z tego Dachau nie wrócił. […] Jak porównuję późniejsze moje wiadomości na temat, powiedzmy, „Zawiszaków” w czasie okupacji – bo właściwie „Szare Szeregi” to już byli trochę starsi chłopcy – to [dochodzę do wniosku, że] bardzo wiele zależało od nauczyciela, który prowadził daną klasę. Moją nauczycielką w szkole numer XIII w czasie okupacji [aż] do Powstania była w pani Lipińska, a kobiety znacznie mniej były zaangażowane w działalność konspiracyjną.

  • Przejdźmy może od razu do dnia Powstania, 1 sierpnia 1944 roku. Jak pan zapamiętał ten dzień?

W Warszawie, gdzieś chyba około szesnastej, przeszła dość krótka, ale i intensywna burza – mocny opad deszczu, pioruny. Razem z kolegami, na ulicy Sękocińskiej, tuż obok domu mieliśmy ogródki zrobione, bo Warszawa miała mnóstwo najróżniejszych ogródków, na których sadzono rzodkiewkę, fasolę i tak dalej, żeby jakoś przeżyć biedę. [...] Przyszedł jeden z kolegów i mówi: „Patrzcie!”. Wychodzi z naszego domu dwóch mieszkańców, młodych ludzi w wieku około dwudziestu lat i jeden niesie długi przedmiot owinięty w gazetę. Widać, że to karabin. Poszli Słupecką w kierunku placu Narutowicza. Kolega jeden wybiegł zaraz i mówi: „Widzieliście?! Widzieliście?! To Panasiewicz i ten drugi – nie pamiętam drugiego nazwiska – pożegnali się u ojca i poszli, bo Powstanie będzie!”. Dosłownie minęło pięć, dziesięć minut – strzelanina, wybuchy od strony placu Narutowicza. Ulica opustoszała. Jak dochodziliśmy, dobiegaliśmy do bramy, to Sękocińską, pod murem, jeden za drugim szło siedmiu, ośmiu mężczyzn z biało-czerwonymi opaskami. Strzelanina się nasilała, ale daleko, nie tutaj na naszej ulicy. Wszyscy się [ukryli]. Ulica była pusta. Schowaliśmy się do domów. Ciemno już się zrobiło, zrobiła się noc, strzelanina praktycznie ucichła. Gdzieniegdzie coś pyknęło i rozeszła się szemrana wiadomość po piwnicach: „Powstańcy odeszli”. Była rozpacz, dlatego że zdawaliśmy sobie sprawę, że jeżeli odeszli powstańcy, to przyjdą znowu Niemcy i niewiadomo, co będzie, jak się będą wobec nas zachowywać. W trwodze, w niepokoju doczekaliśmy do świtu. W piwnicach oczywiście. Już w domu, w mieszkaniach, nikt nie spał. Wszyscy siedzieliśmy w piwnicach. Rano znowu zaczęła się strzelanina i przybiegła do nas do piwnicy mieszkanka naszego domu, siedemnasto-, osiemnastoletnia dziewczyna. Nazywała się Krystyna Panasiewicz. Ubrana była w mundur z opaską. Szczęśliwa mówi: „Jest. Są nasi. Tutaj, na Ochocie, zaraz niedaleko. Już tu jest nasza placówka i wzięliśmy jeńców, zdobyliśmy broń. Będziemy wolni”. No więc oczywiście –ogromna radość. Wtedy się zjawił mój ojciec, który gdzieś był na mieście w momencie wybuchu Powstania i dopiero rano dotarł do nas, 2 sierpnia 1944 roku. Zaraz zresztą poszedł na tę placówkę, a ja z kilkoma chłopakami, z moimi kolegami, też pognaliśmy. Jak to wyglądało? Trzeba było przebiec przez ulicę Joteyki. Zaraz, w drewnianym budyneczku, formował się szpital powstańczy, bo już byli ranni, już byli zabici w pierwszych godzinach. Po drugiej stronie ulicy był mur, który odgradzał ogród, tak zwany Antonin. To był zakład opiekuńczy prowadzony przez księży. W zakładzie stacjonowała jednostka niemiecka i powstańcom rano już się udało Niemców stamtąd wykurzyć. Częściowo uciekli, częściowo zginęli. Jeszcze w ogrodzie Antonina ukrywała się gromada żołnierzy z artylerii przeciwlotniczej niemieckiej, która została w późniejszych godzinach dopiero zauważona przez powstańców, bo [ci Niemcy] w baraczku siedzieli cicho, nie strzelali, pochowali się po prostu i nikt nie zwrócił na nich uwagi. Myśmy buszowali dookoła, nosili ich sprzęt na placówkę do [budynku] na Kaliskiej 9, gdzie uformował się oddział porucznika „Gustawa”. Zaczęli przychodzić starsi ode mnie, [mówiąc,] że chcą też walczyć, chcą wstąpić do AK. Oczywiście przyjmowali. Też poszedłem, ale mnie pognali. Powiedzieli: „Synu, przyjdź za trzy lata”, ale ja nie poszedłem do piwnicy tylko dalej [pomagałem powstańcom]. Zresztą przez jezdnię, przez ulicę Kaliską , przynosiliśmy dużo niemieckiego sprzętu z ogrodu, gdzie jeszcze było kilka samochodów wojskowych, do magazynów budynków przy Kaliskiej 9. To była fabryczka, właściciel nazywał się Nasierowski i tak się mówiło, że do Nasierowskiego się chodziło. Po kilku godzinach wróciłem do domu, ale wtedy już wiedziałem, że potrzeba dużo różnych materiałów pomocniczych dla organizowanego ad hoc szpitalika. Nie mieli nic. Potrzebna była pościel, potrzebne były bandaże, podstawowe lekarstwa, a poza kilkoma torbami z lekami, które mieli lekarze i sanitariusze przy oddziale „Gustawa”, to nie było nic, więc biegaliśmy. Zostały w ciągu tych budynków, w piwnicach, poprzebijane przejścia, żeby można było przechodzić przez osiem-dziesięć budynków piwnicami, nie wychodząc na zewnątrz. Chodziliśmy, ja i moi koledzy, po piwnicach i zbieraliśmy od ludności pościel, prześcieradła, co kto miał, jakieś leki dla szpitala. Biegało się przez Joteyki do szpitala. Trwało to trzy-cztery dni. W tym czasie najostrzejsze walki oddziału „Gustawa” były na zbiegu ulicy Kaliskiej i Grójeckiej, już przy Kopińskiej. Kopińska, Kaliska i Grójecka. Tam był budynek Monopolu Tytoniowego. U nas było względnie spokojnie, w rejonie Kaliskiej, Barskiej. Co prawda od czasu do czasu pokazywała się silna grupa Niemców, żandarmów z akademika, którzy w pewnym sensie próbowali patrolować ulice, ale to były [pojedyncze przypadki]. Wjeżdżały na ulice poza tym czołgi. Jednego dnia (nie pamiętam – chyba 5 sierpnia 1944 roku) jeden z czołgów wjechał na naszą ulicę Kaliską i został unieruchomiony, zdobyty przez powstańców. Przy próbach uruchomienia czołgu przeprowadzili go prawie na róg Kaliskiej i Sękocińskiej. Tak że gdy poszedłem się skryć do mieszkania, to [widziałem] go z okna. Ale nie udało się naszym żołnierzom uruchomić czołgu i został w dzień czy dwa później wysadzony przed naszymi oknami przez Niemców, przez tak zwane goliaty – miny samobieżne, zdalnie sterowane. Pech chciał, że poszedłem akurat po coś do mieszkania. Mieszkaliśmy na parterze, okna [wychodziły] na ulicę, tuż obok bramy, a zaraz za bramą stał czołg. Mina była potężna i potem czołg rozniosło na kawały dosłownie. Byłem w przedpokoju. Na szczęście nie w kuchni ani nie w pokoju. Ogłuszony byłem porządnie, jeszcze dostałem po głowie odłamkami, tynkiem, nie tynkiem, bo mieszkanie zostało kompletnie zdewastowane w wyniku wybuchu. Wróciłem do [piwnicy] domu i tak się siedziało już praktycznie gdzieś od 6 sierpnia 1944 roku. Bardzo rzadko przebiegałem przez Joteyki do naszego szpitala. Dlaczego? Już wtedy Joteyki bywała pod obstrzałem. Russkaja Oswoboditielnaja Narodnaja Armja, RONA – te kolaboranckie oddziały już dochodziły do ulicy Białobrzeskiej i po prostu karabiny maszynowe ostrzeliwały ulice, i trudno było przechodzić. Tam się pierwszy raz słyszało, jak kule latają. Bo to, że strzelają, jak się ma trzynaście lat, to jeszcze nic wielkiego, przecież takie… „Nie przejdę? Kolega przebiegł, a ja nie przejdę? Też przejdę”. Na szczęście nam się to udawało. Trzeba było bardzo szybko śmignąć przez ulicę. Jakkolwiek nie wszystkim się to udawało, bo były przypadki postrzeleń, szczególnie ludzi starszych, którzy po prostu czasem nawet sobie nie bardzo zdawali sprawę, że nie są tacy sprawni, żeby w kilku skokach pokonać tę przestrzeń. 9 sierpnia 1944 roku wieczorem dowiedzieliśmy się, że powstańcy odchodzą. Padał deszcz. Wieczorem na podwórku naszego domu uformowała się kolumienka kilkunastu powstańców, między nimi był mój ojciec. Gromadka ludzi, mieszkańców domu, patrzyła, jak ci nasi żołnierze odchodzą. Oni dalej mieli gdzieś punkt zborny, gdzie uszykowała się cała kolumna, którą wyprowadzał porucznik „Gustaw”, Andrzej Chyczewski, szlakiem kolejki EKD.

  • Pana ojciec stał tam razem z powstańcami?

Tak.

  • To znaczy, że on też brał udział w obronie?

Tak. Ojciec był przez cały czas w oddziale, przy oddziale „Gustawa”. Był ochotnikiem. […] Ojciec był przeszkolony wojskowo i był w odpowiednim wieku. Miał wtedy 41 lat. Grupa powstańców i mężczyzn [niezwiązanych z konspiracją]… Bo trochę mężczyzn dołączyło się do powstańców, obawiając się zostać i czekać na ronowców, dlatego że wiedzieliśmy już od powstańców, którzy obserwowali przedpole, że ludzie są wypędzani z domów i rozstrzeliwani.

  • Czy był pan osobiście świadkiem działalności żołnierzy RONA z brygady Kamińskiego?

Byłem. 9 sierpnia 1944 roku wieczorem powstańcy odeszli. Spędziliśmy bezsenną, można powiedzieć, noc i rankiem przez piwnicę zaczęła znowu biec plotka: „Już są. Już wyganiają. Już są na Sękocińskiej 9. Już słychać krzyki, strzały. Już są pod siódmym, pod piątym”. Wreszcie na klatce schodowej do piwnicy słychać nagle wrzask: Wychodi, job waszu mać. […] No i wychodzimy. Zobaczyłem pierwszego żołnierza w hełmie. Oczywiście trudno, skoro walczył, żeby był czyściutki – cały [był] w kurzu ceglanym. Automat [trzymał wycelowany] prosto w oczy. Wychodzimy. Dalej nas zaczynają już popychać, przepychać do przodu. Wychodzimy na ulicę Sękocińską: „Ręce do góry! Rewizja. Mężczyźni osobno, kobiety osobno. Pod mur”. Tutaj już stoi [oddział], przygotowani są do strzelania. Będą strzelać. Nie, nie będą. „Wszyscy razem”. Znowu nas połączyli, pędzą dalej. Uszliśmy może z pięćdziesiąt metrów – stoi kordon w poprzek ulicy. Wrzeszczą. Pijani. Biją, zrywają. Niech tylko zobaczył któryś z nich pierścionek czy obrączkę, czy łańcuszek na szyi u kobiety – natychmiast to było zabrane. Rewizja wszystkich rzeczy. Znowu pod ścianę. Skręcamy wreszcie w Białobrzeską, jeszcze się palą niektóre drewniane budynki i murowane też. Idziemy środkiem ulicy, gdzieniegdzie leżą zabici. Tak idziemy Białobrzeską do Grójeckiej. Naprzeciwko Zieleniaka na Grójeckiej, tam gdzie jest plac targowy, stał dom, który nie został zniszczony. To był pojedynczy budynek, niedaleko już za ulicą Opaczewską, kilkadziesiąt kroków… Pod murem, pod ścianą budynku leżał stos trupów. Nas wpędzili na Zieleniak. Była to godzina trzynasta, czternasta. Tłum koczujący na ziemi. Kobiety, dzieci, trochę tobołów. Chodzą ci pijani ronowcy, jak tylko spodoba im się jakaś kobieta, to ją wloką do szkoły na Opaczewską. Coś się pali przy tej szkole. Już jest upał, gorąco, nie ma wody i cały czas jesteśmy obserwowani, rewidowani, oglądani, popychani, szturchani przez tych ronowców. Ale po kilku godzinach zaczęli wrzeszczeć od bramy: „Wychodzić! Wychodzić! Kolumna cała ma wychodzić”. No i ja z mamą też wyszliśmy, z całą gromadką mieszkanek i mieszkańców naszego domu weszliśmy w kolumnę i byliśmy prowadzeni ulicą Opaczewską w kierunku Dworca Zachodniego. Na Dworcu Zachodnim czekał pociąg EKD. Upchano nas jak śledzie do wagonów i szybciutko [przyjechaliśmy do Pruszkowa], bo do Pruszkowa niedaleko, to jest pół godziny [jazdy]. Byliśmy już na terenie Dulagu 121, czyli w zakładach naprawy taboru kolejowego, gdzie był zorganizowany obóz przejściowy dla mieszkańców Warszawy. W tym czasie już od dnia czy dwóch dni była tam moja [przyszła] żona, bo jako ośmioletnia dziewczynka została z Woli wyrzucona i doprowadzona do Dulagu w Pruszkowie. Bardzo szybko, po kilku godzinach pobytu… Ledwie nas wpędzili do ogromnej hali fabrycznej, w której było znowu mnóstwo ludzi, zaczęli krzyczeć: „Wychodzić!”. Wyjeżdżamy. Stał pociąg towarowych wagonów. Wspięliśmy się na wagony. Ciaśniutko było, w każdym razie na podłodze usiąść się dało. Pociąg po dwóch, trzech godzinach ruszył i cały dzień [jechaliśmy].

  • Wróćmy może na chwilę do momentu, kiedy ludność spędzano na Zieleniak. Wspominał pan, że młode dziewczęta były wyciągane przez ronowców. Proszę powiedzieć, co się z nimi działo? Czy one wracały z powrotem na Zieleniak?

Nie potrafię powiedzieć czy wracały, dlatego że byliśmy na Zieleniaku krótko, w sumie parę godzin. Nie mówiąc o tym, że był gąszcz ludzki. Trudno mi powiedzieć, ile ludzi mogło być zgromadzonych na terenie Zieleniaka. Kilka tysięcy… Nawet gdyby ktoś wrócił, to nie przypuszczam, żebym mógł to [zapamiętać]. Z moich najbliższych kobiet, które mieszkały w naszym domu i znalazły się na Zieleniaku, żadna nie została wyciągnięta. Natomiast, jak było z innymi, to mi trudno powiedzieć. […]

  • Jak się zachowywali żołnierze Wehrmachtu?

Przez całą drogę z domu, z Kaliskiej do Zieleniaka, widziałem może trzech Niemców. W porównaniu [do ronowców], oni po prostu byli obserwatorami. Nie uczestniczyli w wypędzaniu ludności, w rabunku, w zabijaniu. Nie. Oni sobie stali i się patrzyli. Instynktownie… Może to dziwnie zabrzmi, ale jak się widziało z daleka takiego Niemca, to się chciało być bliżej niego, bo się podświadomie może czekało na to, że nie będzie takim bydlęciem jak ten ronowiec. Nie pamiętam czy widziałem jakiegoś Niemca na Zieleniaku. Natomiast wracając do wyjazdu z Pruszkowa – zamknięci w wagonach jedziemy przez noc, przez cały dzień. Po drodze przez okienko ktoś z dorosłych wypatrzył, że jesteśmy w Częstochowie. Widziałem też przez szparę… Puściutka stacja, [było tam] tylko kilku żandarmów niemieckich, którzy pewno spędzili wszystkich ludzi, ewentualnych podróżnych ze stacji, tak że nikogo nie było. Dzień był bardzo trudny, bo po prostu byliśmy głodni. Bardzo się chciało pić, bo była piękna, słoneczna pogoda, a w towarowym wagonie, w tłoku, to była temperatura bardzo wysoka, [było] bardzo duszno, nie było się gdzie załatwić (chyba że w kącie, na podłogę). Wieczorem zatrzymaliśmy się na chwilę na stacji, która się nazywała Auschwitz. Prawdę mówiąc, nikomu to przez dłuższą chwilę nic nie mówiło. „Co to jest?” – „Jakieś Auschwitz”. W Warszawie, w czasie okupacji, Auschwitz było słowem bardzo mało znanym. Oświęcim – tak. Każdy wiedział, co to jest Oświęcim, ale [nazwę] Auschwitz [zanał] mało kto. Dopiero kolejarz, [który] był też wieziony razem z nami, spojrzał i mówi: „Rany boskie! Jak pojedziemy prosto, to dobrze, ale jak skręcimy tutaj w prawo, to nieszczęście”. Pociąg ruszył i skręciliśmy. Co było charakterystyczne – zwykle w czasie okupacji wszędzie było ciemno, obowiązywało zaciemnienie, a tam gdzie jechaliśmy były widno jak w dzień. I był straszny smród. Jakiś niepojęty, dziwny, nieznany zupełnie. Przejechaliśmy pod „Bramą Śmierci”, otworzyły się drzwi wagonów, [zjawili się] ludzie w pasiastych ubraniach i Niemcy z psami, z automatami. Wrzask od razu: „Wychodzić szybko! Wychodzić!”. Ci w pasiakach, więźniowie oczywiście, którzy pomagali przy rozładunku transportu, wypychają, wyrzucają na łeb wszystkich. Nie było rampy, nie było peronu, tylko z wagonu towarowego trzeba było skakać na dół, na ziemię. Od razu był rozdział. Kobiety na lewo, mężczyźni na prawo. [Jeśli chodzi o] takie chłopaki, niedorostki, to jak [któryś] przebiegł pod ręką, [był kierowany] do kobiet. Jak był trochę za wysoki – to już do mężczyzn. Przykucnąłem nieco i poszedłem razem z mamą. A niektórzy moi koledzy, większość [z nich] zresztą, została odesłana od razu do obozu męskiego. Transportem, którym przyjechałem 12 sierpnia 1944 roku na rampę obozu Auschwitz-Birkenau, przyjechało ponad 4000 ludzi (około 1000 mężczyzn, [a] reszta to były kobiety; trochę starców [było] też). Potem, jak się zorientowaliśmy (bo został uporządkowany, wydzielony w obozie kobiecym obóz dla dzieci), było ponad 300 dziewcząt i mniejszych chłopców, mniej więcej do ośmiu-dziesięciu lat. Natomiast [my] starsi chłopcy, od dziesięciu lat w górę, byliśmy w obozie męskim w Birkenau i nas było około 200. Byli, oczywiście w innym już budynku, w innym baraku, mężczyźni z Powstania Warszawskiego. Zostałem zaewidencjonowany jako więzień polityczny pod numerem 1902731. Moja mama była w obozie kobiecym. Miała numer 85192. Oczywiście o kontaktach między obozem męskim i kobiecym to mowy nie było. Widzieliśmy kobiety przez rampę (przez druty jedne, drugie), w odległości 100-150 metrów, jak były też ustawiane na placu apelowym, wszystkie obdarte. Charakterystyczne było to, że każda miała białą chusteczkę na głowie, bo to im wydali Niemcy od razu, że były w białych chustkach. Większość kobiet została ogolona. […] Niektóre ocaliły na jakiś czas włosy. Mężczyźni oczywiście byli strzyżeni dokładnie na zero.

  • Powiedział pan, że po przyjeździe udało się panu przejść do mamy. Ale jak to później wyglądało? Czy była jakaś przebieralnia?

Tak.

  • Jak to się odbyło, że znalazł się pan w obozie męskim?

Od razu prosto z rampy… Powiedziałem, że uderzył nas, po prostu dusił straszny smród. Jak wysiedliśmy już [z pociągu] i ruszyliśmy drogą w głąb obozu, to droga wiodła między szpalerem drutów – po jednej stronie baraki i po drugiej stronie baraki. Idziemy prosto, przed nami las, w lesie się coś pali. Z boku, niewidoczne (bo to była noc), ledwie może widoczne wysokie kominy, a nad nimi pióropusz ognia. Kilkumetrowe pióropusze ognia. Wtedy dopiero zdaliśmy sobie sprawę (dorośli siłą rzeczy… i ja przecież słyszałem, widziałem…), że to są krematoria, że [tam] palą ludzi, i smród nieludzki jaki jest, to właśnie smród spalania więźniów zamordowanych. A przed nami w lesie [były] ogniska i dymy, ale jeszcze nie wiedzieliśmy, że to też palą ludzi – na stosach. Dlatego, że to był okres niezwykle intensywnego gazowania Żydów z Węgier, których w ciągu dwóch, trzech miesięcy Niemcy około 300 tysięcy zagazowali i spalili. Nas nie spalono. Dochodziliśmy do lasu, kiedy nam kazali skręcić. Jeszcze wzdłuż drutów szliśmy, otworzyła się przed nami czeluść baraku wielkiego, w którym nie było nic. Światła zresztą też nie było. Potykając się, jedni przez drugich zostaliśmy wpędzeni wszyscy do baraku, drzwi się zamknęły i niewiadomo, co będzie. Ciasno było bardzo w dalszym ciągu. Rano, przed drzwiami do baraku postawiono dwie wielkie beki i to miało być WC. Trzeba się było wspiąć na beczkę, żeby się załatwić. Innej możliwości nie było. Zupełnie blisko były krematoria. Po jakimś czasie, chyba tego samego dnia, to nawet nam przynieśli beczkę jakiejś zupy. Kto dostał, to dostał, kto nie, to nie, bo porządku żadnego nie było. Potem nas ustawiono [w kolejce] do stolików, nadano nam numery, wpisano nas do ewidencji, zaprowadzono wieczorem do łaźni. To była nowa, wielka łaźnia, zbudowana w pobliżu krematoriów. Nie ma tej łaźni dzisiaj. Wszystkie panie ogolono we wszystkich możliwych miejscach, gdzie rosną włosy. Niektórym włosy oszczędzono. Mnie też oczywiście ostrzyżono. Śmiechu było mnóstwo, bo to dochodziło do… Mówię śmiechu… Nikomu nie było do śmiechu, ale to były sytuacje tragikomiczne. W momencie, kiedy doszedłem do więźniarki, która strzygła i trzymałem się kurczowo tutaj, stojąc w tłumie nagich kobiet… Jest to przeżycie dla chłopaka. Myślę, że nadal byłoby chyba [szokiem] dla dwunasto-, trzynastolatka, gdyby nagle go nagiego postawiono w tłumie spoconych, śmierdzących, brudnych kobiet, bo przecież w czasie Powstania nie było żadnych możliwości umycia się. Niektóre [kobiety] były ranne. W ogóle najróżniejsze schorzenia. To widok koszmarny jest. Więźniarka strzygąca odepchnęła mi ręce: „Ha ha ha ha ha”, chłopaka znalazła, któremu kilka włosków już rośnie na łonie. Też mnie ostrzygła przyzwoicie, po czym zostaliśmy [wyprowadzeni]. Stali obok nas [Niemcy], bo szliśmy… Trudno to nazwać jezdnią, bo to nie była jezdnia, ale przejście do łaźni. Obok był chodniczek trochę wyższy. Na chodniku stało kilku esesmanów, którzy świetnie się bawili, patrząc na kobiety, wyszukując sobie te, które według nich najbardziej śmiesznie wyglądały. Pokazywali je sobie i rechotali radośnie, jak zobaczyli jakąś starszą panią, która wyglądała tak, jak czasem ludzie wyglądają w tragicznych sytuacjach. To była namiastka mycia. Trochę wody w każdym razie było, po czym dalej otworzyły się drzwi i każdy dostał [ubranie] – kobieta dostała sukienkę, koszulę i chusteczkę na głowę, nie pamiętam, czy majtki [też dostawały]. Z tymże to nie było dobierane. Leżała pryzma sukienek i stojąca [obok] więźniarka łapała i rzucała [ubrania] po kolei podchodzącym kobietom, i one szły dalej się przebierać. […] Bo jeszcze część ubrań była skierowana do odwszalni. Nawet udało mi się złapać swoje spodnie i swoją marynarkę, w której przyjechałem do obozu, tak że to było moje prawdziwe ubranie z wolności. Natomiast kobiety już nie miały takiej szansy i przypominam sobie, że po pierwsze zaczęły się rozglądać, szukać znajomych, jak już się ubrały. Grupka kobiet z naszego domu, jak się zebrała razem… Płakały i śmiały się, patrząc na siebie, bo niektóre miały długie suknie balowe i ogolone głowy. Zupełnie inaczej człowiek wygląda, jak jest pozbawiony włosów. Poprzebierane były nieprawdopodobnie. Potem się dowiedzieliśmy, że jak przyjeżdżały transporty Żydów z zachodniej Europy, którzy wiedzieli, że jadą w świetne miejsce bytowania, [to kobiety ich] były elegancko ubrane i [te] eleganckie ubrania, a nawet [stroje] wieczorowe, szły dla następnych więźniów. Później, kiedy już nas ubrano, zostaliśmy przeprowadzeni do obozu kobiecego. Matki osobno, dzieci osobno. Trafiłem do baraku dziecięcego. To był barak murowany. Trzypiętrowe prycze; ostatnia, najniższa, to była na ziemi po prostu. Dzieciaki, które zostały ulokowane na dole, to po prostu spały na glinie, w błocie, a my na deskach. Kawałek koca, podarta kołdra – to była cała [pościel] dla wszystkich, na jedną pryczę. Na pryczy, która miała szerokość około dwóch metrów, miało spać ośmioro-dziesięcioro dzieci. Pierwszej nocy obudziło mnie… [poczułem,] że coś jakoś dziwnie pachnie i tak jak spojrzałem… Świeciła się lampka nikła (bo straż siedziała przy drzwiach do baraku, żeby nikt nie wychodził), tak się mieni wszystko na nas… Coś się rusza. Wziąłem ręką: „Boże, to pluskwy!”. To był dywan pluskiew. Takich pluskiew w życiu nie widziałem, a tam tego było rojowisko. Co pewien czas było przeprowadzane gazowanie. Co z tego, że to zagazowali, jak za dwa czy za trzy tygodnie znowu było to samo. Z tymże po kilku dniach ci chłopcy, którym się udało przesmyknąć razem z matkami tak jak mnie, zostali wybrani i skierowani do obozu męskiego. Była nas gromadka trzydziestu może i zostaliśmy dołączeni do naszych kolegów, którzy od razu pierwszego dnia prosto z rampy poszli do sektora A. To był w Birkenau sektor A – kwarantanna. Zostaliśmy ulokowani w bloku, po jednej stronie bloku byliśmy my (dwustu mniej więcej chłopaków), po drugiej stronie bloku byli młodzi Żydzi (nie z Polski, bo nie mieliśmy z nimi możliwości dogadania się). […] Później byliśmy przeniesieni jeszcze do innego bloku na sektorze A i tak kilka razy byliśmy przerzucani do różnych sektorów obozowych, aż do stycznia 1945 roku. W 1945 roku, już w pierwszych dniach, kiedy – prawdę mówiąc – obóz Birkenau był już prawie pusty w porównaniu z tym, co było w okresie lata, kiedy było jeszcze, nie wiem, kilkadziesiąt tysięcy więźniów. [W styczniu 1945 roku] to było może dziesięć, może piętnaście [tysięcy uwięzionych], czyli uważaliśmy, że to już jest pustka. W ostatnim okresie pobytu, kiedy byliśmy w Birkenau na sektorze D w bloku numer dwadzieścia, obok nas na osiemnastce byli też nasi rówieśnicy Żydzi. Sporo ich było z Polski. Co się z nimi stało, nie wiem, ale nie przypuszczam, żeby zostali wystrzelani, bo krematoria już nie działały. Przypuszczam, że zostali jednak gdzieś wywiezieni, bo zostaliśmy jeszcze z bloku dwudziestego przeniesieni do bloku trzynastego i tam zaczęli pewnego dnia pytać się nas, czy matka albo ktoś z krewnych jest tu w obozie. Zgłosiłem, że jest moja mama tutaj obok i podałem numer. Podobna akcja była zrobiona w obozie kobiecym i 11 stycznia 1945 roku zostaliśmy wyczytani – ci, którzy się zgłosili, że mają matki albo ciotki czy siostry w obozie kobiecym. Zaprowadzono nas do łaźni i w łaźni spotkaliśmy się z naszymi matkami i razem zaprowadzeni zostaliśmy na bocznicę kolejową. Stamtąd [zostaliśmy] dowiezieni na stację w Oświęcimiu. Tam z kolei znowu przeładowani. Przejechaliśmy do Mysłowic pod strażą esesmańską. To [miasto] się nazywało Myslowitz wtedy. Wysiedliśmy na peron obdarci tacy, obstawieni żołnierzami. Na peronie stoją cywile. Odsuwają się od nas, a nas była grupka około stu [osób], czyli mniej więcej pięćdziesięcioro dzieci i pięćdziesiąt kobiet. Przyjechał pociąg, zostaliśmy wprowadzeni do osobowego wagonu, dostaliśmy przed tym jeszcze po bochenku chleba i kawałku margaryny na drogę. To było wydarzenie, bo [dostaliśmy] chleb czy pół chleba. W każdym razie było tego więcej niż normalnie dostawaliśmy w obozie. Chleb [tam dostawaliśmy] na ośmiu, powiedzmy, czyli [przypadało] około dwudziestu czy piętnastu dekagramów na osobę na dzień. Tutaj było chleba dużo więcej. Pociąg ruszył, jechaliśmy całą noc. Przed południem wjechaliśmy do Berlina. Z pociągu znowu się przesiedliśmy. Już nie było esesmanów, już byli zwykli żandarmi. Przeprowadzono nas znowu do innego pociągu, czyli do kolejki elektrycznej. To się teraz nazywa S-Bahn. Pomaszerowaliśmy z kolejki, ze stacji Blankenburg, do obozu, który podlegał pod obóz koncentracyjny Sachsenchausen. My nie byliśmy w centrali, w samym Sachsenhausen, tylko w ewidencji tego obozu. Natomiast byliśmy w komando Blankenburg. Pracodawcą naszym była esesowska firma oczywiście, bo do końca swoich niewolników nie przekazywali. Zresztą kazali sobie za nas płacić. Byliśmy niewolnikami i robotnikami, ale SS brało za nas pieniądze. Niedaleko stacji kolejowej w Blankenburgu był kompleks jednopiętrowych budynków, który mógł być ośrodkiem dla starców, ale nie dla więźniów, tylko normalnych [ludzi], z tymże nie było tam Niemców. W jednym baraku – bo to były jednopiętrowe budynki murowane – byli włoscy jeńcy, jako że zostało sporo Włochów internowanych w Niemczech, kiedy Włochy wycofały się z [powadzenia] wojny u boku Hitlera. Byli Ukraińcy, pracujący z wolnej stopy. To nie byli więźniowie. Przyjechali do pracy po prostu, do Niemiec i pracowali w niemieckich fabrykach. Jeden blok to były matki i dzieci z Warszawy, z Oświęcimia. Po kilku dniach zaczęliśmy chodzić do pracy. Praca nasza polegała na odgruzowywaniu ulic, na oczyszczaniu cegieł ze zburzonych domów. Pracowaliśmy najczęściej w rejonie Tiergarten nad Sprewą. Tam było wszystko zburzone. Czyściliśmy cegły, układaliśmy [je] w stosy, ładowaliśmy na barki, które były podstawione na Sprewie. Ciężka to była praca, bo była jednak jeszcze zima. Nie było mrozu, ale była [niska] temperatura. Praca na wodzie przy cegłach i jeszcze nieodpowiednio człowiek ubrany… Poza tym cegły, wiadomo, to jest materiał dość ostry. Bez rękawic przerzucać cegły, ustawiać – to jest katorga po prostu. Wtedy w Niemczech, w Berlinie, była nawet inna zasada wyżywienia. Nie pilnowali nas mundurowi. Z nami było dwóch [ubranych] po cywilnemu pracowników SS. Jak się kończyła praca, to jeden z nich wyciągał plik kartoników z pieczątką i rozdawał. To była przepustka do stołówki. Ale jak człowiek podpadł jemu, to kartonika nie dostał i jeść nie dostał. Mieliśmy nawet trochę pieniędzy, bo nam trochę płacili, ale kupić nie było co, bo było wszystko na kartki. Co z tego, że miałem marki, jak nie mogłem za nie nic kupić.

  • Jaka była racja żywnościowa na stołówce?

Zupa i kawałek chleba. To było wszystko.

  • Czy to był jeden posiłek na cały dzień?

Na cały dzień. W Oświęcimiu to było tak, że czasem dawali nam rano kawę czy, jak oni mówili, zioła gotowane. Tego było mniej więcej pół litra i to koniec. Dopiero wieczorem, po apelu, była zupa i chleb. Na sześciu albo na ośmiu bochenek [ważący] około kilograma. Czasem była kosteczka margaryny, czasem plasterek kiełbasy mniej więcej centymetrowy. Zdarzały się, to już nielegalna historia była, że dorośli więźniowie – Polacy, którzy z miejsca się dowiedzieli przecież, że są tutaj dzieci z Warszawy, z Powstania – pracując na kuchni i mając już swoje chody (bo pracowali dłużej, [gdyż] to byli często starsi więźniowie, którzy przebywali rok, dwa, trzy nawet w Oświęcimiu), jak to się mówiło w obozie, zorganizowali, czyli ukradli beczkę zupy. Beczka cichcem wędrowała do nas, tak że mogliśmy wtedy przyzwoicie nawet sobie [zjeść]. Zdarzyły się takie dni – trudno mi powiedzieć, ile na te pięć miesięcy – siedem, osiem może, że zjadło się więcej. Natomiast w Berlinie było bardzo głodno, dlatego że był jeden posiłek. Poza tym [przebywanie tam] było dla nas jeszcze o tyle cięższe nawet niż Oświęcim, że w Birkenau położyli nas spać i, praktycznie rzecz biorąc, w jakich warunkach, w takich warunkach (bez przykrycia, na zimnie), ale jednak przytuleni jeden do drugiego mogliśmy spać kilka godzin; a w Berlinie się i spać nie dało, dlatego że co rusz były naloty i musieliśmy biegać do schronu i z powrotem. Nie wolno było zostać w schronie na całą noc. Jak był alarm ogłaszany to nie wolno było zostać w baraku. Sprawdzali, czy wszyscy wyszli. W pracy z kolei, jak był nalot, to wszyscy berlińczycy, Niemcy, szli do schronów, które były potężne i właściwie bezpieczne. Byli informowani przez radio, że zbliża się grupa samolotów, zabierali swój dobytek (najczęściej w wózeczkach dziecięcych czy w czterokołowych wózkach) i kolumną maszerowali w stronę schronów w Tiergarten, w parku. Nam nie wolno było zejść z miejsca pracy. Musieliśmy zostać. Potem był drugi alarm, to oni już biegiem [do schronu]. Potem był trzeci, tak zwany Bombenalarm, kiedy już w każdej chwili mogły bomby spaść. Widać było już smugi kondensacyjne samolotów nad nami, wtedy niknęli gdzieś ci nasi „opiekunowie”, a my się chowaliśmy do piwnic zburzonych domów. Często trzeba było po nalocie odkopywać się nawzajem, dlatego że piwnice były nadwątlone. Na nich leżał stos gruzu. Wytrzymał albo nie wytrzymał, jak było bliskie bombardowanie. Co prawda z naszej grupy nikt nie zginął w czasie nalotów, mieliśmy na tyle szczęście, natomiast odkopywać się nawzajem to musieliśmy parę razy. Poza tym z Tiergarten do Blankenburga jest kilkanaście kilometrów. Przyjeżdżaliśmy pociągiem do pracy, ale potem, po porządnym nalocie w ciągu dnia, to trzeba było pieszo iść do obozu kilkanaście kilometrów, bo były zerwane tory, światła nie było. Wiadomo, jak to po nalocie, zniszczenia. Trwało to do 22 kwietnia 1945 roku, z tymże gdzieś od 16-17 kwietnia 1945 roku, drogą obok naszego obozu zaczęła ciągnąć kolumna uciekinierów niemieckich, którzy uciekali przed wojskami rosyjskimi. Wyglądali tak jak my pół roku wcześniej. Też prosili: „Wody!”, też płakały dzieci na wozach i też szli w nieznane. Zostawili swoje [domy], swój cały dobytek. Jeszcze wrócę, błaha to sprawa może, ale 21 kwietnia 1945 roku udało się nam, grupce chłopaków wypatrzyć wysoki wagon z kartoflami – obok były tory kolejowe zaraz i stały różne transporty. Chłopcy byli sprytni, mieli doświadczenia okupacyjne. Wskoczyliśmy na wagon. Trochę postrzelali Niemcy, ale udało nam się. W każdym bądź razie przyniosłem do obozu torbę, z sześć, siedem kilo kartofli i moja mama ugotowała pysznej zupy – kartofle z pokrzywami. Można powiedzieć, że wtedy pierwszy raz się najadłem od Powstania.

  • Było to w kwietniu 1945 roku?

Tej pysznej zupy [najadłem się] 21 kwietnia 1945 roku. Już pokrzywy rosły. To była ciekawa sprawa, że jak pracowaliśmy, w połowie kwietnia 1945 roku (czy nawet na początku kwietnia) w Berlinie na Spreewald pięknie kwitły kasztany. Jak przyjechaliśmy w niecały miesiąc później do Warszawy, to jeszcze trzeba było czekać na kwitnięcie kasztanów. Tam wiosna była dużo wcześniej. Słychać było, jak ci uciekinierzy pędzili szosą, [słychać było] daleki pomruk artylerii. Szyby drżały w oknach. 22 kwietnia 1945 roku raniutko nasz obóz znalazł się pod ostrzałem. Znowu daliśmy nura do schronu. Jeszcze widziałem kilku niemieckich żołnierzy idących od stacji a potem uciekających w drugą stronę i akurat wyszedłem wtedy ze schronu, bo tak nie chciało [mi] się siedzieć. Zygzakowaty, ziemny schron to był. Stałem pod murem, kiedy usłyszałem warkot motorów po drodze. Patrzę, że jedzie jakiś inny… To były już rosyjskie działa samobieżne SU-76 i zaraz Niemcy wysadzili wiadukt przed nimi. Tylko się pokazały pierwsze czołgi, to w obozie zaroiło się od Rosjan, bo piechota szła ławą. Odeszli zaraz, po krótkim pobycie w obozie. Muszę powiedzieć, że radość była kolosalna. „Już nie jesteśmy w niewoli, już będziemy może mogli wrócić do domu”. Ale obóz znowu znalazł się pod ostrzałem. Wtedy to chyba strzelali i jedni i drudzy na nas, więc siedzieliśmy w schronie do nocy. Nawet został uszkodzony nasz schron wybuchem chyba moździerzowego pocisku i nad ranem [Rosjanin] powiedział: „Wychodzić! Wychodzić! Wychodzić! Wychodzimy z miasta. Tam, tam, tam idźcie”. Szaro jeszcze było, tak przed świtem właściwie, a my wychodziliśmy z miasta (to znaczy, nie do śródmieścia, a w drugą stronę, bo za nami się gotowało). Był łomot nieustającej walki, a my szliśmy przez dzielnicę domków jednorodzinnych, Blankenburg. Doszliśmy do pola, na polu stało dużo rosyjskich czołgów, tam nas jeszcze Niemcy nakryli ogniem. Chowaliśmy się pod czołgami. Dalej doszliśmy do autostrady, autostradą do miejscowości podmiejskiej o nazwie Bernau. Na rynku zgromadziło się mnóstwo takich jak my – uciekinierów z różnych obozów. Wyszedł przed budynek na placu (bo sztab sobie zrobili na rynku) rosyjski oficer w czapce barankowej: „A wy kto?”. – „Francuzy”. – „A to wam tu trzeba posiedzieć, bo tu jeszcze jest wojna. A wy?”. – „Czesi”. – „A tak? Idieti w Pragu”. – „A wy?” – Tacy. – „A wy?” – „Z Warszawy”. – „No tak, idźcie do Warszawy”. A w tłumie szepczą: „Wywiozą nas, wywiozą. Na Sybir pojedziemy”. Na szczęście nie pojechaliśmy. Maszerowaliśmy pieszo do Odry. Zatrzymywaliśmy się po drodze we wsiach niemieckich, zupełnie pustych. Nie było żywej duszy. Były otwarte domy z dobytkiem, oczywiście trochę przemieszanym. Niezniszczone, bo wszyscy uciekli przed Rosjanami albo im kazano uciekać. Gromadka kobiet, bo zebrało się ich (nie pamiętam dzisiaj) pewnie sześć, siedem pań, każda z dzieciakiem, z córką albo z synem – tak szliśmy grupką do Odry. Za Odrą wsiedliśmy do [pociągu], był doprowadzony tor kolejowy, bo most był tylko pontonowy. Wsiedliśmy na wagon towarowy ze skrzyniami po amunicji. To było koło 26 kwietnia 1945 roku. Po chyba trzech dobach jazdy, przesiadając się z jednego [pociągu] towarowego na drugi, dojechaliśmy do Warszawy.

  • Jak wyglądał pański dom? Czy przetrwał Powstanie?

Tutaj był bardzo wspaniały, trudny do opisania moment. Jeszcze po drodze zatrzymaliśmy się w niemieckiej wsi. Była ładna pogoda, usiedliśmy w kwitnącym sadzie. Nasze panie, matki już nam zrobiły posiłek i jedliśmy przy stole, kiedy przyszedł polski żołnierz – jak się wtedy mówiło – od Berlinga. – „Dzień dobry”. – „Dzień dobry”. – „A wy skąd?”. – „Z Warszawy”. – „A ja też z Warszawy”. – „O! Bo my z Powstania”. – „I ja z Powstania. No i co teraz?”. – „Idziemy do domu, do Warszawy”. – „Warszawy nie ma”. – „Jak to nie ma? Musi być!”. – „Nie ma. Kamień na kamieniu”. Dojeżdżamy do Warszawy, pociąg staje przed Dworcem Zachodnim i patrzymy – jest. Widzę kościół Świętego Jakuba na placu Narutowicza, są domy – jest Warszawa. Nie dojechaliśmy do Dworca Zachodniego. Część została, siedziała w wagonach. Słusznie zrobiła, bo [na dworcu] dostała parę złotych i karty repatriacyjne, a myśmy wyskoczyli z wagonów, i przez pole prosto do miasta. Dopiero jak doszliśmy bliżej, to było widać, że Warszawa niby jest, ale jej nie ma, bo to stoją same gruzy, same ruiny, wypalone domy. Na ulicy Sękocińskiej, od Białobrzeskiej w kierunku Kaliskiej, to domy nawet były niespalone albo [tylko trochę spalone, bo chociaż] zaczęły się palić, zgasły, i Niemcy nie dopalili tego. Nasz dom stał, [to] był narożny [dom] od Sękocińskiej i od Kaliskiej. Część od Sękocińskiej ocalała, część od Kaliskiej, w której mieszkaliśmy, została spalona. Nasze mieszkanie nie nadawało się do niczego i poszukaliśmy lokum. Zresztą była już wiadomość w domu zostawiona, kartka przypięta, że siostra mojej mamy mieszka na Powiślu na ulicy Salezego. Adres był podany i poszliśmy. Ojca ostatni raz widziałem wieczorem 9 sierpnia 1944 roku i potem już nie miałem [o nim] żadnej wiadomości. Prawdopodobnie jak przechodzili nasi powstańcy, jak „Gustaw” przechodził do Lasów Chojnowskich, to ojciec zginął po drodze. Ale nie miałem wiadomości potwierdzonej oficjalnie. W Lasach Chojnowskich go już nie było razem z grupą, która doszła, a w związku z tym, że kilka razy po drodze brali powstańcy udział w potyczkach, gdzieś został. Nie zidentyfikowano go nigdzie, tylko na podstawie relacji został umieszczony na Murze Pamięci. [Nazywał się] Stanisław Bartnikowski. Jak wróciliśmy, to we wrześniu zacząłem chodzić do Gimnazjum im. Batorego na Myśliwieckiej. W 1952 roku zdałem maturę w szkole na Drewnianej 8, dlatego że szkoła im. Batorego jako źle widziana wśród władz Polski Ludowej została rozmontowana po prostu.

  • Czy ma pan numer wytatuowany?

Nie. Nasze transporty nie miały tatuowanych numerów. Polacy byli tatuowani chyba do początku 1943 roku. Niektóre transporty, na przykład żydowskie, przywożone w 1944 roku miały tatuaże. Nas już nie tatuowano.

  • Jak się nazywała niemiecka firma, dla której pan pracował pod Berlinem?

Poprawna nazwa firmy (według Arbeitskarte) SS-Baubrigade Fa. Heitmann Bln. Nikolassee.
Warszawa, 14 listopada 2007 roku
Rozmowę prowadzili Małgorzata Brama, Mariusz Rosłon
Bogdan Bartnikowski Pseudonim: „Mały” Stopień: łącznik Formacja: IV Obwód Ochota, Reduta Kaliska Dzielnica: Ochota Zobacz biogram

Zobacz także

Nasz newsletter