Bogdan Horoszowski „Komar”

Archiwum Historii Mówionej


Bogdan Horoszowski, [urodzony] w Grodnie, 20 kwietnia 1930 roku.[Stopień] Szeregowiec. [Pseudonim] „Komar”. To będzie dotyczyło kilku zgrupowań, ale mam wrażenie, że to się będzie odnosiło do „Krybara” – Powiśle.

  • Był pan w „Szarych szeregach”?


W Szarych Szeregach.

  • Jak pan zapamiętał życie przed wojną?


Przed wojną… Jestem synem oficera wojsk polskich. Urodziłem się w Grodnie, w zamku Batorego. Ale nie płynie we mnie błękitna krew. Ojciec mój tam stacjonował w tym okresie i rodziny wojskowe musiały zmieniać miejsce zamieszkania w związku z przeniesieniem ojców do innych miast, innych miejscowości. Czy opowiedzieć coś o ojcu?

  • Tak.


Ojciec mój – Romuald Horoszowski – będąc młodym człowiekiem… Urodził się w Stryjowie, to była wtedy Galicja – Austro-Hungarian Empire – za księcia Józefa. Pochodził z rodziny ziemiańskiej. Jeżeli chodzi o młodych ludzi, to mieli do wyboru – albo zostać hreczkosiejem, albo pójść do wojska. Ojciec wybrał karierę wojskową. Był na froncie rosyjskim, besarabskim i na jednym z ofensywy Brusiłowa – słynnego generała carskiego – został wzięty do niewoli, bo Austriakom „dali w skórę” wtedy. I wysłano ojca na Sybir. To była jedyna okazja, żeby zdobyć pewne doświadczenia z tamtego okresu, bo one mu się potem przydały podczas Drugiej Wojny Światowej. Uciekł z konwoju… Wraca do swojej jednostki. Następnie, będąc w szpitalu przez kilkanaście dni, bo był chyba ranny, wraca do swego pułku. Zostaje wysłany na front włoski (Hemingway tak ładnie opisuje w swoich książkach stronę włoską). W 1918 roku, kiedy Polska odzyskuje wolność, [ojciec] ubiera mundur wojskowy – jest w stopniu porucznika. Bierze udział w 1920 roku w wojnie bolszewickiej – osłania tyły wojsk polskich cofających się z Kijowa. Następnie był komendantem obozu dla jeńców sowieckich… rosyjskich… bolszewickich w Łańcucie. Potem zostaje przeniesiony do Grodna – tam się urodziłem. Następnie zostaje przeniesiony do Grudziądza. Będąc obecnie w Grudziądzu, na samym początku mego przyjazdu do Polski, odnalazłem dawne ślady mego tam pobytu. To był rok 1933.

Do 1936 roku byłem w Grudziądzu. Widziałem tam wspaniałe centrum szkolenia kawalerii polskiej. Ojciec został przeniesiony w 1937 roku do Sokółki, to był garnizon blisko Grodna. Zacząłem tam chodzić do pierwszej klasy szkoły powszechnej. Tam miałem Pierwszą Komunię i spowiedź. Do tej pory pamiętam naszą panią profesorkę od polskiego – panią Pawłowską. Dyrektorem szkoły był jej mąż – pan Pawłowski, który notabene zginął w Katyniu. Pani Pawłowska została wysłana do Kazachstanu. Wiem, że powróciła w czasie powrotu Polaków z Kazachstanu. Chyba w 1954 roku, ale nie wiem dokładnie… Jeszcze dotyczy garnizonu w Sokółce. Nadchodzi rok 1939, my mieszkamy na terenie garnizonu i okiem młodego chłopaczka dziewięcioletniego – ja zdawałem sobie sprawę, że agresor to jest Niemiec i Bolszewik.

Tego już się wtedy dowiedziałem. Dostaliśmy, to już sobie przypominam, maski gazowe – najpierw polskie, potem angielskie.

Były przygotowania do wojny w najbliższym czasie. Słyszałem potem komunikaty, kiedy wojna już wybuchła, z Westerplatte, że Westerplatte się broni. Mieliśmy kontakt… Jeżeli chodzi o radia, to słyszałem, że [są] naloty na Warszawę lotnictwa niemieckiego, [że] są duże zniszczenia. I zdaje się dwa dni po wybuchu wojny garnizon dostaje rozkaz połączenia się z garnizonem w Grodnie. Idziemy przez Puszczę Białowieską, dostajemy się do Grodna – tam trwa obrona Grodna przez dwa tygodnie po wyjściu przez wojska bolszewickie. Można powiedzieć, potem mogłem sobie wywnioskować, że obrona Grodna była tak dramatyczna, że można było ją porównać do obrony Lwowa w czasie Pierwszej Wojny Światowej.

  • Czy pan cały czas był z tatą i mamą?


Tak. Cały czas byłem w garnizonie.

  • Nie miał pan rodzeństwa?


Miałem siostrę.

  • Siostra była młodsza?


Młodsza. Wówczas po dramatycznej walce i kapitulacji, bo garnizon nie miał już możliwości obronnych przed tak przeważającą ilością wojska rosyjskiego i bolszewickiego i czołgów – nastąpiła kapitulacja. Ojciec przychodzi do nas (już nie pamiętam, którego to było) i mówi: „Ty teraz jesteś jednym, który będziesz uważał na matkę i siostrę.” Nie wiem dlaczego, nie pamiętam do tej pory dlaczego, odpiąłem z jego munduru medale, ściągnąłem z beretek…

Krzyży nie mogłem odpiąć, bo były z drugiej strony przykręcone. Nie wiem, dlaczego, co było motywacją? A jeszcze muszę cofnąć się… Jak nasz garnizon wychodził z garnizonu w Sokółce, to pobiegłem do domu i zacząłem wyrywać zdjęcia z albumu. To samo, nie mogę powiedzieć w tej chwili, dlaczego to zrobiłem. Te zdjęcia przeszły ze mną cały szlak wojenny i do tej pory mam medale ojca i zdjęcia, z którymi się nigdy nie rozstawałem.

  • Ojciec wtedy poszedł do niewoli?


Ojciec poszedł do niewoli. Nas, jako rodziny wojskowe, załadowano do pociągu bydlęcego. Dzięki odwadze mojej mamy. Mama chyba włożyła coś pomiędzy drzwi, że nie były domknięte i w czasie opuszczania tego składu pociągów z rodzinami wojskowymi i rodzinami rozmaitych „wrogów klasy robotniczej” – jak oni to nazywali, wyrzucała nas z pociągu. Po wyskoczeniu z pociągu mama zaczęła okrążać Grodno i dostaliśmy się na drugą stronę – kierunek Zachód. Przypominam sobie, doszliśmy do szyn, do semaforów, gdzie matka nasłuchiwała pociągi jadące w inną stronę. Po pewnym czasie zobaczyliśmy lokomotywę z dwoma, czy z trzema wagonami. Zatrzymała się przed semaforem. Moja mama zaczęła się pytać maszynisty, dokąd jedzie i on odpowiedział, że w stronę Małkini. Zawołała nas, bo my byliśmy w krzakach ukryci i szybko wskoczyliśmy na węglarkę i maszynista ruszył ze składem wagonów w stronę Małkini. Ja nie wiedziałem, bo miałem wtedy dziewięć lat, to była linia pomiędzy wojskami rosyjskimi a niemieckimi, po [pakcie] Ribbentrop – Mołotow. Przeszliśmy „zieloną” granicę. Po dramatycznych przeżyciach.

  • Czy może pan opowiedzieć, po jakich przeżyciach? Czy dużo ludzi próbowało się przedostać na stronę niemiecką?


Trudno mi powiedzieć, bo jak cofnę się pamięcią, to miałem swojego pieska (foksterierka), którego dostałem w Grudziądzu, i ten piesek razem ze mną szedł (pod pachą go trzymałem). To był mały foksterier. No i ta dramatyczna ucieczka… Mieliśmy suchary, w które matka nas zaopatrzyła przed władowaniem nas do tego transportu jadącego na Sybir. Mieliśmy kawę prasowaną, trochę chleba, trochę sucharów. Dzięki inicjatywie mojej mamy, że ona zaopatrzyła nas w jedzenie, mogliśmy przejść tę drogę przez lasy, pola. Już nie przypominam sobie, jakie to były miejscowości. W każdym razie doszliśmy blisko do granicy rosyjsko-niemieckiej w nocy. Patrole rosyjskie były ustawione i momentalnie mogliśmy wpaść w łapy bolszewickie. I w nocy, przypominam sobie, ten etap, który miał nas doprowadzić do niemieckiej placówki, przebywaliśmy nocą. Zapalały się rakiety, które oświetlały to przedpole i matka wtedy [krzyknęła, żeby] padać. Padać, powstać, padać, powstać… I tak przy tym padaniu i powstawaniu doszliśmy do pierwszego patrolu niemieckiego, który krzyknął: Hande hoch! – czyli „ręce do góry”. Snop światła rzucony na nas. Pyta się: „Co wy za jedni jesteście?”. Matka bardzo dobrze mówiła po niemiecku i powiedziała, że idziemy na stronę niemiecką, że jest żoną oficera wojsk polskich i ten Niemiec zaprowadził nas na strażnicę niemiecką. I przypominam sobie taki moment, że jeden z tych żołnierzy niemieckich mówi: „Masz mleko i masz chleb.” Bo oni widzieli, że my byliśmy w strasznym stanie fizycznym i byliśmy ubłoceni, jak to się można było tego spodziewać po pokonywaniu tego terenu w czasie ucieczki. Ja przypominam sobie, że odmówiłem. Powiedziałem, że nie jestem głodny, bo już widziałem w nim agresora, najeźdźcę. I to już w dziecku, w młodym człowieku, który ma nawet dziewięć lat, to już wiedział. Ja już wiedziałem kim ja jestem, kto jest moim wrogiem. Mnie się wydaje, że nie trzeba uczyć patriotyzmu w szkołach – to jest wrodzone. To w sercu człowiek ma. A jeszcze mój pies zaczął warczeć na tego Szwaba. Zaprowadzili nas na dworzec i z dworca jakiś transport szedł do Rzeszowa. Z Rzeszowa do Krakowa, a z Krakowa do Warszawy. Mama miała znajomych przy ulicy Aleja 3-go Maja, w domach, które stoją przy wiadukcie (one są w tej chwili w tym stanie, w jakim były w roku 1939 – tylko bomba skosiła siódme, szóste i piąte piętro w tym okresie, kiedy lotnictwo niemieckie bombardowało mosty). Tam się zatrzymaliśmy.

Tam zacząłem chodzić do szkoły na ulicę Smulikowskiego. I tam poznałem kolegów (z którymi miałem wczoraj spotkanie). To byli koledzy z pierwszej ławy szkolnej dziewięciolatków.

  • Jak się nazywała ta szkoła?


Nazywała się Szkoła Powszechna na ulicy Smulikowskiego. Później Niemcy wyrzucili nas z tej szkoły i chodziliśmy do szkoły przy ulicy Drewnianej.

Ta szkoła przy ulicy Drewnianej nadal jest w tym stanie, w jakim była w czasie okupacji niemieckiej i przetrwała Powstanie. Tam właśnie jako dwunastolatek zapisałem się do „Szarych Szeregów”.

Do Szczepu Sikorskiego, do kręgu „Zamek”. Moim drużynowym był Zbyszek Kraszewski – obecnie profesor nauk politycznych w El Passo Teras. Drugim był mój kolega z Szarych Szeregów, Jan Zadarnowski – on mieszka w Saint Louis. Często tu przyjeżdża do Warszawy. Zastępcą hufcowego był nasz kolega Drelich. Dowiedziałem się, że on już nie żyje. Niedawno zmarł. Odnośnie [szkoły na] Drewnianej to matka Zbyszka Kruszewskiego była tam polonistką. Potem przenieśli nas do szkoły powszechnej na Sewerynów, na Dynasy. I tam właśnie moi koledzy, z którymi miałem spotkanie po sześćdziesięciu dwóch latach, to właśnie byli moi koledzy szkolni. Jedni byli w batalionie „Bończa” – zgrupowanie „Róg”, to było nasze pierwsze zgrupowanie. [...]

 

  • Na czym polegała pańska działalność w „Szarych Szeregach” w czasie okupacji?


To było moje pierwsze zadanie bojowe, trudniłem się oblewaniem kwasem solnym ludzi, którzy chodzili do kina. Był taki slogan: „Wszystkie świnie siedzą w kinie.” Polacy nie powinni chodzić do kin i zasilać kasę niemiecką. Prowadziłem bardzo intensywne podlewanie kwasem solnym – to im spalało ubrania.

  • Czy może pan powiedzieć jak to wyglądało? W czym był ten kwas?


To była, można powiedzieć, butelka, taki rozpylacz, która po naciśnięciu rozpryskiwała kwas solny. Czasami miałem też ręce popalone, ale to było nieuniknione. W każdym bądź razie to robiłem. Następnie, jak troszeczkę podrosłem, kupiłem sobie aparat fotograficzny niemieckiej marki „Sida”. Dzisiaj i wczoraj koledzy mi powiedzieli, że on kosztował pięć złotych. Ja już nie pamiętałem, ile on kosztował. W każdym razie, kupiłem go na Nowym Świecie. I tym aparatem „Sidą”, mieszkając w Alei 3-go Maja [numer] 7, na czwartym piętrze, miałem szeroki kąt na most Poniatowskiego i na linię średnicową, która była za mostem Poniatowskiego. Zacząłem robić zdjęcia kolumnom niemieckim, które przechodziły przez most Poniatowskiego z zachodu na wschód. Fotografowałem ilość wozów bojowych, przemarsz piechoty, ilość artylerii na lorach pociągów i przekazywałem to do mojej komendy. Kilka zdjęć jeszcze mi pozostało z tamtego okresu, które przeszły cały szlak ze mną. Te zdjęci będą motywacją, w następnym etapie naszej rozmowy, z nawiązaniem kontaktu ze słynnym, jednym z najbardziej znanych fotoreporterów Powstania, Chrisa Brona.

Wracając do moich działań sabotażowych, miałem również taką pracę, że zakładałem na szyny podkowy. Bo wykoleić pociąg podkładając kamień czy coś innego, to nie działało. Mówią, że można było wykoleić pociąg, ale jak myśmy zakładali podkowy. Ściskało się tę podkowę na profilu szyny, tylko nie pamiętam, w jakiej odległości, bo kolega miał jedną [na jednej szynie], ja drugą… Ale już nie pamiętam w jakiej odległości.

  • To się ściskało ręcznie?


Nie, nie. Były obcęgi, bo ręcznie, to za słaby byłem. Jak patrzyłem na zdjęcie moje z tego okresu, to taki chudy, niepozorny… Śmiać mi się chce, co z tego wyrosło. Ja to wykonywałem. Trzeba było bardzo uważać na banszutów – niemiecką straż kolejową, którzy, jak zobaczyli kogoś na torach kolejowych, to po prostu strzelali. Żadnego krzyczenia: Hande hoh! czy cokolwiek… No i to robiłem. Kiedyś będąc w kinie, również na podlewaniu… Równocześnie robiłem, jak nie podlewanie, to rozbijaliśmy gabloty fotografów, którzy pokazywali dziewczyny polskie z żołnierzami niemieckimi. Podchodziło się do gabloty, waliło pałą i w nogi. Miałem wtedy dobry charakter w nogach, bo muszę powiedzieć, że skakałem świetnie do tramwaju w biegu i wyskakiwałem i tyłem i przodem. I z „cycka”, to znaczy z tylnego buforu tramwaju. One w tej chwili są zupełnie inne niż były kiedyś. Tak że miałem bardzo dobry refleks i mogłem w każdej chwili odskoczyć czy w czasie łapanki… Tak, że miałem ten komfort ucieczki z tramwaju, który szedł w biegu. To samo z pociągu – śpieszyliśmy się – wskakiwać i wyskakiwać. Ale zawsze na ostatnią platformę. Nigdy nie skakałem do pierwszego wagonu, bo bałem się, że jak się obsunę, to pod koła [wpadnę].

  • Czy przeżył pan jakiś dramatyczny moment podczas takich działań sabotażowych?


Tak, Jeden był dla mnie dramatyczny, straszny moment w 1943 roku. Jestem w kinie i zamiast Vochenschau – to niemiecki tygodnik – zamiast tego tygodnika „Niemcy zwyciężają na wszystkich frontach” jest zupełnie odmienny tygodnik niemiecki zaczynający się w ten sposób: „Pamiętaj, Polaku, o zbrodni w lasku pod Katyniem!” I patrzę, bo już nie słyszałem werbli, muzyki tatarskiej, jak ja to nazywałem. A tu całkiem spokojny głos spikera: „Pamiętaj, Polaku, o zbrodni w lasku pod Katyniem!” Popatrzyłem na ekran i nie mogłem w pewnym momencie zorientować się, o co chodzi. Patrzę dalej i widzę zabitych ludzi w mundurach wojska polskiego. I spiker mówi, że ta zbrodnia, którą tutaj widzicie została wykonana przez NKWD. Jak ja to zobaczyłem, bo my nie mieliśmy żadnej informacji… Niemiecka prasa… To znaczy polska prasa, bo my nazywaliśmy to „gadzinówka”, zaczęła publikować nazwiska oficerów zidentyfikowanych przy ekshumacji. Pobiegłem do domu i mówię do mamy: „ Słuchaj, byłem w kinie…” „To ty byłeś w kinie?” Ja mówię: „No, tak. Nie mogę ci wytłumaczyć…” – bo matka nie wiedziała, że jestem w „Szarych Szeregach”. To była absolutna konspiracja. Ja mówię, że polskich oficerów Niemcy identyfikują. I matka cały czas patrzyła czy na tych listach nie ma nazwiska naszego ojca. Całe szczęście, że nie było.

Potem, jeżeli chodzi jeszcze o moją akcję, to tak: chodziłem na ulicę Łucką po bimber oraz kartki. Te racje, które dostawaliśmy od Niemców były tak znikome – tylko marmolada i razowy chleb i tylko dzięki ludziom, którzy nazywali się „szmuglerami”… Dostawy do Warszawy właśnie były spowodowane przez ludzi, którzy trudnili się szmuglem. Słonina, boczek i rozmaite produkty, które przywozili do Warszawy i sprzedawali na rynkach czarnych. Niemcy łapali, zabierali dla siebie, względnie niektórych wysyłali do Niemiec na roboty za karę, albo do więzień. Tak to wyglądało.

  • A z czego się państwo utrzymywaliście? Mama gdzieś pracowała?


Co było ciekawe, że w tamtym okresie matka dostała pierwszy raz paczkę. I ona była adresowana z Wilna. Jak otworzyła tę paczkę, zaczęliśmy wąchać – boczek. Boczek? Od kogo? Nie wiadomo, od kogo. Od jakiegoś Romana Kadeckiego, którego my w ogóle nie znaliśmy. Zaczęliśmy kroić i nóż zgrzytnął o jakiś fragment metalowy. Rozkroiła więcej, patrzymy – rubel. Złoty rubel. Czy świnia mogła jeść ruble? Kroi dalej – są dalsze ruble złote.Dzięki tym rublom właśnie mama nas utrzymywała. I co się okazało, że ojciec uciekł z konwoju do Katynia i dostał się do Wilna. Był tam w podziemiu i jako Roman Kawecki wysyłał nam paczki.

  • A kiedy się o tym państwo dowiedzieliście?


Dowiedzieliśmy się… to było przed Powstaniem. To był wieczór. Ktoś zapukał w nocy. W nocy, kto mógł zapukać? – Gestapo. Matka idzie do drzwi, pyta się: „Kto?” – „Pani Horoszowska, proszę otworzyć! To ja, dozorca!” Matka otwiera i słyszę taki moment wahania i mówi: „Dolek, a skąd ty …” (bo matka nazywała mego ojca „Dolek” – Romuald. Taki skrót miała). Ja wyskakuję z łóżka, patrzę – a ojciec w uniformie oficera wojsk polskich! Mnie ręce opadły! A nasz dozorca mówi: „Szybko musimy pana kapitana przebrać!” Ojciec uciekł. Miał „lewe” papiery. Mówił świetnie po niemiecku. I tak się dostał do Warszawy. No i jak zobaczyłem ojca za chwilę, bo dozorca przyniósł cywilne ubrania, to nie poznałem ojca. I powiedział ojciec: „Słuchajcie! Ja nie jestem waszym ojcem już teraz. Jestem Roman Kawecki – nauczyciel. To wszystko.” Więc został… Melina jego była na Woli. I takie to było właśnie spotkanie z ojcem.

  • Czy przez ten czas, jak przychodziły paczki mama się nie domyślała?


Nie. Absolutnie nie. Nikt nic nie wiedział. Matka się nie zastanawiała – dzięki tym paczkom przeżyliśmy.

  • Potem państwo wyprowadziliście się od znajomych?


Tak. Tam było mieszkanie troszeczkę zrujnowane. Wspominałem już, że jak bomby spadały na most Poniatowskiego, to uderzały i obok. I jedna ściana tego mieszkania była zrujnowana przez bombę niemiecką. Kuchnię doprowadziliśmy do porządku i jeden pokój a pozostałe pokoje były na wpół zrujnowane, także tymi pokojami nikt się nie interesował. Tak, że mogliśmy tam mieszkać. To było czwarte piętro.

  • Czy siostra pana też brała udział w konspiracji?


Tak, ona była. Ale ja jej nie pozwoliłem iść, jak wybuchło Powstanie. Także się uratowała. I całe szczęście, bo była trenowana jako sanitariuszka.

  • O ile siostra była młodsza?


O dwa lata.

  • Proszę opowiedzieć wybuch Powstania. Godzina „W”…


Godzina „W”… tak. Ostatnie dni, to przez most Poniatowskiego przechodziła już nie armia prężna, silna, tylko można było powiedzieć, że niemiecka armia już została pobita na wschodzie. I widziałem ich, będąc właśnie na moście Poniatowskiego, na Alejach Jerozolimskich. Pędzili przed sobą krowy, świnie, na furmankach, obrośnięci, brudni… To już nie była ta prężna armia niemiecka, która szła na Wschód kilka lat temu… I my wiedzieliśmy, że ten moment będzie można wykorzystać. To znaczy ja tylko słuchałem. Ja nie decydowałem, bo wtedy byłem za mały, żeby widzieć okoliczności sprzyjające do Powstania. Nie mówiło się jeszcze o Powstaniu, tylko mówiło się: „Bądź gotów!” „Bądź gotów!”, to meldowaliśmy się o wyznaczonych godzinach na miejscach naszych zbiórek. Mówiło się o całokształcie sytuacji politycznej. Podawano komunikaty bieżące na bibułach. Bibuły były produkowane przez drukarnie tajne. I był moment, że dostaliśmy informację, że jeżeli Warszawa powstanie przeciwko okupantowi niemieckiemu, to cała walka będzie trwała tylko kilka dni. I Warszawa będzie wolna. I z tym przeświadczeniem ja również przygotowywałem się do tego, że za kilka dni Niemców wypędzimy z Warszawy. To było bardzo budujące, z tego względu, że człowiek ział nienawiścią do okupanta. Ten, kto przeszedł okupację niemiecką nie był w stanie zapanować nad takim odruchem, że w razie czego, jeśli się coś stanie, to będzie bierny. Nie można było tego w sobie powiedzieć: „O, ja będę nieczynny w tym momencie. Tylko będę patrzył na tą scenerię, która przedstawia się”. Każdy z naszych młodych ludzi tylko szukał broni. Broni w ogóle nie było, bo, jeżeli chodzi o broń, to starsi koledzy mieli. A „tłuczki” – granaty – to były granaty o krótkim zasięgu i nie takiej sile eksplozji, jak granaty o kształcie jajka. Z karbami. Nas uczono na koncentracjach w Puszczy Kampinoskiej jak obchodzić się z bronią i jak obchodzić się z granatami. A, co mogę powiedzieć, że każdy z nas trenował rzucanie kamieniami na początku. Tu my byliśmy ekspertami, bo było naszym zadaniem, że w razie [potrzeby] w przyszłości trzeba będzie rzucać granatami. Ja miałem dobrze opanowany rewolwer. Miałem dobrze opanowany pistolet „woltera”. Tak, że byłem zaznajomiony z krótką bronią. Natomiast, jeżeli chodzi o broń ciężką, to ja nie byłem w tym przedziale wieku, żeby obsługiwać broń ciężką. Granaty, pistolet, rewolwer.

  • A co działo się z panem o godzinie siedemnastej?

 

O siedemnastej… To było tak – wybiegłem z domu, miałem tylko chlebak i to, co powinienem mieć na początek. Pobiegłem zameldować się na ulicę Sewerynów. Tam było tylko kilku kolegów. Nie wiedziałem właściwie, co ze sobą zrobić, bo nie było jeszcze takiego definitywnego rozkazu. Pobiegłem do ratusza. Z tego względu, że w ratuszu miałem też koleżankę, która była w „Szarych Szeregach”. Idąc do ratusza już widziałem grupki ludzi młodych idących na wyznaczoną godzinę „W”. Ona jeszcze dała mnie biało-czerwoną opaskę. Pożegnałem się, Powiedziałem: „Słuchaj, za kilka dni się spotkamy!” – ona była moją sympatią, można powiedzieć. I pobiegłem na ulicę Grzybowską, właśnie tutaj, bo tutaj miałem też tak zwaną „melinę”, gdzie miałem się zgłosić. Tutaj chodziłem po bimber. Po melasę. I tu był punkt, gdzie mieli butelki zapalające, mieli broń, mieli granaty.

  • To była kamienica?


Nie, to były bardzo niskie domki. Takie można powiedzieć, zakłady naprawcze. Po lewej stronie, jak się idzie ulicą Grzybowską (już tego budyneczku nie ma), pamiętam jeszcze, była brama żelazna. Przybiegłem stamtąd – bo biegłem na pieszo – i przed tym domkiem stoi koń, „Sałata”. „Sałata” to był dryndziarz – dorożkarz. My nazywaliśmy go „Sałata” w tym okresie. Oni się bardzo denerwowali na określenia, którymi ich nazywaliśmy. Na koźle siedział, taki jakiś nerwowy. Podchodzę do chłopaka, który tam pilnował i mówię, że muszę iść do dowódcy a on mnie spluwę do brzucha wpycha i mówi: „Hasło!”. Ja mówię: „Nie znam hasła.” I nie daje mi przejść. No to ja mówię: „Słuchaj, bo ja muszę się tu zameldować.” [On:] „Ja nie mogę zejść z posterunku. Jak ktoś przyjdzie, to ciebie wtedy weźmie.” No nareszcie przyszedł [ktoś] jego zmienić i widział, że jestem bardzo zdenerwowany, bo chciałem jak najszybciej zameldować się, a on mi nie pozwalał. W każdym razie braliśmy do skrzynek jakieś butelki, które były sortowane, potem „tłuczki”. Następnie, po następnym skoku po skrzynkę patrzę – stangreta (tego „Sałaty”) nie ma. Pytam kolegi, który ubezpieczał to wszystko: „Gdzie jest stangret?”. A on mówi, że poszedł w [ustronne] miejsce załatwić swoją potrzebę. Czekamy, czekamy… „Sałata” uciekł. Ze strachu zostawił konia, dorożkę i „spłynął”. No to kazał mi wsiąść na kozioł, dwóch kolegów stało na stopniach… Buda się zaczęła bujać, bo te skrzynki były ciężkie. No i jedziemy [ulicą] Grzybowską do Żelaznej. Tam usłyszeliśmy już ostrzał, ale to chyba nie był w nas, bo nie świstały kule. Ale już ktoś zaczął strzelać tam. Skręciliśmy w Żelazną, w Aleje Jerozolimskie i mnie się wydaje, że to była placówka „Zdunina”, ale nie jestem pewien, bo ja nie miałem żadnego rozeznania wtedy. W każdym razie, widać było już ludzi z bronią. Słychać było strzały. Przeszliśmy z kolegami na tą placówkę, odmeldowałem się, bo ja chciałem do „Krybara”, na Powiśle. Pozostawiłem ich, odmeldowałem się. Skok przez Aleje Jerozolimskie – tutaj już był ostrzał dosyć silny. Tu przeszedłem chrzest bojowy, bo BGK, ten, który jest na rogu Nowego Światu i Alei Jerozolimskich już był w rękach niemieckich. Następnie mosty – tu już wiedzieliśmy, że są w rękach niemieckich, bo dostaliśmy informację. Więc tylko pozostawało, żeby przeskoczyć do domu po lewej stronie i znalazłem się na ulicy Nowogrodzkiej, gdzie był dworzec chyba kolejki EKD. Wtedy, teraz to się WKD nazywa, zdaje się. Stamtąd, to już zmierzch zapadał, [poszliśmy] do Placu Trzech Krzyży – tam był silny ostrzał. Zbiegłem do ulicy Książęcej w dół. Zdaje się, po prawej stronie był chyba szpital Świętego Ducha i tam był minaret, jeszcze pamiętam, gdzie w czasie okupacji muezin wołał wiernych: „Allach jest wielki!” I dostałem się do ulicy Rozbrat – ubezpieczalnia. Tam były już polskie placówki. Pytam się, jak wygląda przejście przez koszary Blocha. Teraz ten park przy Muzeum Wojska Polskiego i dalej do Solca jest zadrzewiony. Wtedy to była otwarta przestrzeń, były działki. Tam ludzie w czasie lata sadzili warzywa. I dzięki nim to był taki „spichlerz” w czasie Powstania, bo w nocy można było iść po kartofle, po ogórki etcetera. A oni nie mogli nic powiedzieć w ubezpieczalni, bo powiedzieli, że ten teren jest niczyj. I pożegnałem się z nimi.

To już noc była. Deszcz siąpił i było chłodno. Jak wszedłem w ruiny, bo koszary Blocha, to były jeszcze carskie koszary, jeszcze z poprzedniej wojny. Tam gromadziła się biedota, która nie miała swoich miejsc zamieszkania. Zacząłem się czołgać, bo od czasu do czasu szedł ogień z Muzeum Wojska Polskiego, obecnie, gdzie oni mieli bardzo dobrze ustawione stanowiska ogniowe. A na wiadukcie mostu Poniatowskiego, na wieżyczkach, były ustawione ciężkie karabiny maszynowe i strzelały właśnie na ten teren: na ubezpieczalnię i na Solec. No i czołgając się w pewnym momencie… noc była ciemna i, jak nadmieniłem, bardzo siąpił deszcz. Byłem zmęczony po całodziennym nerwowym trybie całej akcji. Byłem zmęczony i głodny trochę. I jak się czołgałem, to od razu pomidorka zjadłem, ogórka zjadłem… Tak, że to było moje pierwsze zetknięcie z tą spiżarnią przy koszarach Blocha. W pewnym momencie słyszę jakiś trzask. Nie wiedziałem, co to jest. Miałem tę moją parcianą torbę, wyjąłem „tłuczek”, odkręciłem pokrywkę od oranżady czy lemoniady… Odkręciłem, poczułem sznurek, zawleczkę granatu i jeszcze się podczołgałem trochę dalej, ale czułem, że serce mi wali, jak młotem – i myślę sobie, żeby to nie było tak głośno, bo przeciwnik może usłyszeć… I w momencie wahania – czy rzucić, czy nie rzucić słyszę: „O Jezu!” Co się okazało – że tych działek pilnował jakiś starszy człowiek, który jeszcze chyba pamiętał carskie czasy – nazywał się Rafałek. Cieć, który pilnował tych działek, żeby ludzie nie kradli. Ja mówię: „Rafałek, a co ty tu robisz? Przecież Powstanie jest. Przecież walka…”. A on mówi: „Ja sam nie wiem, co mam robić…”. Ja mówię: „Czołgaj się ze mną do kamienicy przy Alei 3-go Maja 7!”. A on mówi: „To co, mam zostawić swój dom?” A to dom… To szałas był… To nie był dom. No i poczołgał się. A od czasu do czasu, jak seria szła z działek z mostu, to czuło się zapach… jak się złamie łodygę pomidora, to jest taki specyficzny zapach. I właśnie ten specyficzny zapach ja czuję do tej pory. Jak idzie seria, to łamie te krzaki pomidorów i zapach jest taki… można powiedzieć… nie jest przyjemny, ale charakterystyczny. Podczołgaliśmy się do tego domu. Wchodzimy – przez budowlę, bo na tej budowli już teraz dom stoi. Tak, że to były moje pierwsze przeżycia i spotkanie właśnie z tym Rafałkiem. Pierwszy dzień Powstania, gdzie właśnie opisałem tę marszrutę w almanachu powstańczym.

  • Tej nocy wyspał się pan jeszcze?


Tak, tej nocy się jeszcze wyspałem.

  • A następnego dnia rano?


Następnego dnia rano, to właściwie drzwi były zabarykadowane, więc Niemcy nie atakowali. Miałem peryskop i tam był syn dozorcy spod piątki. I on był bardzo ciekawski, nie wiem, dlaczego nie zdawał sobie sprawy (był o wiele starszy ode mnie). Chodził na dach i patrzył, co się dzieje na około. Ja mu powiedziałem: „Słuchaj, weź peryskop i patrz przez peryskop.” No i jak on nigdy nie zwrócił uwagi, że może zostać zabity – dostał kulą od snajpera i nie przeżył Powstania. Został zakopany w piaskownicy w domu przy Alei 3-go Maja 5. W tym domu, pragnę podkreślić, że mieszkała pani Ćwiklińska. Przy Alei 3-go Maja 7, a przy Alei 3-go Maja 5 mieszkała słynna śpiewaczka Mesalka. Pamiętam te panie bardzo dobrze, bo jedna miała pieska – Mesalka, a Ćwiklińska miała dwa pieski. Jak były jeszcze naloty rosyjskich samolotów w czasie okupacji niemieckiej, to ona biegła ze swoją służącą po schodach i mówiła: „Proszę waleriany!” – takim swoim charakterystycznym gestem i teatralną oprawą. Pamiętam właśnie te panie.

  • Tak mówiła Mesalka czy Ćwiklińska?


Ćwiklińska. Mesalkę to widziałem, jak wychodziła z pieskiem na te działki. Bo wyprowadzała pieska sama. Dlaczego pamiętam ją bardzo dobrze? Ponieważ była bardzo czyściutka. Pieskowi zawsze po załatwieniu wycierała „odwrotną stronę medalu”. Takie typy, jeżeli chodzi o Powiśle… Czy mogę opowiedzieć o pewnych typach… Na przykład bardzo charakterystyczne – był młody człowiek niedorozwinięty (nazywał się Kapusta) i miał też niedorozwiniętą dziewczynę – Lidkę. Oni może mieli po siedemnaście, osiemnaście [lat], trudno mi dokładnie określić ich wiek. Jak przechodziła Lidka, to zawsze patrzyła na ziemię i zbierała pety. Zapytałem ją: „Lidka, dlaczego ty zbierasz pety ?” „A dla mego ojca.” „A gdzie twój ojciec?” A ona mówi: „A tam.” I tak się komunikowała. Jak miałem papierosy, bo również handlowałem i papierosami i zapałkami, to dawałem im papierosy… Jak miałem jedzenie, to dałem im jedzenie.

I kiedyś idę Solcem w stronę szpitala Czerwonego Krzyża (który do tej pory tam jest), to był nur für Deutsche – tylko dla niemieckich żołnierzy. Przed szpitalem zawsze stał żandarm z rozpylaczem – z pistoletem maszynowym. I kiedyś przychodzę na taką scenę: ten nasz Kapusta idzie z marchwią. Dużą marchew je, obgryza. Lidka za nim. On Lidkę zostawił i podchodzi do tego żandarma, jakieś trzy kroki przed nim, bierze tę marchew krzyczy do niego: „Puf, puf, puf…” Ja zdębiałem. Myślę – człowiek, który był niedorozwinięty, widział już w tym Szwabie agresora. I widziałem u niego chęć zabicia tego Szwaba. Nie wiem skąd mu się to wzięło, ale myślę – Kapusta bohater! I Kapusta tak agresywnie zaczął strzelać z marchwi do tego Szwaba. Ten Szkop patrzy… Ja sobie myślę – O rany Boga! Przecież on Kapustę zastrzeli! Ale Szwab go zignorował i krzyknął: Du bist ganz verrückt! Weg! (Jesteś idiota! Uciekaj!) A Kapusta, zamiast uciekać, zbliża się do tego Szwaba i strzela do niego z marchwi. Ludzie, którzy to obserwowali, widzą, że za chwilę może być dramat. Lidka stoi, patrzy, obgryza paznokcie – widziałem to – i jest jakaś taka bezbronna. I Kapusta podchodzi do Szwaba i tą marchwią: „Puf, puf, puf…” a ten Szwab wziął go po chwili za kołnierz, kopnął go w „odwrotną stronę medalu” i wepchnął do rynsztoka. A Kapusta nic – leży w rynsztoku i „strzela” do tego Niemca dalej! Potem się podnosi i idzie znowu do niego. Ten Szwab zdejmuje… przekręca pistolet maszynowy… Ja już zamykam oczy, bo się zdenerwowałem – Bohater Kapusta zginie za chwilę! A Kapusta nic. Podchodzi do tego Szwaba i znowu do niego „strzela”. No tamten już tak się zirytował… Nie puścił serii w niego… Jak go kopnął jeszcze raz. Kapusta aż odleciał. Jeszcze raz go kopnął. I Lidka podeszła do Kapusty, wzięła go za rękę i poszli. To był bohater! Dla mnie to był bohater. Ile razy go potem spotykałem, to dawałem mu tyle papierosów, ile miałem. Ja bym jemu medal dał! To tak na marginesie…


  • A w czasie Powstania, co działo się później?


Nie miałem szansy przejścia pod mostem Poniatowskiego, z tego względu, że most Poniatowskiego był bardzo silnie broniony. Aleja 3-go Maja była absolutnie zamknięta od Tamki, od Solca, od Dobrej na Solec po drugiej stronie mostu Poniatowskiego. Żywa dusza tamtędy nie mogła przejść. Niemcy kontrolowali i górę i dół. Tak, że przechodziłem do ubezpieczalni. W ubezpieczalni jak się spotkałem z generałem Ścibor-Rylskim pierwszy raz, to on mi właśnie powiedział, że po upadku Starówki oni przeszli do ubezpieczalni i tam kontynuowali swoją walkę. Działki były właśnie tą spiżarnią. Kiedyś, w czasie walki o nasz dom, to była taka sceneria, że chyba dwa oddziały zaatakowały z frontu Alei 3-go Maja wrzucając granaty i podpalając momentalnie mieszkania. Wskoczyli z bronią maszynową, ustawili ciężkie karabiny maszynowe na naszej budowli. Nie było żadnych szans, ażeby uciec. To co mieliśmy w tym momencie, wyrzuciliśmy, te rzeczy kompromitujące, w razie czego. Bo nie było szansy walczyć w ogóle, bo była taka przeważająca siła ogniowa, że nie można ich było zwalczyć. Leciało się klatką schodową w górę, a oni rzucali granatami, strzelali z broni maszynowej. Pamiętam, jak przelecieliśmy na czwarte piętro – tam były dwie klatki schodowe: jedna miała windę, między czwartym piętrem a drugą klatką schodową był korytarz. Tak, że można było przejść przez korytarz. To wskoczyliśmy na czwarte piętro – w dół i tam już prosto w łapy niemieckie. I widziałem panią Mesal z panią Ćwiklińską, biedulki, stoją, nie wiedzą, co począć. Pośród huku granatów, broni maszynowej, one stanęły i nie wiedziały, co począć. Ja jeszcze im krzyknąłem: „Pod most Poniatowskiego!” I one pod most Poniatowskiego pobiegły. Okrążyli nas i prowadzą w stronę Muzeum Wojska Polskiego…

  • Którego to było?


To było chyba dziewiątego sierpnia. A jeszcze w międzyczasie, to uniknąłem śmierci, bo będąc na podwórku, w czasie, kiedy nic nie było do roboty, graliśmy w pikuty, to znaczy w noże. W pewnym momencie eksploduje pocisk. Pomarańczowa chmura mnie okrywa… Cudem uniknąłem śmierci. Te odłamki są teraz wkomponowane przy Alei 3-go Maja – tynki nie zostały jeszcze odnowione. Sceneria z tamtego okresu jeszcze tam tkwi. Ile razy przyjeżdżam, idę zobaczyć miejsce, gdzie powinienem być dawno zabity… Ale uratowałem się w tym okresie.

  • Czy ktoś zginął z tych chłopaków?


Zostali ranni. Jedna dziewczyna dostała w brzuch, to się ją odniosło do ubezpieczalni po drugiej stronie koszar Blocha. A mnie tylko odłamki troszeczkę posiekały. Ja ze strachu myślałem, że coś mi zrobiły, a to nie było nic zrobione, tylko krew. Ale to były tylko takie drobniuteńkie. W każdym razie to nie było nic poważnego. Najgorzej bałem się „krów”. [...] Jak tylko słyszałem, że niemieccy żołnierze przygotowują „krowy” do strzału – to tak jakby szafę przesuwali – to wtedy, nigdy nie chodziłem do schronu, ale gdy słyszałem moment odpalania, to wiałem do piwnicy z tego względu, że jak człowiek dostał takim odpryskiem, to palił się i nie było na to żadnej rady. Wracając do naszej wędrówki pod eskortą, sprowadzają nas po schodach w Alei 3-go Maja pod wiadukt, ustawiają nas (obecnie jest tam dworzec), widzę, że stoją karabiny maszynowe i żołnierze niemieccy naprzeciwko nas i oficer niemiecki. I wtedy jest moment ogromnego strachu… Człowiek patrzy w lufy karabinów maszynowych i myśli, że za chwilę mnie nie będzie… Ale jeszcze jest jakaś działalność wewnętrzna, że człowiek się koncentruje, żeby upaść przed salwą. No i tak patrzyłem na Szwaba, który z pistoletem stoi obok żołnierzy niemieckich i czekam na otwarcie ognia. Pamiętam, że pot ze mnie lał się ciurkiem… A jeszcze w dodatku tej całej scenerii dodawał czołg, który stał przed nami. Pierwszy pocisk, który oddał, to poszedł nad nami i czułem pęd wiatru za pociskiem. Był huk ogromny nad naszymi głowami. Ostrzał torem płaskim chyba w elektrownię. To był właśnie dla mnie moment można powiedzieć, który, jakby to określić, paraliżował mój ruch. Bo nie byłem w stanie nawet kucnąć. To taki moment, nie wiem, czy każdy to odbiera tak samo, ale w tym momencie jakiś oficer krzyknął do tego Szwaba, żeby wszystkich ludzi do muzeum odstawić.

  • Dużo było tych ludzi?


Jakieś trzydzieści osób.

  • Czy to byli sami mężczyźni?


Mężczyźni, kobiety… Mesalki nie widziałem, Ćwiklińskiej nie widziałem. Nie mogłem się ruszyć ze strachu, ale w pewnym momencie zmobilizowałem się, żeby iść, żeby nie zostać zastrzelonym. Wepchnęli nas do piwnic Muzeum Narodowego. Patrzyłem czy nie ma jakiejś możliwości ucieczki stamtąd. Niestety nie było żadnej możliwości, bo piwnice nie miały żadnych okien, niczego. Przesiedzieliśmy tam chyba ze trzy dni nie mając nic do jedzenia.Następnie, był taki moment: „Czy nas tu wysadzą w powietrze?” To z tego względu, że pracowały tam jakieś świdry. Ale mam wrażenie, że to były ich ładowarki, nie wiem, do czego… W każdym razie był taki dźwięk, jakby ktoś borował, wiercił na założenie ładunków, które by wysadziły nas w powietrze. To takie gdybanie było…

  • Czy w podziemiach było więcej ludzi?


Tak, było więcej ludzi. Tam był chyba jakiś ksiądz, który dawał chyba komuś ślub, ale nie wiem dokładnie. Ja chodziłem, bo patrzyłem czy jest jakieś wyjście na szpital Świętego Ducha, żeby zwiać. Ale niestety nie udało mi się. Wyprowadzili nas na zewnątrz i światło było takie mocne, bo człowiek był przyzwyczajony do ciemności, że oślepiło nas. Zaprowadzili nas do tunelu linii średnicowej. Pognali tym tunelem na ulicę Grójecką. Tam z ulicy Grójeckiej weszliśmy na górę (to w tej chwili jest Plac Zawiszy) i tam ulicą Grójecką pognano nas przy kościele – tam jest kościół przy Narutowicza – na dworzec Zachodni. Z dworca Zachodniego do Pruszkowa. Tam w parowozowni byłem jakieś dwa czy trzy dni, potem w bydlęcych wagonach [pojechaliśmy] do obozu niemieckiego w Zoest.

  • Co działo się z pana rodziną? Z mamą i siostrą?


Mama i rodzina to właściwie były w Pruszkowie.

  • Czy razem z panem wychodziły z Warszawy? Były razem w Muzeum Narodowym?

 

Nie. Ja ich nie widziałem. Ale potem się dostały do Pruszkowa i moje wspomnienia z tamtego okresu to są, że dostaliśmy się do obozu Zoest, potem w Hagen. Ja potem uciekłem z tego obozu, bo był taki niesamowity głód, że starałem się wyrwać z powrotem do Polski.

  • To był obóz pracy?


To był obóz koncentracyjny, można powiedzieć, który skupiał rozmaite nacje. Trudno mi powiedzieć… To nie był obóz koncentracyjny o profilu, na przykład, Auschwitz czy Buchenwald – nie. Tam były rozmaite grupy etniczne. Nie wiem skąd. Trudno mi było się wtedy zorientować. I w czasie jednego nalotu, Anglicy bombardowali w nocy, a Amerykanie w dzień, uciekłem na pole. Tam znalazłem jakiegoś Francuza, który robił chyba jakieś podorywki. Jak on skończył te podorywki, zapytałem się go… Bo on popatrzył na to moje „P”, bo każdy Polak miał literę „P”. Nas nazywali Polnische Banditen i również staatenlos – to znaczy „bezpaństwowcy”. W mojej legitymacji i na moim zdjęciu, bo mam zdjęcie z obozu niemieckiego, gdzie są wypisane numery każdego więźnia. Mam do tej pory te numery. Ta legitymacja, którą oni wydali, przy narodowości nie podawali – polska, tylko staatenlos, to znaczy „bezpaństwowiec”. To znaczy my, Polacy, straciliśmy swoją państwowość. Według niemieckiego okupanta. Generalna Gubernia, ta General Guwernebau, to byli bezpaństwowcy – tak nas nazywali. A poza tym, określali nas jako „warszawscy bandyci”.



  • Jaki to był miesiąc, jak pan uciekł?


To już było pod koniec… To już był listopad… Tak, to był listopad chyba.

  • A pamięta pan, w jakich okolicznościach dowiedział się pan o upadku Powstania w Warszawie?


Ja nic nie wiedziałem. Dopiero, jak dostałem się do Częstochowy. I w Częstochowie powiadomiono nas o upadku Powstania. To wtedy się dowiedziałem. Bo żadnych okoliczności… podczas pobytu w Niemczech nie było możliwości dowiedzenia się, co się stało z naszą kampanią powstańczą. I następnie w dwa czy trzy dni później nastąpiła kapitulacja, to znaczy ucieczka Niemców. Wojska rosyjskie weszły do Częstochowy…

  • To już było po ucieczce z obozu?


Tak, Tak. Już byłem wtedy w Częstochowie. I wojska rosyjskie „oswobodziły” Częstochowę. Tak jak „oswobodziły” Warszawę i weszliśmy do Warszawy „oswobodzonej” przez wojska radzieckie, które „oswobodziły” ruinę. I tak doszedłem potem do Torunia, tam rodzice mieli dom, który kupili jeszcze przed wojną. A potem wróciłem do Warszawy w 1950 roku (gdzie właśnie dzisiaj było spotkanie kolegów, gdzie byłem komendantem przysposobienia obronnego. Tą moją działalność szkoleniową powstańczą przekazywałem właśnie młodzieży, ale trzeba było bardzo uważać, bo w tym okresie, to już był stalinowski terror. I dzisiaj pięknie powiedzieli, że dzięki mnie mieli braterską duszę, która im pomogła i w miarę moich możliwości, zmieniała profil ich zapatrywań. Bo, jak oni wspominali w swoich dzisiejszych opowiadaniach, było dużo konfidentów. Tam była, tak zwana „lekka kawaleria”, która donosiła na swoich kolegów do Urzędu Bezpieczeństwa. Taki młody człowiek, który dostał się na listę „lekkiej kawalerii” – Związek Młodzieży Polskiej – to już się pożegnał w wyższym wykształceniem. To było dla mnie miłe, że oni dzisiaj zaakcentowali mnie, kim ja byłem. […] Po tylu latach spotkałem się z nimi. Oni mnie „namierzyli” na podstawie prasy polskiej, gdzie było podane moje nazwisko na inscenizacji walk o Wytwórnię Papierów Wartościowych. Jeszcze muszę nadmienić, że to nie tylko oni. Oni się dowiedzieli z prasy, ale w czasie mego oglądania tej inscenizacji, siedział obok mnie kolega i w czasie naszej rozmowy doszliśmy do przekonania, że jesteśmy kolegami z jednej ławy szkolnej. Ja się przedstawiłem i on mówi: „Ty Bogdan Horoszowski?” Ja mówię: „Tak! A ty?” „Andrzej Rumianek!” Koledzy z ławy szkolnej. Ja go nie poznałem. Absolutnie! Po sześćdziesięciu dwóch latach to trudno było mnie poznać i vice versa .

  • Proszę powiedzieć czy tata wrócił do Polski po wojnie?


Ojciec znalazł się. Ojciec znalazł się tak, ale był już tak, można powiedzieć, chory, że umarł w 1946 roku, w lutym. Tak, że jest pochowany w Polsce.

  • Ale wrócił do Polski?


Tak, tak. Tak, że ciężko nam było, z tego względu, że my nie mieliśmy żadnej młodości. „Dzieci okupacyjne”. A jeszcze muszę nadmienić, że pani Teresa Kaczorowska, która napisała książkę o dzieciach Katynia, pod tytułem „O ile jesteście mniej boli” i tam zamieściła historię dzieci oficerów polskich, którzy zginęli w Katyniu, jakie są ich losy obecnie. I ja znalazłem się w tej książce , chociaż mój ojciec nie zginął w Katyniu, ale uciekł. Ale ona zdecydowała, że mnie tam umieści. To miałem z nią wywiad w Chicago. I jestem umieszczony w książce. Również jestem umieszczony w kronikach miasta stołecznego Warszawy…

  • A proszę opowiedzieć o Krisie Braunie, o pana kontakcie.


Jeżeli chodzi o Krisa Brauna, to był jeden z najbardziej znanych fotoreporterów Powstania. On walczył z kamerą. Jak doszło do jego kontaktu ze mną? To było w Chicago. Rok 1995. Usłyszałem z prasy, że on właśnie pokazuje wystawę z Powstania Warszawskiego i nawiązałem kontakt z nim w Kaliforni – on mieszkał w Kaliforni. Na podstawie tych kilku moich zdjęć, które wysłałem jemu… On zidentyfikował je momentalnie i powiedział: „Jaka marna jakość”. Bo to były naprawdę zdjęcia robione bardzo prymitywnym aparatem „Sidą” przez młodego chłopaka – dwunastolatka, który nigdy nie miał doczynienia z fotografiką, ale on zidentyfikował każde zdjęcie. Tylko powiedział: „Szkoda, że to taka marna kamera była.” No ja jemu wytłumaczyłem, że ja wtedy nie miałem możliwości kupienia sobie lepszej kamery. I tak właśnie na podstawie tych zdjęć nastąpił bliższy kontakt. On zaczął mi przysyłać swoją fotografikę, swoje albumy. Ja naturalnie byłem zauroczony jego pracami i ta moja opinia, właściwie człowieka, który nigdy nie miał z fotografiką nic doczynienia, jego na pewno nie zadowalała, ale ja byłem pełen uznania. Powiedziałem: „To są wspaniałe rzeczy! Będą w przyszłości mogli pokazywać tę atmosferę naszej tragedii w 1944 roku. No i po kontakcie tym kilkumiesięcznym, bo dzwoniliśmy do siebie bardzo często, on mi opowiadał o sobie, ja mu powiedziałem w skrócie o sobie. I tak zawiązała się, można powiedzieć, przyjaźń. I on kiedyś mi nadmienił: „Słuchaj Bogdan, czy moglibyśmy razem spróbować wystawić tę moją wystawę w Australii, bo tam jeszcze ona nie dotarła.” Ja mówię: „Słuchaj, bardzo chętnie będę tobie towarzyszył, ale jak to zrealizować?” On mi jeszcze powiedział, że nawiązał kontakt z polskim konsulatem etc. Ale w każdym bądź razie, ja otrzymałem, po pewnym czasie, od niego pewne wzmianki o jego chorobie. On zaczął chorować. Może ta choroba już była nasilona przedtem, ale on w miedzyczasie mi powiedział: „Słuchaj Bogdan, czy ty mógłbyś przyjąć tę wystawę i traktować ją jako swoją.” Mnie to bardzo zastanowiło. Ja mówię: „Dlaczego o tym mówisz?” – „Bo chciałbym się upewnić, czy jeżeli ja dam ci tę wystawę, czy ją przyjmiesz?” Ja mówię: „Kris, o czym ty mówisz?” On mówi: „Słuchaj ja muszę się podzielić z tobą wiadomością, że ja już długo nie będę na tej ziemi stąpał.” Ja mówię: „ To będzie dla mnie wielki honor i zaszczyt otrzymać tę wystawę i prowadzić twoją misję!” Jak on się zapytał, czy ja będę kontynuował jego misję, ja powiedziałem: „Jak najbardziej! To jest dla mnie wielki honor i zaszczyt!” – „Dobrze. Ale muszę cię wprowadzić w pewne moje tajniki życia intymnego. Czy chciałbyś [to usłyszeć]?” Ja mówię: „Kris, jeżeli ty chcesz się podzielić… Chcesz, żebym ja to wiedział, to oczywiście.” No i zaczął korespondować i pisać, opowiadać mi swój życiorys. I to taki intymny. Potem się zapytał: „Jak ty mnie oceniasz?” To był człowiek o wysokiej kulturze, wspaniałych wiadomościach, ale był też kobieciarzem i to… Zapytał mnie: „Jak właściwie ty podchodzisz do mego życiorysu?” Ja mówię: „Słuchaj, Kris, ja na twoim miejscu zrobiłbym tak samo, gdybym miał takie szanse. Pamiętaj jedno, że byłeś mężczyzną, żyłeś na krawędzi i nie masz się, czego wstydzić. Piękny masz życiorys, wybitne osiągnięcia.” Wtedy właśnie dowiedziałem się, że jest sprawa tego „Kubusia”. Dostałem zdjęcie dziewczyny, która siedzi na „Kubusiu”. Zapytałem się: „Słuchaj, kto to jest, ta dziewczyna na Kubusiu?” I no mi właśnie powiedział, że w 1939 roku… On w ogóle kochał wodę. Kochał żeglować. Kochał kajakarstwo. I opowiedział mi taką historię: Będąc kiedyś… Pływając po Wiśle kajakiem, spotkał drużynę dziewczyn, które pływały, można powiedzieć, zawodowo. No i jedna z nich po zakończeniu wyścigów między swoimi koleżankami, zaczęła płynąć. On się zbliżył swoim kajakiem i popatrzył na nią. Ona popatrzyła na niego i nastąpił jakiś „błysk”. Chemia jakaś. On poprosił ją do swego kajaku. I mówi: „Wiesz, zaczęliśmy pływać po Wiśle. Następnego dnia wypiliśmy bruderszaft koleżeński wodą wiślaną…”. Ja mówię: „To było chyba bardzo piękne. Chyba wtedy woda była czysta.” „I jak Wisła opadała” – mówi – „to tam były łachy wiślane. I skierowałem kajak na taką wiślaną łachę. Wyszliśmy i zaczęliśmy po prostu rozmawiać. W czasie tej naszej rozmowy, popatrzyłem na nią już innym okiem, bo zobaczyłem, że jej kostium kąpielowy (wtedy kostiumy kąpielowe były inne niż teraz te obcisłe), że fragment jej kostiumu się odsłonił… i wiesz, o dziwo! Zobaczyłem, że to już jest kobieta! I ta przyjaźń zamieniła się w jakieś większe uczucie.” Kiedyś będąc świadkiem egzekucji na Nowym Świecie, ona mu mówi: „Słuchaj, Kris, my nie możemy być razem ze sobą.” On zdziwiony się pyta: „Dlaczego?” Ona mówi: „Słuchaj, muszę ci powiedzieć, że ja jestem Żydówką.” A on mówi: „To nie przeszkadza mnie.” – „Tak, ale ja muszę uciekać z Warszawy.” On mówi: „Ja ci wyrobię lewe papiery. Przecież to nie ma sprawy.” No i wyrobił jej „lewe” papiery. On był zbliżony do organizacji „Żegota”. I ona zaczęła pełnić funkcję taką, że jak on szedł na akcję… Jak on szedł już, jak wybuchło Powstanie, na akcję, to ona miała filmy, negatywy ze sobą i cały czas była z nim w czasie tej akcji. I tam właśnie ona jest uwieczniona na „Kubusiu”. To właśnie ona – Krysia. […]Powstanie kończy się, on zakopuje swoje negatywy, daje te negatywy do weków, zamyka i w jakiejś piwnicy w centrum miasta zakopuje. Wyprowadzają ich z Warszawy. Idą tą samą marszrutą, co ja do Pruszkowa. Z Pruszkowa do Niemiec. Uciekają z obozu, wracają do Katowic. Z Katowic wchodzą za sowiecką armią, która oswobodziła ruiny, do Warszawy, odkopuje negatywy i zaczyna znowu fotografować. Urząd bezpieczeństwa już zaczyna stąpać za nim. Ucieka do Gdańska – to samo. Decyduje się na ucieczkę okrętem szwedzkim do Szwecji. Po dramatycznej ucieczce, dostają się do Szwecji. Tam następuje ich rozłąka: ona jedzie do Stanów Zjednoczonych na kwotę żydowską, on na inną kwotę. I osiedla się w Los Angeles. Ja mam jej wszystkie dane, tej Krysi. I właśnie tak się zastanawiam, czy już po tylu latach (ona na pewno jeszcze żyje), czy znaleźć z nią kontakt. To trudno mi powiedzieć… Nie wiem, jak ja to zrobię. W każdym bądź razie, Kris tam pracuje jako inżynier. Poznaje następne panie, które są dla niego atrakcyjne. Tak, że nie może się uwolnić ani od jednej ani od drugiej… Ja jego rozumiem… To był człowiek o dużym temperamencie, o wielkim intelekcie… On właśnie pytał się: „Jak ty to oceniasz?”. I co ja mogłem powiedzieć? „Słuchaj, prowadziłeś barwne, cudowne życie!” Ja mam jego życiorys u mnie. Nigdy go nie opublikowałem, z tego względu, że jego żona, do której wrócił, ona tutaj żyje – w Warszawie. To jest pani, która… mam dla niej wielki szacunek. To jest wielka polska patriotka. Ona była wpatrzona w Chrisa. Zakochana do szaleństwa. Również była „królikiem doświadczalnym” podczas II wojny światowej. Także mam dla niej dużo szacunku. Dużo respektu. To jest wspaniała polska patriotka. Szkoda, że takich więcej nie mamy. Byłem z nią w kontakcie. To jest bardzo ciężko ocenić z tego względu, że ja, jak wziąłem tę misję na swoje barki, traktuję tę wystawę jako skarb narodowy. I chcę zawsze w jak najbardziej godnym miejscu ją pokazywać. Tu mnie nie chodzi o pokazanie siebie – ja jestem tylko nośnikiem tej wystawy. To nie jest moja wystawa… To jest nasza wspólna wystawa. Ja powiedziałem wszystkim…i panu Ołdakowskiemu i pani Bojarskiej, że to nie jest moja wystawa – to jest nasza wspólna wystawa. I proszę, żebym miał w was oparcie. I dlatego czasami ktoś, kto patrzy na moją działalność, mógłby powiedzieć: „A, ja bym lepiej to zrobił!” Ja jestem sam. Nie mam żadnych korzyści materialnych tej wystawy. Jeżeli ją wystawiam, to z mojej kieszeni załatwiam te sprawy, które mnie tylko i wyłącznie obarczają. Każdy może podchodzić do mnie krytycznie, bo to jest normalna rzecz, ale jeżeli ktoś by mnie powiedział, że on lepiej by to zrobił, albo podsunął jakieś sugestie, ażebym lepiej ją wystawiał, to ja jestem otwarty zawsze na każdą sugestię. Ale do tej pory nikt się nie zainteresował. To wszystko jest na moich barkach. No i robię to „ku chwale Ojczyzny” i tak, jak najlepiej mogę to zrobić. I wielkim respektem chciałbym powiedzieć pani Joannie Bron, że ona może czasami patrzeć na mnie krytycznie, na moją działalność. Ale jeżeli znajdzie się ktoś inny, to ja sceduję tę wystawę na rzecz kogoś, kto będzie lepiej zorientowany i będzie lepiej prowadził tę wystawę niż ja. Ale pan Ołdakowski, pan Ukielski, pani Bojarska, jak powiedziałem: „Czy chcecie tę wystawę z powrotem tu, nad Wisłą?” – „Nie!” – powiedzieli – „Bogdan, ty tam propaguj!”. Ja to robię w ramach moich możliwości…

  • Proszę mi powiedzieć, jak to się stało, że pan tam wyjechał, że opuścił pan Polskę?


Jak opuściłem moich studentów, bo już mnie Urząd Bezpieczeństwa zaczął namierzać. Również byłem w Urzędzie Bezpieczeństwa, w Pałacu Mostowskich. Już miałem tego wszystkiego dosyć za niewinność. Tak jak mówiłem, że były donosy i na moją działalność, bo nie sposób było być komendantem przysposobienia obronnego czy Służba Polsce. Zawsze [musiał być] jednakowo ukierunkowany. [Trzeba było] sygnał dać tej młodzieży sygnał, że jest ktoś, kto myśli inaczej. No i właśnie dzięki mnie oni to jakoś odebrali w sposób właściwy i miałem dzisiaj podziękowanie za to. Potem zastanawiałem się, co mam robić: pracować w „Metroprojekcie”, w „Metrobudowie”. Zacząłem budować metro, które w tej chwili jest udostępnione Warszawiakom, ale wtedy, w czasie mego pobytu w tym instytucie badań tych tubingów, marmurów i kamieni, którymi się parałem. Uchwałą Rady Ministrów w 1956 roku zamknęli zupełnie budowę metra. Przeniosłem się do departamentu drogowego do Ministerstwa Komunikacji i tam pracowałem w departamencie dróg i mostów. Naszymi dyrektorami byli wtedy bardzo fajni ludzie, przedwojenni. Tak, że mnie zaakceptowali i czułem się bardziej komfortowo. I muszę nadmienić, że nie należałem do żadnej partii, do żadnej organizacji młodzieżowej. Nigdy nie byłem związany z żadnymi związkami zawodowymi. Ja w ogóle byłem, można powiedzieć, jak oni to nazywali – wróg klasowy. Byłem wrogiem klasowym… Najlepsze to, że przychodzi kiedyś dyrektor i mówi: „Panie kolego, Ministerstwo nie może wysłać na żniwa nikogo.” Ja mówię: „Dlaczego nie może wysłać?” Dostaliśmy polecenie z partii, że każde ministerstwo musi wysłać na żniwa ludzi, którzy pracują w rozmaitych resortach. I nikt się z partyjniaków nie zgłosił. No to zwracają się do mnie. Ja mówię: „Panie, ja nie jestem partyjny, nie jestem zorganizowany.” – „No tak, panie kolego, ale niech pan ratuje sytuację!” A ja mówię: „Jak ja mam ratować sytuację? Na żniwa mnie wysyłacie?” – „No, panie kolego, niech pan pojedzie na te żniwa!” Ja mówię: „Dobrze, panie dyrektorze. Pojadę na żniwa.” Pojechałem do Czcionki, gdzieś w Poznańskiem na żniwa. Tam, jak dyrektor tego PGR-u zobaczył – pan z ministerstwa – to powiedział: „Niech pan tutaj siada. Co pan umie?” Mówię: „Ja tu nie mogę siedzieć. Proszę mi dać traktor i żniwiarkę!” A on mówi: „Panie! Przecież tu siedzą z innych resortów ministerialnych i nic nie robią.” – „Bo oni nic nie umieją robić. A ja się na to nie zgadzam.” Jeździłem na traktorze, miałem kombajn z tyłu. Zrobili mnie przodownikiem pracy, bo wyrobiłem jakąś tam normę, bo jeździłem w nocy. Zapalałem reflektory traktora i ścinałem, a za mną gromada ludzi robiła swoje czynności. Przyjechałem jako przodownik pracy. W gazetce ministerialnej mnie umieścili: „Bogdan Horoszowski – kierownik wycieczek turystycznych” (bo jeszcze zajmowałem się turystyką) –wyrobił normę.” – Nie pamiętam, jaką. Rok 1956, ja widzę, co zaczyna się dziać w Poznaniu i mówię do dyrektora: „Ja muszę mieć urlop.” A on mówi: „Panie kolego,” – bo on znał moją działalność powstańczą – „chyba pan nie skompromituje ministerstwa?!” „Co pan dyrektor przez to rozumie?” A on mówi: „Nie, nie. Nic.” Ja mówię: „Jestem zmęczony, chcę trochę odpocząć. Proszę mi dać kilka dni zwolnienia. Chcę pojechać na Mazury.” Potem był Radom, potem, co zaczęło się dziać w Poznaniu… No to pojechałem do Poznania. W tym momencie, kiedy wojsko polskie weszło do Poznania i zaczęło rozdawać broń. Ja chwyciłem „musina” karabin, dostałem od nich ładunki i dołączyłem się do ludzi, którzy poszli na UB. Zacząłem walić z tego „musina”. Potem, jak już ładunki się skończyły uciekłem z Poznania. Potem już nie wiedziałem, co robić i w 1958 roku powiedziałem: „Wyjeżdżam z Polski.” Wyjechałem z Polski na wycieczkę, na wystawę międzynarodową do Brukseli, poprosiłem o azyl polityczny. Dostałem azyl polityczny. Pojechałem do Kanady. Z Kanady do Stanów Zjednoczonych i tam wreszcie się osiedliłem. […] Ostatnio, mogę powiedzieć, że na 215-ą rocznicę Konstytucji 3-go Maja zostałem zaproszony przez majora Daily na uroczystość do biblioteki, w której się ta uroczystość odbywała. Nie przez Kongres Polonii, nie przez konsulat, tylko bezpośrednio od niego. I tam byłem. […]W każdym razie, on mnie zna, oglądał moją wystawę… to znaczy: naszą wystawę (nie chcę mówić: „moja”) w Galerii „37” w Wisconsin. (Galeria „37” była w downtown.) Byli tam Amerykanie, bo przeważnie Amerykanie przychodzą na tą wystawę, Polacy jakoś… Może im za daleko? Trudno mi powiedzieć. Następnie, co spowodowało, że mnie zaprosił lieutenant governor Patt MacQuinn. On zapytał się: „Co to jest?” Mówię: „To jest symbol Polski Walczącej.” I za kilka dni dostałem od niego wiadomość, żebym przyniósł dla niego jakieś materiały o Powstaniu Warszawskim i o II wojnie światowej. Naturalnie, z przyjemnością, dałem mu. I to spowodowało, przed moim przyjazdem do Warszawy, zostałem zaproszony przez niego na położenie „kamienia węgielnego” pod Muzeum Holokaustu i ośrodka informacyjnego, edukacyjnego na przedmieściach Chicago. Nie wypadało nie przyjąć. Ubrałem się w mundur akowski i poszedłem. A jeszcze w ubiegłym roku otrzymałem Medal of Mary nadany przez ojców miasta Chicago. Pierwszy raz akowcowi dali na uroczystości ten Medal of Mary.

  • Mówił pan o promocji Powstania. Czy mógłby pan powiedzieć, na zakończenie, czym dla pana jest pamięć Powstania Warszawskiego?


Czym jest pamięć? To jest obraz naszego bohaterstwa. Naszego bohaterstwa, bo my walczyliśmy w 1944 roku o Polskę. O ile powstanie w 1943 roku, to było powstanie, którego [celem] było pokazanie, żeby walczyć z wrogiem i zginąć z honorem. Tak mi się wydaje. Ale, jeżeli chodzi o 1944 rok, to było Powstanie… walka o naszą ojczyznę. O Polskę. Ja Amerykanom, którzy mają pochodzenie mojżeszowe, mówię, że my, Polacy, my tu byliśmy w kraju i nas zaatakowały dwa barbarzyńskie narody. Nie zaatakowały nas, że byliśmy katolikami czy Żydami czy inną grupą religijną. Nas zaatakowano jako Polaków, bo Żydzi, którzy mieszkali w kraju, byli obywatelami polskimi. Ja nie rozgraniczam tego. My byliśmy Polakami. Ja im tłumaczę w taki sposób.

Warszawa, 9 sierpnia 2006 roku
Rozmowę prowadził Tomek Żylski
Bogdan Horoszowski Pseudonim: „Komar” Stopień: strzelec Formacja: Grupa „Krybar” Dzielnica: Powiśle

Zobacz także

Nasz newsletter