Bogdan Radkowski „Świerk”

Archiwum Historii Mówionej
Bogdan Radkowski, najczęściej używany pseudonim „Świerk”, bo były i inne. Walczyłem na Podhalu w 6. Dywizji AK 1. Pułk Strzelców Podhalańskich. Peleryn wtedy nie mieliśmy, chociaż przed wojną i po wojnie były. Walczyłem w tym zgrupowaniu w okresie maj 1944 luty 1945. Potem jeszcze zdarzyło mi się [na] dwa i pół miesiąca, od maja do połowy lipca 1945 roku, wrócić na stare śmieci. Byłem w zgrupowaniu, który miał pseudonim „Pogrom”.

  • W którym roku pan się urodził?

W maju 1923 roku.

  • Urodził się pan w Warszawie?

Nie, jestem krakowiaczek.

  • Jak do tego doszło, że znalazł się pan w konspiracji? Jaka to była ścieżka?

Bardzo prosta. Byłem po prostu w harcerstwie.

  • Ile pan miał lat, gdy pan wstąpił do harcerstwa?

Dziesięć.

  • Czy to odbyło się przez szkołę?

Tak, najpierw były zuchy, wtedy jeszcze Wilczki, byłem jeszcze w drużynie wilczęcej. Po reformie, której autorem był Aleksander Kamiński, znany „Kamyk”, wilczęta zamieniły się na zuchy. W 1938 roku zostałem przybocznym mojej drużyny harcerskiej, „dwunastki” krakowskiej, ale na obóz pojechałem z „trójką” krakowską. Byłem w 3. gimnazjum Sobieskiego w Krakowie, a tam „trójka” organizowała obóz na Suwalszczyźnie. Po znajomości zabrali mnie na obóz. To był lipiec, obóz był planowany dwa miesiące. Pod koniec lipca dostaliśmy wiadomość, że mamy wracać do domu. Zostałem powołany [do] harcerskiej drużyny mobilizacyjnej. Dostałem przydział do „trójki” mobilizacyjnej. Jako łącznik kursowałem między LOPP-em, czyli Ligą Ochrony Powietrznej i Przeciwgazowej, i naszą komendą chorągwi harcerskiej. 3 września jak większość krakusów i harcerzy, wybrałem się na wrześniowe drogi, cała Polska wtedy wędrowała. Wróciłem, już nie pamiętam dokładnie, z końcem września do Krakowa. Ponieważ mój drużynowy, który dostał powołanie do wojska i był w wojskach pancernych nie wrócił, prawdopodobnie zginął, poczułem się w obowiązku, żeby zorganizować drużynę. W październiku 1939 roku poprowadziłem konspiracyjnie krakowską „dwunastkę”.

  • Organizował pan szkolenia dla swojej grupy?

Tak, znalazł się starszy kolega, który nie poszedł do niewoli, udało mu się wywinąć. Okazało się, że jest w organizacji pułkowej, która organizuje przerzuty przez granicę czeską do Francji. W naszej drużynie było sporo szesnastoletnich chłopców. Żeby było śmieszniej ja, chociaż przyboczny, też miałem szesnaście lat. On nas niestety mamił tym, że nam załatwi możliwość przerzutu przez granicę. On prowadził z nami szkolenie wojskowe. Podstawą był podręcznik dowódcy plutonu. Każdy dostał powiększony kawałek planu Krakowa, każdy miał swój odcinek, gdzie nanosił, w jakich miejscach są Niemcy zakwaterowani, lokalizacje i rodzaje jednostek i urzędów. Smarowanie po murach różnych napisów, kolportowanie wtedy jeszcze wiadomości radiowych pisanych na maszynie, takie były początki. Potem nasz kolega rzeczywiście przez granicę się przedostał, a nas niestety z sobą nie zabrał. To był jeden powód, że się chłopcy bardzo zniechęcili. Ale najistotniejsze było to, że drużyna była przy zakładzie wychowawczym imienia księdza Siemaszki na ulicy Długiej w Krakowie. Ten gmach zajęli Niemcy i nas stamtąd wyrzucili. Wtedy nie byłem w zakładzie, aczkolwiek byłem wychowankiem tego zakładu. W związku z tym jak gdyby straciliśmy możliwości stałego kontaktu, jakim było oparcie o zakład. W 1940 roku drużyna się rozpadła. Natomiast utrzymywałem kontakt z moim byłym dowódcą i byłym hufcowym, bo on był szefem krakowskiej radiostacji harcerskiej, w radiostacji też byłem. Mieszkał w Myślenicach. Nawiązałem różnego rodzaju kontakty. Potem jeszcze były inne historie. W każdym razie w maju 1944 roku zdecydowałem się pójść do partyzantki. Dowiedziałem się, że właśnie mój hufcowy Kazimierz Cyrus Sobolewski pseudonim „Wis” jest szefem łączności obwodu AK „Murawa” w Myślenicach.

  • Dlaczego podjął pan taką decyzję?

Pracowałem w owym czasie w Amt für Raumordnung, to jest urząd planowania przestrzennego, urząd niemiecki jak się można łatwo domyśleć, przy dystrykcie krakowskim. Byłem tam kreślarzem kartografem.
W maju na biurku mojego szefa znalazłem mapę Befestigung Karte in Polen czyli karta umocnień polowych w Polsce ze stemplem, że ściśle tajne, ujawnienie grozi śmiercią i tak dalej. Mapę zwinąłem i oczywiście przekazałem znanej mi placówce akowskiej w Czarnej. W związku z tym oczywiście znalazłem się w tak zwanym Fahndungsbuch, czyli na liście poszukiwanych. Musiałem uciekać z Krakowa, nie było sensu tam siedzieć. W Czarnej, w placówce akowskiej, niewiele się działo. Postanowiłem bardziej czynnie podziałać. Stąd właśnie udałem się do Myślenic, do zgrupowania. Pod skrzydłami mojego byłego hufcowego trafiłem do służby łączności w tymże obwodzie. Zostałem potem radiotelegrafistą przy dowódcy zgrupowania – „Kościesze” [podporucznik Wincenty Horodyński „Kościesza”] .

  • Jak był pan przygotowywany do walki, do wzięcia udziału w akcji?

Przedtem byłem przygotowywany przez nasz krakowski okres. O tym nie wspominałem, ale potem byłem w konspiracji, miałem szkolenie. Ciągle podręcznik dowódcy plutonu [był] głównym podręcznikiem przygotowującym. Poza tym mieliśmy w zgrupowaniu zrzutka cichociemnego, rotmistrz „Jabłoń” [Krzysztof Grodzicki], który prowadził z nami szkolenie, przede wszystkim dywersji – posługiwanie się materiałami wybuchowymi i tym podobne.

  • Bronią również?

Mój Boże, wszyscy bronią umieli się posługiwać i to różnego rodzaju bronią. W zgrupowaniu była broń wszelkiego rodzaju, począwszy od polskich karabinów i cekaemów poprzez zrzutową broń – steny, było ich dosyć, sporo to może przesada, były też PIAT-y. Myśmy przecież dostawali zrzuty.

  • W którym momencie skończyły się szkolenia, przygotowania, a zaczęła się akcja?

Nie było tego momentu, wchodziło się z marszu od razu w akcję. W momencie, kiedy tam wszedłem w maju, to od razu były akcje. Nikt się nie pytał czy byłem szkolony. Zresztą tu powiem jedną rzecz, która do tej pory dziwi wszystkich moich znajomych i przełożonych. Na pytanie, kiedy składałem przysięgę, powiadam: „Nigdy”. – „Jak to możliwe? Nie składałeś przysięgi?” – Mówię: „Nie składałem?”. – „Dlaczego?” – „Bo wszyscy byli przekonani, że ją dawno złożyłem”. Jak byłem od 1939 roku w konspiracji, to wszyscy byli święcie przekonani, że dawno ją złożyłem. Nawet w odrodzonym wojsku polskim, w którym byłem od marca 1945 do maja 1945, też nie składałem przysięgi.

  • Jak wyglądał okres na krótko przed Powstaniem?

To był okres, kiedy znalazłem się w partyzantce, już we Lwowie były wojska radzieckie, Niemcy byli już w odwrocie. Na tych terenach trwała akcja „Burza”. Wobec tego u nas jak gdyby były przygotowania do akcji „Burza”. W momencie, kiedy wybuchło Powstanie okazało się, że w szeregach AK, u nas, nastąpiła reorganizacja. Odczytano nam rozkaz, że my już nie jesteśmy oddziałem „Prąd”, „Śmiały”, „Szczerbiec”, tylko jesteśmy określoną kompanią 1. Pułku Strzelców Podhalańskich. Tak to się nic nie zmieniło, oddziały jak były, tak były. Tyle tylko, że w skład jednej kompanii wchodziły dwa czy trzy oddziały. Oddziały były nieliczne, dwadzieścia parę osób do pięćdziesięciu kilku, chyba siedemdziesiąt osiem było najwięcej. Dowódcy oddziałów pozostali ci sami. Formalny dowódca zgrupowania major „Orion”, który się u nas zjawił, niewiele działał, praktycznie dowódcą zgrupowania był „Kościesza”. 1 sierpnia odczytano nam rozkaz, żeby iść na pomoc walczącej Warszawie. Zgrupowanie przemieściło się z Łysiny, góry koło Myślenic, na sąsiednią górę Kamiennik. Tam było za mało szałasów partyzanckich, już tam się ściągane oddziały nie mieściły. Wobec tego zajęliśmy kwartety w gospodarstwach pod Kamiennikiem. Mieliśmy ruszyć na pomoc Warszawie, kiedy doszła wiadomość, że oddziały okręgu krakowskiego, które pierwsze ruszyły, zostały rozbite przez Niemców pod Złotym Potokiem. W związku z tym nas wstrzymano. Zgrupowanie pozostało w tym stanie, liczyło wtedy sześćset, siedemset osób. Działaliśmy tylko na naszym terenie. Teren był całkowicie opanowany przez nas. Niemcy wycofali swoje posterunki żandarmerii. Jedynie tkwili w Myślenicach, Gdowie. Tutaj była bardzo śmieszna historia, mianowicie dowódca krakowskiego gestapo, Haman, wystąpił z propozycją spotkania z naszym dowódcą Kościeszą dla omówienia sytuacji w terenie. Do spotkania doszło w końcu sierpnia albo początku września w Dopczycach. Haman proponował nam, ponieważ oni wycofali żandarmerię, żebyśmy my ten teren obsadzili. Jeśli nam uje broni, to może nam broń dostarczyć. Myśmy podziękowali, że mamy dosyć broni, nie potrzebujemy. Natomiast oni zobowiązali się nie zbierać kontyngentów po wsiach, obowiązkowych dostaw. Prosili o to, żeby szosa Myślenice- Gdów była szosą eksterytorialną, żeby oni mogli swobodnie tam się przemieszczać. Wtedy, kiedy myśmy w tym terenie działali, to pojawiły się napisy przy wylotowych drogach z Myślenic Achtung! Banden Gefahr, enizeln Auto Stop, Waffen bereits Haltung czyli: „Uwaga! Teren zagrożony bandami, pojedyncze auta stop, broń w pogotowiu”. Oczywiście myśmy się domyślali, że to były rozmowy sondażowe. Pan Haman chciał się zorientować na ile my jesteśmy mocni, jak to tam wygląda. W rezultacie tychże spotkań w dniu 12 września nastąpiło silne natarcie zgrupowania żandarmerii niemieckiej z Krakowa, z Myślenic, z Nowego Targu; pościągali czterystu pięćdziesięciu żołnierzy, dwa czołgi, samochód pancerny. Wjechali w nasz teren. Podpalili stodoły we wsi Lipnik, a w stodołach zaczęła wybuchać amunicja. Doszli do wniosku, że trafili właściwie, wobec tego zaczęli palić wioskę. Nasz Kamiennik górował nad Lipnikiem. Wobec tego nasze oddziały od razu się zmobilizowały. Był to już okres, kiedy wszyscy myśmy mieli radiostacje zrzutowe. Oddziały miały radiostację, tak że łączność była natychmiastowa. Piętnaście minut po pierwszych strzałach, radiotelegrafiści od razu mieli łączność obowiązkowo nawiązywaną.

  • Podpalona stodoła, to było miejsce gdzie państwo tam byli?

Nie, tak zwana terenówka miała tam magazyn broni i amunicji. To z nami nie ma nic wspólnego. Myśmy byli pod lasem, Niemcy do nas nie dotarli. Nie pamiętam, z jakiego powodu mieliśmy przygotowane karabiny maszynowe do nocnego strzelania. Tam były okopane karabiny maszynowe, prowadnice wycelowane na punkty, na skrzyżowania dróg. Tak, że myśmy to wykorzystali i Niemcy dostali się pod zmasowany ogień naszych kaemów. Poza tym mieliśmy już PIAT-y, wobec tego czołgi natychmiast po pierwszym strzale z piata wycofały się. Niemcy po prostu zostali przez nas otoczeni. Było tak, że część zgrupowania była pod Kamiennikiem, ale druga część, oddział „Śmiałego”, był na tak zwanym Grodzisku. Dzięki łączności radiowej przetrzymaliśmy „Śmiałego” na swoich stanowiskach. W związku z tym, kiedy Niemcy zajęli się tymi, którzy ich atakowali od strony Kamiennika, to ludzie od „Śmiałego” podeszli z drugiej strony. Wzięliśmy Niemców w dwa ognie. W rezultacie Niemcy, którzy sobie zamówili wystawną kolację w Myślenicach, na kolację nie przyjechali. Stu dziesięciu ich poległo.

  • Jaki był stosunek sił?

Nas tam było w sumie około sześciuset. Do akcji wszyscy nie weszli, bo nie było jednak tyle broni, jak to myśmy usiłowali Niemcom wmawiać. Liczebną przewagę mieliśmy my, a Niemcy mieli przewagę ogniową. Nie potrafili tego wykorzystać, bo sytuacja była taka, że myśmy lepiej orientowali się w terenie. Oni usiłowali się bronić w kilku budynkach, ale jednak wieczorem skapitulowali. To był nasz duży sukces, niestety potem okupiony bardzo przykrymi skutkami. Później Niemcy zrobili akcję odwetową. Ściągnęli dużą grupę, osiem tysięcy Wehrmachtu, 2000 żołnierzy z [14] dywizji SS Galizien od strony Pcimia. Ale nam udało się wycofać bez strat z Kamiennika i z Łysiny. Natomiast ludność miejscowa mocno ucierpiała, bo cały Lipnik spalili, w Wiśniowej spalili czterdzieści domów, w stodole około czterdziestu osób żywcem spalili. W różnych przysiółkach bardzo dużo ludzi i bardzo dużo domów zniszczono. Tak była akcja odwetowa z ich strony. My się wtedy rozproszyliśmy na małe oddziały ze względu na możliwości melinowania się, czyli kwaterowania. Jeszcze w maju, czerwcu, lipcu kwaterowaliśmy w szałasach partyzanckich na Łysinie, ale w sierpniu już na Kamienniku. Jak się zaczęło robić zgrupowanie, to już w stodołach, szopach i gospodarstwach wiejskich pod Kamiennikiem. Zgrupowanie już nie miało dalej szans utrzymywać się w szałasach, oddziały się rozproszyły. Komenda obwodu wydała zakaz prowadzania jakiejkolwiek akcji, bojąc się kolejnych akcji odwetowych ze strony Niemców. To zresztą spowodowało, że znalazłem się w trzecim kolejnym oddziale, czyli w „Szczerbcu”, który się nie podporządkował rozkazowi. „Szczerbiec”, jak kryptonim wskazuje, był oddziałem NOW, które wchodziło w skład AK, ale zachowywało polityczną niezależność. Zostałem przy „Szczerbcu”, tam dotrwałem z nimi do lutego 1945.
  • Na czym skupiała się działalność w „Szczerbcu”?

Dlatego się nie podporządkowaliśmy, bo chcieliśmy trochę powalczyć. Było trochę akcji dywersyjnych. Na przykład powiem ładną historyjkę. Dostaliśmy wiadomość, że w Bochni jest punkt etapowy dla urlopowiczów, którzy wracają z frontu; była tam też odwszalnia i łaźnia. Niemcy wracający z frontu tam się zatrzymywali, przechodzili dezynfekcję, dezynsekcję i tak dalej. Myśmy tam mieli swojego człowieka. Wobec tego zrobiło się tam skok. W paręnaście osób rozbiliśmy kompanię Wehrmachtu. Oni tam wleźli, zostawili broń w szatni i poszli pod prysznice nago. Nie było trudno ich rozbroić. To jedna akcja, druga akcja w Wiśniczu. Tam się zatrzymał sztab armii, która się z Zakaukazia cofała. W urzędzie gminnym mieli swoją Feldkasse. Myśmy zrobili bardzo udany skok na Feldkasse. Zagarnęliśmy parę tysięcy młynarek, niezależnie od tego jeszcze czerwońce, nie wiem jak się nazywały ukraińskie pieniądze. To nam potem pozwoliło jakiś czas dobrze się mieć. W momencie, kiedy się Niemcy wycofali, to myśmy z tych pieniędzy wymienili co się dało. Był okres jak wybuchła polska wolność, że można było po pięćset złotych na kenkartę wymieniać. Mieliśmy trochę fałszywych kenkart, sam wymieniałem na sześć kenkart po pięćset złotych. Do tej pory jeszcze mam dwudziestki tak zwanych młynarek, już na końcu się nie dało tego wymienić. Poza tym mieliśmy doniesienia, że gdzieś tam u rodziny polskiej mieszka Niemiec czy folksdojcz, który nadal jest kierownikiem placówki i gnębi pracowników Polaków. Szło się do niego, dawało mu lekcję właściwego zachowania.

  • Na czym polegała taka lekcja?

Na tym, że dostawał w siedzenie odpowiednią porcję. Jeśli to były bardziej dolegliwe historie, to kończyło się wyrokiem i rozstrzelaniem. Niestety w tym czasie sporo było takich historii, kiedy likwidowaliśmy tak zwanych konfidentów. Akurat wtedy zaczęli ludzie pokazywać palcem: ten donosi, ten donosi. Po sprawdzeniu, wyroków było sporo. Poza tym byli tacy, którzy pod pokrywką AK normalnie rabowali, tymi też żeśmy się opiekowali, żeby to nie szło na nasze konto.

  • Skąd państwo dostawali informacje o takich przypadkach?

Mieliśmy dosyć szeroką siatkę, tak zwana terenówka, to była bardzo rozbudowana struktura. Co to była terenówka? To byli ludzie w organizacji, którzy nie byli zorganizowani w oddziałach, tylko w organizacjach terenowych. Terenówki były bardzo rozbudowane. My mieliśmy zaplecze zarówno jeśli chodzi o możliwości zaopatrzenia, jak i sanitariat, melinowanie się, to bardzo istotne sprawy.

  • Decyzje o akcjach likwidacyjnych zapadały wewnątrz „Szczerbca”, czy to było konsultowane z wyższym dowództwem?

Nie, dowództwo decydowało. To była co prawda partyzantka, ale tym niemniej była to organizacja, a nie oddział, który działał niezależnie. W tym terenie, również bardzo intensywnie, działała jeszcze druga grupa, oddział „Jastrzębskiego”, z którym akurat spotkaliśmy się w ostatnich dniach. Ostatnią naszą akcję mieliśmy 20 lutego. To było w Sobolowie. My już wtedy czyściliśmy i melinowaliśmy broń. Wiadomo było, że już wchodzą Rosjanie i Polacy. Wobec tego, ponieważ nie zamierzaliśmy się ujawniać ani zdawać broni, to broń się konserwowało i miała być schowana, zamelinowana jak to się mówiło. W momencie, kiedy czyściliśmy tę broń, wpadli ludzie ze wsi, że tutaj Niemcy weszli do wsi i rabują. Chociaż już Katowice i Kraków był zajęte przez Rosjan i Polaków. Otóż duża grupa wojsk niemieckich znalazła się w kotle w Nowosądeckiem, kręcili się w kółko, bo mieli zamknięte odejście na zachód. Grupki żołnierzy [dostały się] na wieś, żeby trochę żywności zdobyć, kury, gęsi i tak dalej. Wobec tego garstka od nas wyskoczyła, ale również tam była druga grupa od „Jastrzębskiego”. Tamci mieli czynny erkaem. Dość, że najpierw pogoniliśmy Niemców, którzy byli we wsi i zaczęli uciekać, po czym okazało się, że zaatakowaliśmy czołówkę zgrupowania niemieckiego. Jak oni się zorientowali, że nas [jest] niewielu, to nas mocno ogniem przydusili. Musieliśmy się wtedy wycofać. Byłem w oddziale nie tylko drucikiem, jak to się mówi, ale też sanitariuszem, jako że harcerstwo dawało mi to przeszkolenie. Miałem taką historię, że przez ostatni tydzień miałem ciągle pod opieką rannych chłopaków. Miałem parę nocy nieprzespanych, a byłem w grupie, która wyskoczyła za rabusiami, wpadała w pościg. Jak nas Niemcy ostrzelali, zaczęliśmy się wycofywać, niestety dostałem tak zwanej zapaści. Nie byłem w stanie się cofać. Koledzy wzięli pod pachę i tak mnie pod ogniem ciągnęli. Wyszliśmy na gołe pole, lekko pod górkę przykryte śniegiem, ale lekko przymarzniętym. Niemcy zaczęli do nas strzelać ekrazytówkami, pociskami świetlnymi. Dla lepszego celu, co piąty pocisk był świetlny, one szły płaskim torem, uderzały w śnieg i zapalały się, to był bardzo zabawny widok. Nie byłem w stanie iść, moi koledzy mnie ciągnęli pod pachę. Pod ogniem do chałupy mnie zaciągnęli i tam mnie zostawili.

  • Czy wtedy ponieśliście straty?

My nie, akurat nie, udało się. Zostałem w Sobolowie, przyjęli mnie w gospodarstwie. Tam właśnie przeżyłem wycofywanie się ostatnich żołnierzy niemieckich i wejście pierwszych żołnierzy radzieckich. Potem wróciłem do Krakowa, gdzie moja mama była już dwukrotnie powiadomiona, że rzekomo zginąłem, ale mama w to na szczęście nie wierzyła. Byli tacy, co nawet moją kennkartę widzieli, a potem widzieli jak mnie Niemcy rozwalali. Zdążyłem jeszcze zdać egzamin do szkoły dramatycznej, która powstała przy Starym Teatrze w Krakowie. Ale 4 marca powołano mnie do wojska w Krakowie, do 2. Pułku Zapasowego. Stacjonowaliśmy przy obecnym rondzie Mogilska, w starych koszarach austriackich.

  • Na jak długo?

Potem nas stamtąd przenieśli do koszar na ulicę Warszawską. W mojej imieniny 18 maja zwiałem z powrotem do mojego oddziału. To był oddział, w którym byli chłopcy od „Szczerbca” i od „Jastrzębskiego”, miał nowy kryptonim „Pogrom”. W „Pogromie” byłem od 18 maja do połowy lipca 1945, czyli do momentu rozwiązania oddziału, po czym się ujawniłem.

  • W momencie gdy wstąpił pan do oddziału „Pogrom” na czym polegała działalność? To było kilka miesięcy.

Niestety były to niesympatyczne spotkania z oddziałami KBW, NKWD. Niestety zbrojnych potyczek było dosyć sporo. W tej chwili [są to] dla mnie niesympatyczne wspomnienia, mianowicie takie akcje jak wizyty u sekretarzy kół PPR, którym perswadowaliśmy, że to nie jest autentyczne i biedacy musieli zeżreć legitymacje partyjne. Muszę powiedzieć, że był to dla mnie okres, w którym się czułem bardzo nieswojo. Właściwie sobie myślałem: „Co ja tu robię i co my tu robimy?”. Potem, kiedy zostałem aresztowany w lutym 1947 roku, też się cały czas pytałem, kiedy mnie przesłuchiwali na UB: „Jak to możliwe, że Polak Polaka tak traktuje, jak to jest?”. Śledztwo w owym czasie nie było łatwą rzeczą, ciężko było przez nie przejść.

  • Wróćmy wcześniej, jak wyglądało ujawnienie się, ujawnił się pan w lipcu 1945 roku?

To był chyba wrzesień, była tak zwana komisja do spraw AK, w której zasiadali przedstawiciele miejscowego dowództwa AK, jak również władze bezpieczeństwa.

  • To była pana decyzja, czy ktoś pana przekonał, żeby się ujawnić?

Nie, chciałem wrócić do normalnego życia. Zdałem wtedy egzamin do szkoły dramatyczniej w Krakowie, chciałem normalnie się uczyć. Miałem lewe papiery, chciałem działać w harcerstwie. Zresztą w harcerstwie zacząłem, już byłem na obozie harcerskim. Wróciłem do prowadzenia mojej starej drużyny. Mój nowy hufcowy był moim kolegą z partyzantki, znaliśmy się, więc było wiadomo o co chodzi. Chciałem normalnie uregulować sprawy, więc się ujawniłem.

  • W 1947 roku był pan aresztowany?

W lutym 1947.

  • Jaki był zarzut?

Kodeks Karny Wojska Polskiego artykuł 86, paragraf 2 czyli przynależy do nielegalnej organizacji, której celem i zadaniem było obalenie siłą ustroju Ludowego Państwa Polskiego. Rzecz polegała na tym, że od października 1944 wróciłem do konspiracji. Dostałem polecenie utworzenia organizacji Młodzież Wielkiej Polski na terenie Krakowa, byłem szefem okręgu krakowskiego. To była przybudówka SN-u jak to wtedy mówiono, działająca na terenie szkół średnich, bo na terenie uniwersytetu była Młodzież Wszechpolska. Skoro zostałem w „Szczerbcu”, to mimo woli człowiek wchodzi w pewne określone środowisko. Ani wtedy, ani obecnie nie byłem przekonań narodowych, ale powiązania, jakie wtedy człowiek wyniósł z konspiracji były takie, że trzeba było działać. Tego zresztą się nie wstydzę, uważam, że to co robiliśmy wtedy było sensowną robotą. Trzeba było przeciwdziałać wychowaniu, jakie wtedy szkoła prowadziła. Póki się dało działać w harcerstwie, szczególnie w Krakowie, to wbrew temu co się działo na wysokich szczeblach, prowadziliśmy swoje wychowanie w oparciu o stary program, prawo i przyrzeczenie harcerskie. Właściwie do mojego aresztowania tak można było robić. Dopiero takie głębokie zmiany, że nawet moja żona odeszła z harcerstwa, nastąpiły w 1948 roku.

  • Jak długo przebywał pan w więzieniu?

Na szczęście tylko trzy lata, ale w nienajlepszym więzieniu, bo w Rawiczu. Rawicz, Wronki to chyba najbardziej znane, najcięższe więzienia w Polsce. Był to okres, [kiedy warunki] więźniów były parszywe. Byłem aresztowany w Krakowie, tam siedziałem na UB, potem na Montelupich do samej rozprawy i już po rozprawie, do momentu wywiezienia mnie do Rawicza.
  • Został pan skazany na trzy lata?

Nie, zostałem skazany na sześć. Prokurator chciał na piętnaście. Żeby było śmieszniej byłem aresztowany w mundurze harcerskim, byłem wtedy instruktorem. Wyglądałem strasznie szczeniakowato. Muszę powiedzieć, że budziłem sympatię. Sąd mnie potraktował dosyć łagodnie. Mimo różnych zarzutów ze strony prokuratora nie przyznałem się konsekwentnie do niczego. Przeczyłem nawet zeznaniom kolegów, którzy nie wiadomo dlaczego i po co zeznawali przeciwko mnie, bo wcale nie musieli. Mówiłem, że wszystkie zarzuty przeciw mnie to wymysły.

  • Koledzy ze stowarzyszenia?

Z organizacji. Było nas w tej sprawie szesnaście osób. Byłem ostatnią osobą aresztowaną w grupie.

  • Jak do tego doszło, że po trzech latach był pan zwolniony?

Wtedy uchwalono amnestię, na podstawie której darowali mi połowę kary. W więzieniu w Rawiczu, w którymś momencie dostałem się dzięki protekcji kolegów do tak zwanego działu prasy jako maszynista. Co prawda pisałem jednym palcem na maszynie, ale pisałem. Tu opowiem bardzo śmieszną historię, bo to charakteryzuje, jakie były tam sytuacje. W którymś momencie zwrócił się do mnie zastępca kierownik działu prasy, mówi: „Słuchajcie, my tu mamy relację PPS, jestem sekretarzem koła PPS, mieliśmy przedwczoraj zebranie. Tutaj mam na brudno napisany protokół zebrania, może byście mi to napisali na maszynie? Tylko poprawcie, żeby to sensownie brzmiało”. Zrobiłem to, a na drugi dzień przyszedł kierownik działu: „My tu mamy koło PPR, jestem sekretarzem koła PPR, mieliśmy zebranie, tu protokół na brudno, przepiszcie tak, żeby było sensownie”. To przepisałem, a za tydzień przychodzi kierownik działu prasy, mówi: „Wiecie, my tu mamy szkolenie partyjne, tu jest broszurka na powielaczu, a tam są pytania. My na te pytania [mamy] odpowiedzieć, nie mam czasu na takie pierdoły. Wpiszcie mi odpowiedzi, ja wam załatwię wypiskę dodatkową”. Co to jest wypiska? Z pieniędzy, które miał człowiek w depozycie, można było w kantynie w więzieniu wypisać sobie artykuły żywnościowe. Ponieważ krucho było z jedzeniem, wobec tego taka wypiska to zawsze było dodatkowe coś. Napisałem mu wypracowanie, za tydzień zostaję wezwany do naczelnika, piętro wyżej. „Wyście Skrzypczakowi pisali?” „ Tak jest, panie naczelniku”. „Oficerowie też mają takie szkolenie. Tu jest broszura, tam są pytania, napiszcie mi to, dostaniecie dodatkowe widzenie bez siatki”. Mówię: „Panie naczelniku, za widzenie dziękuję, bo to mnie zawsze rozbija psychicznie, natomiast, jeśli można, to proszę o dodatkowe listy”. „Dobra, macie dodatkowe listy”. Panu naczelnikowi napisałem również wypracowanie. Żeby było śmieszniej ja, przeciwnik ustroju, pisałem wypracowania na tematy polityczne panu naczelnikowi w więzieniu. Dzięki temu dostałem skierowanie do pomocy strażnikowi, który się zajmował świetlicą więzienną. Robiłem dekoracje, uporządkowałem sprawy biblioteczne. Żeby było śmieszniej oni mieli mnóstwo książek, miesiąc w miesiąc z Ministerstwa Bezpieczeństwa, któremu podległo więziennictwo, dostawali spore paczki książek, a poza tym wykazy, gdzie mogli zamawiać książki. Na przykład tam przeczytałem Bunscha i parę innych bardzo dobrych rzeczy. Wobec tego zająłem się książkami, zrobiłem bibliotekę jak się patrzy, katalogi i tak dalej. Mało tego, to był okres, kiedy w celi nie wolno było mieć skrawka papieru i oczywiście broń Boże ołówka. Co jakiś czas się wyskakiwało z celi, z rączkami do góry, w koszuli i gaciach i przychodził [strażnik]. Wszystkie szwy sprawdzali, bo można sam grafit od ołówka schować w szwach i na byle świstku papieru napisać gryps. Wobec tego jak przychodziły paczki, to paczkę się rozpakowywało na korytarzu więziennym. Wszystko, co było w paczce, wrzucano do miski, ewentualnie kazał bluzę ściągnąć i w bluzę, a każdy skrawek papieru, opakowanie, wszystko się zabierało. O gazetach ani o książkach nie było mowy. Wtedy właśnie do pana zastępcy naczelnika do spraw polowych zwróciłem się z taką sprawą: „Panie naczelniku, na pawilonie czerwonym siedzą ludzie od Ognia. Jak to górale, nieoświeceni, trzeba ich podszkolić, jakby im lekturę dać?”. – „Ale mamy?” – „Mamy panie naczelniku, mnóstwo mamy”. Mieliśmy broszur politycznych od groma. „Dobrze, przygotujcie”, więc przygotowałem. Z panem naczelnikiem następnego dnia powędrowaliśmy na cele i w każdej celi się zostawiło jedną broszurkę ideologiczną. Po tygodniu mówię: „Panie naczelniku, wie pan, to jest dobra lektura, ale to się trudno czyta. Jakby dać jedną broszurkę i jedną książkę beletrystyczną”. – „Ale czy mamy?” – „Mamy!” – „To przygotujcie, przygotujcie”. Dzięki mnie w Rawiczu zaczęło się dostarczanie książek na cele. Mało tego, ci od „Ognia”, wiadomo, chłopcy sprytni, rzeźbili w drzewie. Więzienie Rawicz miało dwa gospodarstwa rolne, miało szwalnie, warsztat szewski, warsztat mechaniczny, warsztat stolarski, drukarnię, introligatornię. Zwróciłem się do pana naczelnika z propozycją, żebym tutaj dla dzieci straży więziennej zorganizował teatrzyk lalek. Mamy tutaj warsztaty, ludzi, którzy pięknie zrobią lalki, dekoracje, scenkę. Mało tego, mamy więźniów, którzy grają również na różnych instrumentach, więc będzie orkiestra. Jako człowiek, który się parał teatrem lalek z cywila, to się tym zajmę. Proszę sobie wyobrazić, że udało mi się zorganizować teatr lalek w Rawiczu. Na pierwszy ogień wystawiliśmy baśń „O Szewczyku Dratewce” zresztą w marionetkach, żeby było śmieszniej, bo to bardzo trudna technika. Bardzo się to podobało. Brałem się już za następną sztukę, ale ponieważ to było pod koniec mojej odsiadki, drugiej sztuki nie wyreżyserowałem.

  • Kto był wtedy publicznością?

Dzieci straży więziennej, rodzice też, nie dla więźniów. To był mój bardzo dobry… Więźniowie, którzy brali udział jako artyści, wszyscy zatrudnieni przeze mnie i ci którzy robili lalki, dekoracje, ci którzy grali w orkiestrze, mieli frajdę. W tamtych czasach przy tamtych stosunkach, to była duża rzecz. Trzech naczelników w Rawiczu przeżyłem, przy ostatnim rawickim dało się żyć, z trudem, ale się dało. Bruzdził [naczelnikowi] facet, który był szefem działu Spec. Oddział Spec nie był od tego, żeby ułatwiać życie, tylko żeby je utrudniać. Pamiętam, jak jeden z kolegów przyszedł do mnie i mówi: „Słuchaj, Bochenek kiedyś mi taki wycisk dał, zmusił mnie do podpisania oświadczenia, że będę donosił na kolegów z celi. Ale przez rok miałem spokój i nagle do mnie przychodzi, żebym [donosił]. Co mam zrobić?”. Takie sytuacje były. Z Bochenkiem, to też niestety miałem… Jestem w świetlicy, przychodzi pan porucznik Bochenek, młodszy ode mnie facet, ja też byłem młody: „O, a wyście u nas jeszcze nie byli”. Mówię: „Nie byłem panie naczelniku”. – „Kiedy wy wychodzicie?” – „Za sześć tygodni”. – „E, to pracuj synuś, pracuj, pracuj”. Przypomniał sobie, że miałby jeszcze jednego kandydata do tego, żeby mógł donosić na kolegów. Takie to były czasy. W Rawiczu bardzo ciekawych ludzi poznałem.

  • Jak wyszedł pan z więzienia, to już był koniec prześladowań?

Ależ skąd. Przy mojej działalności z Rawicza wyniosłem bardzo dobrą opinię. Mało tego, jak przysługiwało mi co pół roku pisanie podania o ułaskawienie, to pisałem. Ono wychodziło z Rawicza, jak się od mojego adwokata potem dowiedziałem, zawsze z bardzo dobrą opinią. Po czym trafiało do macierzystego Urzędu Bezpieczeństwa w Krakowie, gdzie oczywiście natychmiast to odrzucali, że to jest zatwardziały przeciwnik ustroju, nic z tego nie wychodziło. Pan naczelnik mnie żegnał: „Nowe życie przed wami, wszystko zaczniecie od początku”. Oczywiście musiałem się meldować na komisariacie milicji. To nie było największe utrudnienie, meldowałem się, ale do szkoły nie przyjęli. W Krakowie był Teatr Groteska, myślałem, że się tam załapię do teatru, bo znałem dyrektora i nawet był bardzo chętny. Generalna dyrekcja teatru, opery i filharmonii mieściła się w Łodzi, więc moje podanie odesłano do Łodzi i odwalono. Byłem pozbawiony praw obywatelskich przez dwa lata. Miałem to szczęście, że dyrektorem Teatru „Baj” w Warszawie został Jurek Dargiel, który w swoim czasie był szefem wychowania artystycznego w harcerstwie w ZHP. W tym czasie, kiedy byłem w Krakowie, niezależnie od tego, że prowadziłem swoją drużynę i krąg instruktorski przy hufcu, to również zajmowałem się sprawami artystycznymi w chorągwi krakowskiej. Brałem udział w kursach, które Jurek organizował. Na kursach poznałem moją żonę, która też zajmowała się sprawami artystycznymi w harcerstwie i też była hufcową. W związku z tym Jurek jak się dowiedział, że mam problemy w Krakowie, zaproponował mi, że on mnie zatrudni tutaj w Warszawie u siebie w „Baju”. Mało tego, że mi dał pracę, to dał mi jeszcze mieszkanie u siebie. Rok póki się tu nie wżeniłem w to mieszkanie, to mieszkałem u Jurka. W „Baju” byłem do 1956 roku. Śmieszna sprawa, w 1955 roku był w Warszawie Światowy Festiwal Młodzieży, któryś tam z kolei. W czasie festiwalu uruchomiono na dzisiejszym Placu Powstańców, w dawnym budynku Banku Gospodarstwa Krajowego, studio telewizyjne na czas festiwalu. Telewizja wtedy mieściła się jeszcze na Pradze, na Ratuszowej. Festiwal trwał bodajże tydzień czy dziesięć dni. Oni przez cały czas dawali program, wobec tego wzięto również sztukę z „Baja”, którą reżyserowałem „Aszar Kari”. Odpowiedzialnym za to reżyserem z ramienia telewizji był Józek Słotwiński. Ponieważ kiedyś byłem w telewizji na Pradze, kiedy wzięto sztukę Jurka Dargiela na warsztat i widziałem, jak mu to wszystko przerabiano, wobec tego powiedziałem: „O nie, z moją sztuką takich cudów nie będzie”. Siedziałem twardo przy Józku Słotwińskim i kłóciłem się o każde ujęcie, nie pozwalałem sobie tego spaskudzić. Taki był skutek, że kiedy to się skończyło w listopadzie 1955 spotkałem Józka Słotwińskiego w Ministerstwie Kultury, on mówi: „A czy pan by nie chciał przyjść do telewizji pracować?”. „Panie Józefie z moją zabazgraną przeszłością nie mam żadnych szans w telewizji”. „Chyba pan nie siedział?” Mówię: „Owszem, siedziałem”. „Wie pan co, my mamy całkiem sensownego dyrektora, ja pana z nim umówię na rozmowę, może się dogadacie”. Umówił mnie, w grudniu żeśmy się spotkali. Bardzo uczciwie powiedziałem siedziałem, za co siedziałem. Pan Ludkiewicz, który wtedy był dyrektorem, powiada: „Wie pan, my dopiero zaczynamy, potrzebujemy ludzi młodych, chętnych do pracy, ludzkich. Może pan przyjść. U nas trzeba jednak temu czas poświęcić, więc by musiał pan zrezygnować z teatru”. Mówię: „O nie panie dyrektorze, mówiłem panu jak to ze mną było. W tych czasach, kiedy nie miałem żadnych szans na normalne życie, teatr dał mi szanse, czuję się wobec niego zobowiązany i z teatru nie zrezygnuję”. Ale na początku stycznia 1956 dostałem list od pana Ludkiewicza, żebym się zgłosił ponownie na rozmowę, przyszedłem. „Skoro pan uważa, że pan da radę i tu i tu, to proszę bardzo od 15 stycznia może pan u nas zaczynać”. Tak wlazłem na etat reżysera w telewizji. Zajmowałem się programami dziecięcymi, ale nie tylko, bo wtedy wszyscy robili wszystko. W pierwszym okresie robiłem co się tylko dało. Między innymi robiłem pierwsze programy z Wyścigu Pokoju. To była informacja studyjna plus dokręki filmowe, nie było jeszcze wozów transmisyjnych.

  • Kiedy się zaczęła przygoda z „Pankracym”?

Dużo, dużo później. Najwcześniej zaczął się „Miś z okienka”, jeszcze był Bronek Pawlik i „Miś z okienka”. Robiłem pierwszy kryminał w telewizji nazywał się „Detektyw w fotelu”. Robiłem pierwszy program na żywo z pleneru. W Parku Łazienkowskim w Teatrze na Wyspie robiłem „Chłopców z Placu Broni”, to wtedy szło na żywo z pleneru. To było trudne zadanie, tylko trzy kamery do dyspozycji. Miałem zrobione dokrętki filmowe, kolega ze studia z Placu Powstańców rzucał dokrętki w odpowiednim momencie. Tam były noce zdjęcia, dokrętki uzupełniały jak gdyby to, co szło, [było] na żywo.



Warszawa, 23 listopada 2006 roku
Rozmowę prowadziła Anna Kowalczyk
Bogdan Radkowski Pseudonim: „Świerk” Stopień: starszy strzelec Formacja: Obwód „Murawa” Dzielnica: Podhale

Zobacz także

Nasz newsletter