Bogusław Łazicki „Druk”

Archiwum Historii Mówionej

Nazywam się Bogusław Łazicki. Urodziłem się Warszawie, w dzielnicy Wola. Mieszkałem na ulicy Płockiej 38 (pierwsze moje zamieszkanie), później od 1936 roku róg Płockiej i Górczewskiej, Górczewska 21. Sprawa Powstania [była dla nas] najistotniejsza – tak jak dla wszystkich młodych ludzi. O ile dobrze wiem i pamiętam, i tych, których pamiętam i z którymi się stykałem, i słyszałem, a później zetknąłem się z tymi sprawami, prawie wszyscy należeli w stu procentach do Armii Krajowej. [Trafiali tam] różnymi drogami, w różny sposób. Zapoznałem kolegę, który przedtem już należał, trochę wcześniej ode mnie, do Armii Krajowej, a między kolegami i koleżeństwem nie było żadnej tajemnicy, że prawie że się należy do Armii Krajowej. Poza tym wiele więcej się nie mówiło, ewentualnie pseudonim, i na tym się kończyło, chyba że znało się dokładnie z miejsca urodzenia czy ze szkoły, a tak nie wolno było operować danymi osobowymi. W taki to sposób zostałem zapoznany przez kolegów i koleżeństwo z możliwościami wzięcia udziału w tej szerokiej batalii z okupantem.

  • Czym zajmował się pan przed wybuchem wojny?

Przed Powstaniem oczywiście, tak jak wszystka młodzież, chodziłem do szkoły na Gostyńskiej 25, wspaniali nauczyciele. Skończyłem tą szkołę podstawową i właściwie cała edukacja człowieka w moim wieku kończyła się na szkole podstawowej. Później były takie możliwości jak kursy wieczorowe – tajne kursy wieczorowe, ale to już była dalsza sprawa. Miałem szesnaście lat wtedy, to trudno było mówić o nauce, nawet średniej zresztą, bo w czasie okupacji nie było mowy o wyższych studiach. Zresztą to zostawiam na uboczu, bo za młody byłem na te sprawy, a na [szkoły] średnie… też nie bardzo można było z tego korzystać. Skorzystałem w związku z tym, że ojciec mój był poligrafem, popularnie zwanym drukarzem, był majstrem w prywatnej drukarni na Mariensztacie, a dla młodzieży z pracą nie było tak bardzo łatwo, zdecydował się zatrudnić mnie w drukarni, jako pomoc. Nie bardzo mi się to podobało i w okresie przed Powstaniem w różnych miejscach pracowałem. Pamiętam, że na Starym Mieście pracowałem u ślusarza. Pamiętam dobrze, bo patrzyłem na strażaków, którzy chodzili w butach z cholewami, prawie jak żołnierze, i starałem się tam dostać. Dostałem się do straży na Powiślu, zresztą na krótko. Dostałem się, bo to był okres przed samym Powstaniem.
Przed samym Powstaniem chodziłem do technikum poligraficznego i pracowałem w drukarni. Tam właśnie zapoznałem kolegę. Pseudonim też ma dość ciekawy, bo pracował w stolarni i wybrał sobie pseudonim „Wiórek”. Poprzez niego wstąpiłem do Armii Krajowej. Tu zaczęła się moja przygoda w Armii Krajowej. Oczywiście, jak wszyscy będący członkami armii, musiałem złożyć przysięgę, którą składałem już na jesieni 1943 roku. To było już pod koniec 1943 roku. Praktycznie przynależność do Armii Krajowej datuje się od 1944 roku. W związku z tym, że miałem przyjaciół na Pradze, moja działalność w Armii Krajowej datowała się właśnie na dzielnicy Praga. Przysięga była bardzo uroczysta, w każdym razie w bardzo małym gronie, z uwagi na to że przecież to wszystko było tajne, nie wolno się było rozpowiadać i uroczyście obchodzić, ale to naprawdę dla człowieka w moim wieku wielkie przeżycie. Oczywiście byli dowódcy, było kilka osób. Nie wszystkich mogłem znać i nie wszystkich poznałem, ale wiem, że był mój dowódca kompanii, dowódca sekcji. Dowódca kompanii miał pseudonim „Lechita”, dowódca sekcji był „Hebel”, bo też pracował w stolarni. Całe zadania dla takiego młodego człowieka to nic innego jak tylko szkolenie. Szkolenie odbywało się i w programie była znajomość obeznania się z bronią, ze środkami łączności, kontakty, przekazywanie meldunków w jaki sposób i tak dalej. Tak mniej więcej to było oznaczone dla takiego człowieka jak ja.
Już po przysiędze różnie bywało, w każdym bądź razie spotykaliśmy się przeważnie w mieszkaniach, gdzie można było [się szkolić], gdzie było zabezpieczone bezpieczeństwo. Dany lokal był obstawiony, bo przychodzili wykładowcy, przychodzili dowódcy i trudno było sobie wyobrazić, żeby tak swobodnie można było się poruszać. Między innymi takie szkolenia odbywały się w mieszkaniu mojej mamy, a mieszkaliśmy wtedy na Górczewskiej 21. Mama zresztą zezwalała, nie można było inaczej sobie wyobrazić, żeby mama nie pozwoliła. Zresztą można było powiedzieć, że [odbywa się] przyjęcie czy spotkanie koleżeńskie, ale nigdy to nie mogło się udać z uwagi na to, że kolega, jak przychodził, to miał szesnaście–osiemnaście lat, a tu przychodzili przecież starsi panowie, mając na uwadze jeszcze oficerów przedwojennych. Mama wiedziała, że należę do organizacji, do Armii Krajowej. Nie mogła się nie zgodzić, bo była dobrą Polką, bo zresztą i ojciec, i cała rodzina, o ile wiem i wiedziałem o tym, należeli do Armii Krajowej. Siostra moja Jadwiga, druga siostra cioteczna – Lucyna, należały, brat Henryk Zieliński należał, właściwie wszyscy. Ojciec pracował w drukarni i tam miał specjalne zadanie, tak że cała rodzina była uczestnikami i należała do Armii Krajowej. Odprawy, szkolenia odbywały się na zasadach, że jak znalazł ktoś jakiś pistolet, to ktoś przyniósł (nie ktoś, tylko odpowiedni człowiek) pistolet i myśmy się uczyli, jak się obchodzić i tak dalej. Alfabet Morse’a, w każdym razie tego się uczyło, jeszcze trochę pamiętam, ale to już dawne czasy, tak że [robiłem] wszystko to, co łączyło się z funkcją łącznika na stanowisku szeregowego.

  • Gdzie zastał pana wybuch Powstania? Gdzie się pan znajdował w tym czasie?

Byłem oczywiście przy rodzinie. Dzień przed Powstaniem, nie pamiętam [dokładnie, ale] na pewno dostałem rozkaz (nie tylko ja, ale wszyscy z Armii Krajowej) zameldowania się w punkcie zbornym na Pradze. Podano nam adres, gdzie mamy się stawić i przeddzień [Powstania] zameldowałem się właśnie na miejsce zbiórki. Jakie to było przygotowanie? Jak przyjmowałem ten moment, bo było wiadomo, że na coś się zanosi i po co ja mam się tam zameldować. Mama to przeżyła. Ojciec odprowadził mnie do tramwaju, nie pojechał ze mną, a ja pojechałem przez most Poniatowskiego. Jak miałem być przygotowany do Powstania? Poza tym, że tam się szkoliło, to właściwie przygotowania takiego ekstra nie było, zameldować się, zabrać ze sobą zmianę bielizny i żywności na dwa dni. Nie pamiętam już, co wziąłem z domu do jedzenia, w każdym bądź razie niewiele, ale człowiek był bardzo podekscytowany. Pamiętam, że miałem zapasowe spodnie, sweter, płaszcz wziąłem i w taki to sposób zameldowałem się, pojechałem tramwajem. Już było czuć [tą atmosferę], bo był taki ruch, więcej ludzi młodych, w jedną i w drugą stronę w tramwajach. Zameldowałem się po południu, już pod wieczór na miejsce zbiórki. Tam [byłem] do momentu wybuchu Powstania.
Na następny dzień odprawa, szkolenie, zapoznanie z dyscypliną, z zadaniami, jak na wiek młodych ludzi. Miałem przyjemność mieć służbę wartowniczą w przejściu między jednym a drugim domem. Była broń, ale z bronią to było różnie, a właściwie jej prawie nie było. Niemiecki pistolet, który się rozbierało; wszyscy żeśmy wkoło siedzieli za stołem, uczono nas, jak się z nim obchodzić. Dość to śmiesznie wyglądało. Na dzisiejszy dzień zupełnie inaczej podchodzę do tych spraw. Stojąc na posterunku na barce, miałem pistolet, już nie pamiętam, jakiego kalibru, w każdym bądź razie miałem pistolet, chyba siódemka, ale bez amunicji. Tak z tą bronią mniej więcej wyglądało w warunkach, gdzie przebywałem, nie mówiąc o innych sprawach, bo to jest zupełnie inna historia. Do okresu Powstania mieliśmy tam różnego rodzaju szkolenia, gdzieś w piwnicach żeśmy siedzieli, w mieszkaniach, ale jak już wybuchło Powstanie na tyle mocne, że było widać, może nie było widać, ale było słychać na lewobrzeżnej Warszawie, myśmy również brali [udział] z uwagi na to, że byłem bardzo blisko torów kolejowych Dworca Wileńskiego. Tam żeśmy też mieli spotkania, takie lekkie, niewielkie spotkania z Niemcami, ale coś tam się jednak zaczęło dziać. Z bronią nie było za wesoło, ale chęci były duże.
Chciałbym tu zwrócić uwagę na jedno: o ile nie było broni, to duch był niesamowity, wspaniały duch. Muszę powiedzieć, że nie wiem, czy później byłem w armii, ale to już dalsza sprawa, [gdzie było] tak silne morale młodzieży i żołnierzy Armii Krajowej; nie wiem, czy w jakiejkolwiek innej armii były i mogły być. To chyba była najlepsza i największa broń Armii Krajowej. Morale były bardzo wysokie. Bardzo wysokie były również morale społeczeństwa warszawskiego. Okazało się później, bo przecież ludzie ginęli, ale nie poddawali się nawet i myśli, że może być coś innego jak wolność. Taka zresztą przyświecała nam idea. Młodzież była wspaniała, nie była zahartowana w wykonywaniu takich zadań, bo nie mogła być, ale oddanie było olbrzymie i to pomagało przetrwać to, co było najgorsze.
W międzyczasie z uwagi na to, że sytuacja w Powstaniu pogarszała się, mieliśmy rozeznanie, co tam się dzieje, zapadła decyzja, rozkaz, wyruszyć na pomoc do Warszawy. Dowódca naszego zgrupowania podjął decyzję przejścia na pomoc lewobrzeżnej Warszawie. Szliśmy przez cmentarze i tak dalej. Nocami żeśmy szli, ciężko było, ale jakoś żeśmy dobrnęli do punktu wyjścia. Dalej kropka – właściwie nie udało się przejście do lewobrzeżnej Warszawy. Przeżyłem wtedy tragiczny moment. Zapoznałem w tym czasie kolegę – przyjaciela, wspaniały człowiek. Miał pseudonim „Grey”. Był razem z ojcem, ojciec był w stopniu porucznika. Myśmy we dwóch nawet bardzo się przyjaźnili i śnili sobie marzenia, że po Powstaniu zgłosimy się do szkoły oficerskiej. Wojsko nam się podobało, nie znając oczywiście, z czym to się je. Przeżyłem wielki szok w związku z tym przyjacielem „Greyem”. [Mieliśmy] spotkanie z Niemcami i on się wyrwał. Nie wiem, czy można to było nazwać bohaterstwem, bo nie wiem, czy młodzi ludzie mogli wiedzieć, co to jest bohaterstwo, nieświadome dążenie do wykonania czegoś. W naszym kierunku jechał czołg. Nie pamiętam, czy on dostał rozkaz, ale chyba nie. Sam jeden rzucił się w kierunku czołgu. Nie pamiętam, czy miał granat, czy nie. Trudno mi jest powiedzieć, w każdym bądź razie to był czyn z jego strony myślę, że bardzo odważny, ale przy tym bardzo nieświadomy. Zginął. I co gorsza na oczach swojego ojca porucznika. Ojciec widział, jak on ginie. Poszedł go wyciągnąć i pozostał tam. Zginął również tak jak jego syn. To było wielkie przeżycie, tym bardziej że pierwszy dla mnie dramat i śmierć przyjaciela. To się przeżywa, jak na własnych oczach ginie ktoś z przyjaciół. Dostałem rozkaz jako łącznik powrotu z meldunkiem do dowództwa obwodu na Pragę. Tak moje bojowe zadanie z innymi i lekki kontakt z nieprzyjacielem się zakończył.
Wróciłem na Pragę do dowództwa zgrupowania z meldunkiem. Tu zaczyna się jak gdyby drugi rozdział mojego życia. Po doręczeniu meldunku nie wiedziałem, co ze sobą robić, rodziny nie miałem. Cała rodzina była po stronie lewobrzeżnej Warszawy. Starałem się gdzieś umieścić. Miałem kolegę też z organizacji z Armii Krajowej, z siostrą oboje byli, należeli do Armii Krajowej. To wszystko zresztą działo się na Pradze. Tam się ukrywałem. To było na ulicy Korsaka. Tam był skład sprzętu budowlanego, kafle, nie kafle i na zapleczu tego magazynu zrobili mi posłanie. Oni oczywiście siedzieli w mieszkaniu, a ja sam jeden tam siedziałem ukryty. Przyszedł moment bardzo dla mnie przykry, bo ich mama zdecydowała, że muszę opuścić ich dom z uwagi na groźbę – Niemcy patrolowali ulicę, przeszukiwali domy, tak że zostałem zmuszony do opuszczenia tego lokum i ulicą Korsaka szedłem ze swoim majątkiem oczywiście, z porciętami, z płaszczem. Nie pamiętam, czy miałem co jeść, czy nie (z tym był kłopot), ale myślę, że tak, bo prawdopodobnie ona coś mi dała do jedzenia. Spotkałem patrol niemiecki, zatrzymali mnie, wylegitymowali. Zapytali się, co tu robię, i oczywiście nie obyło się bez bicia – „bandyta” i tak dalej. Wpadłem na myśl, bo było takie ogłoszenie, że kto chce, może zgłosić się do robót do Niemiec przy kościele na Pradze – kościół ewangelicki czy jak on się nazywał. Mówię im, że idę się zgłosić. Puścili mnie. Oczywiście tam trochę dostałem cięgi, używali sobie na mnie. Szedłem Ząbkowską w kierunku tego kościoła z myślą, że się zgłoszę do pracy. Nie miałem innego wyjścia, nie miałem żadnych znajomości poza kolegami, którzy też gdzieś byli. Po drodze spotkałem siostrę koleżanki „Zięby”, razem żeśmy w sekcji byli, tylko nie pamiętam do dzisiejszego dnia, czy na Ząbkowskiej był jakiś szpitalik czy coś, w każdym bądź razie ona mnie tam zaprowadziła. Próbowała mnie tam ulokować, żebym przetrzymał tam jakiś okres czasu, ale niestety kierownictwo, nie wiem, czy to ośrodek służby zdrowia, czy co to było, w każdym bądź razie nie zgodzili się, ale zgodzili się mnie wyposażyć.
Dostałem – pamiętam jak dzisiaj – pięćset złotych (oczywiście to były pieniążki okupacyjne), pół litra spirytusu i duży dwukilogramowy okupacyjny chleb. Położyli mnie na wózku dwukołowym z dyszlem, dali mi jakiś lek. Co to było, nie wiem, w każdym bądź razie ostrzegli mnie, że będę miał torsje, żebym się nie przejmował, że będą to torsje, tak jak gdybym żółcią wymiotował. Wieźli mnie aż do przejazdu kolejowego, do tego wiaduktu na Towarowej. Tam była tak zwana wacha niemiecka, Niemiec mnie zatrzymał. Mówią, że on jest chory na żółtaczkę. Pamiętam, jak dziś. Oni oczywiście z daleka od tego, bo to zaraźliwe było, przepuścili mnie i zawieźli mnie do szpitala, żeby mnie umieścić. Nie byłem chory. Wtedy kiedy on się pytał, kto jestem, dostałem tych torsji, zbieg okoliczności. On odskoczył, puścił mnie. Zawieźli mnie do szpitala, chcieli mnie tam umieścić – zbadanie temperatury, czy jestem ranny, czy nie. Nie byłem ranny i nie chcieli mnie zatrzymać. Może nie to, że nie chcieli, ale nie mogli. Bardzo dużo takich chętnych było poza autentycznie chorymi, tak że zostałem przed szpitalem. Oni musieli wracać, a ja zostałem przed szpitalem. Odjechali. Myślę sobie, co dalej robić. Podjechał wóz konny z rannymi, nie pamiętam, czy dwóch, czy trzech. Oni zostali, nie chcieli mnie oczywiście przyjąć. Tym wozem pojechałem gdzieś dalej, tylko nie pamiętam [gdzie, gdzieś] na Grochowie. To nie był szpital. To była chyba szkoła przystosowana do warunków szpitalnych, chorych. Tam spotkałem kolegę, który zrobił mi temperaturą. Jak on to zrobił, to już nieważne, w każdym bądź razie miałem bardzo wysoką temperaturę i musieli mnie z uwagi na wysoką temperaturę zostawić, ale łóżek wolnych nie było. Gdzie mnie umieścić? Pamiętam, że w takiej dość dużej sali taka drewniana prycza, na której nic nie było: ani poduszek, ani przykryć się czym. Pamiętam, że zorganizował jakiś dywan czy kilim. Na kilim się kładłem, przykrywałem się nim.
Sprawa jedzenia. Jedzenia nie było, ale na szczęście... pięćset złotych, które miałem, do niczego się nie nadawało, ale miałem tylko chleb. Trafiło mi się szczęście, że miałem spirytus, a tam różni byli: starsi ode mnie, ja byłem chłopak niespełna siedemnaście lat, oni tam grali jeszcze w karty. Tam mieli ochotę wypić, a ja im dozowałem spirytus, a oni dawali mi coś zjeść. Tak przeżyłem jakiś czas. Dowiedziała się w międzyczasie moja koleżanka, jej matka przyszła, wspaniała kobieta, ona też należała do organizacji. Matka „Zięby” przyniosła mi jeść i jakiś czas przynosiła, a później i ona nie mogła przychodzić. W każdym bądź razie do momentu, kiedy nie wkroczyła armia polska, jeszcze jakoś udawało mi się to przeżyć. Pamiętam żołnierzy, którzy weszli do tego szpitala. Nie pamiętam dokładnie, czy to był szpital, ale w każdym bądź razie to było coś przystosowanego do szpitala. Poszedłem do matki koleżanki „Zięby”. To była wspaniała starsza pani – pani Gołębiowska. Jej córka a moja koleżanka miała pseudonim „Zięba”. Tam się zatrzymałem jakiś czas. W każdym bądź razie byłem tam do czasów, kiedy nie wkroczyła armia ruska.
W międzyczasie Niemcy buszowali, robili obławy i był dzień, kiedy wtargnęli do mieszkania. Szukali mężczyzn. Byłem jedynym z mężczyzn. Wyciągnęli wszystkich pozostałych z tego domu, ustawili na podwórku. Niemcy postawili przed nami erkaemy i żeśmy się spodziewali, że tak się skończy nasza przygoda z Powstaniem. Pamiętam, to było okropne, bo kobiety płakały, a Niemcy jak Niemcy. Nie pamiętam, czy to byli Niemcy, czy to byli „własowcy”, ale w każdym bądź razie w każdej chwili mieliśmy tą świadomość, że to się zakończy rozstrzelaniem, ale stał się cud, jeżeli można wierzyć w cuda. Wstrzymali rozstrzelanie, puścili nas wolno. Wróciłem do tego mieszkania.
W międzyczasie Praga była ostrzeliwana, zostałem ranny w głowę, lekko zresztą. Żeśmy wszyscy przebywali w piwnicy. Weszły wtedy wojska polskie i co dalej miałem robić? Nie mogłem być ciężarem dla tych państwa i zdecydowałem się wstąpić na ochotnika do wojska. Nie wiem, jak to się stało, jak ta wiadomość dotarła do tych państwa, że moja rodzina została rozstrzelana, większość z nich zginęła. Brat mój zginął na Starówce, ojciec był w obozie, zresztą zamordowany w bestialski sposób, zatłukli ojca pałkami. O tym się dowiedziałem później – kolega ojca opowiadał. Nie miałem innego wyjścia, jak tylko zwrócić się do wojska. Tylko to mi przyszło na myśli i tak też zrobiłem. Ze zgrupowania naszego było nas, pamiętam, trzydziestu czterech. Zgłosiliśmy się na ochotnika. Ja byłem takim ochotnikiem, a tamci to po prostu wstąpili, ale wszyscy właściwie byli ochotnikami. Szkopuł w tym, że miałem przecież siedemnaście lat. Kto do wojska przyjmie takiego siedemnastoletniego „bohatera”. Skłamałem, sfałszowałem dowód i podałem inną datę urodzenia i tak stałem się ochotnikiem z konieczności, żołnierzem [Ludowego] Wojska Polskiego, o którym nic nie wiedziałem, zresztą nie tylko ja.
Dostałem przydział do 1. pułku w Wesołej, krótkie szkolenie, ale dziwne to było, bo zamiast uczyć się obchodzenia z bronią czy taktyki walki, musztrowali nas. W każdym bądź razie to było ciężkie przeżycie z uwagi na umundurowanie chociażby, bo miałem na sobie cywilne spodnie, cywilną marynarkę i na to narzucony płaszcz wojskowy, i czapkę oczywiście, bo żołnierz bez czapki, to jak bez głowy. Tak byłem kilka dni. Kilku, właściwie kilkudziesięciu z nas skierowali do Siedlec. W Siedlcach krótka sprawa. Prawdopodobnie chodziło o zebranie pewnej grupy żołnierzy i transportem kolejowym odstawili nas kilkudziesięciu do Oficerskiej Szkoły Piechoty w Lublinie. Tam oczywiście trochę inaczej wyglądało wojsko, bo umundurowano nas, z tym że to już był okres zimowy i nic ciepłego właściwie nie było poza letnim umundurowaniem i płaszczem bez żadnego ocieplenia.
  • W którym to było roku?

To był rok 1945, pod koniec 1944 roku. To był październik. Tą szkołę ukończyłem w styczniu w 1945 roku w stopniu podporucznika. Zdecydowałem się na nieroztropny krok bez przepustki, bez rozkazu wyjazdu wrócić na Pragę, żeby się pożegnać z tymi wszystkimi, z którymi miałem kontakty. Po kilku dniach wróciłem, ale już wszyscy byli przydzieleni do odpowiednich jednostek wojskowych. Dostałem rozkaz wyjazdu do jednostki macierzystej, w której później służyłem. To był 35. pułk piechoty 7. Dywizji 2 Armii [Polskiej]. Ten pułk stacjonował pod Lublinem, w lesie oczywiście, w tak zwanych ziemiankach. To były wykopane pomieszczenia, oszalowane, piecyk stał, kopcił niesamowicie, ale było ciepło. Może też było cieplej, bo tam nas było kilkunastu w maleńkim pomieszczeniu. Jako oficer byłem oczywiście umundurowany dość przyzwoicie, ale moi podwładni, bo byłem w cekaemach, pożal się Boże – nie wszyscy mieli buty, nie wszyscy mieli płaszcze, nie wszyscy byli umundurowani. Po krótkim przeszkoleniu ruszyliśmy na front, ale na front ruszyli tylko ci, którzy byli umundurowani, a poza tym musieli otrzymać umundurowanie od tych, którzy pozostawali bez umundurowania tam na miejscu. Tak ruszyliśmy na front poprzez Wisłę w kierunku na Łowicz, na Gniezno, na Poznań. W większości żeśmy na pieszo szli, a już do Poznania żeśmy transportem kolejowym dojechali. Tam w garnizonie... Kiedyś pozostał garnizon niemiecki w cytadeli poznańskiej i tam [były] pierwsze walki z Niemcami. Później droga w kierunku na Pragę czeską, w kierunku później na Budziszyn. Pod Budziszynem tragedia, bo dostaliśmy się w okrążenie – Niemcy nas okrążyli. Bautzen nazywał się po niemiecku, a Budziszyn do dzisiejszego dnia. To były ciężkie sprawy w tym okrążeniu. Trudno powiedzieć, że żeśmy się tam jakoś bohatersko trzymali, ale w każdym bądź razie z okrążenia żeśmy wyszli. Ruscy nam trochę pomogli, ale nie bardzo się z nami wtedy obchodzili, ale taka była prawda. Dalej służba. Brałem udział... Tak jak powiedziałem, sprawa Wołczyna, forsowanie Nysy i żeśmy maszerowali w kierunku na Berlin. Po drodze pułk stacjonował w różnych miejscowościach. W odwodzie nasz batalion, bo byłem w 3. batalionie, był na obronie sztabu 2 Armii i wtedy akurat, jak żeśmy byli w ochronie sztabu armii, byliśmy w okrążeniu. Dowódcą armii był znany z historii generał Świerczewski. Różne opinie o nim były, ale w każdym bądź razie to nie jest tematem do rozważania.
Po zakończeniu działań wojennych byliśmy w garnizonie. Nasza jednostka stacjonowała w garnizonie Zgorzelca – Görlitz, z tym że jeszcze nie było WOP-u i nasza jednostka pełniła straż graniczną do czasu, kiedy nie zostały sformowane Wojska Ochrony Pogranicza. Tam w jednostce zajmowałem różne stanowiska, z początku jako bardzo doświadczony frontowiec, to cały czas byłem dowódcą plutonu cekaem, później byłem adiutantem zawodowej szkoły podoficerskiej. Adiutantem, to znaczy nie mylić z adiutantem, który chodził z teczką za swoim dowódcą, nie. Adiutant szkoły podoficerskiej, czyli adiutant dowódcy plutonu, to był szef sztabu, ale nazwany był adiutantem. Stamtąd ruszyliśmy do Tarnowskich Gór, zmiana garnizonu i w Tarnowskich Górach brałem udział w różnego rodzaju akcjach bojowych, jak to się wtedy nazywało – walki z bandytami na wschodniej granicy i przeważnie w Nowotarskim i w Nowosądeckim. Tam różnie bywało, w każdym bądź razie nie można powiedzieć, że szczęśliwie trafiłem, ale udało się przeżyć. Miałem jedno poważne zetknięcie z bandą ukraińską. To było w Nowosądeckim. Wróciłem z terenu, dowódca zarządził alarm i nasz pododdział (było nas około stu) poderwał tym alarmem, i rozkaz dogonić bandę i rozbić ją. Żeśmy ruszyli w kierunku na Nowy Sącz. Tam, pamiętam, [byliśmy] we wsi Ławowa (jak byłem kiedyś w Nowym Sączu, w Krynicy z żoną i z córką pokazywałem tą wieś), ale jak żeśmy wrócili, Ukraińcy już odeszli ze wsi, zrabowali spółdzielnię, rozbili posterunek policyjny, kilku zginęło. Myśmy ruszyli dalej w trop za bandą, nie znając oczywiście siły tej bandy. Okazało się, że to bardzo silna banda, bo liczyła około pięciuset [mężczyzn]. Przy zetknięciu z nią, tam sporo ludzi zginęło, żeśmy byli rozbici na dwa różne pododdziały. Ja z jednym pododdziałem przeszedłem słowacką granicę, a część z nich wróciła tą samą drogą. Po jakimś czasie przyjechał dowódca pułku, oczywiście nie pochwalił nas, nawet groźby były poważne, ale zakończyło się na poczęstunku, jak to zwykle w wojsku było, w każdej chwili była wódka. Wystraszył mnie, ale w każdym bądź razie obeszło się bez żadnych specjalnych dociekań.
Tak właściwie skończyły się moje działania bojowe, bo później wróciłem do jednostki i zostałem skierowany (oczywiście mówię to w skrócie, bo w międzyczasie działy się różne sprawy, różne rzeczy) na Wyższą Szkołę Oficerską w Rembertowie. Tam byłem krótko. Nie ukończyłem tej szkoły, a to wynikło z doświadczeń, jakie zdobyłem poprzez służbę w wojsku ludowym, kontakty z przełożonymi (przeważnie oficerowie radzieccy, począwszy bez mała od dowódcy plutonu wzwyż), z którymi nie zawsze można było się domówić. Był czas, kiedy się meldowałem właśnie w Uranie [??] u dowódcy pułku, który zbył mnie, skierował do dowódcy batalionu i nie wiedziałem, ale siedział porucznik, oczywiście wszyscy w polskich mundurach, ale to byli oficerowie radzieccy. Po przesłuchaniu mnie (w pewnym sensie) przez dowódcę batalionu, pyta się: „Skąd jestem?”. – „Z Warszawy”. – „Czy brałeś udział w Powstaniu”. – „Owszem. Wstąpiłem do wojska na ochotnika”. Oczywiście nie mówiłem daty urodzenia, aczkolwiek oni mieli tam moje dokumenty i w pewnym momencie, co mnie bardzo zaskoczyło i zasmuciło, to dowódca kompanii – nie wiedziałem, że to jest dowódca kompanii – spytał mnie: „Słuchaj, a do organizacji jakiejś należałeś?”. – „Nie, nie należałem”. – „A do żadnej?”. Mówię: „Nie no, tam należałem do Armii Ludowej”. Nie wiem, dlaczego tak się stało, ale tak powiedziałem. Na to [on powiedział]: „To dobrze, bo ja nienawidzę akowców”. Dał mi do zrozumienia, jak się mam zachowywać na przyszłość. W okresie całej służby w wojsku te dwie litery za mną szły, nawet do ostatniej chwili, jak szedłem do rezerwy, to potrafili się mnie spytać: „Fajny chłopie, szkoda, że chcesz iść do cywila, ale szkoda, że byłeś po drugiej stronie barykady”. Nie mogłem wytrzymać. Mówię: „Jak to sobie wyobrażacie, że ja byłem po drugiej stronie barykady? Barykada była jedna: z jednej strony Niemcy, z drugiej strony Polacy. Ja byłem po stronie Polaków, to jak ty sobie wyobrażasz?”. Między innymi kolega takie pytanie zadał, który był na odpowiednim stanowisku. Tak że to różnie bywało. Będąc na Wyższej Szkole Oficerskiej... Muszę powiedzieć, że kochałem wojsko. Później żałowałem, że zwolniłem się z wojska, i mnie ciężko było rozstać się z wojskiem, ale warunki, jakie panowały wtedy w stosunku jednej grupy ludzi do drugiej grupy były nieraz nie do przyjęcia i zdecydowałem się wyjść z wojska, i tak też to zrobiłem. Wstąpiłem na ochotnika do wojska i na własną prośbę z wojska wyszedłem.
Później miałem różne sprawy. Mając na karku dwie litery Armia Krajowa, miałem bardzo wielkie trudności w zatrudnieniu. Starałem się w różnych instytucjach pracować, ale zawsze kończyło się tym, że dali do zrozumienia, że albo musiałem odejść, albo sprowokowali mnie do tego, że musiałem odejść. Zainteresował się mój były dowódca i załatwił mi sprawę w wojsku na inspektora do spraw pracowników cywilnych. Zacząłem pracować w warszawskim okręgu na Cytadeli. Tam różnie było, tak jak zresztą do końca służby wojskowej. Później przeszedłem – z uwagi na nieciekawe uposażenie – do inspektoratu obrony terytorialnej, a następnie do departamentu kadr do biura do spraw pracowników cywilnych, gdzie cały czas pracowałem jako inspektor (później starszy inspektor) do spraw pracowników cywilnych. Zwolniłem się, później poszedłem do cywila. W rezerwie jako oficer rezerwy mianowany do stopnia pułkownika, ale tam może tylko dlatego, że pracowałem w departamencie kadr, bo nigdy bym takiego stopnia nie otrzymał. Jako człowiek, jako pracownik byłem szanowany, ale ciągle było to „ale”.

  • Wracając do Powstania, jak ludność reagowała na walkę pańskiego oddziału?

Trzeba powiedzieć... Miałem tylko jeden przypadek, ale to raczej można o tym nie wspominać, bo wtedy jak żeśmy wyruszyli na pomoc lewobrzeżnej Warszawie, tam wstąpiłem do chałupy i chciałem się wody napić, i zostałem wypędzony. Jeden jedyny przypadek taki, ale stosunek ludności... Mówię o Pradze, bo tutaj tylko tyle, że ze słyszenia, a to, co mi później opowiadali, to zupełnie inna sprawa, ale stosunek społeczeństwa cywilnego był kapitalnie dobry, umierali… Nie mówię o Pradze, bo Praga wyjątkowo jakoś nie przecierpiała, aczkolwiek tam też były różne historie. Mogę tylko jedno powiedzieć, że o ile [wiadomo] o wysokim morale młodzieży, Powstańców, to nie niższe morale było w społeczeństwie, wspaniała ludność. Przecież ci ludzie wiedzieli, na co się narażają, a jednak Powstańcom pomagali. Umierali, ginęli, taka była potrzeba chwili i tylko należy składać im hołd, tym wszystkim, pomijając Powstańców, którzy brali czynny udział z bronią w ręku, społeczeństwo zasłużyło na to. Mój kontakt w działalność w Powstaniu, konspiracji – wiele różnych spraw było oczywiście, kilka razy stałem pod ścianą na placu Teatralnym, gdzie Niemcy łapali, rozstrzeliwali. Miałem to szczęście, że nie doszło do tego.

  • Jak pan zapamiętał żołnierzy niemieckich?

Nie mogę powiedzieć, chwalić ich nie mogę, różnie, ale z zasady byli bezczelni, bezkompromisowi. To było nieraz nie do wytrzymania. Sytuacja była okropna, ciągłe łapanki. Jeden z przykładów, gdzie obserwowałem rozstrzeliwanie. Nie wiem, co to za grupa ludzi – Polacy oczywiście – czy z konspiracji. Nie wiem, kto to był, w każdym bądź razie przeważnie wszyscy mężczyźni byli w konspiracji, nie tylko mężczyźni. Jak wspomniałem, mieszkałem róg Płockiej i Górczewskiej narożny taki budynek, a po drugiej stronie były zabudowania drewniane, pole ogrodnicze i obok tego, mniej więcej na wysokości Działdowskiej, była fabryka firanek, o ile dobrze pamiętam, i stawiali grupę ludzi. Dwukrotnie obserwowałem rozstrzeliwanie. W jakiej ilości, nie mam pojęcia, w każdym bądź razie było po kilkadziesiąt osób i rozstrzeliwali pod tym murem. […]
Rozstrzeliwanie obserwowałem z dachu. Raz stałem przy oknie (na pierwszym piętrze mieszkałem), to Niemcy chcieli strzelać do okna, bo widzieli, że jestem w oknie. Zaraz po rozstrzelaniu [pojawiło się] masę ludzi. Skąd to się wszystko brało? Jednak od razu [pojawiło się] masę ludzi i kwiaty. Drugi raz było to samo w tym samym miejscu, tak że dwukrotnie obserwowałem rozstrzeliwanie Polaków. Na Lesznie, załóżmy, powieszonych to obserwowałem osobiście, nie sam moment wieszania, ale już sam fakt, [to znaczy] powieszonych ludzi. Tak że Niemcy byli bezkompromisowi. Ciężko było, bardzo ciężko było, trudno się było właściwie pokazać na ulicy, bo nikt nie wiedział, kiedy i w jaki sposób zostanie złapany. To była okropna sytuacja, ale muszę powiedzieć, że potrafiliśmy też się bawić. W mieszkaniach [były] spotkania przy magnetofonach, patefonach. Kiedyś były patefony na płyty. Tańczyło się.

  • Często były takie spotkania?

Tak, oczywiście na miarę możliwości, ale i to było. Innych przyjemności poza takimi spotkaniami towarzyskimi, potańcówkami, to właściwie nie było. Do kina prawie że się nie chodziło, a jeżeli już, to „jedynie świnie siedzą w kinie”, takie było przywołanie. Na Woli był teatr „Helios”, maleńki. Była hala, tam były karuzele. To tego rodzaju przyjemności były, ale nie było wielkich zorganizowanych przyjemności. Sytuacja była okropna. Najgorsze, to że później wcale nie było lepiej.

  • Jak z perspektywy czasu ocenia pan Powstanie Warszawskie?

To jest bardzo trudne pytanie. Z jednej strony powiedziałem zresztą, że chwała wszystkim warszawiakom za udział w Powstaniu i przetrwanie tego Powstania, wspomaganie Powstańców i przeżycie tej męczarni. Świadomość społeczeństwa, nie mówię o Powstańcach, bo to zapaleńcy. Nie znam takiego kolegi czy kogoś z młodzieży, który nie byłby oddany sprawie Powstania. To była piękna rzeczy, ale to drugie: czy Powstanie musiało być? Wielu ludzie zadaje sobie to pytanie. Trudno jest odpowiedzieć na to pytanie. O ile chodzi o zryw, to jest taki polski zryw powstańczy. Miało to miejsce i dobrze, że się stało. My Polacy potrafiliśmy pokazać, powiedzieć, kim jesteśmy, co znaczy dla nas wolność, ale to pytanie trzeba by zadać naszym dowódcom, że w sytuacji takiej, jaka była w okresie Powstania, czy Powstanie miało szanse, czy trzeba było poświęcić setki tysięcy ludzi, wiedząc o tym... Nie chcę się wdawać w dyskusję polityka, ale dowództwo nasze powinno wiedzieć, jakie może mieć możliwości skorzystania z osiągnięć Powstania i pomocy temu Powstaniu, na co prawdopodobnie dowództwo liczyło ze strony armii radzieckiej. Sam twierdzę z własnych przeżyć, że Rosjanie chyba nie chcieli nam pomóc. Samo forsowanie Wisły przez jednostki generała Berlinga – człowiek, który się narażał ruskim i zdecydował się na forsowanie, ale jak można w takim czołowym forsowaniu pokonać Wisłę bez sprzętu, z małą siłą ludzką, już nie mówię o uzbrojeniu, a poza tym bez żadnego wsparcia sąsiadów, a zatem jednostek Związku Radzieckiego. Mnie się wydaje, nie jestem wielkim taktykiem, ale to, co się działo, co mogło się dziać w Warszawie, mogło się stać w inny sposób – Warszawę pozostawić, a okrążyć ją. Przecież można było niekoniecznie frontalnie uderzać przez taką przeszkodę, jaką była Wisła. Mnie się wydaje, że można było to zrobić w obrębie wielkiej Warszawy. Jednostki Związku Radzieckiego i sami Rosjanie twierdzą, że nie byli na to przygotowani, zaopatrzenia odpowiedniego w sprzęt, w uzbrojenie, w amunicję i tak dalej. Nie mogli pomóc. Czy to jest prawdą, nie wiem, chyba nie. Mnie się wydaje, że tu chodziło o sprawy istotne, polityczne, a nie sprawy militarne. Poza tym, skąd mogła nadejść pomoc dla nas? Jaką żeśmy mieli pomoc, to żeśmy doświadczyli ze strony Anglii, Francji. Co się stało z Francją, co się stało z Anglią. Tam się wiele mówiło, a właściwie nic dobrego dla Polski, jeśli chodzi o Anglików i Zachód, tak że to było wielkie [rozczarowanie]... O ile chodzi o Powstanie z jednej strony, jak się stało, tak się stało i chyba dobrze – Polacy pokazali, kim są – ale to było bardzo ryzykowne. Nawet gdyby Rosjanie pomogli – to jest moje oczywiście zdanie, bardzo prywatne – i poszli z Polakami, Warszawa by padła, to znaczy w sensie zdobycia Warszawy, byłaby zdobyta, to nie wiem, jak by się losy Polski potoczyły. Na pewno Rosjanie nie chcieli mieć takiego olbrzymiego wrzodu na swoim ciele, tak że sprawa Powstania to wielka rzecz i wielkie ryzyko, a że wielkie ryzyko, to żeśmy doświadczyli. Wyrywali się Polacy wszędzie, wszędzie walczyli o wolność innych krajów, za wolność naszą i waszą, a sami nie mogliśmy dać sobie rady, bo zresztą nie mieliśmy żadnych możliwości. Takie jest moje prywatne zdanie. Chwalić Polaków za to, że pokazali, kim są, zasłużyli sobie na wielkie uznanie, ale to bez pokrycia, nie to, co żeśmy chcieli, na co żeśmy mogli się zdecydować czy żeśmy chcieli otrzymać po Powstaniu. Później stało się tak, jak się stało, doświadczyliśmy tego wszyscy.



Warszawa, 28 lutego 2011 roku
Rozmowę prowadziła Magdalena Dąbrowa
Bogusław Łazicki Pseudonim: „Druk” Stopień: strzelec Formacja: Obwód VI Praga, Rejon V, zgrupowanie 1670 Dzielnica: Praga Zobacz biogram

Zobacz także

Nasz newsletter