Bohdan Bargielski „Orzeł”

Archiwum Historii Mówionej
Nazywam się Bohdan Bargielski, urodzony w 1925 roku. Byłem żołnierzem Batalionu „Kiliński” pluton 162 w 1. kompanii.

  • Co robił pan przed 1 września 1939 roku?

Przed 1 września 1939 roku chodziłem do gimnazjum numer 2 imienia Tadeusza Czackiego na ulicy Kapucyńskiej. To gimnazjum zostało zniszczone, spalone w 1939 roku. Chwilowo skończyła się edukacja, bo Niemcy nie uruchamiali szkół. Dopiero uruchomili w 1940 roku, we wrześniu. W tym roku zaczęła się moja konspiracja.

  • Jak trafił pan do konspiracji?

W szkole, jak żeśmy się spotkali – przedwojenni uczniowie, harcerze. To było w budynku gmachu gimnazjum imienia Lelewela na Złotej 53. Co kto robi? Organizujemy, robimy drakę Niemcom, czyli zakładamy konspirację. Było nas pięciu czy sześciu. Początek był na ulicy Leszczyńskiej, tam żeśmy mieli lokal, ciotka kolegi Pieńkowskiego miała opustoszały lokal. Myśmy się tam zbierali. Naszym dowódcą i opiekunem był kolega Andrzej Zajdler pseudonim „Babinicz”, „Asik”. Później jak się okazało, on przeszedł jako harcmistrz do Batalionu „Parasol”. Jego nazwisko jest uwidocznione w książce „Batalion Parasol”, już nie żyje niestety, mieszkał w Łodzi. Pozostali koledzy porozchodzili się, drogi nas prowadziły w różnych kierunkach.
Pozostał ze mną do samego końca jeden tylko kolega Makary Zakrzewski pseudonim „Skała”. Jako młode chłopaki dostawaliśmy takie zlecenia jak naklejanie nalepek na ścianach, malowaliśmy różne historie. Były nalepki zrobione zupełnie jak niemieckie. Niemcy mieli napisane Deutschland siegt an allen fronten, a myśmy mieli napisane Deutschland liegt an allen fronten. Były identyczne. To się rozklejało. Do tramwaju się wskakiwało na przedni pomost, gdzie byli tylko Niemcy. Kleju nie było. To była zima, luty. Polewało się wodą, moczyło i przyklejało się do tramwaju. Jeden z kolegów [Makary zakrzeski pseudonim „Skała”] obkleił cały budynek gimnazjum Królowej Jadwigi. Budynek stał do Powstania na rogu Wiejskiej, plac Trzech Krzyży, Aleje Ujazdowskie. Potem patrzył z daleka, jak Niemcy przyszli, szukali dozorcy. On później musiał to wszystko zrywać.
Z początku to była organizacja o charakterze harcerskim. Później nas się pytali, czy idziemy do pionu harcerskiego, czy do wojskowego. Mimo że byliśmy młodzi, wybraliśmy pion wojskowy – ja, kolega Zakrzewski, jeszcze tam był mój kuzyn Andrzej Nitkowski pseudonim „Ziuk”. Żeśmy się znaleźli w organizacji, która wtedy nosiła nazwę POP – Polska Organizacja Powstańcza. Później była przemianowana na Związek Walki Zbrojnej, który znów z kolei w 1943 roku został przemianowany na Armię Krajową. Byliśmy kadrą Batalionu „Kiliński”. Zaczęły się różne historię, jak szkolenie, zapoznawanie się z różnego rodzaju bronią. Były różne zadania, jak na przykład na terenie Warszawy trzeba było uwidocznić punkty, gdzie byli Niemcy, warsztaty samochodowe, szpitale, koszary. To się nanosiło na mapę. Później na tej podstawie wytyczono na czas Powstania poszczególne obiekty dla poszczególnych jednostek, które miały walczyć w tym terenie. Szkoliliśmy się. U mnie w mieszkaniu i niedaleko u ciotki. Mieszkałem na rogu Chmielnej i Sosnowej, a ciotka po przekątnej Chmielna 57. Było raz tu, raz tu, zmieniało się, żeby nie było stale w jednym miejscu ze względu na podglądanie. Mógł ktoś zauważyć, że za dużo młodzieży się zbiera. Pokończyliśmy tak zwane kursy niższych dowódców.
Niestety nie dostaliśmy żadnych dyplomów, bo się zaczęło Powstanie. U mnie w domu robiliśmy butelki zapalające. Powiedzieć skład butelek? Żeby ktoś później z tego nie skorzystał. Cukier żeśmy wałkowali i w moździerzach tłukli na puder. Sypało się na stolnicę i mieszało się z tak zwanym popularnie kalichlorkiem. To był chloran sodu czy potasu, już nie pamiętam w tej chwili dokładnie. Dwie łyżeczki mieszanki wsypywało się w bardzo malutką torebkę. Potem do butelki nalewało się benzynę. Do benzyny w butelce (przeważnie półlitrówki, bo litrówka była za ciężka) wlewało się parę kropli kwasu solnego. Jak już to było nalane, zakorkowane, to się naklejało na buteleczkę torebkę z mieszanką zapalającą. Efekt był taki, że jak się kwas solny zmieszał z kalichlorkiem i z cukrem, to powstawała reakcja egzotermiczna, cieplna, tak wysoka temperatura, że powstawał płomień, od tego się zapalała benzyna. Butelki były niezawodne.Żeśmy później palili po upadku Powstania na przedpolu na Grzybowskiej trupy Niemców. Swoich to żeśmy zbierali. Niemcy nie zbierali swoich, nie mogli, bo byli pod naszym obstrzałem. Nasze butelki zapalała się każda jedna, a ich co czwarta, co trzecia.

  • Jak zapamiętał pan wybuch Powstania? Jak wyglądały przygotowania i sam wybuch Powstania?

Przygotowania to były takie, że zebraliśmy się u mnie w mieszkaniu. Nas potem przezywali „bandą kłaka”. Potem pierwszy alarm był na Świętokrzyskiej 27, niestety został odwołany, później znów drugi. Była to szkoła na Świętokrzyskiej 27 róg Jasnej, stamtąd wyskakiwaliśmy. Z tym że zostałem jeszcze przydzielony do ochrony sztabu batalionu, do dowódcy „Leliwy” Rajcewicza. Po przekątnej znajdowało się miejsce postoju, sztab dowódcy, na ulicy Jasnej 20 czy 21, 21 chyba, bo to było po lewej stronie. Jak się zaczęło Powstanie, to myśmy wszyscy razem wyskakiwali. Wzdłuż Świętokrzyskiej w kierunku Mazowieckiej żeśmy biegli. Ci, którzy przebiegli na drugą stronę, czyli na stronę parzystą Świętokrzyskiej, to byli unicestwiani. Trzech żołnierzy zabił Niemiec, który stał za latarnią. Obecnie tam też stoi ta latarnia przy pomniku Powstańców Batalionu „Kiliński”. Biegliśmy do przodu. Część, która biegła po prawej stronie, nieparzystej, dopadła do drapacza chmur. Między innymi tam był podchorąży „Garbaty”, to był Jerzy Frymus, potem „Połabski”, to był Bernard Zieliński. On tu mieszkał nawet w tym samym bloku, też nie żyje. „Tumry” Edward Mordko. Chlobpcy biegli po lewej stronie, ja po parzystej razem z „Leliwą”. Chłopcy zdobyli drapacz chmur, wystrzelali Niemców, którzy poukrywali się na placu. Żeśmy biegli do budynku, to był budynek Świętokrzyska 28. Biegniemy na piętra. Na rogu Mazowieckiej i Świętokrzyskiej mieścił się przed wojną sklep braci Pakulskich. Ten budynek został zniszczony w 1939 roku, były tylko gruzy.
Wyjrzałem przez okienko, patrzę, tam leży [w gruzach] żandarm, jeden jedyny leżał. Reszta się wycofała, pouciekała, pochowała. Jak go zobaczyłem, to we mnie krew się wzburzyła, bo widzę karabin. Leżał z karabinem. Zaraz zbiegliśmy na dół. Wyjście na gruzy było przez okienko ze spiżarni. Było bardzo wąskie, zakratowane. Zaraz się znalazły drągi, żeśmy szybko wyrwali kraty. Wyszedłem, do żandarma się podkradłem. Byłem pod ogniem poczty i nie wiadomo, czy gdzieś jeszcze innych żandarmów [nie było]. Podczołgałem się do niego. Miałem chęć nawet granat cisnąć, ale zobaczyłem, że on się nie rusza. Jeszcze mu przyłożyłem cegłą w łeb. Zabrałem mu karabin, pas z bagnetem, ładownice, granaty. Z powrotem się czołgam do okienka, było wąskie. Bez niczego, to wyszedłem. Jak się w to wszystko ubrałem, to utknąłem w okienku, tylko słyszałem, jak packały kule, pociski koło mnie. Ale koledzy Nowak i „Tumry” [złapali mnie] za głowę i wciągnęli do środka. Od razu była niesamowita radość, bo byłem pierwszy zdobywca. Ubrany byłem po niemiecku, w hełmie, cały w osprzęcie niemieckim, z karabinem. To był polski karabin, na którym było wybite Radom i polski orzełek. To były pierwsze chwile Powstania, to był pierwszy dzień.
Poczta była atakowana, ale nie udał się pierwszy szturm. Miał być zaskoczeniem. Niemcy się prawie nigdzie nie dali zaskoczyć. Już byli przygotowani, bo zaczęła się dokoła strzelanina. Już się przygotowali do odparcia różnych ataków. Potem drugiego dnia dopiero w południe zaczął się szturm od ulicy Wareckiej, od placu i [od] części, w której byłem ja, od Świętokrzyskiej. Tam zrobiono wyłomy w ścianie. Jak myśmy zrobili dziurę, to patrzymy, a Niemcy są odwróceni tyłem. Tak jak do kaczek żeśmy zaczęli kropić. Oni uciekli do wnętrza, bo to było na placu, gdzie stały samochody, rampa była przeładunkowa. Schowali się do budynku. Poszły w ruch granaty, zaraz wyleciała brama, drzwi i wpadliśmy do środka. Koniec, poczta zdobyta. To było koło godziny szesnastej 2 sierpnia.
Na poczcie żeśmy przenocowali. 3 sierpnia od Nowego Światu Świętokrzyską zaatakowały nas dwa czołgi i cztery opancerzone transportery z grenadierami. Jak myśmy to zobaczyli… Nie mogę całego placu, wszystkich działań bojowych, objąć swoim okiem i swoją mową. Myśmy weszli do jednego budynku na Świętokrzyskiej, gdzie ściana szczytowa była w kierunku ulicy Nowego Światu. Jak Niemcy, grenadierzy, wyskakiwali z opancerzonych transporterów, to żeśmy ich tam kropili. Zabiliśmy paru, ciężko mi powiedzieć ilu. W każdym razie jak Niemcy zostali zabici, to czołgi zaczęły lufy podnosić w kierunku naszej ściany. Nasz dowódca pseudonim „Sławicz” Maliński Zbyszek, mówi: „Chłopaki, wiejemy, bo tu będzie za chwilę dintojra”. Żeśmy zeszli na dół, ale czołgi nie podjechały. Zabrali trupy, wszystkich nie mogli, bo za blisko już byli nas. Bali się, że będą następni. Wycofali się w kierunku Nowego Światu. Taki był trzeci dzień walki.
3 [sierpnia] wieczorem była zbiórka do ataku na PAST-ę. Dowódcą naszej grupy był porucznik „Szary” Stanisław Silikiewicz. Myśmy mieli atakować PAST-ę od Pociejowa. Było tak zwane stare targowisko Pociejów od ulicy Bagno. Druga część, inny oddział, pod dowództwem kapitana „Żmudzina”, który nazywał się Bolesław Kontrym (został powieszony w Warszawie przez „ubeków”), atakować miał od strony Próżnej i Zielnej. Atak się nie udał. My żeśmy próbowali od Bagna. Żeśmy po dachach bazarów dobiegli pod PAST-ę. Tam był wysoki mur. Parę metrów od muru był budynek, w którym stali Niemcy z pistoletami maszynowymi i karabinami maszynowymi. Tam żadnej walki nie było. Ci od Zielnej, co zaczęli, wpadli do budynku. Nie byłem przy tym, znam tylko z opowiadań. Tam było bardzo ciężko, tylko parter zdobyli. Dalej nie mogli dojść. Była za duża siła ognia, tym bardziej że jeszcze paru naszych zostało poranionych z granatów, które sami rzucali. Niemcy porozwieszali na klatce schodowej siatkę. Granaty się odbijały i spadały pod nogi rzucającym. Też tak się zakończyło i była przerwa. W [budynku] PAST-y [Niemcy] zostali okrążeni.
Myśmy poszli na Królewską 35. To był róg Marszałkowskiej i Królewskiej. Tam żeśmy parę dni byli, dwa czy trzy. Tam też miałem swój wypad, muszę się pochwalić. Tam Niemcy jeszcze nie wiedzieli, bo to był początek Powstania, gdzie są powstańcy, gdzie można przejechać. Raz jechał samochód odkryty Horch z rozmaitymi dostojnikami niemieckimi. Mieli czerwone klapy. To za tramwajami było. Parę strzałów poszło, ale oni dodali gazu i uciekli. Później jechał motocykl z trzema żołnierzami, pancerniakami, gdzieś dalej w kierunku placu Piłsudskiego. Ubrani byli w czarne mundury. Też ich postrzelili. Jeden z nich wracał w kierunku Marszałkowskiej i upadł akurat naprzeciwko naszych pozycji, na wprost okien, w których myśmy [stali]. Jak upadł, to się okazało, że między nogami wystaje mu coś takiego jak kij. Żeśmy zaczęli obserwować przez lornetkę. Jedni mówią kij, ja mówię nie kij, tylko pistolet maszynowy, jemu szmajser wystaje. Mówię: „Idę po niego”. „Sławicz”, który był dowódcą naszej drużyny młodzieżowej dał mi visa, bo karabinu nie mogłem nieść, bo przeszkadzałby. Wyskoczyłem na Królewską, przez Królewską pod tramwajem i doszedłem do Niemca. Zabrałem mu pistolet, sześć ładownic, siódmy był magazynek w pistolecie i z powrotem. Przejście było prawie pod pierwszym piętrem. Koledzy mi zrobili drabinę. Z rozpędu, strachu, wszystkiego to w dwóch skokach znalazłem się od razu w ramionach moich kolegów. To było 4 czy 5 [sierpnia]. 6 [sierpnia] znów jest alarm. Idziemy na pomoc na Wolę. Żeśmy biegli. To było bardzo blisko od rogu Królewskiej. Kawałek Królewskiej zaczynała się Grzybowska i zaraz Żelazna. Ponieważ był obstrzał z PAST-y i z Ogrodu Saskiego, to musieliśmy biec ulicą Sienną do Komitetowej, później do Mariańskiej. Tam przed wojną była ubezpieczalnia, do dzisiaj stoi ten budynek. Na rogu kolega „Sławicz” nasz dowódca, mówi: „Słuchajcie, nie wiemy, kto tam jest”. Mówi do mnie: „»Orzeł«, weź jednego – miałem już wtedy szmajsera – do przodu zobaczyć. Pamiętajcie, że przed nami mogą być tylko Niemcy”. [Drugim zołnierzem był Witold janikowski pseudonim „Vis”]. We dwóch pełni napięcia [poszliśmy] ulicą Komitetową. Patrzę tylko, gdzie łeb niemiecki wystaje. Żeśmy doszli bez żadnej opresji do rogu Mariańskiej i Twardej.
W bramie, patrzymy, leży pełno mundurów policji granatowej, karabiny, amunicja. To musiały być nasze oddziały powstańcze, które na skutek agresji niemieckiej na Woli już nie widziały dla siebie żadnego wyjścia i porzucali to wszystko. Myśmy mieli wszyscy karabiny. Tam nawet był karabin maszynowy Maksim, ale bez taśmy. Żeśmy wzięli tylko amunicję. Przez pół gruzy, pół ruiny żydowskie (do dzisiaj stoi bóżnica), doszliśmy do ulicy Grzybowskiej. Dalej już nie mogliśmy iść. Następna ulica była Krochmalna, gdzie już byli Niemcy. Żeśmy się rozeszli. Zajęliśmy poszczególne posterunki w bramach. Jeszcze była barykada Grzybowska 5 w poprzek Grzybowskiej w kierunku Saskiego Ogrodu. Tam żeśmy byli. To jest opisane nawet w książkach.. Była bardzo ciężka sytuacja, jak harcerski patrol szedł, który miał się połączyć, tak zwana Pasieka z harcerzami na Woli. Nie mógł dojść. Dowódca patrolu opowiadał, jak wracając z Woli, szli po ciemku pustą ulicą Grzybowską. Gdyby Niemcy poszli trochę szybciej, to by weszli do Śródmieścia bez wystrzału. Ale myśmy już wtedy objęli ten teren i trzymali aż do końca Powstania.
Byliśmy w różnych [punktach]. Na ulicy Wroniej Niemcy szykowali się do ataku. Żeśmy ich rozbili. Potem na rogu Żelaznej i Grzybowskiej stał czołg, który trzymał całą dzielnicę wzdłuż Żelaznej pod ostrzałem artyleryjskim. Też chcieliśmy go zlikwidować, ale była taka historia, że nie można było do niego podejść. Było bardzo sucho, kurz się wznosił pod każdym ruchem nóg. Okna były zakratowane. Blisko nie można było podejść, bo Niemcy patrzyli z drugiej strony Grzybowskiej. Druga strona Grzybowskiej była obsadzona przez Niemców. Przysłali nam tak zwana rusznicę przeciwpancerną – Piata. Nie można było wystrzelić, bo w oknie były kraty, przez które by pocisk nie przeszedł. Rozerwałby się na kratach. Musieliśmy z tej sytuacji zrezygnować. Później były rozmaite walki. Na Grzybowskiej kilkakrotnie nas atakowali Niemcy, ale zawsze daliśmy im radę.
17 sierpnia z Batalionu „Kiliński” została wydzielona specjalnie, w sile stu dwudziestu ludzi, tak zwana kompania szturmowa. Jeszcze przedtem były na Grzybowskiej kompanie szturmowe pod dowództwem kapitana „Ruma”. Myśmy dostali się pod dowództwo kapitana „Hala”. Powstała piosenka: „Bo my jesteśmy od »Hala«, nasza wiara nie nawala”. Jak powstała kompania szturmowa, to już była większa siła. Żeśmy baty spuszczali Niemcom. Niemcy nas tam atakowali kilkakrotnie, ale zawsze żeśmy ich przepędzili. Do końca Powstania odcinek ulicy Grzybowskiej, do ulicy… Teraz tej ulicy nie ma, tam stoi obecnie budynek PSL-u. Tam była barykada i była ulica Skórzana i Rynkowa, to do ulicy Ciepłej Niemcy nie mogli przejść. Zresztą dalej tak samo. Cała Grzybowska, Wronia, Twarda, Towarowa to był odcinek, który był przez prasę podziemną, przez „Biuletyn Informacyjny” opisany jako tak zwany „twardy front”. Tam były ciężkie walki. Nas tam tak nie bombardowali, bo byliśmy blisko Niemców przez szerokość ulicy. Jeden jedyny pocisk raz z moździerza czy artylerii wybuchł na Grzybowskiej. Wybuchł koło posterunku, który zajmował jeden z naszych kolegów, żołnierz Jerzy Wagner pseudonim „Czarny”. Tak go rozszarpało, żeśmy go zbierali w koc. Leży na Powązkach, przychodzę tam nieraz. Robię porządki na jego grobie, bo już nie ma nikogo. On był z Krakowa, zdaje się, że jego mama wyjechała do Krakowa. Nikt o ten grób nie dba. Jak jestem, to zawsze [robię] porządki, szczotką zamiotę.
Na Grzybowskiej jak byliśmy, to 31 sierpnia było natarcie na pomoc Starówce. Też zakończyło się krwawo. Nasza kompania szturmowa była jako osłona lewego skrzydła, żeby zabezpieczyć główne natarcie, które szło w kierunku Bielańskiej, placu Żelaznej Bramy. Ci, co brali udział bezpośrednio w ataku na plac Żelaznej Bramy [zostali po prostu zmasakrowani]. Trzeba było biec przez pusty plac. Niemcy się zorientowali, zaczęli kropić z moździerzy. Zrobili masakrę. Żeśmy jeszcze ze dwa dni ściągali trupy naszych kolegów w nocy, wieczorem.
Na ulicy Grzybowskiej trwaliśmy aż do kapitulacji. Inne oddziały, nie tyle oddziały, tylko kompanie naszego batalionu, brały udział na Śródmieściu, Nowy Świat, Koloseum, Poczta Główna. Niemcy od Powiśla później szli i burzyli wszystko po drodze, bo chcieli się dostać do Śródmieścia. Oni byli też w ciężkich walkach. Tak [było] do czasu, do 2 października. Jak ucichły strzały, to żeśmy zaczęli palić trupy.
Później poszliśmy do niewoli. 5 października żeśmy wychodzili Grzybowską do Żelaznej, z Żelaznej do Chłodnej i Chłodną do Wolskiej do placu Kercelego. Na placu Kercelego robiło się rundę i było składanie broni, najpierw pistolety, karabiny, karabiny maszynowe, pistolety maszynowe, zwykłe karabiny. Później prosto Wolską w kierunku na Ożarów. Doszliśmy do Ożarowa, przenocowaliśmy. Na drugi dzień załadowali nas do wagonów i w kierunku Łambinowic, po niemiecku ten obóz nazywał się Lamsdorf.
Tam nas przyjęto, ogołocono ze wszystkiego, co tylko kto miał. Dawali półbuty. Miałem kawaleryjskie buty z cholewami, to zabrali. Dostałem półbuciki, całą zimę w półbucikach po wszystkich obozach przechodziłem, nie tylko ja. W obozie były rozmaite gry, gdzie można było zegarki wygrać. Było dwóch braci, którzy grali. Później jak nas ewakuowali z Lamsdorfu do Luckenwalde, oni wszystkie zdobycze, co od swoich biednych współwięźniów wyciągnęli, zaszyli w buty filcowe. Buty im Niemcy zabrali razem z tym wszystkim. Oni klękali przed nimi, to aż wstyd było. Niemcy się zorientowali, że coś jest w butach.
Jak żeśmy przyjechali do Luckenwalde, to jeńcy angielscy, amerykańscy zrobili nam przyjęcie, [jeżeli] to można nazwać przyjęciem. Myśmy byli wygłodzeni jak sto diabłów. Był ryż ze śliwkami, papierosów nam trochę dali, ale to było tylko jednego dnia. Późnej to wszystko ucichło. Później z Luckenwalde wybrali grupę dziewięćdziesięciu, już Niemcy wybierali. Wieźli nas, obecnie to się nazywają Żary, po niemiecku Sorau. Było tak zwane Arbeitskommando. Tam robiliśmy różne prace. To przy koszarach była komenderówka. Jako że znałem się trochę na samochodach, dostałem się do koszar. Kilku nas było, żeśmy pracowali przy samochodach. Żeśmy udawali, że nie możemy pracować, bo żeśmy mówili Kein Essen, keine Kraft, keine Arbeit. Do 27 lutego chyba to było. Nastąpiła ewakuacja znowuż do Luckenwalde. Już był ofensywa od wschodu, od strony Warszawy, od Wisły. Żeśmy szli do Luckenwalde bocznymi, rozmaitymi drogami, po stodołach żeśmy nocowali. Gdzie byliśmy w stodole, to żeśmy obcinali kłosy bauerom i ziarno żeśmy wysypywali pod butelki i to jedliśmy jako kaszę. Doszliśmy do Luckenwalde. Potem z Luckenwalde znowuż ewakuacja w kierunku Murnau. W jednej stodole nasza paczka przycupnęła, wszyscy poszli, a myśmy zostali. Później żeśmy wyszli. Polacy, którzy byli na robotach, dali nam cywilne ubrania i jako tacy przymusowi robotnicy żeśmy razem z motłochem niemieckim kręcili się. To było chyba miasto Cottbus.
Później front przeszedł i myśmy przyszli do Warszawy. 1 maja po południu przyjechaliśmy do Warszawy. Po drodze chcieli nas do wojska zabierać, żeśmy mieli rozmaite perypetie. Ruscy nie przebierali w środkach. W jednym mieście, nie pamiętam, jak się nazywało, dali nam kije i kazali pilnować ogrodu, żeby żołnierze nie przychodzili, nie rabowali, bo tam mieszka generał. Jak tu pilnować z kijem, jak oni przychodzili pijani z pepeszami. Przyjechaliśmy 1 maja w 1945 roku do Warszawy. Tu się skończyła epopeja. Nie rejestrowałem się jako żołnierz AK. Później miałem z tego tytułu różne nieprzyjemności, ale wykaraskałem się i jestem.

  • Chciałbym jeszcze wrócić do Powstania. Mógłby pan powiedzieć o życiu codziennym w Powstaniu, o warunkach jakie panowały. Jak wyglądał pana dzień?

Okropne było. Najgorszym mankamentem dla żołnierza był amunicji. Broni żeśmy trochę zdobyli, na samej poczcie około trzystu karabinów zdobyto, piętnaście ton makaronu, konserwy, mundury rozmaite. Z początku było bardzo przyzwoicie. My mieliśmy co jeść i ludność cywilna miała. Robiło się później coraz bardziej krucho. Ubrani byliśmy w pocztowe mundury. Mnie później przezywali małym gestapowcem, byłem ubrany w szary mundur lotnika, krótka kurta, bryczesy, buty z cholewami, miałem hełm. Hełm to każdy miał. Niemców przetrzepaliśmy, to hełmy były. Najgorsze było, że nie było amunicji i jedzenia. Z początku było dobrze, a później nie było chleba. Żeśmy jedli tak zwaną zupę „pluj”. Z browaru Haberbuscha jęczmień przynoszono, nieoczyszczony jeszcze, to się z plewami jadło. Stale trzeba było pluć, dlatego się nazywało zupa „pluj”. Niektórzy nie wytrzymywali psychicznie. Wśród nas był jeden kolega, który niestety załamał się psychicznie. Nawet za okupacji miał być naszym sekcyjnym. Wszedł do piwnicy, karabin wziął między nogi, hełm na głowę. Karabinu nie dał ruszyć i sam się nie ruszał. Jak usłyszał samoloty, to wpadał w obłęd. Zdarzały się takie przypadki, nie każdy psychicznie wytrzymywał.
Byli tacy jak ja. Nie bałem się niczego, człowiek sobie nie zdawał sprawy z tego. Był jeszcze drugi kolega z plutonu 163 pseudonim „Nowak” Zbigniew Czajkowski. Myśmy chodzili pod Niemców, parę razy nam się to udało… Na Grzybowskiej jak byliśmy, to były niewypały z moździerzy na dachach na strychu, bo dach przebijało. Żeśmy pociski wyrzucali. Co trzeci, czwarty nieraz wybuchał. To było bardzo ciężkie. [Pociski miały] pięćdziesiąt milimetrów, może niektóre miały kaliber osiemdziesiąt pięć. Żeśmy to zrzucali z dachów w ich kierunku. Później Niemcy zrobili barykadę. Taki był drewniak za okupacji, jeszcze przed wojną, on został spalony w czasie wojny w czasie kampanii wrześniowej. Postawili w poprzek barykadę, bo paru żeśmy tam dosięgli. Widać ich było. Jak żeśmy weszli na dach, to z góry żeśmy widzieli. Oni byli nisko. Żeśmy tam paru położyli. Później barykadę [postawili] i to budowali Polacy. Do nich nie można było strzelać. Z płyt chodnikowych, trotuaru budowali barykadę prawie pod pierwsze piętro. Cóż można jeszcze powiedzieć. Przydałoby się amunicji, broni, ale niestety nie było. Jak 18 września przyleciały samoloty amerykańskie, zaczęli zrzucać zaopatrzenie, to myśleliśmy, że to spadochroniarze. Obszar był tak mały, że większa część zrzutów dostała się w ręce niemieckie. Później jak żeśmy szli do Ożarowa, to Niemcy pokazywali thompsony, papierosy amerikanisch Zigaretten, czekoladę jedli, śmieli się z nas. 4 sierpnia to jeszcze przyleciało parę samolotów na Szpitalną, na plac Napoleona, na dachach niektóre spadochrony wylądowały. To było trochę, ale co z tego. Rusznica przeciwpancerna, był tak zwany Piat. Anglicy robili po trzy pociski wiązane, trzy rury po trzy pociski. To zrzucali, to było sześć pocisków do jednego Piata. Nam potrzeba było co najmniej ze dwadzieścia sześć do jednego, to by coś dało, bo można by było bunkry rozmaite rozwalać. To było mało, wszystkiego było mało. Liczyliśmy na to, że pomogą nam sąsiedzi zza Wisły. Niestety 4 sierpnia już doszła do nas wiadomość, że front sowiecki przystanął – koniec, bawcie się sami. Stalin nawet powiedział: „Co to za armia, jak nie ma czołgów i samolotów”. Duch był silny, wola walki! Najważniejsze w wojsku jest morale. Jeżeli morale jest silne, żołnierz ma dążenie do walki, to wtedy na pewno pokonuje silniejszego, a po drugie myśmy byli przyparci do ściany, już nie było się gdzie cofnąć. Musieliśmy się bronić.

  • Czy był pan bezpośrednim świadkiem zbrodni wojennych popełnionych przez Niemców?

Nie, świadkiem nie byłem albo było po wszystkim, a jak już my byliśmy, to już nic się nie działo. Jak żeśmy weszli na ulicę Grzybowską, to ludzie klękali przed nami, żeby ich bronić. Żeśmy nawet na Grzybowskiej ulicy znaleźli w jednej z piwnic jeszcze ciepły kocioł fasolowej zupy z zacierkami. To jedliśmy razem z ludźmi. To prawdopodobnie ugotowali nasi, ale uciekli. Nie wszyscy psychicznie wytrzymywali, jak widzieli za sobą szwaba z karabinem. Druga rzecz, że tam na Woli i na Ochocie było dużo żołnierzy ze wschodu, ruskich, ze wschodnich dzielnic Związku Radzieckiego, Afganistan, Gruzja. Niemcy im mówili, bo myśmy tam złapali paru, że my jesteśmy komuniści i pomagamy ruskim. Oni dlatego na nas tak ciężko się odgrywali, [szczególnie na bezbronnej ludności cywilnej]. Dużo było takich przypadków. Jeszcze im trochę gorzały dali. Oni działali, jak tylko mogli, żeby się zemścić, żeby wybić komuchów. To co byśmy dzisiaj my zrobili.

  • Jakie jest pana najgorsze, a jakie najlepsze wspomnienie z Powstania?

Nie miałem złych wspomnień. Najlepsze to, że wyszedłem cało. Byłem ranny w rękę, pod nogą. Miałem hełm, bo bym miał dziurę w głowie. To było w czasie walki na pomoc Starówce. Złe to było tylko to, że człowiek myślał, jak przyjdzie co do czego… Miałem w erkaemie w dniu kapitulacji sto pięćdziesiąt pocisków, po dwadzieścia pięć strzałów, miałem sześć magazynków. To są trzy dłuższe serie i koniec. Za lufę i karabinem walić albo uciekać, a nie było gdzie już uciekać.
Nas była paczka jeszcze z okresu konspiracji, żeśmy się znali. Jak muszkieterowie – jeden za wszystkich, wszyscy za jednego. Żeśmy się trzymali w Powstanie i po Powstaniu, w obozie po Powstaniu. Z tym że w obozie nas częściowo rozdzielono. Paru było młodych wiekiem, jako młodociani byli wzięci do innego obozu. Jeden nawet z młodocianych na ulicy Grzybowskiej zginął w domu „Plutona”. To było tak, że był murek wysokości pół metra na dachu. Tam żeśmy leżeli i strzelaliśmy do Niemców naprzeciwko. Oni mieli ścianę zamurowaną, tylko otwory na karabiny. [Józef Ostrowski] to był najmłodszy żołnierz w całej naszej drużynie, szesnaście lat, pseudonim miał „Kartacz”, ładny blondynek. Raptem się podniósł, dostał postrzał. To był widocznie ekrazyt albo dum-dum. Kolega „Wisiak” chciał go podnieść, to mu ręka weszła w wątrobę. [„Kartacz”] zginął. Nieraz żeśmy dochodzili, dlaczego on wstał. W końcu wpadłem na taką myśl, że może on został prawdopodobnie ranny, jak został ranny, to się poderwał. Jak się poderwał, ulica miała piętnaście, dwadzieścia metrów szerokości, ktoś do niego strzelił z naprzeciwka. Niemcy strzelali z kul dum-dum, ekrazytowych, to rozrywały. To był przykry moment. Wśród naszych kolegów to najmłodszy chłopak.
Potem jeszcze na końcu [Powstania] na Grzybowskiej zginął nasz dowódca „Sławicz” Zbyszek Maliński. To był syn znanego przed wojną za okupacji właściciela farb „Imroth i Maliński”. Oni mieli na placu Kazimierza wielki skład, sklepy mieli na Marszałkowskiej między Skorupki a Hożą i na Nowym Świecie blisko Smolnej. Niedaleko kiedyś była ambasada niemiecka. On też zginął na Grzybowskiej. To było w takich okolicznościach, zaczęły padać pierwsze pociski z broni stromotorowej czyli z moździerzy, z granatników. Ludzie mówią: „Gołębiarz ciska granaty”. Myśmy poszli na podwórko. Paru nas biegło. Na jednej klatce, na dachu nie ma. Biegliśmy na drugie podwórko. Uderzył pocisk z moździerza. Już byliśmy w klatce schodowej. On był przede mną nawet, obok stał jeszcze facet, też go zabiło, a jemu − „Sławiczowi” − wszystko urwało, a mnie nic. Przewróciłem się o niego. Jak żeśmy go podnieśli, on był w szarym kombinezonie, to z nogawek ciurkiem leciała krew. To był bodajże 27 września. Już opatrunków nie mieli. Wzięli go na nosze do szpitala, ale co się z nim stało, to nie wiemy. Sytuacja krytyczna, tu się wali, tu się pali. Nie każdy mógł się każdym zająć. On już na pewno nie żył, z taką raną to nie było mowy. To było też przykre, bo to był nasz dowódca. On był starszy, z 1924 roku, rok starszy. [Był] pełen inicjatywy. W czasie Powstania chodził, nie wiem gdzie, ale zawsze przynosił dużo amunicji. Skąd on to brał, to nie powiem. Czy miał zakamuflowany składzik i nam dostarczał. Jeszcze jak miałem szmajsera, to przynosił nowe pudełeczka z nowymi pociskami.
  • Czy po wojnie był pan prześladowany?

Owszem, ale dopiero w 1950 którymś roku zostałem aresztowany. Pracowałem na takim stanowisku, że nie mogli mnie zastraszyć. Mówi się, że nie ma ludzi niezastąpionych. Byłem dyspozytorem w przedsiębiorstwie budowy linii kablowej. Jeździło trzysta samochodów. Miałem mapę jak ściana, gdzie były numery samochodów, gdzie który się porusza, komu potrzeba zmienić, wymienić, ująć czy dodać. Widocznie interweniowali w bezpiece i mnie zwolnili. Oprócz tego miałem dochodzenie, przejścia, zeznania. Mówi „ubek”: „Napisz życiorys”. To napisałem. On przeczytał. Jak nie przypalantuje mi w japę! Mówi: „Teraz ja ci przeczytam twój życiorys”. Zaczął czytać. Co ciekawe, że tam znalazło się nazwisko kolegi, który mnie wciągnął do konspiracji. [„Ubek” pyta mnie:] „A Pieńkowskiego znaliście?”. Mówię: „Znałem, przecież to kolega ze szkoły”. Później Pieńkowskiego spotkałem na ulicy Marszałkowskiej. Ubrany był w wojskową czapkę, nie w płaszczu, bez pasa. Jak mnie zobaczył, to uciekł. Widocznie musiał mieć kontakt z bezpieką.
Później przez dwa lata się meldowałem w pałacu Mostowskich. Jak mnie nie było, a mieszkałem wtedy na Muranowie przy Żelaznej na Nowolipiu, bardzo blisko, to za pół godziny już byli w domu. Mama się nieraz pytała [kim są, to odpowiadali]: „My jesteśmy koledzy Bogdana”. Mnie nieraz wypadało, że musiałem dłużej zostać. Nieraz się poszło w cug z kolegami, nie wracało się wcześnie do domu. Nieraz mnie złość brała. Raz „ubowiec” przyszedł. Cała baza była na Fabrycznej przy Czerniakowskiej. Przecież jak tam pracuję tyle lat, to znam wszystkich. Widzę, że spaceruje facet po placu. Widzę, że gdzie ja jestem, to i on jest niedaleko. Mówię: „O, to już jest mój anioł stróż”. Nie zwracając uwagi, idę, mieszkałem na Nowolipiu, Fabryczną, Rozbrat, Górnośląską. Teraz tam jest zabudowane, przedtem były ogrody. [Poszedłem] skosem koło sejmu w ogrody. Patrzę, on za mną idzie. Schowałem się za drzewo. On wyciągnął pistolet, ja go w łapę, rozbroiłem, magazynek wyjąłem. Pestki, tak zwane naboje, wyrzuciłem. Mówię: „No i co?”. – „Wiesz [kogo] rozbroiłeś!”. Mówię: „Masz na czole napisane, że to jest UB!”. Jeszcze nim przyszedłem do domu, to już na mnie czekali w domu. Mówią: „Co wyście zrobili?”. Mówię: „A ja wiem? Bandyta mnie napadł”. Pogrozili mi pięścią.
To samo miałem w wojsku. To jest ciekawe, jakie miałem przypadki. Po pierwsze, byłem jedynym w jednostce z nowego poboru [kierowcą]. Starzy żołnierze umieli jeździć, ale oni odchodzili i nie [miał kto] jeździć. Potrzebowali kierowcę dla dowódcy pułku. Dowódcą pułku był Rosjanin, nazywał się Skiba. Kompanię szkolną zrobiono, gdzie byli sami kierowcy, murarze, krawcy szewcy, sami rzemieślnicy, fachowcy. Dowódcą był Józef Baryła, później on był we WRON-ie. To był nauczyciel z Lubelskiego. Jeździłem samochodem i pracowałem już za okupacji przy samochodach. Zaraz jak wróciłem z Niemiec, też jeździłem samochodem. Wzięli mnie do wojska, do KBW. Z dowódcą, Rosjaninem jeździłem. On potem odszedł i przyszedł drugi. Jego zastępca nazywał się Panasiński. Żona Panasińskiego, młoda dziewczyna, już miała dziecko. Żeśmy się dogadali, chodziła na Otwocką do szkoły. W szkole uczyła ją moja ciotka i mój wujek [Miłkowscy]. Żeśmy się poznali w ten sposób. Później miałem takie historie, że oni mnie wzywają na święta do stołu. Telefon jest: „Bargielski do dowódcy pułku!”. To [ja] w samochód, przyjechałem. KBW podlegało pod UB, UB miało citroeny. Podjeżdżam. „Odstaw samochód, przychodź”. Ci z Informacji… Informacja to była bardzo groźna instytucja, on mógł dowódcę pułku aresztować. Oni się patrzyli jak na raroga, że przy jednym stole z dowódcą pułku piję gorzałę. Też mi grozili. Miałem taki przypadek, że z Informacji chcą, żebym gdzieś jechał. Mówię: „Nie mogę, samochód jest nawalony, muszę poprawić”. „Dobra, my was złapiemy”. Za chwile dzwoni dowódca pułku. Nie mogę mu [odmówić]. Pojechałem z nim. Oni mnie na mieście zobaczyli. Potem na drugi dzień mnie wzywają: „Co wy tacy jesteście? Żebyście nie byli nam potrzebni, to byście do Jaworzna pojechali” (do kopalni uranu).
Jeszcze z początku, jak tylko nas wzięli, to były polityczne pogadanki. Kilku było warszawiaków. Chłopaki dowiedzieli się, że brałem udział w Powstaniu. Politruk się pyta: „Kto brał udział w Powstaniu? Kto nam powie, jaka była pomoc udzielona przez Związek Radziecki?”. Ci mnie wypchnęli. Jeszcze nie wiedziałem, że są takie przewroty, człowiek sobie nie zdawał sprawy. Mówię: „Jak Amerykanie przysłali zrzuty, to na spadochronach w eleganckich metalowych pojemnikach, gumowe odboje, wszystko było niezniszczone, eleganckie. Ruscy to rzucali w beczkach drewna bez spadochronów, wszystko się rozlatywało. Karabiny, kolby pękały, lufy się krzywiły. Karabiny były niemieckie, amunicja była sowiecka, nie pasowało jedno do drugiego”.

  • Jak pan ocenia Powstanie?

Bardzo pozytywnie. Wszystkim przeciwnikom, którzy mówią, że to było niepotrzebne… Pewnie, że z jednej strony było niepotrzebne, bo zginęło dużo ludzi, ale wybuch musiał nastąpić. Nawet ruskie radio, radiostacja „Kościuszko” nawoływała: „Pomóżcie bratniej armii wyzwolić…”. Druga rzecz, sto tysięcy warszawiaków, między innymi i ja, dostało kartę do stawienia się. Miałem na plac Narutowicza stawić się do kopania okopów. Dowództwo podejrzewało, że jak zbiorą wszystkich bezbronnych sto tysięcy chłopa, to karabinami maszynowymi rozwalą czy wywiozą do obozu. [Powstanie] musiało nastąpić. Po drugie cztery lata młodzi ludzie, którzy podlegali poborowi wojskowemu, byli szkoleni w tym celu, żeby walczyć. Musieli się wyładować. [Prawie każdy miał z Niemcami porachunki].
Nawet był wywiad z jednym z profesorów. „Dlaczego uczyliście się, kończyliście konspiracyjne uniwerki, a wystawialiście się na odstrzał? Tak, bo nauka była potrzebna na przyszłość, a na odstrzał, to trzeba było iść teraz. Trzeba było przyszłość wywalczyć. To było jak bomba z lontem, który musiał ktoś podpalić, jak nie Niemcy, to ruscy, ale podpalili nasi. Założenia były, że polski rząd przyjmie sowiecką armię jako gospodarz. Dlatego się ruscy zatrzymali, bo nie chcieli do tego dopuścić, żeby Armia Krajowa występowała jako gospodarz. Po drugie, im wojsko było niepotrzebne, bo było przeciwko nim. Robili wszystko, co mogli, żeby armię zniszczyć. Tak samo próbowano zniszczyć armię, którą sami zorganizowali na wschodzie. Przecież Lenino, byle żołnierz powie, że to była robota sowiecka, żeby puścić klinem w bagno polską armię, żeby Niemcy ich wybili. Ruscy nie ruszyli, czołgi nie mogły iść, bo było bagno. Druga próba zniszczenia to był Kołobrzeg. Trzeci jak armia (mnie się mylą nazwiska Szrenera czy Szörnera) z Czechosłowacji szła na odsiecz Berlina. Musieli przejść przez południowe Niemcy, Lipsk, Drezno. Już tam była 2 Armia Polska, która nie była tak uzbrojona. Zetknęli się, ale też nie przeszli. Była próba, że Niemcy zniszczą tą armię. Powstanie musiało wybuchnąć. Jak nas pięć lat szkolono, żebyśmy walczyli, to myśmy czekali, każdy czekał, żeby Niemiec łeb wychylił, żeby mu dać po głowie. Straty były straszliwe. Pomijając straty w ludności i straty materialne, jakie poniosła Warszawa, ale gdyby nie było takiego zniszczenia… Trochę żartobliwie bym powiedział, w Krakowie, we Wrocławiu w Łodzi musieli wyburzać całe ulice, a w Warszawie tylko budowano nowe.


Warszawa, 12 października 2006 roku
Rozmowę prowadził Maciej Bandurski
Bohdan Bargielski Pseudonim: „Orzeł” Stopień: strzelec, kapral Formacja: Batalion „Kiliński” Dzielnica: Śródmieście Północne Zobacz biogram

Zobacz także

Nasz newsletter