Bohdan Generowicz „Zbigniew”

Archiwum Historii Mówionej


Nazywam się Bohdan Generowicz. Urodziłem się 1 lutego 1928 roku w Skarżysku.

  • Czym zajmowali się pana rodzice? Czy miał pan rodzeństwo?


Nie miałem rodzeństwa. Byłem jedynym dzieckiem. To było wkrótce po pierwszej wojnie, więc to zrozumiałe, że niektórzy ludzie się żenili troszeczkę później. Mój ojciec był z wykształcenia inżynierem budowlanym. Ukończył Instytut Inżynierów Cywilnych w Petersburgu. Pracował w wytwórni amunicji. Matka urodziła się na Ukrainie i miała średnie wykształcenie, może nawet nieskończone. Mieszkaliśmy w Skarżysku. Niestety niedługo po tym ojca przeniesiono na emeryturę, bo już doszedł do tego wieku. To była nawet wczesna emerytura. W Skarżysku mieszkałem do lat sześciu, zanim poszedłem do szkoły. Pamiętam, że na kilka tygodni zanim wyjechaliśmy ze Skarżyska, otworzyła się szkoła bardzo blisko domu, gdzie mieszkaliśmy. Pamiętam, że matka mnie tam raz czy dwa razy zaprowadziła. Prawdopodobnie chciała zobaczyć, bo zawsze, a przynajmniej często rozłączenie dziecka z rodzicami powoduje różne historie. Mama przypuszczalnie chciała zobaczyć, jak to będzie.
Przyjechaliśmy do Warszawy w 1934 roku, zamieszkaliśmy na Grochowie. Wyjechaliśmy do Warszawy głównie z dwóch powodów. Pierwszym powodem było to, że w Skarżysku był brat matki, a w Warszawie było trochę więcej, bo matka miała liczną rodzinę. Miała trzech braci i dwie siostry. Siostra wyjechała do Francji, jeszcze zanim się urodziłem. No i w Warszawie mieliśmy więcej krewnych, a oprócz tego w Warszawie było wszystko taniej. Na prowincji zawsze wszystko było drożej. Zacząłem szkołę w 1934 roku. Jak wybuchła wojna, skończyłem pięć lat szkoły podstawowej. U nas się mówiło szkoła powszechna. Wybuchła wojna.

  • Co pan robił w momencie, kiedy wybuchła wojna?

 

Ach… Z wybuchem wojny… Muszę to powiedzieć, bo 1 września to był piątek. Dzień wstał pochmurny. Wyszedłem się bawić na podwórko i ni stąd, ni zowąd ojciec przychodzi do mnie podniecony: „Gdzie ty jesteś? Jest alarm lotniczy” – no więc do piwnicy. Odbyło się bez specjalnych wydarzeń. W niedzielę oczywiście euforia. Anglia i Francja wypowiedziały wojnę, no to już teraz się skończy; dwa, trzy tygodnie najwyżej. Pamiętam, że niedziela to był piękny, słoneczny dzień. Jest alarm. Stałem w bramie domu. Mieszkaliśmy przy ulicy Grochowskiej. Wtedy prawie każdy dom był taki jak w Paryżu. Była duża brama. Wchodziło się przez bramę i był główny budynek od strony ulicy, podwórko i oficyna – budynek z tyłu. Stałem w bramie z jeszcze kilkoma osobami i patrzyliśmy na niemieckie bombowce, które leciały szeregiem i to jeszcze bardzo wolno, bo wtedy szybkość samolotów była 300–350 kilometrów na godzinę. Od dołu były pomalowane na jasnoniebieski kolor. Gapiłem się i nie zauważyłem, że jestem w bramie sam. Ni stąd ni zowąd bez żadnego ostrzeżenia, bez żadnego wycia nagle po drugiej stronie ulicy wyrósł ogromny słup kurzu i dymu. Wybuchła bomba, więc szybko zanurkowałem w bramę, wybiegłem na podwórze, stanąłem w bramie przed podwórzem i znów przede mną wielki słup dymu. Przecież miałem jedenaście lat. Byłem dzieckiem. Wpadłem w panikę i myślałem, co będę robić. Siedziałem w bramie i to mnie ocaliło, dlatego że jak się zatrzymałem na podwórku, to gradem spadały cegły, szkło, ramy okienne i wszystko z wybuchów.
Jak to się skończyło, to szybko poszedłem do schronu. Matka zaaferowana nie wiedziała, co się ze mną dzieje i była bardzo szczęśliwa, że mnie zobaczyła. To był początek wojny. Rodzice się zdecydowali, żeby pójść do Śródmieścia, żeby pójść do mojej ciotki – siostry matki, która była bezdzietna. Mieszkali z mężem na ulicy Długiej pod numerem 30. Ten dom już nie istnieje. Tam spędziliśmy większość wojny. Dom to głównie była oficyna i był też dom od frontu z bramą. Miał tylko parter i jedno piętro, była brama, później było podwórko i szło przedłużenie oficyny, parter i jedno piętro. Później była przerwa i w oficynie mieszkała moja ciotka. To był parter i dwa piętra. Mieszkała na pierwszym piętrze, a w suterenie była taka półsuterena. To było jakieś półtora metra nad ziemią, metr, czy coś takiego pod ziemią i był warsztat mechaniczny. Większość czasu spędzaliśmy w warsztacie mechanicznym.
Oczywiście oblężenie Warszawy nastąpiło dosłownie parę tygodni po zaczęciu wojny, tak że jak przyszła wiadomość o wkroczeniu bolszewików ze Wschodu, to było bodajże 17 września. Byłem wtedy tam, bo pamiętam tę wiadomość, że… Przyjmowaliśmy to wszystko tak, że nie wiadomo, co będzie. Oczywiście nie wiedzieliśmy o sekretnym układzie pomiędzy Ribbentropem i Mołotowem. Wiedzieliśmy, że podpisali pakt, ale nie wiedzieliśmy o tym tajnym dodatku. Nie wiedzieliśmy, co będzie, ale Niemcy nam zrzucali ulotki: „Polacy! Wasz rząd Was zdradził. Zabrali sobie skarb, złoto i uciekli do Rumunii… Nie traćcie dalej krwi. Poddajcie się”. I tak dalej.
Oczywiście bohaterem był Starzyński. Póki radio działało, to jeszcze codziennie przemawiał. A potem tak stopniowo… Najpierw – zdaje się – urwały się telefony, potem się skończyła elektryczność, potem wody zało. Jak nie było elektryczności, nie można było słuchać radia. Za mojego dzieciństwa było wiele aparatów radiowych na baterie. Pamiętam, że jeszcze w Skarżysku jeden z moich kuzynów zakładał taki kryształkowy detektor. To były jeszcze wczesne lata radia. Radia na baterie już wyszły z użytku, tak że większość odbiorników była na sieć. No i jak zało elektryczności, to zało wiadomości.
Zaczęło się oblężenie. Naloty rzeczywiście były po kilka razy dziennie. To jest perfidia i okrutność niemiecka. Przecież wynalazcą samolotu Stuka (to był nurkujący bombowiec Sturzkampfflugzeug) był Ernst Udet. Przecież sztukasy miały syreny, tak że jak nurkował, to syrena ryczała, wyła. Przecież to było przerażające przeżycie, bo normalnie jeśli bombowiec zrzucił bombę i bomba leci, to jeszcze słychać, jak wyje, to jest półtorej, dwie sekundy i jest wybuch, tak że nie dłużej niż półtorej sekundy. Jak sztukas nurkował przez kilka sekund, to ta syrena, to było ogłuszające wycie. Doprowadzało to ludzi to skrajności wyczerpania, bo wiadomo było, że na końcu wycia będzie oczywiście bomba. Było to wyrafinowane okrucieństwo. Było to dzień w dzień. W nocy nie bombardowali, natomiast w nocy był ogień artyleryjski. Nie wiem, czy się spotkaliście z wyrazem ogień nękający. Na czym on polega? Polega na tym, że się wystrzeli pocisk (a to była artyleria półciężka albo ciężka i ten pocisk to nie byle co) i później się czeka dziesięć do piętnastu minut. To akurat wystarczy, żeby zasnąć i wtedy wystrzeliwują drugi pocisk. To jest ogień nękający. To jest też wyliczone w ten sposób.
Któregoś dnia w oficynę, która biegła wzdłuż podwórka, upadła bomba i nie wybuchła. Telefony jeszcze działały, bo pamiętam, że jeden z lokatorów dzwonił do kogoś, żeby tę bombę ktoś przyszedł zabrać. Rzeczywiście przyszli i ktoś ją wynosił na ramieniu. Miała nie więcej niż pięćdziesiąt kilo. To było wszystko.
Pewnego dnia siedzieliśmy, było wyjście do klatki schodowej, które wyglądało na podwórko, były mieszkania, do góry, klatka schodowa, osiem czy dziewięć stopni i szło się do drzwi sutereny, gdzie siedzieliśmy. Był nalot, ktoś stał przy drzwiach i ja siedziałem. Wyglądał uchylonymi drzwiami od klatki schodowej, żeby zobaczyć, co się dzieje. Typowe, jak usłyszy się kule, pociski, że jak wyje, to znaczy, że przelatuje. Ten, który w nas uderzy, tego się nigdy nie słyszy. Było to moje pierwsze doświadczenie. Nie było żadnego wycia, nic. Ni stąd, ni zowąd był błysk i nagle lawina gruzu waliła się schodami. Chciał zatrzasnąć drzwi – drzwi wyważone. Oczywiście panika i wszyscy w strachu zaczęli uciekać przez okna. Pierwsze piętro oficyny było na podwórku. Wszystko było zasiane gruzami. Do bramy – po co? Ludzie nie mają pojęcia, co to jest, jak się jest pod ogniem. Człowiek żyje jak zwierzę, żyje tylko w tej chwili i nie myśli się nic na przyszłość. Uciekaliśmy. Staliśmy w bramie i było jeszcze kilka osób. Połowa bramy wyważona, pod nią leżał ktoś zabity. Stał żołnierz z dziurą w głowie i krew mu się lała. Na ziemi siedziała jakaś Żydówka z urwaną od kolana nogą. Jakaś inna miała poszarpane, wyrwane strzępy skóry i przyklejała je sobie. Ludzie nie myślą w takim momencie. Wtedy się nie myśli.
Jak to wszystko się skończyło, to poszliśmy szukać bezpieczniejszego schronienia. Kilka domów dalej znaleźliśmy… Tam były jakieś piwnice. Miały takie kopułowe sklepienia, przypuszczalnie dom miał dwieście, może trzysta lat. Długa to była stara ulica… i piasek. Zdaje się, że tam były jakieś winiarnie, może nawet w osiemnastym wieku. Wyglądało to rzeczywiście bardzo solidnie. Tam byliśmy.
Wieczorem wróciliśmy na Długą 30, żeby zabrać swoje rzeczy i przenieść się tam. Jedyne oświetlenie to były palące się dookoła domy. Rozłożeni byli zabici na ulicy, jak to się mówi, na orła [czyli leżący na wznak z rozłożonymi ramionami]. Oczy w słup, matowe… W świetle płomieni krew wyglądała czarno. Było pięć czy sześć rozłożonych osób. Wszyscy, którzy kierowali ruchem, [krzyczeli] tylko: „Przechodzić! Przechodzić! Nie patrzeć! Przechodzić!”. No i poszliśmy do schronu. Od czasu do czasu paru ludzi szło, żeby nabrać wody. Gdzie? Tylko do Wisły, tak że… Z Długiej do Wisły jest półtora kilometra, coś takiego. To było jedyne źródło wody. Przychodzili z wiadrami wody czerpanej z Wisły. Tak było do kapitulacji. Jak już skapitulowaliśmy…


Mąż mojej ciotki, wuj… Były wezwania Starzyńskiego, żeby wszyscy mężczyźni zdolni do noszenia broni wyszli z Warszawy i udali się na wschód. Było to dlatego, że do ostatniej chwili polska armia nie była zupełnie zmobilizowana. Wciąż był nacisk od Francuzów i od Anglików, żeby nie drażnić Hitlera, żeby nie prowokować. Oczywiście wiemy, że jak była mu potrzebna prowokacja, to zorganizował prowokację. Reinhard Heydrich – oni zorganizowali napad na radiostację w Gliwicach, gdzie esesmani wzięli z obozu koncentracyjnego ludzi, ubrali ich w polskie mundury, zastrzelili ich tam, zostawili… Polska prowokacja… dlatego polska armia nie była zmobilizowana, więc powiedzieli, że kto jest zdolny do noszenia broni, żeby uciekał.
Wuj uciekł, wyszedł i ciotkę zabraliśmy do siebie do Grochowa. Grochów był stosunkowo mało zniszczony. Nasz dom wiele nie ucierpiał. Jeden czy dwa pociski uderzyły go z góry. Nasze mieszkanie ocalało, ale oczywiście szyb nie było. Jedna z pierwszych rzeczy, które Niemcy zrobili, [nakazali, by] wszystkie odbiorniki radiowe oddać. Musieliśmy oddać nasze radio. Nie było żywności. Było trochę suchego chleba. Rodzice byli jeszcze z pierwszej wojny światowej, która była jeszcze żywa w pamięci. Wojna polsko-rosyjska skończyła się w 1921 roku, tak że osiemnaście lat wcześniej. Matka zrobiła trochę zapasów chleba, mąki i tak dalej. Nie miała na czym ugotować. Nie było węgla, nie było nic. Chodziło się, zbierało się kawałki drzewa. Jak dom był zrujnowały, to futryny z okien czy coś takiego…
Wszystko zaczęło wracać do porządku. Niemcy przywieźli kuchnie polowe. W ogonku każdy mógł [stanąć] z jakimś garnkiem, dostał zupy. Zupa była niesmaczna – kartofle z obierkami, ale można było coś zjeść. Dziwiliśmy się, z czego chleb był robiony – z trocin czy z czego? Wyglądało to jak chleb, ale nie smakowało jak chleb. Powoli zaczęła się secesja. Był podłączony prąd, wodociągi były podłączone, ale elektryczność była racjonowana: dwie godziny od ósmej do dziesiątej wieczorem – tylko. Godzina policyjna od początku: od dziesiątej wieczorem do szóstej rano przez całą wojnę.
Później zaczęli wydawać kartki. Na kartki był tylko chleb, marmolada buraczana, margaryna, która była bardzo niesmaczna i – zdaję się – trochę cukru. To wszystko. Nic innego nie było oficjalnie na kartki. Jeżeli ktoś chciał mieć nowe buty, musiał pójść, wypełnić kartę specjalną, uzasadnić, dlaczego chce nowe buty… Co za idiotyczne pytanie. Nie pamiętam, czy na odzież… Na skarpetki były kartki. To też: „Dlaczego potrzebujesz skarpetki?”. Dopiero na te kartki można to było dostać, ale od razu się ożywił czarny rynek. Ludzie jeździli na wieś i przywozili mniej więcej od końca 1940 roku… Prawie wszystko można było dostać, ale wszystko na czarnym rynku. Ludzie ryzykowali swoje życie, dlatego że przede wszystkim rolnik – jeżeli go przyłapali na nielegalnej sprzedaży, to konfiskowali gospodarstwo i wszystkich wyrzucili do obozu koncentracyjnego. Jeżeli kogoś złapali z tym w pociągu to to samo – obóz koncentracyjny.
W sklepach można było wszystko dostać, chociaż niektórzy sklepikarze trzymali wiele rzeczy pod kontuarem. Jak się poprosiło, to się dostało. To już było później dobrze zorganizowane. W 1941 roku, zdaje się w czerwcu, Niemcy najechały Rosję. Były trzy kompanie niemieckie w budynku mojej szkoły. Pamiętam jeszcze, jak wymaszerowywali. Przyszedł oficer, ustawili broń w kozły, dał im jakieś polityczne przemówienie… Wtedy jeszcze nie rozumiałem po niemiecku. Później było Achtung! (uwaga), wziąć broń, wymaszerowywali oczywiście śpiewając i oczy im się śmiały. Zwycięzcy. Poszli do Rosji. Jak tylko wybuchła wojna, to cała Warszawa była zalana sowieckimi wojennymi jeńcami. Stalin dał surowy rozkaz nie odpowiadania ogniem. Powiedział, że jakikolwiek oficer złamie rozkaz, zostanie rozstrzelany, bo ufał Hitlerowi. Wojsko niemieckie, Rosjanie po prostu rzucali broń, rzucali wszystko i uciekali. Przeszkodą nie był opór Rosji, tylko pozostawiony sprzęt, który blokował wszystkie drogi, tak że to się wydawało beznadziejne. Niemcy wciąż zwyciężały, ale wiedzieliśmy już wtedy, że siły polskie były w Wielkiej Brytanii, tak że wiedzieliśmy, że był rząd polski w Londynie.
Nielegalna komunikacja radiowa i „Biuletyn Informacyjny” to naprawdę już chyba od końca 1939 roku… Podziemie już się wtedy zaczęło, tak że jak mówię na ten temat do moich australijskich kolegów, to mówię, że byliśmy pokonani, ale nie byliśmy zwyciężeni. Podziemie się zaczęło już w 1939 roku. Już wtedy wiedzieliśmy, co się dzieje na Zachodzie, bo były nasłuchy. Przez kilka lat Niemcy zapraszali wszystkich, szczególnie rzemieślników, do wyjazdu do Niemiec. Tam rzeczywiście było dobrze, bo ich porządnie traktowali, ale niewielu z tego korzystało, więc wtedy się zaczęły tak zwane łapanki. Podjeżdżała „buda”. To był samochód ciężarowy z plandeką i gdziekolwiek był mały rynek czy kolejka do tramwaju albo coś takiego, ni stąd, ni zowąd cichutko, bezszelestnie podjeżdżała „buda”, wyskoczyło sześciu czy ośmiu żandarmów z karabinami i wszystkich dookoła legitymowali. Jeżeli ktoś pracował dla przemysłu niemieckiego, to go puszczali, jeżeli nie – do „budy” i wywozili na roboty do Niemiec. W 1942 roku w lipcu umarł mój ojciec. Tak to wszystko trwało.
Mniej więcej od początku 1943 roku zrobiło się gorzej. Wtedy jak już łapali zakładników, to ich nie wywozili do Niemiec, tylko trzymali w szkole na Skaryszewskiej. Tam było takie depo, bo wtedy już podziemia zaczęły działać, i polskie, i komunistyczne, i Narodowe Siły Zbrojne, bo to była skrajna prawica i się trzymali osobno. Był desant. Wysadzało się pociągi z zaopatrzeniem. Rozprawiali się z agentami niemieckimi.
Moja matka pracowała u Wedla. Wedel tak samo pomagał żywnością i inne firmy pracownikom co tydzień dawały coś, co mogły dawać z żywności. Był tam jeden Węgier, który był bardzo niepopularny. Rewidował… Któregoś dnia przychodzi do portierni dwóch ludzi. Pytają się, czy to pan taki i taki. – „Tak”. Wyczytali mu wyrok śmierci i zastrzelili go na miejscu. To było naprawdę codziennym wydarzeniem. Niemcy tych zakładników wyciągali i za każdego żołnierza czy agenta dziesięciu było rozstrzelanych. Stąd w Warszawie jest tyle miejsc, gdzie są tablice pamiątkowe, bo w takim miejscu w tym i tym dniu Niemcy rozstrzelali tyle osób. Na drugi dzień były afisze i każdy szedł do tych słupów z afiszami szukać znajomych nazwisk. Moich osobistych znajomych było dwóch. Był kierownik szkoły konspiracyjnej i nasz nauczyciel geografii. W jednym dniu zostali rozstrzelani.

Szkołę powszechną skończyłem jeszcze oficjalnie, tylko byliśmy wyrzuceni z budynku i w prywatnych domach szkoła wynajęła pokoje. Piątą klasę skończyłem 1940 roku, szóstą skończyłem w 1941roku. Szedłem za późno do gimnazjum, więc siódma klasa była kończącą klasą. Nawet przed wojną, jak ktoś szedł do gimnazjum, to po siódmej klasie się opuszczało [szkołę]. Wtedy…Co robić? Były gimnazja konspiracyjne, ale tu otworzyła się szkoła pod płaszczykiem szkoły przygotowawczej do szkół zawodowych jakiegoś stopnia – jakość stolarska. Matka mnie zapisała. Ojciec jeszcze wtedy żył. Rodzice mnie zapisali. Najpierw to było na Konopackiej pod 4. Okazało się, że to jest IV Miejskie Gimnazjum imienia (bodajże) Jana Kazimierza. Później szkoła połączyła się z trzecim gimnazjum i była na Śniadeckich pod numerem 8. Budynek jeszcze stoi. Jak tutaj byłem dwanaście lat temu, to był jeszcze nietknięty i dokładnie w tym stanie, jaki był podczas wojny. Przetrwał. […]
Jeździłem z Grochowa na Śniadeckich, matka pracowała. Dom był pusty, mieszkanie było puste i często ze Śniadeckich wracałem piechotą aż na Grochów. Nie spieszyło mi się do zimnego, pustego mieszkania. Zapisały mi się w pamięci dwa [wydarzenia]. Jedno – szedłem aleją Waszyngtona na przeciwko parku Paderewskiego. Wtedy aleja Waszyngtona była zabudowana po jednej stronie, po przeciwnej około ronda, później była długa przerwa, a później znów zabudowana blisko Wiatracznej. Tam gdzie ta długa przerwa, jak daleko sięgnąć to wszystko były pola. Szedłem tą aleją, miałem w teczce podręcznik do łaciny, podręcznik do historii, swoje notatki. Ni stąd ni zowąd podjeżdża „buda” (a tu były tory tramwajowe), sto pięćdziesiąt metrów ode mnie wysiadają ci z pistoletami maszynowymi, rozstawiają się na poprzek linii tramwajowych w rozkroku i czekają. Co tu robić? Najgorsza rzecz to jest panika. Myślę sobie: „Zobaczę. Dookoła mnie niebo i ziemia, nic innego”. No i idę sobie spokojnym krokiem, przechodzę koło nich. Nawet nie śmiałem spojrzeć, ale rzuciłem okiem. Jeden na mnie patrzył, aż mnie ciarki przeszły, jak zobaczyłem jego spojrzenie. Idę dalej i słucham. Halt! Zurück! – każdy Polak to znał i wiedział, co to znaczy. To było tak znajome, ale nie nadeszło. Opisuję to nawet w swoich wspomnieniach i mówię: „Tak żyliśmy. Jeden dzień na raz, bo nigdy nie było wiadomo, co jutro przyniesie”. To było jedno doświadczenie.
Drugie doświadczenie. Opowiem dwa epizody, o których na pewno nikt nie mówił. Jeden to jest to, że czasami przechodziłem… Zaraz koło domu braci Jabłkowskich był sklep z przyborami piśmiennymi. Uczyłem się w szkole między innymi rysunku. Tam można było dostać kredki, ołówki. To był sklep [Sindeckiego], a obok byli bracia Jabłkowscy. Podczas wojny było otwarte. Pamiętam, jak uderzyło mnie to w oczy, że była wywieszona tablica, że zapraszamy na obiad. Przy obiedzie, przy dwóch fortepianach Lutosławski i Panufnik. Przecież Lutosławski i Panufnik zrobili się wielkimi współczesnymi kompozytorami, ale wtedy jeszcze nie byli znani, więc siedzieli i zarabiali na życie, grając na dwóch fortepianach.
Druga rzecz, którą powiem, to też w imię prawdy historycznej. Na cokole pomnika Kopernika (dzisiaj rano go widziałem. Cokół był inny, był z szarego granitu, teraz jest jakiś ciemniejszy, a był jaśniejszy) na jednej stronie było wyryte złotymi literami: Mikołayowi (przez y) Kopernikowi rodacy. Na drugiej stronie było wyryte: „Wstrzymał Słońce, ruszył Ziemię, polskie go wydało plemię”. Któregoś dnia pojawiły się przyśrubowane do tego brązowe tablice i na jednej było napisane: Dem groβen Astronomen Nikolaus Kopernikus. Nie dem Deutschen Astronomen. Niemcy nie zrobili tego. Napisali: dem groβen Astronomen Nikolaus Kopernikus. Na drugiej było po łacinie: Sta sol ne moveare – Tam, gdzie było: „Wstrzymał Słońce ruszył Ziemię”. Któregoś dnia rano te brązowe tablice były zdjęte. To było oficjalnie w prasie. Na to Niemcy usunęli pomnik Kilińskiego, bo właściwie wszystkie pomniki zostały. Jedyny pomnik, jaki Niemcy usunęli w 1939 roku to był pomnik Chopina, bo muzyki Chopina oficjalnie nie wolno było grać. Nie było żadnych koncertów dla Polaków. Nie było nic kulturalnego. Było zabronione. Wszystkie inne pomniki były zostawione: król Zygmunt, Mickiewicz, książę Józef… To wszystko stało tak jak stało. Zabrali Kilińskiego. Kiliński zniknął. Na drugi dzień na Muzeum Narodowym w alei 3 Maja (Muzeum Narodowe ma wielkie ściany, bo okna są od góry) smołą wypisane: „Ludu Warszawy! Jam tu – Kiliński”. Tego na pewno nikt przedtem nie mówił. To taki ciekawy epizod.
Co było dalej? Były rozstrzeliwania i stąd tyle tabliczek. Jedno z nich – właśnie tam, gdzie stoi „Novotel” czy też [dawniej] hotel „Forum”. Byłem w Polsce w 1976 roku, to jeszcze oryginalny dom narożny, tam gdzie stoi teraz „Novotel”, jeszcze stał. W 1997 roku zatrzymałem się w „Forum”, to tego domu już nie było, tylko był pamiątkowy kawałek muru ze świeczkami i tablica upamiętniająca to wydarzenie.
Przyjeżdżałem z Grochowa albo numerem dwadzieścia cztery, albo dwadzieścia siedem i jechałem na Śniadeckich [numerem] 18, a mogłem tak samo jechać numerem dwadzieścia trzy przez most Kierbedzia. Most Kierbedzia jeszcze stał. Któregoś rana – teraz wiem dopiero z tablicy, że to było w styczniu 1944 roku – przyjeżdżam, zmieniam tramwaje, jeszcze na murach tego domu była masa krwi. Rozstrzelali tam wtedy 102 osoby. Jak już wracałem do domu, cały chodnik, to wszystko było morze kwiatów i świeczek. Pełno. Ludzie kupowali kwiaty i rzucali. Przyjechała niemiecka „buda”, rzucili te wszystkie kwiaty i świeczki na „budę”. Dwadzieścia minut potem – morze kwiatów i świeczek. Polacy się nie uginali. To już było w 1944 roku. Wiedzieliśmy już, że wojna idzie na nasza stronę. Niemcy były jeszcze bardzo potężne, bo to było jeszcze przed sowiecką ofensywą. Jeszcze boje się działy na ziemi rosyjskiej. Było to jeszcze przed przekroczeniem przez Rosjan naszej przedwojennej granicy. Wiedzieliśmy, że już wtedy ich [Niemców] wygonili z Tobruku z Afryki; wiedzieliśmy, że wtedy była inwazja Włoch. Inwazja Normandii zaczęła się trochę później, bo to było w czerwcu 1944 roku, ale już wiedzieliśmy, że jest coraz lepiej.
Przed samym wybuchem Powstania jeszcze wciąż mieszkałem na Grochowie. To był lipiec. Szkoły nie było, bo byliśmy na wakacjach, tak jak teraz szkoły są na wakacjach. Pewnego dnia – ogłoszenie, bo codziennie były ogłoszenia. Ogłoszenia były normalnie po niemiecku i po polsku, a tu ogłoszenie tylko w języku niemieckim. Dotychczas pamiętam wielki nagłówek: Verrat! Der Führer ist in Gefahr (Zdrada! Führer jest w niebezpieczeństwie) – i opis tego spisku na życie Hitlera. To było – zdaję się – 20 czerwca, coś takiego. Przepraszam… Jeszcze przed tym było ogłoszenie tylko w niemieckim języku i to też pamiętam: Die Evakuierung der gesamten deutschen Bevölkerung des GG (General Gouvernment) ist angeordnet! (zarządzona jest ewakuacja wszystkich Niemców z terenu Generalnej Guberni). To było ogłoszenie wydane przez polskie podziemie i wprowadziło panikę, bo wszyscy Niemcy folksdojcze zaczęli pakować manatki i zgłaszać się na dworce, a okazało się to żartem polskiego podziemia. Ten następny o zamachu na Hitlera oczywiście nie był żartem.
Później, w końcu lipca, przede wszystkim już lotnictwo niemieckie zniknęło i pojawił się nowy dźwięk. To był dźwięk rosyjskiego samolotu myśliwskiego Rata. Trochę wył. Miał gwiaździsty silnik. Nawet je widywałem. Widziałem nawet czerwone gwiazdy na ogonie samolotu. Były pogłoski, że [czołgi lub czujki sowieckie] są pod Rembertowem.

Bodajże 30 lipca późnym wieczorem, to już było chyba po dziewiątej, przychodzi do mnie goniec… Już wtedy byłem w konspiracji, bo wstąpiłem w marcu. Ćwiczenia robiliśmy w prywatnym domku tuż koło kościoła na placu Szembeka. Jak się stoi i patrzy na kościół na placu Szembeka, to ten domek stał po lewej stronie. Już nie istnieje. Tam widocznie było gospodarstwo, bo to był typowy domek gospodarza wiejskiego. Tam robiliśmy musztry, mieliśmy modele karabinów zrobione z drzewa, [nawet] bardzo dobrze zrobione. Uczyliśmy się musztry… Znaliśmy się tylko po pseudonimach. Znałem tylko swojego dowódcę plutonu, dowódcę drużyny. Dowódca drużyny – „Tenor”. Nazywał się Tadeusz Piętal. Dowódcą kompanii był porucznik „Ludwik”. To był Kotowski. Dowódcy plutonu nie pamiętam. Do mojego mieszkania na Grochowskiej przyszedł goniec: „Jest alarm. Mamy się zgłosić…”. Jak rozkaz to rozkaz. Już się ściemniało. Szliśmy ulicą Grochowską. Pusto… było pięć czy dziesięć po dziesiątej, już po godzinie policyjnej. Doszliśmy do Wiatracznej, a to jest 150–200 metrów. Po drugiej stronie stało pięciu żandarmów niemieckich. Nosili na łańcuchu na piersi takie ozdobne blachy z orłem niemieckim, ze swastyką i napisem Feldgendarmerie (żandarmeria polowa). Znów to samo… Nie zawracać, nie wpaść w panikę, bo od razu zaczną strzelać. Jak ktoś zawraca, to ma coś do ukrycia, coś na sumieniu. Szeptem się porozumiewaliśmy: „Co mamy robić?”. – „Powiemy, że zapomnieliśmy o godzinie policyjnej i idziemy do domu”. Od tych pięciu odłączyła się dwójka i zaczęli iść w naszą stronę przez ulicę. Mówię do niego: „Słuchaj, idziemy. Idziemy ze spokojem”. Doszli do torów kolejowych i zatrzymali się. Jeden zgiął się i udawał, że coś sobie naprawia przy bucie. To było o wiele bardziej poważne aniżeli moje poprzednie przeżycie, bo to było po godzinie policyjnej. Sprawa była rzeczywiście gardłowa. Jakoś się udało.

 

Nie pamiętam już, jak wróciłem do domu. Dzień czy dwa dni potem, żeby było wiadomo, gdzie jesteśmy, przyszedł w południe jeden z żołnierzy. Pamiętam (mieszkaliśmy na pierwszym piętrze), gwizdnął na palcach, wyjrzeliśmy i powiada: „Szykujcie »dwójki« (nogi)”. Przyszedł do nas na piętro, powiedział nam, gdzie się mamy zgłosić, że na godzinę trzecią mamy być na ulicy Kwiatowej na Mokotowie. Jak się tam teraz dostać? Tu sytuacja prawie przyfrontowa. Tramwaje kursowały, ale nie na Grochowie. Szliśmy piechotą przez Waszyngtona, most Poniatowskiego, aż doszliśmy do Nowego Światu. Udało nam się złapać rykszę. Podczas wojny ryksza to był taki rower i dwa siedzenia i on pedałował… Zapłaciliśmy mu parę – nie wiem ile – złotych. Powiedział, że nas dowiezie tylko – nie pamiętam dokąd, ale w każdym razie bliżej. Dotarliśmy do Kwiatowej. To już chyba była godzina czwarta. Dotarliśmy do swojej jednostki, zameldowaliśmy się… „Gdzie broń?”. Pokazali nam, jak wygląda Vis, pokazali nam dwa granaty i pokazali nam jak wygląda „Błyskawica”. „Błyskawica” to był pistolet maszynowy, który był kopią brytyjskiego Stena. Niemiecka broń była bardzo precyzyjna, a Sten był taki, że jeżeli się zaciął, to nie warto go było naprawiać. Wyrzucało się i brało się nowy, bo był bardzo prosty i bardzo tani. Koło godziny piątej ludzie patrzyli na zegarki i rzeczywiście zaczęła się strzelanina. To był wybuch Powstania.
Zaczęli przynosić pierwszych rannych. To było dla mnie jednak wrażenie – zobaczyć tych pierwszych rannych – nawet po 1939 roku.

Na noc, a już wtedy byłem bardzo zmęczony po tym marszu na Mokotów, zaprowadzili mnie do jakiejś piwnicy i powiedzieli: „Prześpij się dwie godziny. Zaprowadzimy cię potem na wartę”. Położyłem się w łóżku i za chwilę mnie budzą. Tak mi się wydawało. Rzeczywiście podobno spałem przez trzy godziny jak kamień. Wystawili mnie na wartę. Nic specjalnego się nie działo. Paliły się pożary. Wycofaliśmy się…
Na czym polega cała tragedia Powstania? „Bór” Komorowski wysłał masę broni na Wschód, ponieważ Powstanie miało się rozpocząć w całej Polsce. Zupełnie ogołocił nas z broni, tak że w pierwszym dniu Powstania powstańcy zdobyli duże obszary Warszawy, ale niestety nie można było tego utrzymać, bo Niemcy byli uzbrojeni po zęby. Wszystko tu było dywizji SS. Wszyscy zaczęli się cofać, no i my tak samo cofaliśmy się w stronę Mokotowa. Staraliśmy się przejść, przebić do lasów kabackich, ale to jest przypuszczalnie jakieś pięć kilometrów, jeżeli nie więcej. Niestety… Pamiętam, żeśmy biegli i szliśmy przez jakieś kartoflisko i dostaliśmy się w krzyżowy ogień niemieckich karabinów maszynowych spod Okęcia, z tamtej strony… „Nie ma co, wracamy z powrotem”. Wracaliśmy z powrotem… Nie będę wchodził w szczegóły codziennego życia. Jak się szło na czujkę, to się szło na pół nocy, bo normalnie, jak się idzie na dyżur, to się idzie tylko na dwie godziny, a później zluzują. Po dwóch godzinach się kładzie spać, następne dwie godziny się dochodzi do przytomności i znów. W trzech stadiach. Rzeczywiście po północy obudziliśmy się. Mieliśmy tylko jeden rewolwer sześciostrzałowy jako uzbrojenie. Obudziliśmy się zupełnie pokąsani przez komary. Twarze nie do rozpoznania, popuchnięte. No i potem na południowym odcinku Mokotowa sytuacja się jakoś ustaliła. Nie było wielkiej akcji. Na północnym odcinku było trochę związania z nieprzyjacielem.
Pamiętam 30 sierpnia. To było ciekawe. Nadlatywały sztukasy, rzucały bomby i ogień artyleryjski. To było dosyć daleko. Pytam się: „Co to jest?”. – „Szpital na Chełmskiej”. Nigdy o tym nie wiedziałem, że tam było dwóch moich bliskich kolegów z gimnazjum z czasów wojennych. Zginęli tego dnia. Nie wiedząc o tym, obserwowałem ich śmierć. To było 30 sierpnia, a więc w połowie drogi. Z tym nalotem zrzutów to pewnie wszyscy powiedzieli, jak nadlatywały latające fortece i były zrzuty. Była wielka radość. Okazało się, że to wszystko były tylko pojemniki, że to nie był desant. Był wściekły ogień przeciwlotniczy. To się stało wtedy, jak Stalin już wiedział, że jesteśmy wykończeni. Pozwolił im wylądować po rosyjskiej stronie, żeby napełnić zbiorniki.

Później, któregoś dnia, to już było we wrześniu… Pamiętam, ni stąd, ni zowąd, gdzieś o godzinie czwartej po południu rozpętał się wściekły niemiecki ogień artyleryjski. Pociski przenosiły wysoko nad nami i szły gdzieś na Powiśle. Było widać, bo to świetlne pociski. Dopiero potem dowiedzieliśmy się, że to polskie oddziały się przeprawiały i tam ten ogień artyleryjski szedł. Oczywiście to było nieudane i „berlingowcy” (bo wtedy ich tak nazywaliśmy) byli potem z nami w obozie jeńców wojennych. Głównie wysyłali mnie na „Pudełko”, na sam strych, na posterunek obserwacyjny. Przedpole to były same pola. Któregoś dnia zajechało działo kolejowe. Działo kolejowe to był kaliber 600 milimetrów z czymś, więc ogromne niemalże jak okrętowe działo. Pamiętam, jak to działo tam stało i parę razy na dzień… To był właściwie wielki moździerz, bo działo strzela normalnie torem płaskim, a on strzelał torem stromym, tak jak moździerz. Jak tak patrzyłem, to parę razy dziennie lufa się podnosiła, stanęła, później nagle wybuch, wielki dym z lufy i oczywiście cisza, bo to były dwa kilometry. Po jakichś dwunastu, trzynastu sekundach – stąd wiedzieliśmy, że to były dwa kilometry, bo dźwięk biegnie z szybkością 330 metrów na sekundę, więc to jest dwanaście, trzynaście sekund – wszystko drżało tak, jak trzęsienie ziemi. Drzwi dygotały, wszystko drżało od wybuchu jednego działa.


To też takie osobiste wspomnienie. Od czasu do czasu strzelały moździerze, tak zwane krowy. Nazywaliśmy je „krowy”. Jak katiusza wyła, to każdy zna z filmu ten dźwięk. Tak samo ten dźwięk brzmiał. Robił rzeczywiście ogromne szkody. Nie zostawił dużego leja, ale za to w promieniu jakichś dziesięciu metrów wszystko było zupełnie spłaszczone.

24 września siedzieliśmy… Mieliśmy rów łącznikowy dobiegowy od „Pudełka” do kilku willi, bo załoga „Pudełka” była kwaterowana częściowo w „Pudełku” i w paru willach. Siedzieliśmy przy śniadaniu i nagle ktoś wyjrzał przez okno. To była chyba ósma godzina rano czy nawet wcześniej. Wyjrzał przez okno, a widok był do Okęcia i mówi: „Rany boskie! Sztukasy!”. Raz, dwa… Osiem”. To było coś niezwykłego, dlatego że byli już wtedy w zasięgu artylerii rosyjskiej, tak że na ogół się nie pokazywali. Przelecieli rzeczywiście bardzo nisko, naprawdę. Chyba nie więcej niż 150 metrów wysokości, tak że widzieliśmy głowy, nawet było widać twarze załogi. Zrzucili bomby. Odetchnęliśmy i poszliśmy kończyć śniadanie. Wtedy nagle zaczęły się eksplozje, pociski artyleryjskie rozbijały się na samej naszej [linii]. Doskonale byli wstrzelani. Dokładnie na naszej linii. Zrobiła się panika, z miejsca byli zabici i ranni, z miejsca trzeba było ich zabierać, usunąć… Zrobiła się panika. Tak wysłano mnie na posterunek obserwacyjny na szczyt „Pudełka”, z lornetką. Było już tam trochę [ludzi], ale mieli tak: jeden karabin, jeden pistolet maszynowy na piątym piętrze, a do nas podchodzą czołgi i działa zmotoryzowane. Co z tymi karabinami zrobić? Jeden karabin się zaciął, on wyszedł z tego… „Pudełko” już było wtedy [bardzo] od frontu uszkodzone. Dwie trzecie frontu to była jedna wielka dziura, ale klatka schodowa jeszcze była. Byliśmy na strychu i tam pierwszy raz tuż z tyłu rozerwał się pocisk, z przeciwnej strony od Okęcia i jeden z tych kolegów stał i niestety oklapł zupełnie – jak to się mówi po angielsku Collapsed in a heap – na ziemię. Patrzę – dostał w skroń odłamkiem. Zabity na miejscu. Później wycofaliśmy się do windy. Była tam ściana i drzwi. Stało nas tam paru, następny pocisk się rozerwał, wywalił drzwi, przewrócił kogoś, ale nic mu się nie stało. Widzieliśmy, że nie ma co tu siedzieć. Zorientowaliśmy się, że jeśli zostaniemy jeszcze dziesięć minut, to mogą strzelić w klatkę schodową i będziemy musieli skakać pięć pięter na ziemię, więc biegiem przeskakiwałem schody od [jednego półpiętra] do [drugiego], stopni nie używałem, tak że przypuszczalnie w piętnaście sekund byłem na ziemi. Oczywiście panika, ludzie biegają w tę… Broni nie było. Ci, którzy mieli broń, to strzelali, do kogo mieli. No i wycofaliśmy się do tyłu na ulicę Pilicką, a później przyszedł nakaz, żeby cofać się dalej i dalej.



Z Pilickiej na noc wystawili mnie na wartę na posterunek obserwacyjny. Patrzyłem. Akurat na pierwszym piętrze miałem widok na całą część Mokotowa, którą opuściliśmy. Wszystko to było morze ognia, wszystko się paliło.

Przychodziliśmy… Jeszcze w 1939 roku… Jeżeli były podwórka odgrodzone murami, to wszędzie były przebijane dziury, tak że można było się dostać dziurami, a jeżeli nie, to piwnicami można było się dostać do następnego domu i tak się dostawaliśmy. W końcu wszystko się skończyło. To było bodajże 27 września. Byliśmy ograniczeni do sektora – no może 200 na 200 metrów – ze środkiem na skrzyżowaniu Wiktorskiej i Bałuckiego. W końcu było wielkie zebranie, bo to wszystko się wycofało i: „Słuchajcie! Co robimy? Będziemy próbować się przebić do Kabatów, walczymy do ostatniego pocisku czy się poddajemy?”. Byliśmy wycieńczeni, była duża ilość rannych, szczególnie ludności cywilnej. „Poddajemy się”. Siedzimy, siedzimy… W końcu przychodzi ktoś z wiadomością: „Słuchajcie, poddajemy się. Powiedzieli nam, że będą nas traktować jako jeńców wojennych”. Wyszliśmy i pierwszy raz od dwóch miesięcy stanąłem twarzą w twarz z Niemcem. Nie miałem żadnej broni, ale rzucali broń na stos i był żandarm niemiecki. Zgromadzili nas w wykopie na fundamenty pod nowy budynek, ale to jeszcze było z 1939 roku, bo przez wojnę nie wolno było nic budować. Samochodów nikt nie miał, wszystko było skonfiskowane, konie dorożkarzom skonfiskowane. Zgromadzili nas w tym dole, no i chodzili nad nami, a tam była broń, którą złożyliśmy. Nie wiem, ilu nas tam było. Przypuszczalnie stu pięćdziesięciu, może dwustu – nie wiem. Szeptem: „Słuchajcie! Jak będą rozwalać, nie damy się zarżnąć jak świnie. Rzucimy się z gołymi rękami. Jest te trochę broni. Jak mamy zginąć, to przynajmniej zginiemy, walcząc”. Nie doszło do tego. Sformowali nas w marszowym [szyku]. Poczekaliśmy jeszcze… Doszły inne formacje. Jedzenia nie było przez ostatnie trzy dni, ale skądś było pełno wódki. Ludzie pili. Czy można się dziwić? W tych warunkach? Rzeczywiście żyło się tylko obecną chwilą, bo nie wiadomo było… Jak zacząłem mówić, to nie wiedziałem, czy skończę. Tak było. Ci pijani stali, rzygali, ale to wszystko tylko soki żołądkowe, bo żołądki mieli puste.
Zaprowadzili nas marszem na [Okęcie]. Tam nam dali gorącej zupy. No i wtedy SS oddało [nas]… Ach… Przechodziliśmy koło pozycji artyleryjskich z tych dzikich SS-Galizien – dzikie plemiona mongolskie. Grozili nam granatami. Czułem się tak jak jeleń. Koło sfory psów na smyczy mnie prowadzą. Ta smycz mi ocaliła życie. Nakarmili nas i oddali Wehrmachtowi, tak że wyglądało na to, że [dotrzymają] słowa, bo już SS nas puściło. Maszerowaliśmy do Pruszkowa. Jak daleko jest z Okęcia do Pruszkowa? Trzydzieści kilometrów, dwadzieścia pięć? Nie wiem. Byliśmy tak wykończeni, że zasypialiśmy, idąc. Zasnąłem kilka razy, tylko obudziłem się, jak wpadłem na tego przede mną albo ktoś z tyłu na mnie wpadł i się obudził.


Przyszliśmy do Pruszkowa. Byłem w szopie fabrycznej, która była wyłożona drewnianą kostką. Taką kostką się brukowało ulice. Cały most Poniatowskiego był wyłożony taką kostką we wczesnych latach trzydziestych. Tak jak staliśmy, położyliśmy się na podłodze i przespaliśmy. Później zaprowadzili nas na pociąg, załadowali nas do Skierniewic. Co zrobić, jeżeli się chciało załatwić, bo niestety to bydlęce wagony, zaplombowane? Znalazła się jakaś puszka i tak sobie tę puszkę dawaliśmy – jeden drugiemu. Co z tą puszką zrobić? Okien nie było, tylko były zadrutowane, to się wylewało przez okno. Zatrzymuje się pociąg i wśród więźniów ktoś mówił, groził nam, żeby tego nie robić, dlatego że wiatr wiał na wartownika, który stał w budce wartownika pociągu towarowego. Okazało się, że jak się siusiało na drzwi, to tam była przerwa w podłodze i to ściekało. Było dużo wesołości z tego powodu. Ciekawe było to, że jednak już wtedy zaczęli nas traktować porządnie. Gdyby to byli esesmani, to by nam nic nie powiedzieli. Po prostu zaczęliby strzelać z karabinów maszynowych przez wagony, a tu było wiadomo, że już nas zaczynają porządnie traktować.
Zawieźli nas do Skierniewic i tam nas pomieścili w ziemiankach, które były zbudowane do przechowywania jarzyn i tak dalej przez zimę. Były na pół wkopane w ziemię. Jakieś pół metra ziemi nad dachem były półki z nieheblowanych desek wzdłuż po obu stronach, jedna żarówka i to było wkopane w ziemię. Błoto na podłodze i jedno okno. Miałem na sobie (mówiłem, jak było z odzieżą podczas wojny) marynarkę, którą mi matka uszyła z rolet. Miała po dwie kieszenie i miałem spodnie, które matka uszyła z koca pofarbowane na granatowo. Miałem na sobie buty z cholewami, jeszcze mojego ojca, który kupił je od żołnierza rosyjskiego jeszcze podczas rewolucji w Petersburgu. Jak się kładliśmy na tych deskach na noc (oczywiście byliśmy wtedy zawszeni), w spodniach, gdzie się zbiegają ściegi, to wszędzie materiał jest podwójny. Jak zasnąłem, to moje wszy chodziły sobie na spacer i spacerowały po całym ciele. Na następny dzień zdjąłem spodnie, porozpruwałem te wszystkie [szwy]. Gniotłem te wszy tuzinami. Wiem, że stamtąd kilku ludzi uciekło, bo nam skądś ze wsi dowieźli wody do picia. To była taka cysterna, beczka. Dowiedziałem się, że ktoś, jak na końcu dnia beczka była pusta, wlazł do tej beczki. Bilet za wywóz to była obrączka albo pierścionek. Paru uciekło. Widocznie mieli dokąd uciekać, bo to była już sytuacja przyfrontowa. Jak Powstanie się skończyło, to Rosjanie już byli po drugiej stronie Wisły.
W Skierniewicach po jakichś dwóch, trzech dniach załadowali nas na pociąg towarowy. Dostaliśmy taki ceber robiony z drewnianych [klepek]. To była nasza ubikacja. Trochę słomy, no i dalej. Pociąg ruszył. Zawsze byłem bardzo ciekawy, lubiłem oglądać, podróżować i większość czasu stałem przy oknie i gapiłem się na to, co się między nami przesuwa. Jechaliśmy przez całą noc. O szóstej rano następnego dnia byliśmy w Poznaniu. Miałem w Poznaniu kuzynki i myślę sobie: „Kuzynki pewnie jeszcze leżą w łóżku z prześcieradłami, z poduszkami, a ja jestem w tym bydlęcym wagonie”. Pojechaliśmy dalej. Przejechaliśmy Zbąszyń, który był stacją graniczną przed wojną. Był przemianowany na niemieckie Neubentschen. No i pojawiło się pytanie, w którą stronę zwróci się pociąg? Na południe czy na północ? Zwrócił się na północ. Jechaliśmy na północ.
Dojechaliśmy do Berlina. Wtedy z ciekawością oglądałem… Pociąg szedł przez Berlin wiaduktami. Wiadoma była mi nazwa stacji Tiergarten. Wiedziałem z grubsza, gdzie jesteśmy w Berlinie. Rzeczywiście piękne, bardzo eleganckie miasto. Pociąg zjechał na bocznicę, była godzina pierwsza, otworzyli pociągi, dali nam znów żywność, suchy prowiant, zupę, wodę i ni stąd ni zowąd alarm lotniczy. W środku Berlina na obiekcie strategicznym, duża stacja kolejowa… Co robić? To był tylko fałszywy alarm.

Załadowali nas z powrotem na pociąg, no i znów przypuszczalnie dzień i noc, i następnego dnia wylądowaliśmy na jakiejś małej stacyjce. Nazywała się Bremervörde. Tam nas wyładowali. Szliśmy bodajże jakieś dziesięć kilometrów marszem w kolumnie marszowej i doszliśmy do obozu Sandbostel. Otoczony drutami, rowem, no i już wtedy wiedzieliśmy, że jesteśmy w obozie jenieckim. Od razu pojawili się Polacy z 1939 roku. Byli tam jeńcy polscy, francuscy, belgijscy, byli internowani Włosi. Jak w 1943 roku Włosi, zmieniwszy rząd, aresztowali Mussoliniego i zwrócili się przeciw Niemcom, Niemcy oczywiście najechali Włochy. Wszystkie formacje włoskie, gdzie Niemcy mogli ich złapać, były internowane. Ci Włosi siedzieli z nami i byli Rosjanie. Byli trzymani zupełnie osobno, bo oni nie byli pod opieką Czerwonego Krzyża. Od razu nas przebrano w poniemieckie ciuchy farbowane na ciemnozielony kolor, do łaźni, zarejestrowano nas, dostałem numerek jeniecki. W Sandbostel musiały już dawno być różne fale jeńców, bo niektóre baraki były drewniane, a większość murowanych. Był barak, wejście z obu stron, pomieszczenia sypialne z obu końców, a w środku były umywalnie. Sufitu już nie było, tylko dach z desek z papą na górze. Nie było żadnych okien. W umywalni już nawet nie było ram okiennych, bo to wszystko ci poprzedni jeńcy spalili, żeby sobie gotować strawę, tak że umywalnia nigdy nie była zatłoczona. Zaczynało się już robić zimno, robiły się przymrozki, bo to już był październik, tak że umywalnia nigdy nie była zatłoczona. Wiało tam, był przeciąg… żeby się tam kąpać przez cały… Oficerów oddzielono od nas jeszcze w Skierniewicach.
Zaczęły się później wywózki do obozów na roboty. Wszystkich strzelców i podoficerów, tych, którzy się na to zgodzili, wywozili. To były duże transporty. Przyszła kolej i na mnie. Wykonywaliśmy roboty wokoło obozu. Małymi wagonikami wywrotowymi… Szło się do małej stacyjki kolejowej, która się nazywała Brillit. Tam dochodziło zaopatrzenie do obozu. Głównie to była brukiew, czasami kartofle. Zawsze jak tam się szło, to zawiązywało się spodnie sznurkiem u dołu i można było jakieś kilo kartofli przemycić. Żywność była mierna i nie było tego dużo. Pajdka chleba na dzień, troszeczkę typowej, racjonowanej margaryny, marmolada buraczana, chyba z litr zupy z brukwi albo z kapusty i to wszystko. Od razu nam dali paczki z Czerwonego Krzyża, bo były rozdzielane, tak że były tego duże magazyny. Administrację w obozie prowadzili Polacy, kuchnię prowadzili Francuzi i Belgowie, a łaźnię prowadzili Rosjanie. Tak były podzielone funkcje. Oni wszyscy między sobą mogli swobodnie chodzić po całym obozie. Nas trzymali osobno zamkniętych, ale można było wyjść wieczorkiem, żeby coś zahandlować, wymienić parę papierosów. Paczki Czerwonego Krzyża zawierały 100 papierosów (pięć paczek po dwadzieścia) i to były najlepszych marek, Camel, Gold Flake. Już nie pamiętam jakie, ale rzeczywiście to były dobre papierosy. Była czekolada, było mleko w proszku, puszka dżemu, trochę cukru, biszkopty, łosoś albo corned beef albo tak zwany spam. Corned beef to jest wołowina w konserwie, a spam to jest wieprzowina w konserwie. Dostawaliśmy jedną paczkę na dwóch na dwa tygodnie. Najważniejsze były papierosy… Kawa – ta, która teraz się nazywa instant, w proszku, tej samej jakości kawa. Przecież Niemcy przepadali za kawą, tak że jak się dało dwa papierosy wachmanowi, który stał na [bramie], otworzył bramę i można było pójść za papierosy, za kawę coś pohandlować, zamienić się, dostać porządny mundur khaki z Czerwonego Krzyża zamiast tych niemieckich łachów, tak że handel szedł żywy.
Transporty szły, przyszła kolej na mnie, już przeszedłem przez łaźnię, ale zaziębiłem się. Miałem gorączkę, kaszlałem, więc zostawili mnie z powrotem. Wyszło na to, że spędziłem święta Bożego Narodzenia w obozie. Jak zwykle w takich okolicznościach Polacy nie byli wyjątkiem i inne narodowości tak samo. Od razu był teatr, od 1939 roku z Czerwonego Krzyża można było dostać instrumenty muzyczne, jakie się chciało, więc były harmonie, skrzypce… Zrobił się teatr, była rewia na Boże Narodzenie, nota bene całkiem niezła rewia. Dostaliśmy dodatkowo ileś ryżu i paczki z Czerwonego Krzyża, więc nastrój był doskonały. Po tych pięciu latach, kiedy naprawdę nie można było nosić niczego biało-czerwonego… Jak ktoś zobaczył na ulicy, to do gestapo i później obóz koncentracyjny. Nagle odzyskaliśmy swoją tożsamość. Byliśmy znów Polakami, nosiliśmy orzełki, nosiliśmy biało-czerwone… Oficerowie nosili swoje gwiazdki. Byliśmy sobą. Można było śpiewać „Boże coś Polskę”. Można było śpiewać „Jeszcze Polska nie zginęła”. Wszystko było w porządku. Raz, kiedyś – pamiętam – wachman kogoś kopnął. Mąż zaufania zwrócił się ze skargą do dowódcy obozu i dowódca obozu [rozkazał, że] Wachman musiał przeprosić tego… Zachowywał się już wtedy poprawnie. Już tego nie było.
Później, 31 stycznia był już ostatni transport z Sandbostel i wyjechałem. Wyjechaliśmy… Marszem do stacji w Bremervörde na pociąg. Nie wiedzieliśmy, dokąd jedziemy. Przyjeżdżamy, ogromna stacja, wszystko oświetlone jak w dzień. Tak jakby wojny nie było. O godzinie drugiej rano znaleźliśmy się w Hamburgu. Okazało się, że tramwaje już nie kursują i szliśmy marszem do obozu. Była plucha, śnieg tający na ulicy. Szliśmy po tym śniegu. Oczywiście wszystko przemoknięte. Doszliśmy do obozu o czwartej nad ranem. Była piękna, księżycowa noc. Hamburg rzeczywiście robił wspaniałe wrażenie, bo był bardzo eleganckim miastem. Widać było to bogactwo. Po angielsku mówi się, że promieniowało z każdego kątka. Doszliśmy do obozu. Przez mniej więcej tydzień zabierali nas na różne roboty – czy wyprzątać śmieci, czy uprzątać gruzy. Pewnego dnia nasza mała grupka, może ośmiu, może dziesięciu, uprzątaliśmy gruz zbombardowanego domu zaraz na tyłach ratusza. Jak zwykle byłem tłumaczem. Było dwóch tych [wartowników] ale byli już w cywilnym, tylko mieli staromodne karabiny, jeszcze sprzed pierwszej wojny. Były nienabite i mieli tylko opaskę Deutsche Wehrmacht. To wszystko, nawet mundurów już nie mieli. Dotychczas pamiętam adres. Poszedłem tam w 1985 roku, znalazłem ten dom. Jest już odbudowany. Do pierwszego piętra to była kupa gruzów. Siedzimy sobie, zapaliliśmy ogień. Siedziałem i rozmawiałem z tymi dwoma wachmanami, tak że było nas widać z ulicy. Nagle nadchodzi esesman w moim wieku – szesnaście, siedemnaście lat. Mundur jak spod igły. Na pewno dwie godziny wcześniej dostał ten mundur z magazynu. Patrzy na mnie i pyta po niemiecku: „Czy tam ktoś z wami jest?”. Zwracam się do tego wachmana i mówię: Jawohl. Ten esesman do niego: „Czy to jest tempo pracy jeńców wojennych?! Co wy sobie myślicie? Cywilna ludność niemiecka pracuje po dwanaście, trzynaście godzin na dobę! Jak wy sobie to wyobrażacie?!”. Ten położył uszy po sobie i tylko mówi: Jawohl, jawohl. Przyszedł do nas i zażenowany mówi: „Słuchajcie, poruszajcie się trochę więcej”. Taka była już wtedy sytuacja i Niemcy nam mówili: „Słuchajcie! Nie róbcie nic głupiego, nie uciekajcie. Wojna się za parę tygodni skończy”.
Druga rzecz. Niemiec mówi: „Słuchajcie…”. Za papierosy można było dostać kupony chlebowe. W paczkach wszystko było, tylko nie było chleba. Wachman mówił: „Słuchajcie! Na pewno macie kupony na chleb. Nie idźcie do sklepu (można było iść do sklepu, bo on puścił), bo on będzie się bał was obsługiwać, bo nie wie, kto w sklepie jest, prawda? Dajcie. Ja wam kupię”. Dawało się mu pieniądze, marki tak samo, on poszedł i kupił. Dało mu się za to dwa papierosy i był bardzo szczęśliwy z tego powodu. Taka już była sytuacja.
Mogę powiedzieć jeszcze jedną rzecz, żeby można było sobie uzmysłowić, jak się żyje w takich warunkach. Już powiedziałem, że sprzedawca mógł się bać nam sprzedać. To było typowe. Niemiec zobaczył Niemca. Ma obie ręce, obie nogi, oboje oczu i nie w mundurze? Acha, ostrożnie. Tak było.

[…]

Mówiłem o tym, jak dojechaliśmy do Hamburga. Stamtąd po kilku dniach, dwudziestu, czy dwudziestu kilku z nas zabrano osobno do innej części Hamburga i jechaliśmy przez Elbę promem. Dojechaliśmy do małej stoczni. W stoczni pracowaliśmy przez następne… To już było w Hamburgu. W Hamburgu wysiadłem z pociągu w nocy. 1 lutego były moje urodziny. Akurat kończyłem siedemnaście lat, jak szliśmy po tym śniegu. W tym obozie byliśmy najwyżej tydzień, więc to była połowa lutego. Pracowaliśmy w stoczni. Podałem się jako stolarz, ponieważ moje gimnazjum się maskowało jako szkoła stolarska. Nauczyłem się trochę stolarki. Wiedziałem, który strug jest który, do czego, jak trzymać piłę, tak że przemyciłem się jako stolarz. Pracowałem u stolarza. Mieszkaliśmy w małym domku. Było to ogrodzone, dziesięć minut swobodnego marszu od stoczni. Zamykano nas tam na noc. Było zupełnie cywilizowanie, bo był opał, tak że było ciepło i były porządne łóżka. Pościeli nie było, ale były koce i były [nawet] poduszki, też bez poszewek, ale było stosunkowo wygodnie.


Tam widziałem po raz pierwszy [naloty alianckie]. Po tym wszystkim, co przeżyłem, to jeszcze było coś nowego. W dzień nadlatywali Amerykanie, w nocy Brytyjczycy. Dzienny nalot – wystarczy spojrzeć, jak ogromne jest niebo – jedna trzecia nieba jest pokryta formacjami samolotowymi. Dosłownie przecież ich były setki i to były latające fortece. Luftwaffe już prawie zupełnie nie istniało. Była tylko silna artyleria przeciwlotnicza. Jak dolecieli nad cel, to widać było, bo prowadzący samolot puścił świece dymne, smugi i to wszystko wyładowało swoje bomby. Patrzyliśmy na to z bezpiecznego oddalenia. To tak jakby wyobrazić sobie baterię kotłów i oni w te kotły tłuczą fortissimo, bez przerwy. Tak to brzmiało. Ziemia aż się trzęsła, a na horyzoncie tak jakby ktoś zaczął nadymać powietrzem taki nadymany materac, to podnosił się kurz, wielka warstwa kurzu i dymu. To były naloty dzienne. Nocne naloty brytyjskie to przede wszystkim były rakiety, tak zwane flares. Były na spadochronach. Widziałem [je] już w Warszawie, jak bolszewicy nadlatywali. Pierwszy raz je wtedy widziałem. To było chyba dziesięć albo tuzin. Było jasne światło. Wyglądało jak żyrandol. Rzeczywiście było jak w dzień. Szpilkę można było podnieść z ziemi, tak było jasno. Albo było upiorne jasne światło, albo pomiędzy żółtym a pomarańczowym.
To samo było w Hamburgu. Były flares, oczywiście reflektory, które się krzyżowały po całym niebie, no i wściekły ogień przeciwlotniczy. To wszystko świetlne pociski. Najlepsze fajerwerki, sztuczne ognie to nie jest ten sam efekt. Efekt rzeczywiście był dramatyczny pod warunkiem, że się było w bezpiecznym oddaleniu. Wtedy pracowaliśmy razem z Niemcami. Byli Belgowie, Holendrzy, Włosi, no i Niemcy. Rozmawiało się zupełnie swobodnie, na tematy polityczne, wojskowe. Francuzi i my to wszystko Niemcom wygarnialiśmy i rozmawialiśmy na ten temat. Wiedzieli, że już wszystko skończone, że wojna już przegrana i nie było żadnych konsekwencji, żadnych sankcji. Nastrój był fantastyczny. Francuzi i Belgowie oczywiście z nami, bo to wszystko było bardzo… Widzimy, że rzeczywiście wojna się kończy. No i słychać już było front, zaprowadzili nas znów na ten prom, no i jeszcze nasi niemieccy majstrowie machali nam „Do widzenia”.
Pojechaliśmy z powrotem na kolejkę, do końca kolejki i pieszo. Marszem zajęło nam to – zdaje się – trzy dni i dwie noce. Doszliśmy do Großenaspe. To jest jedenaście kilometrów na południe od Neumünster. To już było w Schleswig-Holstein. Najbliższy w przypuszczeniu był Wilhelmshaven – nie pamiętam. No i tam zostaliśmy na gospodarstwie rolnym, w budynku, gdzie mieszkała rodzina. Mieszkali z frontu, z tyłu były krowy, obora, nad tymi krowami, gdzie się trzymało siano i tak dalej (bo to siano się zrzucało krowom z pierwszego piętra w dół), tam był zakwaterowany pluton niemiecki. Byliśmy w stodole i tam były maszyny rolnicze. Siedzieliśmy tam. Co dnia do kogoś się poszło, a to pomóc w żniwach, a to posprzątać albo wygarnąć z obory, albo spod świń, albo konie uczesać i za to zawsze było coś do zjedzenia.

Koniec wojny był zupełnie bez żadnych efektów dramatycznych. Wachmani odbierali wiadomości, to już nam przedtem ktoś powiedział: „Hitler nie żyje. Popełnił samobójstwo. Goebbels otruł się z całą swoją rodziną. Berlin się poddał”. Jak upadł Berlin To Schleswig-Holstein – tam się cały rząd niemiecki wyprowadził do Flensburga na północ od nas, tak że ten obszar się jeszcze bronił. No i któregoś dnia po południu zajeżdża na rowerze dowódca tego plutonu, porucznik niemiecki. Kazał naszemu wachmanowi nas zgromadzić. Staliśmy w dwóch szeregach i zdjął spinki ze swoich spodni i powiedział po niemiecku – dotychczas brzmią mi w uszach jego słowa Der Krieg ist zu ende. Also sagen Sie den Leuten Bescheid. sie sind ganz frei. (Wojna się skończyła. Proszę powiedzieć ludziom, że są zupełnie wolni). Co teraz robić? O co chodziło? Chodziło o to, że jak nas już uwolnił, to sobie umył ręce, że oni już nas nie muszą żywić i nic ich to nie obchodzi. Ale bardzo szybko zjawili się oficerowie łącznikowi z 1 Dywizji Pancernej, która brała udział w inwazji Normandii. Zakwaterowali się w Neumünster, od razu się skontaktowali, przenieśli nas do innego obozu. Od razu paczki Czerwonego Krzyża były uruchomione. Bardzo przyjemnie – zakwaterowanie, żywność, wszystko w porządku, ale co teraz zrobić.
Miałem za sobą skończone trzy klasy gimnazjalne i nie marnowałem czasu, więc pojechałem do Lubeki. Przez jakieś dwa tygodnie między Hamburgiem a Lubeką… Jak się dostać do polskiego wojska? Okazuje się, że dostać się do 1 Dywizji i do 1 Korpusu… Dowództwo było w Maczkowie. To jest miejscowość Haren, zdaje się, że w Holandii, tuż pod granicą niemiecką. Stamtąd już doszły słuchy, że nie przyjmują zupełnie. Co robić dalej? Może w 2 Korpusie, więc załadowałem się na pociąg. Pociągami towarowymi, jeszcze w brytyjskiej strefie okupacyjnej wszystko było w porządku, były rozkłady jazdy. Wiadomo było, że pociąg jedzie o tej godzinie do tego miejsca i tak dojechałem aż do Darmstadtu, osobowymi pociągami za darmo, jako jeniec wojenny. Darmstadt w okupacji był amerykański i tam był kompletny chaos. Jedyne, co było, to że jak jeniec wojenny się wylegitymował – już nie pamiętam – powiedzieli nam, gdzie się zgłosić, to był jakiś amerykański skrót. Jak się tam zgłosiło, to nakarmili i nawet przenocowali. To im przyznam, ale transport był w chaosie. Jedyna rzecz to była, jak pociąg stał pod parą… Pójdę do maszynisty się spytać, dokąd jedzie. Maszynista na ogół wiedział. Nawet wartownicy amerykańscy czasami nie wiedzieli. No i tak dojechałem towarowymi pociągami… Ach, na węglu, jechałem na węglu, no i Niemcy, którzy też jechali, zaczęli rzucać ludności cywilnej węgiel. Pociąg zatrzymali i Amerykanie zaczęli oczywiście kopać i pchać pistolety w brzuchy różnych Niemców. „Co wy tutaj robicie, że zabronili im rzucać ten węgiel”.
Tak dojechałem do Monachium i tam już się dowiedziałem… Wszędzie byli Polacy. Dowiedziałem się od Polaków, że 2 Korpus jeszcze rekrutuje, z Murnau odchodzą regularnie transporty.
Już osobowym pociągiem z Monachium pojechałem do Murnau. Murnau to był pokazowy obóz, bodajże Oflag VI B. Tam dochodziły regularnie delegacje Czerwonego Krzyża. Cała śmietanka, wszyscy generałowie, admirał Unrug tam siedział, generał „Bór” Komorowski też tam siedział. Już wtedy jak tam byłem, to wszyscy już powyjeżdżali.
Po paru dniach przyjechał mały samochód z 5 Dywizji Piechoty, więc poprosiłem, czy mogą mnie tam przewieźć. Powiedział: „Słuchaj! To będzie trudno. Mamy rozkaz wyjazdu. Jest nas trzech i mamy jeszcze rozkaz na trzech innych”. To byli displaced persons (uchodźcy cywilni). „No zobaczymy. Jak dojedziemy do Brenneru, może ciebie nakryjemy plandeką i pomyślą, że to bagaż albo coś takiego”. Brenner był obsadzony przez Francuzów, którzy oczywiście inaczej się zachowali niż Amerykanie, a u Amerykanów łatwo było załatwić, bo mieli taki – jak to się mówi – relax, byli leniwi. Przejechałem przez Brenner i to było 6 września. Znalazłem się [we Włoszech] i dojechałem do 16 Lwowskiego Batalionu Strzelców. Tam mnie już spisali, dostałem książeczkę wojskową, mundur, broń, wszystko dostałem. Po paru tygodniach jeszcze byłem przyzwyczajony do musztry, jak się żołnierz ma zachować, ale tych trzech cywilów przeszkolili i dali nam przepustkę do Wenecji.
To był koniec września 1945 roku. Chodziłem po Wenecji, o której tyle czytałem. [Przed rokiem i miesiącem] akurat się kończyło Powstanie, byliśmy pod ogniem w Powstaniu w Warszawie, a tu chodzę po Wenecji. Szczypałem się po rękach, żeby się obudzić, czy to przypadkiem nie sen. To był bardzo beztroski okres życia. Za parę tygodni przychodzi wiadomość. Oficer oświatowy mówi: „5 Dywizja otwiera swoje gimnazjum”. W Murnau była cała masa oficerów rezerwy polskiej z 1939 roku, nauczycieli gimnazjalnych, także 3 Dywizja Piechoty miała już dwa gimnazja, trzecie gimnazjum było aż na samym południu, bodajże w Taranto, czy w Bari. Były loty, żeby przewieźć nad Warszawę… a tu 5 Dywizja zakłada gimnazjum. Oficer oświatowy mnie pyta: „Czy chcesz pojechać?”. – „Oczywiście panie poruczniku”. To był wrzesień. Wczesnym listopadem – 12 czy 14 listopada już byłem w Modenie, w gimnazjum. Program zaczął się ostro i byłem … Najstarsza klasa była czwarta, więc byłem w czwartej klasie, bo miałem trzy klasy skończone i już wtedy to wszystko poszło normalnym torem.
To był listopad 1945 roku. Małą maturę skończyłem chyba w maju 1946 roku. Zaczęliśmy liceum matematyczno-fizyczne i w sierpniu korpus już był ewakuowany do Wielkiej Brytanii. 10 sierpnia wyjechaliśmy z Neapolu statkiem aż do Szkocji. Do Gibraltaru było to samo, co we Włoszech: piękne słońce, wspaniałe Morze Śródziemne… Morze było jak stół. Leżeliśmy na słońcu, doskonale nas karmili. Przez Zatokę Biskajską to jeszcze jako tako, ale wstąpiliśmy na Morze Celtyckie. Po angielsku to się nazywa Morze Celtyckie, bo jest pomiędzy Normandią, Irlandią a Walią. To są wszystko celtyckie tereny. Tam już zaczęło kołysać i wtedy już zacząłem opuszczać posiłki i głównie siedziałem na pokładzie. Dojechaliśmy aż do Glasgow. Dziesięć dni przedtem byliśmy w Neapolu w pięknym słońcu. W Glasgow pochmurno, deszcz siąpi.
Wysadzili nas na brzeg, ale już tam wszędzie były napisy: „Polacy! Macie tutaj wielu przyjaciół. Witamy was na brytyjskiej ziemi”. Tam cały polski 1 Korpus. Był w Szkocji i w Anglii, tak że tam już było dużo nawiązanych stosunków i powiązań z instytucjami brytyjskimi. Jak zwykle żołnierze porobili sobie znajomości. Były narzeczone, nawet tłumacz, który był posłany z 1 Dywizji do naszego obozu w Großenaspe tuż zaraz po uwolnieniu. Ten już miał narzeczoną Szkotkę, która przysyłała mu papierosy i tak dalej. No i rzeczywiście były te kobiety w brytyjskiej służbie pomocniczej kobiet, więc słodycze nam dawały. Załadowali nas w pociąg. To też było dla nas nowe wrażenie, bo to trzecia klasa. Nie wiem, czy tak jest w Polsce do dzisiaj, ale byłem przygotowany do drewnianych ławek, a w Anglii trzecia klasa – wyściełane, wygodne ogrzewane wagony. No i tak sobie jedziemy i jedziemy, co mijamy stację to się nazywa albo Bovril, albo Virol, albo Stephen’s Ink albo Camp Coffee. To były oczywiście ogłoszenia, bo w czasie wojny wszystkie znaki na stacji, drogowskazy były zniesione, bo chodziło im o to, żeby w razie inwazji utrudnić [wrogom] orientację. To jest fakt, bo opowiadali mi ci, którzy brali udział w inwazji i im było polecone, żeby dojść do takiej miejscowości. Jak nie było drogowskazów, to jak on się mógł zorientować, gdzie jest ta miejscowość. O to chodziło.
Całą noc jechaliśmy, aż dojechaliśmy do Tavistock na południowym końcu Anglii. Tam już była nazwa. Nie będę za długo opowiadał, ale z obozu do obozu nas przesiedlali, aż w końcu się usiedliliśmy w jednym obozie w Wiltshire i później jeszcze z czasem do innego opuszczonego lotniska, jeszcze z czasu wojny i tam już skończyłem pełną maturę. W lutym 1948 roku już mnie zdemobilizowali. Musiałem się chwytać jakiejś pracy, więc czyściłem okna luksusowych hoteli w Londynie, ale już miałem przyjęcie na uniwersytet, tak że jak się uniwersytet zaczął i poszedłem na uniwersytet, to już wtedy to wszystko poszło normalnym tokiem. Było stypendium, które bardzo łatwo można było dostać.
Skończyłem inżynierię lądową w 1952 roku. Poznałem swoją przyszłą żonę, która akurat zaczynała medycynę w Leeds, tak że akurat nasze narzeczeństwo trwało pięć lat. Pobraliśmy się, jak tylko skończyła medycynę, w 1957 roku, no i ja już wtedy pracowałem. Miałem pięć lat pracy. Już miałem doświadczenie, średnie stanowisko. Ona zaczynała wtedy pracę. Osiedliliśmy się koło Londynu. Mieliśmy dwóch małych synów. Wszystko było dobrze, aż do władzy doszedł Harold Wilson w 1964 roku, po rządach konserwatystów i wtedy jakoś zaczęło się to wszystko rozpadać i w 1968 roku utarło się wyrażenie brain drain. Wszyscy ludzie z wykształceniem, wszyscy ludzie zawodowi uciekali z Wielkiej Brytanii i my tak samo.
Nadarzyła mi się praca w Perth w zachodniej Australii. Pojechałem tam, zostawiłem rodzinę, żeby nie palić za sobą wszystkich mostów, ale zakochałem się w Perth od pierwszego wejrzenia. Piękne miasto. Zmieniłem pracę, bo mi praca nie odpowiadała. Napisałem do żony: „Słuchaj! Pakuj manatki i przyjeżdżajcie tutaj”. No i od tej pory jesteśmy już czterdzieści jeden lat w zachodniej Australii. Pracowaliśmy – żona jako lekarka, ja pracowałem w przemyśle, ale ponieważ w przemyśle konstrukcyjnym trzeba było jeździć od kontraktu do kontraktu – w Wielkiej Brytanii to było łatwo – Australia jest za duża. Byłem później tak zwanym starszym wykładowcą na uniwersytecie. Przeszedłem na wczesną emeryturę w roku 1990, no i dotychczas prowadzę swoją pracę konsultacyjną, właśnie w analizie wypadków dla prawników. Dotychczas przeciętnie robię jakieś dziesięć, dwanaście spraw na rok.




Warszawa, 4 sierpnia 2009 roku
Rozmowę prowadziła Natalia M. Kowalik
Bohdan Generowicz Pseudonim: „Zbigniew” Stopień: strzelec Formacja: Pułk „Baszta”, Kompania O-3 Dzielnica: Mokotów

Zobacz także

Nasz newsletter