Bolesław Ziółkowski „Bolek”

Archiwum Historii Mówionej
  • Co pan robił przed wojną i z jakiej pan pochodził rodziny?

Mój ojciec był zawodowym oficerem, a ja się uczyłem. Jak 17 września Rosjanie przyszli do Równego to byłem w trzeciej klasie gimnazjum.

  • Proszę powiedzieć coś więcej o swojej rodzinie, o szkole, do której pan chodził, o swoich kolegach, środowisku, w którym pan bywał.

Mój ojciec i matka pochodzili z Torunia. Były to czasy pierwszej okupacji, ojciec bardzo wcześnie został powołany do wojska, oczywiście pruskiego. Mając chyba 17 lat był w oddziale tak zwanym huzary śmierci. Jak się wojna skończyła, wstąpił do Wojska Polskiego i został wysłany na Wołyń. Bo tak robili, że żywioł zachodni osiedlano na wschodzie, żeby to jakoś ożywić, polskością napełnić. Mój ojciec służył w XXI Pułku Ułanów. Moja mama nie pracowała. Mieszkaliśmy ostatnio przy głównej ulicy 3 Maja w Równem. Chodziłem do szkoły, do Gimnazjum imienia Tadeusza Kościuszki. Było to bardzo sympatyczne gimnazjum, nauczyciele byli bardzo sympatyczni i moim zdaniem bardzo mądrzy. Pochodzili z zaborów pruskiego i austriackiego (Śląsk).

  • Jak pan wspomina wybuch wojny?

To było i śmieszne, i groźne, mówię o wkroczeniu wojsk rosyjskich, bo zanim wojska rosyjskie wkroczyły, to ktoś bombardował Równe, nie wiem czy to byli Niemcy, czy Rosjanie. Prawdopodobnie byli to Niemcy, tak daleko sięgnęli... Oglądałem wtedy efekty tych bombardowań. To było oczywiście wstrząsające i byłem tym zdumiony. Widziałem szyny kolejowe poskręcane jak drut i nie mogłem tego zrozumieć, że taka siła jest w bombie. Mój ojciec był na wojnie, w domu go nie było. 17 września wkroczyli Rosjanie. Wojska rosyjskie wyglądały śmiesznie, to była zbieranina nieprawdopodobnie poubieranych i oberwanych ludzi, którzy wzbudzali zaciekawienie i kpiny po prostu, ale byli.
Przy końcu września mój ojciec wrócił z wojny w dziwnym przebraniu, bo przeszedł dosyć ciężką historię – w rejonie Rzeszowa złapali go „Ukraińcy”, ale jakoś się wyłgał z tego – i myśmy w krótkim czasie uciekli z Równego. Z trudem dostaliśmy się do pociągu. Podróż pociągiem jest odrębnym tematem gehenny. Celem ucieczki był Toruń, rodzinne strony rodziców. Z nami, w tej ucieczce brała udział siostra mojej matki – Janina z mężem i z córką cztero-, czy pięcioletnią, moja siostra cioteczna i jeszcze jedni państwo. Myśmy się do pociągu dostali z wielkim trudem, trzeba było mieć przepustki tak zwane wriemiennyje uprawlienije. Takie dostaliśmy. Podróż do Warszawy trwała od początku października do końca grudnia. W Warszawie byliśmy parę dni przed Bożym Narodzeniem. Podróż i ucieczka była wielkim przeżyciem, to było makabryczne. Niewyobrażalny ścisk w pociągu jednym, później drugim, jakieś przesiadki i tak dotarliśmy do Brześcia. Tu byłem świadkiem znanej defilady wojsk sowieckich przed generalicją niemiecką. Tam granica przebiegała na Bugu, więc było ją trudno przekroczyć. Wybraliśmy zatem miejsce, gdzie granica przebiegała lądem. Pamiętam stację Czyżew, Zaręby Kościelne tam była granica. Już w grudniu, a zima była bardzo sroga, myśmy ją tam przekroczyli – to osobna opowieść i długa. Tak dotarliśmy do Warszawy.
W Warszawie mój ojciec miał czterech braci i u nich się zatrzymaliśmy. Mieszkaliśmy u jednego na Marymoncie, później wyprowadziliśmy się stamtąd. Rodzice za jakieś posiadane walory kupili sklepik nieduży na Towarowej przy Srebrnej. Za tym sklepikiem było mieszkanie i tam mieszkaliśmy. Ten sklep spożywczy wegetował, bo nie mogło być inaczej i tak rozpoczął się nowy rok – 1940. Poznałem kolegów w swoim wieku i gdzieś około lutego jeden z nich zapytał się mnie, czy nie chciałbym czegoś robić przeciwko Niemcom, uczestniczyć w czymś takim. Tak on to oględnie wyjaśnił. Odpowiedziałem, oczywiście, tak. Po kilku dniach zostałem zaproszony do tego kolegi, tam był jakiś pan, którego nie znałem i składałem przysięgę. Stąd pseudonim „Artur”, bo Plac Zawiszy. To była propozycja tego pana, żebym wziął sobie pseudonim „Artur”. To był chyba luty, a w końcu marca zostałem aresztowany i osadzony na Pawiaku.

  • W jakich okolicznościach został pan aresztowany?

To było tak, że do domu [przy ulicy] Towarowej 10 przyjechały dwa ciężarowe samochody i wybierali ludzi z tego domu. Nie wiem czy według listy, czy bez listy, bo mnie przy tym nie było, ale do nas przyszła jakaś pani sąsiadka – to było straszne wrażenie, pierwszy raz, ledwie się okupacja zaczęła – i powiedziała, że jest łapanka, że ludzi Niemcy zabierają. A ja mówię, że to niemożliwe jak można tak ludzi zabierać. Założyłem na siebie kurtkę i wyszedłem. I wtedy jak wyszedłem trafiłem na jakiegoś oficerka, który powiedział Komm! i wskazał mi ręką budę. Wsiadłem do budy i tak pojechałem na Pawiak. Dwie budy. Na Pawiaku siedziałem około stu dni. To, że wyszedłem, to jakiś cud...

  • Czy może pan opowiedzieć trochę o warunkach na Pawiaku?

To było makabryczne. Siedziałem na oddziale chyba czwartym. Pierwszy raz siedziałem w więzieniu. Wiedziałem, co to jest Pawiak, bo pamiętam film przedwojenny „Dziesięciu z Pawiaka”. Byłem przerażony, byłem młody, miałem 17 lat. Najpierw siedziałem w takiej dużej sali, która się nazywała chyba kwarantanną i tam przebywało sporo osób. Ponad dwadzieścia, może trzydzieści. Później przeniesiono mnie do celi, w której było nas chyba czterech i w tej celi siedział taki pan, którego wzięto na przesłuchanie na Szucha i jak wieczorem go przynieśli, to on miał nos pobity niesamowicie, w nocy rozbił szybę i przeciął sobie szybą żyły. Samochcący. Myśmy pukali w drzwi strażnicy, zapaliliśmy światło i jego zabrali. Już go więcej nie widziałem.
Później siedziałem (...) w tak zwanej szkole. To już było przy końcu mojego pobytu. W tej „szkole” okna były na parterze, i obserwowałem taki dziwny przypadek. Siedział na Pawiaku komendant policji na miasto Warszawę, taki nieduży pan, i widziałem jak go Niemcy wyprowadzili z tego budynku głównego, bo z okna miałem widok na budynek główny. Taka grupa. Tenże policjant, w policyjnym ubraniu, kilku jakichś innych więźniów i kilku gestapowców wyszli poza teren męskiego oddziału na teren żeński, gdzie urzędowało gestapo. Później się dowiedziałem, że ten policjant, który był w eleganckim mundurze, bo to był wysokiego stopnia oficer, w jakiś sposób skorzystał z zamętu, jaki był w rejonie podwórka, budynku i bramy głównej i wyszedł przez tą bramę. Po prostu wyszedł. Niemcy nie zorientowali się, że to jest więzień (...) i on już spory kawałek uszedł, już był daleko od Pawiaka i spotkał strażnika, który szedł do pracy. Oni się znali, ten strażnik wiedział kto to jest i ten policjant też wiedział i zaczął wtedy uciekać. Złapali go i przyprowadzili, tak że ucieczka się nie udała. Jak mnie zamknięto na Pawiaku, to do moich rodziców przyszedł jakiś pan. Przedstawił się i powiedział, że ma szansę wydobyć mnie z Pawiaka, ale że to będzie kosztowało. I to, czego on żądał rodzice mu dawali i to on prawdopodobnie sprawił, że mnie zwolniono. Innych możliwości nie widzę. Wiązało się to z całkowita klapą sklepiku.
11 czerwca mnie zwolniono z Pawiaka. Razem z jakąś zakonnicą, w dwie osoby wyszliśmy. Przed bramą od ulicy Długiej stała moja matka. Stała tak codziennie. Przyszedłem do domu, usiadłem, nic nie mogłem jeść, co rodzice mi dali. Opowiadałem, opowiadałem, opowiadałem. Jak się zdecydowałem po paru dniach wyjść, to stałem w bramie, jak zobaczyłem Niemca, to uciekałem z powrotem do domu. Pomału to jakoś przeszło, ale już o tej samej konspiracji w starym gronie, nie mogło być mowy. Już ani do Ryszarda, który mnie w to wciągnął ani z tamtym moim rzecznikiem się nie widziałem – nie chciałem ani oni nie chcieli, bo byłem podejrzany. Nie mogłem mieć do nikogo pretensji. To było normalne.
Wtedy rozpocząłem pracę u Lilpopa, bo przecież wtedy nigdzie nie pracowałem, przed wojną byłem uczniem gimnazjum. Były takie duże zakłady przemysłowe Lilpop, Rau i Loewenstein na ulicy Bema 65. Tam pracowałem całą okupację na wydziale samochodowym. Wydział reperował samochody, oczywiście dla Wehrmachtu. Był tam taki pracownik, którego byłem pomocnikiem, myśmy pracowali ze sobą już prawie rok i poznaliśmy się na tyle, że on mi zaproponował wstąpienie do konspiracji tam gdzieś gdzie on. On był z Jelonek, to dosyć daleko ode mnie z Towarowej, bardzo daleko, a od Lilpopa trochę bliżej. Tam po raz wtóry, oczywiście opowiadając wszystkie moje dotychczasowe przeżycia, wstąpiłem i tam wziąłem sobie pseudonim „Kobra”.

  • Proszę powiedzieć dalej o tym jak wstąpił pan do konspiracji.

Ten pan, który zaproponował mi tą konspirację i mnie tam przyjął nazywał się, względnie miał pseudonim, „Zbroja”. Bardzo sympatyczny, miły pan, który z ojcem pracował u Lilpopa. Jego ojciec został aresztowany. Nie na terenie fabryki, Niemcy zabrali go z domu i zginął. W tym czasie konspiracja, przynajmniej ta na Jelonkach, jakby przycichła. Skończyła się, kiedy wybuchło Powstanie.
Ze mną u Lilpopa pracował mój brat (miałem brata Zygmunta, który już nie żyje). Wciągnąłem go tam do pracy, bo on był młodszy ode mnie, a taki młodzik na ulicy, bez dowodów pracy, to źle. Pracował ze mną u Lilpopa, ale w konspiracji nie był. Nie wiem zresztą, dlaczego. Jak się zbliżał koniec wojny i Rosjanie byli niedaleko, to Lilpop zaczął być ewakuowany przez Niemców. Cały zakład był ewakuowany włącznie z ludźmi, więc kto mógł to się nie dawał ewakuować, a ten zakład był przenoszony do Wrocławia, (tam teraz Pafawag jest lub był na bazie Lilpopa). Kto mógł to się z tej pracy urywał, ale do pracy nie można było nie przyjść bez zwolnienia. Rzeczywiście źle się poczułem, poszedłem do lekarza, dostałem zwolnienie i szczęśliwy siedziałem w domu. I w tym czasie wybuchło Powstanie.

  • Czy w czasie okupacji uczęszczał pan na jakieś komplety?

Dwukrotnie rozpoczynałem naukę, kontynuując gimnazjum, ale jej nie dokończyłem. Jednak konspiracja zajmowała dużo czasu. Byłem młody i myślałem, że będę wysadzał budynki, strzelał i to mnie tak zajmowało... Ostatnia nauka moja to było gimnazjum na ulicy Śniadeckich, nazywało się to chyba miejskie gimnazjum. Tam też niedługo chodziłem. Byłem dobry z łaciny, z polskiego, z matematyki nie, więc wybierałem takie kierunki, żeby ta matematyka była lżejsza. Konspiracja bardzo mnie zajmowała, będąc na Jelonkach myśmy w kilku jeździli WKD do Podkowy Leśnej na ćwiczenia w strzelaniu, to była taka podchorążówka, tą podchorążówkę skończyłem.
Wrócę do tej choroby. Byłem w domu i wypadł 1 sierpnia i trzeba było iść po pensję, po pieniądze do Lilpopa. Wypisałem, bo tak można było, upoważnienie na mojego brata, żeby wziął moją pensję. Mój brat poszedł 1 sierpnia do pracy, podjął swoje zarobki, moje zarobki i z kolegami poszli na wódkę. Tej wódki pewnie dużo nie było, bo oni znaleźli się na Krakowskim Przedmieściu. Wybuchło Powstanie i mój brat został ugodzony pociskiem w lewą pierś, ale pocisk szczęśliwie wyszedł pod skosem. Był w szpitalu i po jakimś czasie, po dwóch tygodniach, wrócił do domu. Myśmy mieszkali wtedy przy ulicy Piusa róg Emilii Plater, teraz to jest ulica Piękna. Mieliśmy bardzo ładne mieszkanie, to był ładny dom. Siedząc w domu, miałem chyba anginę, bo pamiętam, że miałem zawiniętą szyję, słyszałem strzały. Ponieważ strzały były prawie na porządku dziennym w Warszawie, więc się tak tym nie przejąłem, ale to narastało. Stałem w oknie patrząc na ulicę Piusa i zobaczyłem, idących moich dwóch kolegów od Lilpopa – jeden miał karabin, drugi pistolet. Mieli opaski. Wtedy już wiedziałem, że to jest Powstanie. Brata nie było, byli rodzice. Nasz dom miał widok na podwórko sąsiedniego domu. Zobaczyłem tam jakiś ruch i zorientowałem się, że jest to jakiś punkt powstańczy. Na drugi dzień chyba poszedłem tam i powiedziałem, że jestem z Jelonek, ale na Jelonki przecież nie dojdę, a poza tym nasz oddział miał plany atakowania w czasie Powstania budynku „Szychta” na Nowym Zjeździe, więc żeby mnie przyjęli. I oni mnie przyjęli. Tak zaczęło się moje Powstanie. Na pytanie, jaki bym chciał pseudonim to ja sobie pomyślałem coś z imieniem i nazwiskiem, w razie czego jak będą odkopywać...

  • I co to był za oddział, do którego pan przystąpił?

To był pluton „Zawiszy”, Batalion „Golski”. Dopiero później dowiedziałem się, że to jest „Golski”, bo tak z miejsca nic takiego nie było napisane, że to są bataliony. To dzisiaj tak się mówi: „Byłem u »Golskiego« i w plutonie »Zawiszy«”, ale wtedy to była pełna konspiracja. (...)

  • Na jakich ulicach pan walczył?

Batalion „Golski” obejmował mniej więcej taki rejon: ulica 6. Sierpnia, Politechnika do Chałubińskiego i Koszykowej, Koszykową do Lwowskiej, Lwowską do 6. Sierpnia i tam jeszcze trochę wchodzili w Noakowskiego i prawie podchodzili pod kościół Zbawiciela. Za kościołem Zbawiciela z drugiej strony był Batalion „Ruczaj”.

  • Gdzie pan walczył, konkretnie?

Konkretnie byłem w domu, między innymi w domu przy ulicy Wilcza 72. Ten dom jest położony na wprost Politechniki, w miejscu gdzie się Wilcza zbiega z Piusa i z Koszykową. Na lewo odchodzi Noakowskiego, po prawej stronie przechodzi Piusa i jest taki narożny dom – gdzie chyba stoi hotel – a Wilcza kończy bieg prawą stroną, bo po lewej ma mur Politechniki, a z prawej strony była na rogu szkoła pielęgniarek, na rogu Chałubińskiego i Wilczej. Na prawo jest Ministerstwo Komunikacji. Ja byłem na odcinku od szkoły pielęgniarek do Emilii Plater. W szkole pielęgniarek byli Niemcy, a myśmy zajmowali domy od szkoły pielęgniarek do Emilii Plater i dalej Wilczą, Emilii Plater, Piusa, Koszykową – tam był „Golski”, cały oddział. Myśmy byli na bardzo wysuniętym czubku, stąd ja się spotkałem parę razy z opinią, że to nie był „Golski”. (...) Myśmy zajmowali teren Politechniki do momentu, kiedy nas Niemcy stamtąd nie wyrzucili, a było to w końcu sierpnia. Dwa dni trwał ten bój, a ponieważ zaczęliśmy od skrzyżowania Emilii Plater i Wilczej, to znaczy ja zacząłem, to na Politechnikę poszedłem w momencie ataku Niemców na nią. Jak Politechnika padła, to z innymi wycofałem się do domu Wilcza 72. W tym domu, mając w stronę szkoły pielęgniarek jeden dom pusty i gruzy po domu zburzonym w 1939 roku, już była szkoła pielęgniarek, w której byli Niemcy, a przez tą ulicę był mur Politechniki. Tam też byli Niemcy. Oni byli na odległość taką jak do tego domu, tak że wieczorem słychać było ich rozmowy i prawdopodobnie oni również słyszeli nasze, więc staraliśmy się być cicho. Tam zastał mnie koniec Powstania.
Przy końcu drugiego dnia, jak Niemcy kończyli już zdobywać Politechnikę i ja już się z niej wycofałem na drugą stronę ulicy, to pod nasz dom od Chałubińskiego wjechał czołg. Nie był to „Tygrys”, to był taki PZKW chyba IV czy coś takiego... ale to był jednak spory czołg. On tak stanął, że nie podjeżdżał pod nasz dom, bo bał się butelek z benzyną. Ktoś rzucił jakąś butelkę, ale nie dorzucił, benzyna wypaliła się na ulicy. Czołg oddał parę strzałów w nasze domy, zabił jednego pana, który był dozorcą domu po drugiej stronie ulicy. On na swoje nieszczęście wyszedł z podwórka w bramę i stanął tak, żeby kątem oka oglądać ten czołg. Był bez broni, to był taki wysoki facet, z metr dziewięćdziesiąt. Stał w bramie i w tym czasie jak czołg strzelił, pocisk uderzył mu nad głową w mur i rozerwało mu głowę prawie na pół. Mieliśmy na tym rogu, który był koło mojego domu, dowództwo kompanii (...) i tam mieliśmy odprawy, apele, tam chowaliśmy na podwórku kolegów, którzy zginęli. Parę domów w głąb Wilczej był szpital, który był oparciem, jeżeli chodzi o jedzenie. Chodziliśmy tam do momentu, kiedy doktor Bajer pseudonim „Leliwa”, komendant tego szpitala, wywiesił ogłoszenie, że bardzo prosi, jak się przychodzi z towarzyskimi odwiedzinami, to żeby nic nie jeść, bo chorzy nie mają co jeść. Oczywiście, ale z jedzeniem było krucho. Myśmy mieli jakieś jedzenie, poza tym był taki dom na Wilczej, do którego chodziliśmy. Tam takie panie zrobiły kuchenkę dokarmiającą – myśmy tam jedli, no i w szpitalu sanitariuszki, nasze koleżanki, częstowały nas czym mogły.

  • Jak wyglądały warunki w szpitalu?

Ten szpital mieścił się w piwnicy i na parterze. Akurat tak się składa, że jedna z tych sanitariuszek, Basia, umarła niedawno, zachorowała i leżała w piwnicy i ja tam do niej chodziłem – jak tylko mogłem, jak tylko czas mi na to pozwalał. Rozmawialiśmy w tej piwnicy, ona leżała na takim posłaniu na wyrównanym węglu, bo ludzie mieli w piwnicy węgiel. Przede wszystkim to tam był za przeproszeniem smród. Smród z ran i rannych. To było tragiczne. Ja po tym szpitalu nie chodziłem. Nie miałem ani ochoty, ani po co chodzić. Tam był pokoik i w nim posiedziałem trochę, i to wszystko, nic takiego nie robiłem, ale tam było makabrycznie. Miałem też kolegę, który był postrzelony w pośladek i tam leżał, ale wyszedł przed końcem Powstania. Jak do niego chodziłem, to widziałem jak tam jest. To było makabryczne... Makabryczne. W tej grozie, w tym smrodzie... Krzyki... Szpital wyglądał tak, jak może wyglądać szpital w piwnicy i na parterze. Niemcy nas mordowali, ostrzeliwali, więc najbezpieczniej było w piwnicy.

  • Jak wyglądało uzbrojenie pana oddziału i czy pan był uzbrojony?

Uzbrojenie było kiepskie. Ja miałem Stena. Miałem również karabin, ale to nie była moja broń, one były przypisane jak gdyby do naszego punktu oporu. Tam były jeszcze inne, ale ja pamiętam Stena, którym się posługiwałem, albo karabin. Karabin brałem wtedy, jak mogłem go wziąć i jak szedłem na takie „polowanie”. Myśmy to tak nazywali, zasadzaliśmy się w jakimś okienku na poddaszu i strzelaliśmy do Niemców, którzy tego nie podejrzewali.
Dodam, że byłem autorem i budowniczym bunkra, dwóch podkopów i jednej barykady. Najpierw zacząłem od podkopu, bo barykada biegła od domu Wilcza 72 do przeciwległego domu po drugiej stronie ulicy. Ale ponieważ myśmy byli wysunięci na sam czubek naszych linii, to zaproponowałem wykopanie za tą barykadą rowu, co się spotkało z przychylnym przyjęciem. Dostaliśmy dwóch jeńców niemieckich i przy ich pomocy, własnej robocie i jakichś cywilów wyłowionych w głębi od naszego miejsca, myśmy ten podkop bardzo szybko zrobili. A żeby do tego podkopu wejść, to ja zrobiłem w bramie na chodniku, między granicą muru a chodnikiem, wykop w głąb, który oszalowałem deskami i obetonowałem zbrojonym betonem. Pierwszy raz to w życiu robiłem, nie wiem skąd taką wiedzę miałem, i nad chodnikiem – oczywiście to w nocy robiliśmy przy częściowym zasłonięciu barykadą od Niemców – zrobiłem taką kopułę betonową. W tej kopule zrobiliśmy szczelinę, przez którą można było strzelać z karabinu. Ten karabin przypisany był do tego bunkra.
Dodam jeszcze o tych Niemcach – jednym z nich był kolejarz, który tego dnia przyjechał pociągiem, jako jego obsługa, do Warszawy na Dworzec Główny. Pierwszy raz w życiu był w Warszawie. Wysiadł z pociągu i pewnie się umówił z tym, co prowadził pociąg, bo pociąg jechał do Dworca Wschodniego i miał wracać do Berlina, to on miał jakąś przerwę półgodzinną powiedzmy, wyszedł na miasto i wybuchło Powstanie. Złapali go i był w punkcie na ulicy Hożej, tam były takie mleczarniane interesy, po wojnie też. To był taki punkt zborny więźniów, i jak potrzebowaliśmy to konwojent przyprowadzał dwóch, trzech... Myśmy mieli tych dwóch i oni prawie codziennie u nas byli. Karmiliśmy ich. Psa zjedliśmy i co zostało z tego psa, to oni zjedli, łeb, skóry... no skóry pewnie nie jedli, ale takie odpadki.
  • Jak ci jeńcy zachowali się w stosunku do Powstańców?

Czy ja wiem? Ten kolejarz żałował, że z pociągu wysiadł. Ale to byli spokojni ludzie, mieli na plecach swastyki pomalowane. Jeden był z Wehrmachtu, a ten był kolejarz. Narzekali na to, że nie mają co jeść, że w ogóle straszna wojna, tego typu rozmowy. Oni o tym, że są jeńcami to nie mówili – przynajmniej nie pamiętam. Że są jeńcami to było oczywiste, że nie mogło być inaczej dla nich, to też oczywiste. No a tego typu pytanie: co ten Hitler z nami zrobił? To jeniec, co on może mówić. Myśmy ich tam nie bili, ani nie głodzili ani nie wykorzystywali. Oni wyglądali na pogodzonych z losem. Ten z Wehrmachtu był w starszym wieku i to był Niemiec spod Włocławka. Prawie dobrze po polsku mówił, był chyba z jakiegoś getta niemieckiego, bo poziom miał dosyć słaby, z głębokiej wsi, dosyć zapadłej... Oni nam pomagali ten bunkier budować, pomagali podkopy robić, bo jeszcze pod Emilii Plater podkop zrobiłem.
I tak jakoś starliśmy się zabezpieczyć. Przez miesiąc czasu, myśmy mieli przez ulicę, wąską w tym miejscu, Niemców za płotem. Byli za płotem, ale byli pochowani, myśmy do nich strzelali... Tak się złożyło, że na wprost jednego okna ze sklepiku na Wilczej 72, takiego mydlarnianego, był widok do budynku Politechniki. Oszklone drzwi i za tymi drzwiami były drugie drzwi, które prowadziły z tego budynku na teren Politechniki. To był prześwit przez budynek. Czyli jak ktoś szedł korytarzem, to zamykał to światło i myśmy wtedy strzelali. Ale skąd myśmy mogli wiedzieć, czy to nie Polak na przykład, stąd myśmy tego strzelania ani nie chwalili, ani za bardzo nie kultywowali, ale byliśmy bardzo blisko.
Trzeba dodać, że Niemcy też mieli dosyć wojny. Przynajmniej ten Wehrmacht. Na Politechnice byli również Rosjanie, w niemieckich mundurach rzecz jasna. Oni byli stale pijani. Jak było zawieszenie broni, to Niemcy podchodzili do sztachetek, myśmy wychodzili z bramy i żeśmy się widzieli, bo było zawieszenie broni i nie było strzelania. Przy bramie, przy wjeździe na Politechnikę była taka niby portiernia, i na dach domku portiera, włazili Rosjanie, byli w dym pijani, krzyczeli do nas Towariszcz, pajdi siuda, druh, Poliak, idi... takie dyrdymały. Krzyknąłem kiedyś do tych Niemców, bo wtedy jeszcze dobrze po niemiecku mówiłem: „Wasi koledzy są chyba pijani?”. „Wasi koledzy...” oni się trochę obruszyli, postali i poszli – myśmy też poszli. Ale to już był koniec Powstania.

  • Jak wyglądał taki przeciętny pana dzień w Postaniu?

Miałem wygodnie, bo w domu, w którym myśmy mieli ten punkt, cywilnych ludzi nie było, nie mieszkali, po prostu uciekli. Na parterze miałem pokój sam dla siebie, bo tam każdy mógł mieć pokój do spania i ja tam spałem jak mogłem. Senny byłem stale. Niedożywiony i senny. Jak przyszła moja pora na wartę w nocy czy w dzień bez warty, tylko po prostu żeby być, no to stamtąd wyłaziłem. Myłem się w wannie, w której stała woda od początku, jeszcze przed Powstaniem, więc ona była odpowiednio brudna. Myśmy po tym domu i po innych chodzili, szukali wanien, bo ludzie nabierali sobie do wanny wodę przed Powstaniem. Może z uwagi na pożar… W ogóle woda była zamykana. Po prostu żeby mieć wodę pod ręką, [napuszczali ją do wanien]. Myśmy tę wodę pili. Pamiętam, na wysokim piętrze, które było wstrząsane wybuchami, na wodzie była warstwa kurzu. To się zdmuchnęło, to się tak rozlazło, prędziutko usta w tą dziurę i tą wodę się piło, no bo wody też nie było.
Siedziałem w tym bunkrze, nie tylko ja, bo tam dwie osoby wchodziły, a jak nie ja siedziałem to inny siedział – nie siedział tylko stał, bo tam się stało. Ten bunkier nie był zbyt obszerny. Bramę mieliśmy poza tym zabarykadowaną i siedzieliśmy albo w oknie na parterze, albo w oknie na piętrze. Patrzyliśmy na ulicę, na Politechnikę albo w tym bunkrze, który był skierowany wystrzałem na Chałubińskiego. Na Politechnikę nie mógł być skierowany, bo tam domy z drugiej strony naszej ulicy zasłaniały mur. Jak się przeszło z tego domu dalej, to widać było wtedy mury Politechniki i ogrodzenie.
Nie tylko w tym jednym domu, w tym jednym bunkrze byłem, bo zacząłem od tego, że myśmy mieli na wschodnio-północnym rogu Emilii Plater i Wilczej, punkt na pierwszym piętrze, na balkonie. Tam się leżało za workami i z tego balkonu był widok na lewo do Emilii Plater, aż na Politechnikę i częściowo w Wilczą na prawo.
W tym domu pamiętam nawet taką historyjkę: przyleciał ktoś, może cywil: „Proszę pana na strych spadła bomba i nie wybuchła”. Mogłem odejść z tego miejsca, gdzie byłem i poszedłem z nim. Wszedłem na ten strych i patrzę na podłodze leży granatnik. To chyba taki tak zwany sztokes, pięć kilogramów, z lotką. Dziura jest w dachu, gruz leży na około i pocisk leży. Co tu zrobić? Nie jest to bomba, ale jest pocisk, niewypał. Zszedłem do dowództwa i powiedziałem o tym a oni zawiadomili punkt saperski, który był w rejonie Poznańska – Wilcza i stamtąd przysłali sapera. Jak na niego spojrzałem, to był chyba młodszy ode mnie i sobie pomyślałem – jaki on może być saper, ale zaprowadziłem go tam i tu mnie zdumiało, bo on mówi: „Wie pan, tu trzeba wziąć miskę z wodą i ten pocisk włożyć do wody to jemu namięknie...”. Mówię – „To wykluczone. A jak pocisk leży przed granatnikiem, a deszcz pada to go parasolem przysłaniają? To nieprawdopodobne”. „Ależ tak, mówię panu”. Mówię: „Wie pan co, ja się na tym nie znam, pan jest saper to niech się pan tu męczy”. Zabrałem się i poszedłem. Byłem tam po kilku godzinach, stała miska z wodą i ten „sztokes” stał w tej misce. Jak się z tym pociskiem skończyło, to nie wiem. Dość, że taka śmieszna historia z tym saperem.
Jak strzelali z granatników, granatnik ma to do siebie, że on wylatuje prawie pionowo i spada niedaleko od tego co wystrzelił, ale pionowo spada, więc na przykład na podwórko spadnie. Z armaty na podwórko nikt nie strzeli, tylko w mur. Bombę można zrzucić na podwórko, ale taki granatnik jest to nieduży pocisk i jak na podwórku się rozbije to robi duże spustoszenie. Po raz pierwszy, po kilku takich wybuchach, wyjrzałem przez okno i zobaczyłem pod moim balkonem na asfalcie miejsce po wybuchu takiego pocisku. To wyglądało dokładnie tak jakby ktoś z góry wyrzucił butelkę atramentu. Rozpryski i ten asfalt, który jest szary był rozerwany do takiej czerni – taka gwiazda – widok taki ciekawy, ale to jest groźna rzecz. Mój ojciec został ranny właśnie przez takiego granatnika z takiego pocisku.

  • Czy pamięta pan jakieś konkretne walki czy akcje?

Byłem na Politechnice po tym jak Niemcy uderzyli. Nas tam wysłano, wpadliśmy na Politechnikę, tam był taki gmach, „Chemia” to się chyba nazywało, tam byliśmy w piwnicach tego gmachu. Porozkładaliśmy w oknach co kto miał do strzelania, ale musieliśmy stamtąd wyjść, bo były tam porozbijane jakieś chemikalia, chyba amoniak, czy coś takiego. Nic nie powiem prócz tego, co każdy wie, że lata się od rogu budynku do rogu budynku, od drzwi do jakiegoś załomku. Tam jeszcze drzewa były, za drzewem, za krzakiem i się strzela. Głowę się chowa, bo pociski latają, czołg tam wjechał od ulicy 6 Sierpnia lub od Chałubińskiego z tamtego rogu, od Pomnika Saperów – może nie jeden nawet. Wiem co tam było. (...) Oszczędność naboi była. Myśmy, jakiś oddział – nie wiem, jakie zgrupowanie, planowało szturm na Pocztę Główną na Nowogrodzkiej róg Poznańskiej. Tam byli Niemcy, całe Powstanie. To było niedaleko od nas, ponieważ to chyba był „Zaremba-Piorun”, sąsiedni batalion. Przyszedł do nas powstaniec, pewnie oficer, i powiedział: „Kto chce uczestniczyć na ochotnika w tym szturmie?”. Zgłosiłem się i poszedłem. Dostałem na to dziesięć naboi do mojego Stena. Dziesięć naboi. Tam było z dziesięć już w tym Stenie, ale co to jest... Nie wystrzeliłem ani razu, bo zanim doszedłem to szturm się zaczął i załamał się bardzo szybko, i wszystko się skończyło. A ponieważ musiałem przez piętnaście piwnic przejść, podwórek i tak dalej, więc to trwało. Jak myśmy tam doszli to powiedzieli, że chyba już nic z tego nie wyjdzie, musimy zrezygnować... Szturm się nie udał. Tak samo na Politechnice. Jeżeli nie byłem pewien, że strzelam do Niemca to nie strzelałem.
Szło dwóch Niemców i niosło na noszach trzeciego. Przebiegli, schowali się za budynek, ale wiem, że oni muszą wyjść zza tego budynku dalej i ustawiłem sobie karabin i strzeliłem. Ci Niemcy stanęli, postawili nosze i zaczęli się rozglądać, Czyli nie trafiłem. Myślę sobie: „Na co oni czekają?”. Nim zarepetowałem, nim się namyśliłem, oni nosze podnieśli i pobiegli dalej.
W szkole pielęgniarek patrzę w oknie, okna były pozasłaniane, ale jedno było odsłonięte, i nagle ktoś staje w tym oknie i się patrzy w moją stronę, ale mnie pewnie nie widzi, bo to było dalej jak na drugą stronę ulicy Żelaznej. Jakiś otyły facet, ale kto to jest? Tam są i Polacy, o czym dowiedziałem się znacznie później, bo nie wiedziałem. A tam byli Polacy chorzy, ranni. Strzelać czy nie strzelać? Strzeliłem. Jak już było zawieszenie, to ze szkoły pielęgniarek przyszła do nas ulicą młoda dziewczyna, sanitariuszka Polka i myśmy się jej pytali jak tam w tej szkole Polacy z tymi Niemcami. Ona powiedziała, że były naloty gestapo, ale udało się ukryć, ci tutejsi Niemcy ze szpitala nas ochraniali, ale najgorszy był taki gruby, jakoś go nazwała, jakiś funkcyjny gruby Niemiec i jego ktoś zastrzelił. To pewnie ja.

  • Czy był pan świadkiem ślubów?

Byłem. Już nie wiem gdzie to było... Może mi się myli, bo mój przyjaciel się ożenił, ale on się ożenił w obozie pruszkowskim... Ślub widziałem, ale gdzie ja go widziałem… Gdzieś na Wilczej, na podwórku były takie kapliczki... Może gdzieś tam… Tego niestety nie będę mógł powiedzieć.

  • Czy pana oddział miał kapelana, czy uczestniczył pan w nabożeństwie?

Batalion miał, ale nie wiem ani jak on wyglądał, ani jego pseudonimu nie znam. Chodziliśmy na msze święte na Architekturę na Lwowską – Architektura Politechniki Warszawskiej. To było centrum „Golskiego”. Tam odbywały się nabożeństwa, tam chodziłem, tam widziałem księdza. To był kapelan „Golskiego”, ale o nim nic więcej nie powiem. (...)

  • Czy uczestniczył pan w jakichś aspektach życia kulturalnego, na przykład w jakimś koncercie?

Byłem na występie Fogga, ze dwa razy. Poza tym byłem na występie takiej pani, aktorki czy śpiewaczki, miała pseudonim „Wawa”. Była piosenkarką i była otyła, nazwijmy to. Występowała, ale stawiała warunek – jak się naje. Nie za pieniądze, bo pieniądze były nikomu nie potrzebne i nikt nie przywiązywał najmniejszej wagi. A nasz batalion, środowisko dotarło do niej kiedyś i zaprosili ją. Wtedy oni powiedzieli, że się u nas nie naje i koncert się nie odbył. Fogg śpiewał. Fogg zresztą był w Batalionie „Golski”, służbowo. Widziałem go przynajmniej dwa razy na występach. A tą „Wawę” chyba widziałem na występie, ale może u „Zaremby-Pioruna”, sąsiada. Może tam ona śpiewała. Może ją nakarmili...

  • Czy czytał pan jakieś gazety w czasie Powstania, czy słuchał pan radia?

Tak, oczywiście. Na pewno „Biuletyn Informacyjny”. Co do „Biuletynu” to nikt nie miał wątpliwości, co do jego wartości i pochodzenia. A co do całej plejady innych, bo było tego sporo, to nie bardzo było wiadomo kto pisuje, bo to były partyjki jakieś, jakieś PAL - Polska Armia Ludowa, jakiś AL – u nas tam AL-u nie było, było bardzo malusieńko, ale „Biuletyn Informacyjny” to było podstawowe źródło. Poza tym takie komunikaty chyba nasz batalion wywieszał, ale tego nie jestem pewien czy to nasz batalion. Komitety jakieś domowe pisały... Wiadomości nie owało.

  • Czy orientował się pan i pana koledzy w sytuacji międzynarodowej i w sytuacji wokół Powstania?

Tak.

  • Czy na ten temat rozmawialiście?

Tak. Jak przyszli Rosjanie, od nas ich nie było widać z Wilczej, ale z Powiśla było widać, to nikt nie miał wątpliwości, co do tego, jakie jest ich nastawienie i po co oni w ogóle są i dlaczego tam stoją. Przecież każde pisemko, a na pewno „Biuletyn Informacyjny” informowało o tym, że dowództwo Armii Krajowej wysłało jakiegoś łącznika z narażeniem życia przez Wisłę do dowództwa Wojska Polskiego, czy Armii Czerwonej, na temat nawiązania kontaktów, na temat przekazania danych co do tego, co mają ostrzelać, co mają zbombardować. To była akcja jednostronna. Oni zbywali nas, czym mogli, w sposób wręcz śmieszny, naiwny i po prostu wiadomo teraz, że oni nie mogli się ruszyć. Ten oddział, który na Czerniaków, na płytę desantową wystawili, był nieliczny, skazany na zagładę. Przecież oni dziurawymi kajakami się przeprawiali. Jak wygląda taka armia, która dochodzi do Wisły, która jest na mapie od dawna, nie jest to jakaś niespodzianka i nie ma czym przepłynąć Wisły? Tak się tłumaczyli. Ale z takiego tłumaczenia, jeżeli przyjąć je za prawdę, to wystawia świadectwo tej armii. Jeżeli przyjąć za prawdę to, co oni mówili. Nie mają łodzi, a jak przyszły, to reperowali. Cały szereg [artykułów] w naszych pismach powstańczych to było przytaczanie efektów tych rozmów.

  • Czy wówczas takie informacje pan posiadał i czy dyskutowaliście między sobą?

Naturalnie wszyscy jednoznacznie tę sprawę traktowali. Wiadomo było, że oni nie chcą i nie przyjdą.

  • Nastawienie pana otoczenia było bardzo negatywne do Związku Radzieckiego?

Było, jest i będzie...

  • Jak pan pamięta stosunek ludności cywilnej do powstańców na przestrzeni całego Powstania?

Nie spotkałem negatywnego stosunku.

  • A czy to się zmieniało w czasie Powstania?

To się musiało zmienić, to mogły być przypadki... Jeżeli ktoś uciekał z dalekiej Woli, jeżeli temu komuś wymordowali wszystkich, a on sam został i taki ogromny szmat drogi przedzierał się piwnicami, podwórkami, bez żadnego dobytku, bez żywności i gdzieś się przytulił do jakiegoś komitetu obywatelskiego czy mieszkańców w jakiejś piwnicy, przecież on miał straszne warunki: zimno, głodno, mokro, bombardowanie, strzały, przez piwnicę przelatują jacyś powstańcy, po kątach ludzie siedzą w betach brudnych, to niby z czego on się miał cieszyć... Rozumiem, że patriotyzm, ale nie można nie uwzględnić tego, że czasami ten człowiek dostawał obłędu, tak mogło być – ja tego nie widziałem, ale byłem tak blisko linii frontu, nazwijmy to tak, że tam uciekinierów nie było. Dopiero jak szedłem gdzieś w stronę Poznańskiej, już nieco dalej, to tam widywałem, spotykałem takich ludzi, ale nigdy mi nikt nic złego nie powiedział. Wręcz przeciwnie. Jak mówiłem, to takie komiteciki się robiły i ci ludzie co mieli cokolwiek zapasów to robili tak, że każdy żołnierz mógł zjeść u nich. Zgadzam się z tym, że ludzie mogli mieć tego dosyć, ale nie było to uzewnętrzniane niechęcią do powstańców, tylko pytaniem – „Panie, kiedy to się wreszcie skończy?” Takie pytanie sobie zadawano, na co dzień. Wszyscy sobie zadawali. Z kolei jak przyszła wiadomość o kapitulacji, to proszę mi wierzyć – powstańcy żałowali. „Jak to?! My się poddajemy?!”

  • Czy zetknął się pan z przykładami zbrodni niemieckiej na ludności cywilnej?

Nie. Nie mówię o tym, że czołg strzelał i ludzi zabijał, czy bombardowali. Pani miała na myśli, że weszli Niemcy i mordują. Tam do nas Niemcy nie weszli. Weszli na Politechnikę, z której musieliśmy uciec. W takim domu profesorskim zostało kilku profesorów z rodzinami. Jak wiem, po wszystkim, nic im Niemcy nie zrobili.

  • Czy mieliście państwo informacje na temat tego, co się dzieje w innych dzielnicach: na Woli, Starym Mieście, Czerniakowie?

Wiedziałem o mordach na Woli, bo tam był jeden wielki mord. Na Starówce mordy już były w mniejszym stopniu, na Długiej szpital spalili razem z jeńcami, z chorymi, z rannymi. Wtedy o tym szpitalu nie wiedziałem, ale o tym, co na Woli było to myśmy wiedzieli, choćby z „Biuletynu Informacyjnego”.

  • Czy miał pan kontakt z rodziną w czasie Powstania? Czy wiedział pan, co się z nimi dzieje?

Miałem kontakt, bo mieszkałem na Piusa róg Emilii Plater i w tym mieszkaniu pozostali moi rodzice. Prawie codziennie mogłem bywać u rodziców. Dodam, że Niemcy wypuścili „goliata” – taki mały czołg, z rejonu Chałubińskiego róg Koszykowej i ten „goliat” jechał sobie ulicą przy murze Politechniki i myśmy w pewnym momencie, słysząc szum silnika i zgrzyt gąsienic zwrócili uwagę, że coś się dzieje i zobaczyliśmy go przez okna z parteru. Jechał ten „goliat”, a za nim ciągnęły się dwa kabelki. Początkowo myśleliśmy: „Co robić? Jak go unieszkodliwić?”. Strzelać do „goliata” to pomysł do niczego, bo jest opancerzony, pocisk karabinowy go nie przebije. Ktoś tam zaczął strzelać z peemu do tych kabli, ale szkoda naboi, bo z odległości dwudziestu czy trzydziestu metrów trafić w taki kabelek, to jest trudno przecież. I „goliat” schował się za dom, który stał po przeciwległej stronie od naszej ulicy, od Wilczej. Przejechał za dom i uderzył w róg domu, w którym myśmy mieszkali. W tym samym momencie mój ojciec wyszedł z mieszkania na klatkę schodową. Może chciał zobaczyć, co to za szum, ale właściwie chyba nie po to, bo okna na ulicę wychodziły, to mógł zobaczyć. Jak mój ojciec wyszedł na klatkę schodową, to ten „goliat” uderzył w róg domu i obsunął się calusieńki gmach do tej klatki schodowej. Tak, że mieszkania po przeciwległej stronie podestu runęły. Mój ojciec szybko się cofnął, z trudnością mógł wyjść, myśmy mieszkali na pierwszym piętrze, a to rumowisko sięgało wyżej niż pierwsze piętro ściany sąsiedniej.
Mój brat jak wrócił z Krakowskiego Przedmieścia, po zranieniu, to był u nas w szpitalu długo. Później chodził na opatrunki. Jak już był całkowicie zdrowy, to był koniec sierpnia, wrzesień, został przyjęty do naszego oddziału i zgłosił propozycję, i to zatwierdzili, takiej placóweczki małej za naszym domem, który był ostatnim. Tam jeszcze były gruzy i on z kilkoma takimi odważniejszymi w tych gruzach siedzieli. Jeden ciągle spał, dwóch ciągle czuwało. Czasami przychodzili do nas, czasami my chodziliśmy do nich, bo piwnicami było przejście.
  • Jaka była atmosfera w pana oddziale, z kim pan się najbliżej przyjaźnił?

Było takich dwóch. Razem się trzymali, obydwaj byli z NSZ, z Kieleckiego. Przyszli dwa – trzy dni przed Powstaniem, bo było wiadomo, że coś niedługo się zacznie. Byli bardzo wysocy, jeden miał pseudonim „Roman”, a drugiego pseudonimu już niestety nie pamiętam. Obydwaj przeżyli Powstanie. Jeszcze był „Knioła”, miał pseudonim taki dziwny, wyglądał nam na Żyda, ale był bardzo fajny i nie musiał być Żydem. Był taki dziarski, odważny, bo właściwie nieodważnych to tam nie było, to nawet trudno mówić o odwadze. Był taki jeden kolega, nazwijmy go maminsynkiem. On miał stale dziwne pomysły. Na przykład: „Zróbmy podkop na Pole Mokotowskie”, mówię „Człowieku, przecież to jest bądź co bądź szmat drogi. Tu pod Emilii Plater robiliśmy podkop, to robiliśmy cały dzień i całą noc, i to odcinek ulicy dziesięć – piętnaście metrów, a na Pole Mokotowskie, jakim cudem?!”. On mówi „To wszystko można zrobić”. On rozbrajał niewypały. Przez pewien okres czasu z moim bratem to robili, od strony Emilii Plater w domu, na parterze. Czy on miał do tego jakieś przygotowanie, tego nie wiem, mój brat na pewno nie miał, ale rozbrajali, jakoś im się udawało.
Dodam jeszcze o uzbrojeniu oddziału. Mieliśmy możliwość wypożyczenia granatnika własnej roboty z obsługą. Ktoś w warsztacie robił granatniki. Było to, jak mi się wydawało, śmieszne: spora rura, do tego oni mieli z innej rury pocięte odcinki i naładowane materiałami wybuchowymi, jakąś stalą, nakrętkami, w środku był otwór i w ten otwór wkładało się taką szklaną rurkę z jakimś chemicznym związkiem. I ten pocisk obłożony był patyczkami, ściśle, żeby przylegał do tej rury – tak zabandażowany był. Oni to wkładali i mieli jakiś środek miotający niewielki, który to wyrzucał. Rzeczywiście poprosiliśmy ich, bo mieliśmy gdzieś nie bardzo zidentyfikowane stanowisko jakiegoś Niemca, który strzelał do nas – wiadomo, co miał niby robić – żeby go trafili. Na poddaszu jednego z naszych domów, którego front wychodził ponad innymi domami na stronę niemiecką, ustawili ten granatnik w jakiejś wybitej dziurze, która już tam była i przy wielkim przygotowaniu, nabożeństwie, bo mamy być świadkami takiego ostrzału, wystrzelili ten pocisk, ale nie pamiętam dokąd ten pocisk poleciał i jakie były skutki tego. Trochę to było prymitywne. Jednak coś takiego było. Rzucaliśmy różnymi granatami, które jednak wybuchały.

  • Czy utkwiła panu w pamięci śmierć któregoś z kolegów czy znajomych?

Był taki jeden, ale już nie pamiętam jego pseudonimu, który prawie na moich oczach i oczach kolegów zginął od granatnika. To było podwórko domu, gdzie było dowództwo kompanii i ten budynek był już troszeczkę dalej, za Emilii Plater i Wilczą. My byliśmy bliżej Niemców. Po coś byłem na tym podwórku, ciągle ktoś był albo wchodził do tych drzwi, albo do tamtych, ktoś z piwnicy wychodził – ciągle ktoś tam był. I tam wpadł pocisk i zabił właśnie tego, który był jedyny wtedy na podwórku. Mieliśmy pogrzeb i jak kopaliśmy dół, to mi krew z nosa poleciała, ktoś inny mnie zastąpił, bo ciągle ktoś chciał ten dół kopać. Pochowaliśmy go, ale niestety nie jestem w stanie przypomnieć sobie jego pseudonimu. Wiem, że był dość wysoki, około 25 lat człowiek.

  • Jak wyglądały pogrzeby poległych?

Tak wyglądały jak ten. Był ksiądz. Stało z pięciu nas i salwą „Pal!” każdy wystrzelił z peemu, pociągnął króciutko, żeby najwyżej dwa pociski wyleciały, z karabinu strzelił raz. Wszyscy stali na baczność. Ksiądz odmówił modlitwę. Ten jeden pogrzeb opowiadam, bo ten jeden widziałem. Smutne oczywiście, ale trupów, zabitych ludzi było przecież strasznie dużo...
Opowiem jak byłem świadkiem bombardowania. Nadleciały trzy sztukasy, zaczęły krążyć nie nad naszym budynkiem tylko ciut dalej za Emilii Plater, nasz budynek był zbyt blisko Niemców, żeby go chcieć bombardować. Przecież bomba zrzucona nie trafia tak jak karabin. Wbiegłem na dach i na tym dachu był otwór i przez niego wyszedłem i zsunąłem się do rynny – skraj głupoty. Nogi wstawiłem w rynnę i siedziałem. Jeszcze ktoś obok mnie na tym dachu. Te sztukasy latały bardzo nisko, pilota było widać, doskonale go było widać. One były czterdzieści metrów może trzydzieści metrów nad nami – strasznie nisko. Polatały trochę, wzbiły się trochę wyżej i ciągle te trzy stanowiły takie koło i jak ustaliły cel, to zaczęły rzucać bomby na ulicę Wilczą. Obserwowałem jak wygląda wybuch bomby. Jaka to bomba była, jak duża to nie wiem, ale mogła mieć więcej jak sto kilogramów, bo sztukas nie miał wielkiego udźwigu. Jak bomba wybuchła, to pierwszą rzeczą był widok tęczy nad budynkiem, jak gdyby tęcza. Potem był huk. I podmuch niesamowity. Ten podmuch mógł mnie zrzucić z tego dachu, a ja tam siedziałem – głupota skrajna. Oni zrzucili chyba po jednej bombie i polecieli sobie, a myśmy tam pobiegli, kto mógł, zobaczyć to. Dużo nieżywych wyjęliśmy, reszta została. Jedna kobieta, starsza, dokumentnie miała zmiażdżoną nogę. I to wszystko do szpitalika. To co ten szpitalik miał zrobić? Piwnice zapełnione, parter zapełniony, to pewnie na piętro kładli – już nie pamiętam. To było makabryczne. Krzyki, kurz, smród jakichś środków wybuchowych.

  • Jak pan był ubrany jako powstaniec?

Cały „Golski” był ubrany w kombinezony popielate.

  • Skąd te kombinezony wzięto?

Skąd oni je wzięli? Tego nie wiem. Ale mogę powiedzieć o butach. Na ulicy Poznańskiej po parzystej stronie, stał taki budynek, można powiedzieć barak. Jednopiętrowy, dosyć długi i całe piętro było założone butami. Regały z butami, na podłodze buty. To wyglądało na jakiś zakład reperujący buty, dla Niemców rzecz jasna, bo to były wojskowe buty. Tam nawet i damskie buty też były. Pamiętam, że siostrom ze szpitala przyniosłem parę par. Sobie wybrałem bardzo ładne buty, takie z długimi cholewami, z boku szyte, prawie nowe. Bardzo ładne.

  • Czy dostawał pan jakieś regularne posiłki? Co pan jadł?

Z tymi posiłkami to już sobie próbowałem przypomnieć jak to było z tą regularnością, ale sobie nie przypomniałem. W każdym razie codziennie ktoś do nas przychodził, kolejny dyżurny i przynosił w wiadrach jakąś zupę. Codziennie – prawdopodobnie tylko raz. Prócz tego dostawaliśmy kawę. Chleb na końcu nie było, na początku pewnie był. A generalnie to tu były zakłady Haberbuscha i chyba cała Warszawa schodziła się tam. Mój ojciec poszedł i został wtedy ranny. Najpierw wszedł do piwnicy, musiał przejść pod ulicą, później wyjść do jakiegoś budynku, później piwnicami, parterem, przez jakieś opuszczone mieszkania – w ten sposób komunikacja wyglądała. Proszę sobie wyobrazić z Emilii Plater na ulicę Krochmalną czy Grzybowską, bo to na Grzybowskiej było, za Żelazną na Waliców. Tam były ogromne składy Haberbuscha, gdzie było bardzo dużo jęczmienia do produkcji piwa. I te całe pielgrzymki, to było jakoś tak organizowane, że powiedzmy dziesięciu szło, bo ktoś ich musiał prowadzić, tak sam to by nie trafił, tam każdy dostawał zdaje się dziesięć kilogramów i wracali. To jeden dzień się szło w jedną stronę, drugi dzień w drugą stronę. Może niepełny dzień, ale coś takiego. Przechodząc przez jakieś podwórko, upadł tam pocisk i mój ojciec został ranny. Przyszedł do domu i ten jęczmień przyniósł. To myśmy ten jęczmień jedli. Nie ten, co mój ojciec przyniósł, ale przecież szły też kolumny powstańców. Mój ojciec był cywilem, nie był w Powstaniu. Myśmy jedli ten jęczmień w postaci zupy, to się nazywało zupa „plujka”, bo trzeba było ciągle tymi łuskami pluć. One były takie twarde, że chyba tego nikt nie mógł połknąć. To było podstawowe jedzenie. Mieliśmy też cukier w kostkach. Nie wiem skąd, ale tego cukru było całkiem sporo. Cukier w kostkach był codziennie w każdej ilości. Każdy go miał. Koninę raz dostaliśmy i raz psa zjedliśmy. Małego takiego, wabił się Topsy.

  • A jak go panowie złapali?

Tam był taki starszy pan, cywil, który miał tego pieska. Piesek też nie miał co jeść, to on mówi: „Weźcie panowie, jak chcecie, to go sobie zjedzcie”. Ktoś go zastrzelił i myśmy go zjedli. On był nieduży, czterech to nie miało co jeść. Był rozgotowany, takie mięso jakby królika ugotować, czy kurczaka. Ale to już było coś. Panował właściwie głód i już się o tym nie pamięta.

  • To był już koniec Powstania?

Tak, tak. Od połowy września to już było bardzo blado. Chodziłem, zresztą nie tylko ja, po tych opuszczonych mieszkaniach szukać jedzenia. W tym domu, w sąsiednim, w prawo tam jeszcze jeden dom. Czasami się coś znalazło, ale to bardzo rzadko. Dlatego tak podziwiam Szpilmana, co się ukrywał i on się też w ten sposób żywił. On miał gorzej, bo to już był mróz, on był sam jeden i Żyd. Podziwiam.

  • Jak pan wspomina kapitulację?

Jako smutną rzecz. Bardzo, bardzo smutną... Wyszedłem dosyć późno już po kapitulacji, bo od początku nie wiedziałem, co mam zrobić. Nikt nie wiedział. Czy z oddziałem czy z cywilami? Koledzy mówią: „Oczywiście z oddziałem idziemy”. Cywile, którzy zaczęli wychodzić z piwnic, zwłaszcza w tym środowisku, w którym mnie dokarmiano, mówili: „Oczywiście z cywilami”. Ale na pytanie, co się będzie działo z powstańcami po wyjściu, nikt nic nie wiedział. A na pytanie, co się będzie działo z cywilami – też nikt nic nie wiedział. Każdy mógł powiedzieć, że cywile pójdą do Oświęcimia, a powstańcy do jakiegoś drugiego obozu, albo też do Oświęcimia. Po prostu nie było wiadomo. Miałem brata. Mówię do niego tak: „Zygmunt, rodzice mają nas dwóch. Niewiadomo, co będzie z tym wyjściem albo z tym wyjściem. Zróbmy w ten sposób: podzielmy się. Gdzie chcesz idź, z oddziałem albo z cywilami. Ja pójdę w tą drugą stronę”. On powiedział: „Ja zawsze zrobię to, co ty, a ja nie wiem, nie chcę”. Zdecydowaliśmy wyjść z cywilami. Trochę ulegliśmy namowom. Okazuje się, że źle nie zrobiliśmy.

  • Jakie były odczucia jak państwo dowiedzieli się, że jest kapitulacja?

Najpierw było zawieszenie broni. To już zdążało do jakiegoś rozwiązania... Czy do kapitulacji? Prawdopodobnie myśmy sądzili, że tak, że do kapitulacji to zmierza. Było zawieszenie broni, nie strzelało się. Niemcy wychodzili, myśmy wychodzili. Ci z jednej strony, ci z drugiej. I to tak chyba dwa czy trzy dni było – już dokładnie nie pamiętam. Wtedy chyba ludność cywilna mogła już wychodzić, zresztą już przed tym raz mogła wychodzić, ale bardzo mało wyszło. Później, już nie pamiętam szczegółów, jak się dowiedziałem, że jest kapitulacja. Pewnie przeczytałem rozkaz, albo nam przeczytano rozkaz. Prawdopodobnie tak. Prawdopodobnie poszliśmy do tego domu, co mój kolega zginął – tam było dowództwo kompanii – i tam przeczytano nam rozkaz. Zawiadomienie.

  • Ale co pan wtedy poczuł: ulgę czy żal, że już się kończy?

Żal. Ranni prawdopodobnie nie żałowali, ja nie byłem ranny. Osobiście czułem żal. Nie ja jeden. Na ogół tak wszyscy odczuwali, że żal, że szkoda, bo jeszcze a nóż widelec... Dziś wiem, że nie wiadomo co... ale ten zapał młodych ludzi trwał. Nie wszyscy byli tacy młodzi, ale zapał był ogromny.

  • Jak przebiegały pana losy, kiedy postanowił pan wyjść z ludnością cywilną?

Tu jeszcze dodam taką rzecz. Trochę niesamowitą. Mój ojciec był pracownikiem „Stacji Doświadczalnej Milanówek”. Dyrektor i właściciel pan Witaczek zwrócił się jeszcze w czasie okupacji do mojego ojca z taką propozycją: „Panie Józefie, co by pan powiedział, gdybym ja w wynajętym przez siebie mieszkaniu złożył najcenniejsze nasze wyroby, bo już widać Niemcy się wycofują, Rosjanie ponoć niedaleko, coś się będzie działo strasznego”. A mój ojciec powiedział: „Proszę bardzo”. W związku z czym ten pan wynajął mieszkanie na ulicy Piusa, duże mieszkanie, i w jednym dużym pokoju zwiózł calusieńki pokój dużych skrzyń z zawartością najcenniejszych wyrobów jedwabniczych. I myśmy zajęli mieszkanie, za które to czynsz płacił pan Witaczek. On mojego ojca bardzo szanował. Mój ojciec tam pracował właściwie całą okupację. Jak nastąpiła kapitulacja to Treuhänder niemiecki tej fabryki w Milanówku uzyskał zgodę jakichś władz niemieckich – wojskowych na zabranie tego z naszego mieszkania. Jest kapitulacja czy zawieszenie broni – tego już nie wiem – w każdym razie jest dzień i samochód duży ciężarowy z fabryki przyjechał na Wolę, to było dowództwo żandarmerii na Wolskiej, tam potwierdzili tą zgodę, wsadzili Niemca z karabinem i ten samochód – tak to była kapitulacja, bo barykady były porozbierane, ale powstańcy jeszcze byli – podjechał pod nasz dom. Szedłem, patrzę, stoi samochód na rogu Emilii Plater i Pięknej. Patrzę – mój ojciec, który przed tym jakieś trzy tygodnie wyszedł z ludnością cywilną. Mieszkanie stało puste. A tu patrzę – mój ojciec, pan Cichocki – taki z fabryki, kierowca – pan Marcinkowski chyba, i Niemiec obok nich z karabinem. I oni wynoszą te skrzynie. Wtedy dostałem od pana Cichockiego i od ojca pakunek. Tam był kawałek kiełbasy i bochenek chleba. To wszystko rozdzieliłem, bo się musiałem pochwalić, ale najważniejsze jest to, czego się dowiedziałem. Po pierwsze, że jest w ogóle życie poza Warszawą, bo tak to nie było wiadomo. Po drugie, moi rodzice jak wyszli z ludnością cywilną, to szli na końcu kolumny czy przypadkiem, czy tak sobie wymyślili, nie wiem. Wyszli późno, zrobiło się ciemno, jak dochodzili – bo szli w stronę Dworca Zachodniego – mieli jechać jak wiadomo do Pruszkowa do obozu, albo gdzie indziej, bo gdzie indziej też wywozili, to moi rodzice weszli w jakieś gruzy. Jak kolumna się skończyła, ci co jej pilnowali z rzadka, ale byli, Niemcy, skończyli się, to moi rodzice wyszli stamtąd. Nie zaczepiani doszli do EKD do Opacza, tam wsiedli w EKD i przyjechali do Milanówka do fabryki, w której mój ojciec pracował. A potem jak była kapitulacja, to mój ojciec przyjechał z Niemcami: z tym Treuhänderem , z jakimiś pracownikami, zabrali te rzeczy i pojechali.
Ale dowiedziałem się, mój ojciec mówi: „Spróbuj tak uciec”. I to pewnie zaważyło. Teraz to by trzeba dodać do naszych rozmów, dokąd z kim wyjść – że wyszliśmy z ludnością cywilną. Idąc na końcu kolumny, myśmy stworzyli taką grupę: wysoki pan z żoną, jego siostra z dzieckiem, około czterech lat, niski pan fryzjer – pamiętam, że on był fryzjerem i jeszcze jakieś dwie panie chyba. Myśmy się jak gdyby umówili, że razem będziemy uciekać z tej kolumny, która idzie na Dworzec Zachodni. I myśmy nie uciekli, niestety. Nie udało nam się tego zrobić, tak jak moim rodzicom, bo z tyłu ciągle szli Niemcy i jeszcze nie było tak ciemno. A ci Niemcy szli w odległości dziesięć metrów, to jak mogliśmy taką grupą w gruzy wejść? Nie było możliwe. Weszliśmy na Dworzec Zachodni jako jedni z ostatnich w tej kolumnie i tak na tym się skończyło. Pod Dworcem Zachodnim były jakieś ogromne tunele, pomieszczenia – wejście do tego było bardzo szerokie i przed tym wejściem stali Niemcy, z sześciu Niemców i młody oficer. Ci Niemcy kazali nam się od siebie odsunąć. Więc myśmy od tych Niemców stali w pewnej odległości, a za nami ciżba. Płacz, krzyk, smród... nieprawdopodobne. Jak to zobaczyłem, to wiedziałem, że tu nie wytrzymam, to nie tak, nie mogę tu wytrzymać. Staliśmy już tak z pół godziny, reflektory takie się palą, na wejście, na Niemców, na teren przed dworcem. Jedna z pań w naszym towarzystwie mówi tak: „Byłam w 1938 roku na zlocie harcerstwa europejskiego w Berlinie i zapoznałam tam koleżankę – Niemkę, której ojcem jest burmistrz Heidelbergu, był przynajmniej, więc pójdę do nich, do tego oficera – ona znała dobrze niemiecki – i zabajeruję go, żeby nas wypuścił”. „Ale jak to pani zrobi?” „Powiem, że mi się chce siusiu, żeby mnie wypuścił – a tam stał taki hangar wielki, taka wiata, już jak gdyby poza zasięgiem tego światła – że ja chcę tam iść”. Myślę sobie: „He, he a jak wszyscy będą chcieli wyjść?”. Ale ona podeszła do tego młodego Niemca, rozmawiają i w pewnym momencie ona sięgnęła za ubranie i wyjęła woreczek, taki spory jak gruszka, pełen obrączek. Ona otworzyła to, rozsunęła woreczek i mówi do tego Niemca, żeby sobie wziął na pamiątkę. A on mówi: „Nie dziękuję”. I powiedział jej, że możemy wyjść.

  • I co się dalej z panem działo?

Nie wszyscy wyszli... Wyszedłem ja, brat, dziecko i ta pani. We czworo wyszliśmy. Ta pani z obrączkami i z dzieckiem, ja z bratem. Wyszliśmy i boimy się, że strzelą w nas. Tak szliśmy, coraz ciemniej, ciemniej. Do wiaty doszliśmy, tam był już cień od tej wiaty, odetchnęliśmy – już wyszliśmy, już koniec, już nie strzelą do nas. Było wilgotno, mżawa jakaś była, zimno było i gołe pole z chwastami. Skręciliśmy w prawo, bo szliśmy wszyscy w stronę Warszawy, i tak przez to szliśmy, przez te chaszcze, osty, trawę. Doszliśmy do takiej ulicy, która jest przedłużeniem ulicy Bema i tam były domeczki jednorodzinne. Jak zbliżyliśmy się do tej drogi na dziesięć metrów, zobaczyliśmy, że idzie dwóch Niemców wojskowych, bo tam były światła palące się. Przykucnęliśmy. Akurat wyszliśmy na taką goliznę. Taka trawa. Ale przysiedliśmy, i oni przeszli nie widząc nas, bo oni szli w świetle, a myśmy byli jednak w lekkim cieniu. Przeszli. Myśmy siedzieli, siedzieli. Co dalej będzie? Czy będą wracać, czy inni będą szli, gdzie oni się podziali, nie było widać. Oni gdzieś zginęli – gdzieś poszli. Wstaliśmy, poszliśmy dalej.
Doszliśmy do tejże drogi i poszliśmy w lewo kryjąc się, bo może ci Niemcy tam gdzieś są. To my już coś tam wymyślimy – ta nasza koleżanka, ta pani coś tam wymyśli. Kobiety mają taki spryt, jak się ona wyłgała temu Niemcowi. Doszliśmy bez przeszkód do wykopu, w którym idzie kolej radomska a nad nią tory EKD. Te tory były zerwane... znaczy tory nie były zerwane – podkładów nie było. Podkłady leżały nie tak gęsto, tak z rzadka, widać ktoś przechodził. Musieliśmy przez to przejść. Przeszliśmy. One były zabłocone, śliskie. Przeszliśmy przez te podkłady, zeszliśmy z nasypu. Po lewej stronie stała budka, w której może kiedyś siedział zwrotniczy, a po prawej stronie stał w tym momencie, co myśmy doszli, zrujnowany parterowy domek, gdzie wymieniały się załogi EKD i tam nocowały. Myśmy przeszli przez te tory kolei EKD po ścieżce żwirowej, która chrzęściła, ale musieliśmy koło tego domku przejść. Jak przechodziliśmy koło tego domku, tam wisiał reflektor – światło się paliło – wyszedł stamtąd jakiś facet – a ten domek był podwyższony i balustradka była. On wyszedł z fajką. Niemiec. W białej koszuli i granatowych spodniach Bahnschutz. No koniec ucieczki. On zszedł po tych schodkach do nas, fajkę pyka, pyta skąd my idziemy – a my mówimy, że z Warszawy. „Tam chyba kiepsko było?” „Tak kiepsko”. Ale ja myślę jak go udusić. Jak go zabić. Jest nas dwóch. Czy to się może udać? Mój brat ranny... i niezupełnie może wyleczony, nie mam żadnego kamienia nawet. Ja tak myślę, mój brat tak samo myśli, oczami się porozumiewamy, a on snuje... „To było ciężko, te pożary... A Ruscy?” „A Ruscy – mówię – na Pradze”. Taka gadka „Dokąd idziecie?” „Ano do EKD”. A jest noc już. Mówi: „Nie idźcie, bo chodzą patrole wojskowe, bez pytania strzelają”. Myślę sobie – zaproponuje nam abyśmy do niego weszli i koniec, zatelefonuje, ale on mówi: „Idźcie w gruzy tego domku – przenocujcie tam, a rano możecie śmiało iść”. Guten Tag, Guten Morgen i on sobie poszedł. Wlazł po tych schodkach, to my idziemy do tego domku, ale nie wiem jak mu wierzyć. Niemcowi wierzyć? Nie bardzo. Przecież on ma tam telefon, zadzwoni, przyjdzie dwóch frajerów i nas stamtąd weźmie, ale nie mamy wyjścia. Iść się boimy, bo on mówi, że strzelają. Może to prawda? Weszliśmy w te gruzy, przenocowaliśmy. Rano doszliśmy do EKD i skończyło się. Ucieczka udała się. Tak to było.

  • Jakie jest pana najlepsze i najgorsze wspomnienie z Powstania?

Najgorsze? Nie powiem, bo nie wiem.

  • A najlepsze?

Chyba jak ojca spotkałem, ale to już był koniec Powstania. Ale wiedziałem jak uciekać i co się dzieje i kiełbasy kawałek zjadłem.

  • Czy jest coś, z czego jest pan szczególnie dumny ze swoich dokonań w czasie Powstania?

Dumny? To z niczego... ale jestem szczęśliwy, że uczestniczyłem.

  • Czy był pan po wojnie represjonowany w jakiś sposób za uczestnictwo w AK i w Powstaniu?

Na szczęście niegroźnie, bo do wojska mnie wzięto w kwietniu 1945 roku. Mieszkałem w Milanówku i dostałem wezwanie, żeby się stawić. Wziąłem jakieś manatki i poszedłem na pociąg. Tam spotkałem kolegów, z Milanówka, już nowych. Tam mieszkałem od Powstania i pojechaliśmy do Warszawy. Na Koszykowej, tu gdzie jest teraz Światowy Związek Żołnierzy AK oddział warszawski – tam był taki obóz przejściowy. Myśmy tam poszli. Siedzieliśmy w makabrycznych warunkach: jakieś takie prycze... Siedzieliśmy i siedzieliśmy. Jeden, drugi, trzeci, czwarty dzień. Co jakiś czas przychodzili, przyjeżdżali na ten punkt jacyś tacy oficerowie z jakichś oddziałów i wybierali sobie ludzi. Odbywało to się w ten sposób, że na takim dziedzińcu wszyscy byli zwoływani, pilnowali tego żołnierze polscy i ten co przyjechał mówił, że jest stąd i stąd, reprezentuje taką lub inną formację – kto ma ochotę, on potrzebuje dwudziestu. To dwudziestu wychodziło, czy pięciu – no to on jeszcze namawiał i tak dalej... i to się tak odbywało.
Któregoś dnia przybiegł do nas kolega i mówi: „O rany, chodźcie coś wam pokażę!”. Idziemy, bo wszyscy idą – można było nie pójść, bo jak tam się schował za słupek to nie poszedł, ale pytanie jak długo można było zwlekać? Stoi oficer przedwojenny – odpędzlowany polski oficer. Nieprawdopodobnie... Rogatywka, sznury srebrne, odznaczenia, pomarańczowy otok – przed wojną pomarańczowe otoki nosiła żandarmeria – i on był ubrany na żandarma. Piękne buty – po prostu wśród tych szmatławców, co na tym punkcie byli, bo tam byli i tacy co z frontu pouciekali czy poginęli – zbieranina. I on mówi, że jest z Batalionu Ochrony Sztabu Generalnego. Potrzebuje niemałych, tylko raczej wyższych, kto ma ochotę – bardzo proszę. Tak dumamy – wojna jest. Sztab Generalny na pierwszej linii frontu nie siedzi, a zatem jego ochrona gdzieś tam koło niego się pęta w jakimś mieście. To my idziemy – gdzieś trzeba iść. I poszliśmy. Czterech kolegów poszło. Inni też poszli, ale wśród nich było czterech moich kolegów. Patrzymy na niego, on się nazywał Widawski, zdaje się, że on pochodził z południowo-wschodniego wybrzeża Morza Śródziemnego, ale wyglądał elegancko, był bardzo przystojny. Wziął nas pod pachę i poszliśmy. Było to na ulicy Puławskiej – w domach Wedla. Byliśmy tam krótko, bo wywąchałem bez trudu, że w tym batalionie jest kompania reprezentacyjna. To może do kompanii reprezentacyjnej byśmy się dostali... Oni jednak lepiej ubrani, lepsze jedzenie i w ogóle nic nie robią tylko reprezentują... I dostaliśmy się we trzech – jeden nie chciał. Byłem w tej kompanii reprezentacyjnej. Później byłem w MON. W kompanii reprezentacyjnej byłem chyba dwa lata i rok byłem w MON. Z MON zostałem zdemobilizowany, a w trzy dni po demobilizacji – zamknięto mnie. Zawieziono mnie do Cytadeli, tam była prokuratura wojskowa i oficer mówi: „Panie Ziółkowski – bo byłem w cywilnym ubraniu, zdemobilizowany – muszę pana zamknąć”. Mówię: „Jak pan musi? Dlaczego?”. „Jeszcze nie wiemy, ale na razie na trzy miesiące, to nie musi pan wiedzieć. Na razie na trzy miesiące”. I siedziałem trzy miesiące. Nikt mi nic nie powiedział. To było działanie mojego politruka z kompanii reprezentacyjnej, takiego pana Niewiadomskiego.

  • A gdzie pan siedział?

Na Pradze, na 11 Listopada. Tam taka mordownia była, koło Stalowej. Tam to dopiero było! Po trzech miesiącach mnie przyprowadzili do tego oficerka, do tego prokuratora na Cytadeli i on mi daje kartę zwolnienia. Mówię: „Proszę pana, czy można kogoś trzymać niewiadomo za co? Nie mówiąc mu? Można powiedzieć nie wiem za co, ale siedź pan – no wie pan... coś nie tak”. A on mówi: „Proszę pana, siedział pan, to pan widział, za co ludzie siedzą, widział pan takich, którzy nie wiedzą, za co i ile siedzą?”. No widziałem, rzeczywiście, siedzieli rok na przykład. Dlatego mówię, że szczęśliwie niegroźnie się to skończyło.

  • Jaką pan skończył szkołę i w jakim zawodzie pan pracował po wojnie?

W 1939 roku, poszedłem do trzeciej gimnazjum, więc gimnazjum nie skończyłem. Wysiłki skończenia gimnazjum w czasie okupacji – nie wyszły. Jak byłem w wojsku w MON, to zapisałem się do gimnazjum, które mieściło się przy Nowogrodzkiej róg Poznańskiej, gimnazjum dla dorosłych. Chodziłem tam, ale pech chciał, że siedziałem w ostatniej ławce, a ze mną siedział jakiś oficer z UB. I on codziennie przychodził z innym gnatem, a ja wtedy też z rewolwerem przychodziłem, i myśmy te rewolwery sobie oglądali, a przecież nauczyciel widział to. Jeden, drugi, trzeci, a dyrektorem była kobieta i nie mogła tego wytrzymać, co ona ma lekcje, to tamtych dwóch na ostatniej ławce, to widać, coś pod tą ławką oglądają, a wszyscy widzą co. I ona coś powiedziała na ten temat. Ja powiedziałem wtedy tak: „Proszę pani, naczelny dowódca wydał rozkaz, żeby się żołnierze dokształcali”. Byłem wtedy w mundurze przecież. A ona mówi: „Rozkazy naczelnego dowódcy to mnie tyle obchodzą, co żydowskie imieniny”. Mówię: „Jak to?”, ona na to: „A tak to, proszę pana”. To ja zebrałem manatki i wyszedłem. I tak skończyłem tą naukę, wtedy. Maturę zrobiłem znacznie później. Jak wyszedłem z wojska to poszedłem do pracy w Ministerstwie Przemysłu i Handlu. Tam pracowałem pewnie rok. Stamtąd poszedłem do Warszawskiego Przedsiębiorstwa Robót Drogowych – ono inaczej się nazywało, ale skończyło jako Warszawskie Przedsiębiorstwo Robót Drogowych i tam pracowałem od 1950 roku (w 1948 wyszedłem z wojska) do 1960. W 1960 roku –już wtedy miałem maturę – poszedłem do Zjednoczenia Przedsiębiorstw Robót Drogowych i Mostowych, które nadzorowało WPRD i stamtąd odszedłem na emeryturę.


Warszawa, 19 lutego 2005 roku
Rozmowę prowadziła Magdalena Miązek 
Bolesław Ziółkowski Pseudonim: „Bolek” Stopień: kapral podchorąży Formacja: Batalion „Golski” Dzielnica: Śródmieście Południowe Zobacz biogram

Zobacz także

Nasz newsletter