Bronisław Raczyński „Szubiela”

Archiwum Historii Mówionej

Bronisław Raczyński, rocznik 1925, 7 listopada.

  • Czy pamięta pan czasy swojego dzieciństwa?

Pamiętam, oczywiście, że pamiętam. Chodziłem do szkoły, miałem bardzo dobrych nauczycieli, nauczycielki przeważnie. Dużo im zawdzięczam. Jestem z rodziny robotniczej. Miałem dwóch braci i siostrę. Oni byli starsi, ja byłem najmłodszy. Nie skończyłem [szkoły] do wojny. To było pięć lat. Później okupacja, wojna. Dokończyłem szkołę podstawową i zapisałem się do szkoły zawodowej. Szkołę zawodową skończyłem po wojnie, w 1946. Poszedłem pracować do fabryki. W fabryce „Perkom” pracowałem jako uczeń trzy lata, podczas okupacji. W fabryce przeważnie wszyscy konspiracyjnie pracowali dla podziemia. Dla Niemców szła produkcja, a dla podziemia była po fajrancie robota, magazynki do stenów.

  • Czy szkoła wywarła jakiś wpływ na pana późniejszą drogę życiową?

Tak, w szkole zawodowej uczył nas Jerzy Dargiel, bardzo dobry nauczyciel. Korespondencję prowadził z nami, jednocześnie prowadził tak zwane PW, jak to było przed wojną mówione, ćwiczenia. Wyjeżdżaliśmy nawet do lasu, na łąki, do Międzylesia, żeby tam ćwiczyć. Jerzy Dargiel należał do „Parasola”. Nawet go w Powstanie widziałem w Warszawie.

  • Czy pana rodzina miała na pana wpływ?

Rodzina owszem, bo rodzice zupełnie inaczej chowali, nie jak teraz się chowa. Była karność, trzeba było słuchać rodziców. Teraz dziadkowie jeszcze rozpaskudzą swoich wnuczków.

  • Z czego pan się utrzymywał w czasie wojny, jeszcze przed Powstaniem?

Ponieważ bracia należeli do konspiracji i ktoś zdradził, wszyscy, którzy należeli, musieli uciekać jak najdalej, żeby Niemcy ich nie wzięli, bo jakiś kapuś był. Powyjeżdżali do Niemiec. Jeden brat pracował w Braunschweigu, w fabryce, a drugi w Prusach Wschodnich, gdzieś w mleczarni. Byłem tylko z matką. Niemcy wywieźli ojca na roboty gdzieś na wschód, na Łotwę czy do Estonii. Na Łotwę chyba. Pierwszy rok w fabryce, jako uczeń, zarabiałem dziesięć groszy na godzinę. Drugi rok – piętnaście groszy, a trzeci rok – dwadzieścia groszy na godzinę. To były stawki głodowe, to się nazywało „głodówki”. Matka była w domu. Po żywność jeździła poza miasto, żeby kupić ziemniaki czy jakieś mięso. Tak do Powstania.

  • Pan należał do konspiracji w czasach okupacji, przed Powstaniem?

To nie była konspiracja. Koledzy byli. Dargiel nam wpajał, to był naprawdę porządny człowiek.

  • Na czym polegały ćwiczenia w Międzylesiu?

Okopywanie się, maskowanie i tak dalej.

  • Pamięta pan sam wybuch Powstania Warszawskiego?

Tak, bo matka mnie wysłała, żebym pojechał do Śródmieścia. Moja matka miała siostrę, która mieszkała na ulicy Barbary. Mówi: „Jedź i zobacz, jak tam ciotka żyje, bo coś dawno jej nie słyszałam”. Pojechałem tramwajem. Przejeżdżałem przez most Poniatowskiego tramwajem, to Niemcy ładowali beczki z prochem w filary. Były otwory na moście do filarów i tam ładowali Niemcy beczki z ładunkiem. Dojechałem do skrzyżowania Marszałkowskiej z Alejami Jerozolimskimi i wtedy zaczęło się Powstanie, strzały. Szybko z tramwaju wyskoczyłem i doleciałem na Barbary, do ciotki. Stamtąd znajomi mnie podprowadzili, powiedzieli, że Poznańska 12 jest zgrupowanie powstańcze. Tam się zgłosiłem i byłem w tym zgrupowaniu do końca Powstania.

  • Zdawał pan sobie sprawę, że 1 sierpnia to jest wybuch Powstania Warszawskiego? Czy było takie poczucie wśród warszawiaków?

Nie. Wszyscy wiedzieli, że coś ma być. Fabryka stanęła już wcześniej, 26 lipca już nie pracowaliśmy, bo ze wschodu armia radziecka przychodziła. Tego dnia pojechałem tam i jeszcze widziałem Niemców na czołgach, jak się wycofywali. Ranni leżeli, pozabijani na czołgach. Masakra. To od strony Miłosnej, na Pragę.
Ponieważ w Powstaniu było mało broni (nie było właściwie, nie tylko mało, ale w ogóle nie było dla nas broni), więc ci, co mieli, co gdzieś skombinowali, co dostali przydział… Ale były minimalne przydziały. Albo granaty, albo butelki z benzyną, albo jakaś krótka broń i jakiś karabin się nieraz trafił. Broń później dopiero była zdobywana na Niemcach i zrzuty też były, z których można było coś niecoś jeszcze wydobyć, bo rzucali bez spadochronów. To radzieckie samoloty rzucały, dwupłatowce jeszcze. W Powstaniu byłem przydzielony do plutonu fortyfikacyjnego. To były dwa plutony do budowania barykad i robienia strzelnic w murach, wybijania otworów w kierunku wroga. To była cała praca. Przekopywanie przejść podziemnych, podpiwnicznych. W piwnicach przejścia były między domami. Cała komunikacja odbywała się albo pod barykadą, albo przebiciami przez ściany budynku.
Nasz główny wróg, Niemcy, stacjonowali na poczcie róg Poznańskiej i Nowogrodzkiej. Niemcy nawet czołgami podjeżdżali, wkoło nas ostrzeliwali i wypalali wszystkie domy po kolei. Żeśmy robili co rusz to nowe strzelnice w innych miejscach, w wypalonych domach nawet. Worki z piachem były najważniejsze. Jak Niemcy zauważyli strzelnicę, to potrafili pociskami wyrąbać takie otwory, że trzeba było je w workach z piachem zastawiać. Paliło się, to trzeba było gasić. Wody nie było. To była tragedia. Z tym że humor nam dopisywał pomimo wszystko.

  • Czy nawiązał pan przyjaźnie? W jakim pan był w zgrupowaniu?

„Zaremba-Piorun”. To było na Poznańskiej 12. W tym dowództwie cała organizacja była, a wyżywienie było na Hożej 51, w mleczarni. Tam była firma mleczarsko-jajczarska.

  • Czy ponosił pan ryzyko? Jakie było ryzyko?

Ryzyko? To trudno nazwać ryzykiem. Tam cały czas było ryzyko. Ryzykował człowiek, gdzie się ruszył. Musiał dobrze uważać, żeby nie paść pod ostrzał niemiecki. Poruszaliśmy się ulicami albo (jak nie miał zasięgu, balkony przeszkadzały) pod balkonami przechodziliśmy. Po żywność chodziliśmy na Sienną do „Haberbuscha”, po jęczmień, żeby ugotować pożywienie. Ale Niemcy bombardowali wtedy – niemieckie samoloty, sztukasy bombardowały nas. Jeszcze chodziliśmy na Wilanowską. Tam, na Powiślu, były magazyny „Społem” i stamtąd żeśmy pomidory w puszkach przywozili, pastę pomidorową do gotowania posiłków. A cała kuchnia mieściła się na Hożej, w jajczarni. Tam była nasza stołówka.

  • Niech pan powie, jak pan zapamiętał żołnierzy strony przeciwnej, czyli Niemców. Czy pan ich spotkał, czy tylko pan ich dostrzegał na odległość strzału?

Nie widać było Niemców. „Ukraińcy” nas wygonili z Barbary. Na razie byli na poczcie, a później powiększyli sobie obszar i na Barbary wypalili wszystkie domy. Trzeba było stamtąd uciekać. Uciekałem i w bramie na Wspólnej strzelił do mnie z Barbary. Przewróciłem się w bramie po przeciwnej stronie i dostałem tylko rykoszetem w nogę, w palec, że nie mogłem chodzić, wstać. A w kontakcie wizualnym Niemca nie było widać. Byli „ukraińcy” przeważnie na poczcie i esesmani.

  • A czy widział pan zbrodnie wojenne w czasie Powstania?

Widziałem, tylko to nie była zbrodnia, bo to był szpieg niemiecki, folksdojcz i jego nasi rozstrzelali. Korpus Bezpieczeństwa był. Oni przeważnie na dachach dawali znaki.

  • Niech pan opowie o ludności cywilnej. Czy ludność cywilna pomagała?

Tak, oczywiście. Spaliśmy przeważnie u ludzi, a ludzie przeważnie spali w piwnicach, bo jak był nalot… Niemcy przeważnie swoimi rakietami, „krowami” rzucali, były też „Berty” kolejowe. Tak że ludność cywilna była do nas przyjaźnie, pochlebnie nastawiona.

  • Niech pan powie o życiu codziennym. Czy było coś takiego jak czas wolny?

Czas wolny to tylko spanie. Tylko spanie mogło być wolne. Były jeszcze śluby.

  • Pamięta pan?

Pamiętam. Byłem jako świadek nawet.

  • To był kolega ze zgrupowania?

Nie, to był znajomy mojej ciotki i ślub brał z jakąś panienką w mieszkaniu cywilnym na rogu Wilczej i Poznańskiej. Był ksiądz i tam dawał im ślub.

  • Jak było z ubraniem?

Każdy miał swoje ubranie. Kombinezony zdobyte na Niemcach, panterki dorwali. Kto gdzieś Niemca ukatrupił i panterkę z niego zdarł… Byłem w kombinezonie roboczym, bo były takie, w pracy dostawaliśmy kombinezony granatowe, stemplowane, żeby nie sprzedawać, żeby nie oddawać. Była pieczątka „Perkom”, na spodniach też. Granatowy kombinezon.

  • Niech pan opowie o kontaktach z najbliższymi, chodzi przede wszystkim o pana zgrupowanie. Czy pan nawiązał przyjaźnie z kolegami?

Tak, oczywiście. Nie ma co mówić o wrogości. Wszystko było dobrze, wszyscy byli kolegami.

  • Czy miał pan kontakt z podziemną prasą albo z radiem?

Nie bardzo. Natomiast miałem kuzyna, ciotki syn, mieszkał na Rozbrat, na Fabrycznej. Pisałem list do niego, ale odpowiedzi nie dostałem. Pocztą zajmowali się harcerze, roznosili listy.

  • Jakie jest pana najgorsze wspomnienie z Powstania?

Chyba kapitulacja, to było najgorsze.

  • Mógłby pan o tym opowiedzieć? Co się działo? Jak wyglądała kapitulacja?

Nie wszyscy byli zadowoleni, ale taki rozkaz był podpisany. Były dni, w których było zawieszenie broni. Wtedy Niemca można było zobaczyć i oni nas mogli zobaczyć. Ale to pojedyncze sprawy. Wtedy nie wolno było strzelać.

  • Zapytam pana o najlepsze wspomnienie z Powstania. Co się panu najbardziej utrwaliło w pamięci?

Wszystko, całe Powstanie pamiętam doskonale. Nieraz z kolegami się sprzeczamy, że tak a tak, inaczej.

  • Co działo się z panem po kapitulacji, dokąd pan został wypędzony?

Wyszliśmy ulicą Lwowską do ulicy 6 Sierpnia, dalej, dalej i do alei Niepodległości. W szarych budynkach (wojskowe budynki) była składana broń, Niemcy odbierali nam broń. Wymaszerowaliśmy przez Ochotę do Ożarowa, piechotą.
  • Co się później z panem działo?

Tam był Meksyk w halach, gdzie nas zapędzili. Hale fabryczne tam stały, bo tam robili kable, kablówka. Były różnego koloru papierki do owijania drutów w kablach. Było bardzo dużo tego, w całej hali rozłożone. Żeśmy tam spali. Cały dzień żeśmy szli z Warszawy do Ożarowa, siąpił deszcz, wszyscy byli zmoczeni, mokrzy. Rano, jak się obudzili, to jak Indianie: różne kolory były od tych papierków. Był śmiech. RGO dawało nam posiłek. Tylko dwa dni byliśmy w Ożarowie i transport: po osiemdziesięciu, po siedemdziesięciu do wagonów bydlęcych, zakratowanych drutem kolczastym w oknach i w stronę Śląska, do Częstochowy. W Częstochowie był odpoczynek czy nie odpoczynek. Dość, że był upał okropny, musieliśmy nawet dach od wagonu podnieść i podstawić bagnet, żeby powietrze nam doszło. Byliśmy osiemdziesięciu w takim wagonie, to dziękuję. Bagnetem jeszcze zrobili latrynę w podłodze, żeby można było się załatwiać. Podawali nam żywność. Po drodze, jak się pociąg zatrzymywał, to przy torach kolejowych cywile stali i podawali nam żywność. Niemcy nie dawali, strzelali, ale kto mógł, to oddrutowaliśmy trochę okno i podali koszyk jakiś z wędliną, z kiełbasą, z chlebem. Ale to były krótkie momenty. To [tak było] w tym wagonie, co ja byłem. Mieliśmy jeszcze bardzo dużo pieniędzy okupacyjnych, bo jak przeszła w nasze ręce mennica na Sanguszki, to było pełno pieniędzy okupacyjnych, każdy wziął tych pieniędzy trochę. Nawet żeśmy wyrzucali przez okno cywilom, jak się pociąg zatrzymał. Niemcy jeszcze te pieniądze puszczali w obieg w Guberni.
Jak już pojechaliśmy do Lamsdorfu, były tylko latryny, rowy, że można było się załatwiać do nich i tylko drążki, krzyżaki. Tam była nasza latryna. Podcieraliśmy sobie i jeszcze papier używaliśmy. Niemcy chodzili i wyciągali, ta obozowa służba więzienna. A wyżywienie było okropne. Przeważnie tylko brukiew suszona. Zupę gotowali z tej brukwi.

  • Czy w tym obozie przebywały również inne narodowości, czy tylko Polacy?

Poprzednio byli radzieccy żołnierze, którzy byli wzięci. Jak Niemcy poszli na wschód, to zabrali bardzo dużo jeńców. Tam podobno sto pięć tysięcy jeńców rosyjskich kopało sobie tak zwane ziemianki. Ziemię wykopywali i mieszkali w tych ziemiankach, i tam umierali. A dożywiali się przeważnie korzonkami z trawy. Baraki później dopiero postawili, a pierwsze to była tragedia. Nam powiedzieli, że na tej ziemi sto pięć tysięcy ruskich jest zakopanych.

  • Długo pan przebywał w tym obozie? Czy został pan szybko przewieziony?

Dla nas to był obóz przejściowy. Tam nas segregowali, nadawali nam numery jenieckie. Swój numer nawet pamiętam do dziś: Stalag IV B, mój numer to był 305602. Wszyscy byliśmy numerowani. Chyba dwa tygodnie żeśmy byli w Lamsdorfie i wywieźli nas do Mühlbergu. W Mühlbergu chyba też byliśmy dwa tygodnie, ale tam byli już Francuzi, Amerykanie, wojskowi jeńcy, bo tam był duży obóz. Stamtąd, po dwóch tygodniach wywieźli nas do fabryki pod Drezno, Brockwitz. W tej fabryce byliśmy zatrudnieni. Każdego pytali o zawód i kto był jakimś metalowcem, to do fabryki. Tam robiliśmy nitowanie kadłubów do samolotów, składanie kadłubów do samolotów. Tam pracowali i Czesi, i Rosjanie, Ukraińcy. Czesi byli naszymi majstrami. Tam już mieliśmy trochę lepsze jedzenie, bo mieliśmy własną kuchnię i naszego kucharza żeśmy zrobili. Niemcy pozwolili nam (to znaczy służba, która nas pilnowała), że do wytwórni wędlin jeździliśmy z kotłem. Stamtąd wodę po gotowaniu wędlin żeśmy zabierali na zupę dla nas. Dostawaliśmy chleb i tą zupę ugotowaną, dawali nam ziemniak i coś. Kucharz załatwiał tę sprawę. Przeważnie zupa z chleba była, bo chleb żeśmy dostawali. Później nam się polepszyła sprawa, bo dostawaliśmy paczki unrowskie, pięciokilowe. Tam były papierosy, przeważnie po sto, sto dwadzieścia sztuk papierosów. Dobrze żeśmy żyli z tymi papierosami, bo Niemcy brali od nas papierosy, a dawali nam za to chleb. Tak że tam już było dużo lepiej. Z tym że mnie Niemiec, cywil, uderzył w twarz i do dziś nie wiem za co. Kazali mi pójść do Dolmetschera. Poszedłem do naszego Dolmetschera, to był opiekun, chorąży, mam jego zdjęcie nawet. On się nami opiekował, był opiekunem i Dolmetscherem, bo umiał po niemiecku. Poszedłem i powiedziałem, że uderzył mnie w twarz i nie wiem za co. On zgłosił do Kommandoführera. Tam był Kommandoführer, główny strażnik. [Ten, co mnie uderzył] dostał naganę, pogroził mu. Zaprowadził mnie do niego, pogroził, powiedział: „Żebyś więcej takich rzeczy nie robił”. Tam byliśmy do końca wojny.

  • Pamięta pan bombardowanie Drezna?

Tak, bombardowania Drezna były prawie co drugi dzień i przychodziły tysiące bombowców. Nie pojedyncze, tylko całe eskadry, i nalot trwał trzy, trzy i pół godziny. My żeśmy siedzieli w rowach na terenie fabryki, to rowy, jakby schrony. Całe bombardowanie tam przesiedzieliśmy.
Spanie mieliśmy względne. Były wiórki z drewna pod ścianą na hali i na tym żeśmy spali, pod swoim własnym szynelem. Nam dawali, w Lamsdorfie nas przebrali w ciuchy niemieckie, pofarbowane na ciemnozielone używane mundury niemieckie i buty wojskowe. W tym żeśmy chodzili. Do mykwy nas prowadzali co dwa tygodnie, do Meißen, do tej słynnej porcelany. Później była ewakuacja. Okopy, barykady żeśmy budowali, przeciwczołgowe zapory na szosach, na tych terenach, gdzie miały przyjść wojska radzieckie. Okopy żeśmy kopali przed ruskimi po jednej stronie Elby, a później kopaliśmy po drugiej stronie, bo Amerykanie zaczęli iść do przodu, więc przeciw Amerykanom. I zapory z kamieni. Muła żeśmy mieli do wożenia kamieni na te przeciwczołgowe zapory. To muł z Czechosłowacji. Oni sprowadzili i ten muł ciągnął tylko na lewą stronę. Na prawą ruch jest, trzeba było tego muła zawsze za pysk trzymać i ciągnąć na prawo. Wesoło było strasznie. Byli koledzy, dwóch braci, co zaskrońce jedli. Upiekli nad ogniem w lesie, jak żeśmy zapory robili. Te przeciwczołgowe, to w lasach przeważnie. I takie to życie.

  • Kiedy pan wrócił do Polski?

Do Polski wróciłem we wrześniu 1945 roku. Jeszcze jak do Amerykanów żeśmy szli… Pędzili nas właściwie, prowadzili (żeby nie wpaść w ręce Sowietów) na zachód, do Gery. W Gerze koszary poniemieckie były, w tych koszarach żeśmy chyba ze trzy tygodnie byli, może dwa. Przewieźli nas później dalej na zachód, do Hirzenhain. W Hirzenhain były baraki nieprzygotowane, po cywilach. Ci, co byli na roboty wypędzeni z krajów, które podbili Niemcy, tam robili silniki do samolotów. Były baraki i zatrudnieni byli też Polacy. Była wieża ciśnień. Jak już mieszkaliśmy, te baraki trzeba było odrobaczyć. Amerykanie najpierw odrobaczyli, to żeśmy czekali cały dzień na dworze i dopiero wieczorem otworzyli baraki. Tam bomby rzucali przeciw robakom. Jeszcze miałem taki moment, że jak nas wypędzili i uciekaliśmy (to znaczy Niemcy prowadzili nas na zachód), to odpoczynek był w górach. Przez Sudety żeśmy szli. Tam zasłabłem tak, że powiedziałem, że już nie idę. Ale koledzy mi powiedzieli, że muszę iść. Wzięli mnie pod pachę i prowadzili. To był dla mnie wyczyn koleżeński. Tak żeśmy szli, aż doszliśmy do Amerykanów, do Zwickau.
Z Zwickau Amerykanie nas wywieźli do Gery i z Gery do Hirzenhain. Tam po parę dni żeśmy siedzieli. Z Hirzenhain Amerykanie nas do Butzbach i z Butzbach do Darmstadt. Darmstadt to były olbrzymie koszary poniemieckie. Tam było piętnaście tysięcy, może dwadzieścia tysięcy wszystkich Ausländerów. Polacy i wszystkie narodowości. Tam był dopiero rozdział i z nas, młodych, zrobili kompanię – ćwiczenia na komandosów, że pójdziemy wyzwalać ojczyznę. Tam nam się strasznie nie podobało towarzystwo, zwłaszcza koledzy, co byli jeńcami z 1939 roku. Namawiali: „Jedziemy do Polski”. Były opory, niektórzy nie chcieli, bo się bali. A kto miał jakąś rodzinę za granicą, to mógł jechać za granicę, żeby się nim opiekowała. Tylko nie wolno było do Ameryki i do Anglii, do tych dwóch krajów. A tak: do Indonezji, do Australii, na cały świat, tylko nie do tych krajów. Zdecydowałem (nas dziesięciu zdecydowało), że jedziemy do Polski. Żeśmy przepustkę wzięli na jedną osobę, kolega dopisał zero i była dziesiątka. Na własną rękę żeśmy pociągami jechali pod granicę polską. Te pociągi jechały do Czechosłowacji i do Polski. W taki pociąg zebrali nas, nie pamiętam już gdzie. Dość, że przez Pilzno żeśmy jechali do Dziedzic. W Dziedzicach było rozwiązanie całego naszego interesu. Tutaj zdjęcia nam zrobili, też z numerami. Na swoją rękę żeśmy wracali do kraju na wagonach, na dachu, bo tak były zapełnione wagony. Dostaliśmy na wstępie sto złotych. Co można było kupić w Dziedzicach? Punkt repatriacyjny nam dawał sto złotych, za te sto złotych to kupiłem butelkę lemoniady (była w butelkach zamykanych) i bułkę paryską. To było sto złotych. Dobrze, że mieliśmy papierosy. Musiałem jechać na Grochów, zobaczyć, kto tam w domu, czy ktoś żyje, to za papierosy tylko przejechałem. Prywaciarze mieli jakieś stare samochody półciężarowe z demobilu. I do domu.

  • Wrócił pan do Warszawy?

Do Warszawy, tak. Bracia jeszcze nie powrócili, ale później powracali. No i do konspiracji i znów musieli uciekać. Ja już zostałem i pracowałem jako uczeń, i opiekowałem się matką.

  • Miał pan problemy z władzą komunistyczną?

Nie miałem żadnego takiego problemu. Było ujawnianie się, więc się ujawniłem. Poszedłem na Stalową, tam było koło zbowidowskie. Matka mieszkała na Grochowie i tam mieszkałem. Zapisałem się, dostałem legitymację, opłacałem składki. Normalnie żyłem. Później miałem tylko przykrości w wojsku. Jak powróciłem, to byłem 1927 rocznik, bo mi przerobili. Mówili: „Bo w kamasze pójdziesz, jak będziesz piąty”. Pobór był 1925, to byłem 1927. A za dwa lata miał Anders na białym koniu przyjechać do Polski. Ale nie przyjechał i RKW mnie złapało, już jako rocznik 1927. Poszedłem i mówię, że jestem rocznik 1925, to sierżant mi obiecał pięć lat więzienia. Ale jakoś się obroniłem przed tymi latami. Kazał mi tylko przywieźć prawdziwą metrykę urodzenia, bo tak wróciłem, to nic nie miałem. Kartę repatriacyjną miałem w Dziedzicach wydaną, to tam był 1927 zapisany. Ale później, na drugi rok, na ćwiczenia wzięli, na trzy miesiące do wojska, jako rezerwa już, już nieczynna służba. W Krakowie służyłem trzy miesiące. Na tym placu, gdzie teraz postawili wielką kaplicę, na Pastewniku żeśmy ćwiczyli, wojsko w gaz-maskach.

  • Co dało panu Powstanie Warszawskie?

Co mi dało? Życie mi dało, bo nauczyłem się żyć dokładnie, przeszedłem obóz. W obozie można się wszystkiego nauczyć. Życia, współżycia. Powstanie tak samo: współżycie. Dlatego nie czuję, żebym był pokrzywdzony. Nie byłem ranny nawet. Rykoszetem to nieważne.




Warszawa, 5 października 2011 roku
Rozmowę prowadziła Ludwika Borzymek
Bronisław Raczyński Pseudonim: „Szubiela” Stopień: strzelec Formacja: Batalion „Zaremba-Piorun” Dzielnica: Śródmieście Południowe Zobacz biogram

Zobacz także

Nasz newsletter