Czesława Sielska „Nina”

Archiwum Historii Mówionej
  • Proszę opowiedzieć, co pani robiła przed wojną.

Przed wojną byłam dzieckiem. Najlepiej pamiętam okres od piątego roku życia, kiedy mój ojciec, zawodowy wojskowy, został przeniesiony do Dęblina. Mieszkaliśmy w twierdzy nad Wisłą. Zaczęłam uczęszczać do pierwszej klasy szkoły powszechnej w Irenie (małe miasteczko). Drugą klasę zaczęłam już w Warszawie, ponieważ ojca przenieśli do Dęblina na trzy lata, a po trzech latach wróciliśmy do Warszawy. Mieszkaliśmy przy placu Żelaznej Bramy, niedaleko Ogrodu Saskiego. Uczęszczałam do szkoły powszechnej przy ulicy Elektoralnej 2. Tam ukończyłam siódmą klasę szkoły powszechnej. W trakcie siódmej klasy przerabiałam w konspiracji kurs pierwszej klasy gimnazjum.


  • Jak pani zapamiętała wrzesień 1939 roku?

Jak zaczęły się działania wojenne, ojciec oczywiście został wezwany do wojska. Stacjonował na razie przy ulicy Rakowieckiej, [gdzie] był pluton. My z mamą (jeszcze mam siostrę sześć lat młodszą ode mnie) zostałyśmy w domu. Jak wszyscy w czasie działań siedziałyśmy z mamą w piwnicy. Ojciec czasem przyjeżdżał na motorze, czasem nam przywoził chleb wojskowy, suchy. Jak zrobiło się troszkę spokojniej, mama chodziła do mieszkania, gotowała nam ryż, [który] jadłyśmy z sokiem – pamiętam smak ryżu z sokiem. Była jeszcze z nami żona kolegi mojego ojca. Ponieważ była sama, [to] kolega przywiózł żonę, żeby siedziała sobie z nami. Potem (nie wiem z jakiego powodu, bo już nie za bardzo pamiętam) przeszłyśmy z mamą [w inne miejsce] – przy cytadeli były wojskowe bloki. Nie pamiętam, czy ktoś nas przewoził, w każdym razie tam się znalazłyśmy. Jak skończyły się działania, wróciłyśmy do siebie do domu.
Pamiętam moment, kiedy szłyśmy ulicą Przechodnią. Było dużo szkła, moja siostra była w czarnych lakierkach, zgubiła lakierek i zanim mama się zorientowała, [siostra] poraniła sobie nogi. Okupacja już była okropna. Ojciec – zawodowy wojskowy – stracił pracę.

  • Co robił ojciec?

Przed wojną służył w 1. Dywizji Żandarmerii jako podoficer kancelaryjny. Brał również udział w III powstaniu śląskim w 1921 roku.
W czasie okupacji działał w konspiracji, a zarobkowo prowadził księgowość. Był dosyć bogaty, prywatny przedsiębiorca i ojciec u niego prowadził księgowość.
Początki [okupacji] były bardzo ciężkie. Ojciec był w obozie w Błoniu, wrócił z Błonia w krótkim czasie – po tygodniu Niemcy wypuszczali. Pamiętam, jak ojciec pierwszy raz założył cywilny garnitur. Bardzo mi się to nie podobało – od najmłodszych lat byłam przyzwyczajona, pamiętam ojca w mundurze, w którym świetnie wyglądał. Tak upłynęła nam okupacja, ojciec [prowadził] księgowość i jakoś się żyło, bardzo skromnie.

  • Czy pamięta pani łapanki?

W łapance się nie znalazłam. Moją mamę Niemcy kiedyś wyciągnęli z tramwaju, ale też ją w krótkim czasie wypuścili. Złapanych wywozili na ulicę Skaryszewską, na Pragę. Mama [mówiła], że znalazł się tam dosyć porządny, ludzki Niemiec i sam kazał kobietom (jeszcze kilka kobiet było) uciekać. Mówi: „Uciekajcie pieruny!”. To chyba nie był obóz, to było miejsce zatrzymań z łapanek. Mama była tam niedługo. Zdaje się, że ze Skaryszewskiej Niemcy wywozili do obozów w głąb Niemiec. Pamiętam, że byłam w Pasażu Simonsa na Senatorskiej, to nie była łapanka, pamiętam egzekucję na placu Teatralnym.

  • Proszę o tym opowiedzieć.

Nie widziałam tej egzekucji, tylko byłam u znajomej w Pasażu Simonsa i słyszałam strzały, kiedy [rozstrzeliwali] ludzi. Chodziłam do gimnazjum imienia Narcyzy Żmichowskiej. To była szkoła w konspiracji pod płaszczykiem szkoły bieliźniarskiej. Nie nosiłyśmy książek – książki miały ze sobą tylko profesorki. Mówiły nam, na której stronie należy uczyć się na następną lekcję. Natomiast miałyśmy zawsze jakieś robótki. Nasze robótki nieświeże, leżały na biurkach – w razie wizytacji niemieckiej, żeby było widać, że niby [pracujemy]. Pamiętam, że w klasie stały manekiny, że niby szyjemy – łapałyśmy się za szycie. Pamiętam, że do szkoły chodziłam ulicą Leszno – szkoła mieściła się przy Żelaznej. Kiedyś przechodząc, widziałam kilku Polaków, których Niemcy powiesili na widok publiczny. […] Wisieli na balkonach. Przechodząc, widziałam to. To był straszny widok.

  • Czy widziała pani dzieci, które próbowały uciec przez mur z getta?

Nie.

  • Kiedy została pani wciągnięta do konspiracji?

W czasie okupacji nie byłam w konspiracji. Mój ojciec był.

  • Czy wiedziała pani, na czym polegały zadania ojca?

Niewiele wiedziałam, bo ojciec nie opowiadał o tym. Pamiętam tylko, że przychodzili do niego koledzy – przychodził pan Straszyński, pan Jędrzejewski (też byli wojskowymi – koledzy z wojska). Wiem, że ojciec był w organizacji „Obrońcy Polski”, ZWZ i AK. W ramach AK współuczestniczył w organizowaniu plutonu żandarmerii „Mokotów” w Warszawie jako zastępca dowódcy plutonu o pseudonimie „Maks”. W latach 1941–1944 był w grupie informacyjnej organizacji „Muszkieter”, następnie w oddziałach wywiadowczo-obronnych komendy głównej AK, o pseudonimie „Maks” Kryptonim A2. Ponadto w latach 1943–1944 był opiekunem społecznym XII rejonu miasta stołecznego Warszawy pod pseudonimem „Klon”. Zorganizował tajna sieć opiekuńczą dla niesienia pomocy rodzinom, których członkowie, jedyni żywiciele, zostali przez Niemców rozstrzelani, osadzeni w obozach lub więzieniach za działalność niepodległościową.
Do siódmej klasy chodziłam [do szkoły] na ulicę Elektoralną. Jak kończyła się szósta klasa, nauczycielka zawołała mnie i powiedziała, żebym zapytała rodziców, czy zgodzą się na to, żebym konspiracyjnie robiła od razu dwie klasy – klasę siódmą i pierwszą gimnazjum. Naturalnie, rodzice zgodzili się. Jak zgodzili się, to potem [nauczycielka] mówi: „Słuchaj, wiem, że macie duże mieszkanie. Czy mogą te lekcje odbywać się u was?”. Znów spytałam i rodzice się zgodzili. Cały rok odbywały się lekcje, profesorowie przychodzili do mnie do domu. W stołowym pokoju mieliśmy duży stół, dużo krzeseł, przychodziły dzieciaki (już nie pamiętam ile, ale chyba ponad dziesięć osób). Co raz przychodził inny profesor – raz historia, raz matematyka, geografia. Tak skończyłam [pierwszą klasę gimnazjum]. Potem jeden z profesorów zaprowadził mnie do pani dyrektor Kiernikowej, która była dyrektorem gimnazjum Narcyzy Żmichowskiej i tam zaczęłam drugą klasę, którą ukończyłam, przed Powstaniem. Powstanie zaczęło się 1 sierpnia i już [zerwał się] kontakt z konspiracyjną.

  • Czy wiedziała pani, że wybuchnie Powstanie?

Nie. Nie wiedziałam. Mój ojciec wiedział, bo ojciec poszedł dużo wcześniej do Powstania.

  • Jak pani zapamiętała 1 sierpnia?

Strasznie. Zapamiętałam, jak ojciec żegnał się z nami.

  • Czy może pani o tym opowiedzieć?

Nie… Jestem płaczka i takich rzeczy nie mogę mówić. W ogóle.

  • Jak wyglądało pani życie w pierwszym tygodniu Powstania?

Do 5 sierpnia byłam z mamą, siedziałyśmy w piwnicy. 5 sierpnia przyszła moja koleżanka ze szkoły powszechnej, która mieszkała w tym samym domu. Przyszła do swojej matki. Zaproponowała mi: „Słuchaj, chodź ze mną. Chcesz iść do Powstania?”. – „Naturalnie, że chcę”. Mama założyła mi medalik i poszłam. Znalazłam się przy ulicy Bielańskiej w oddziale „Barrego”.

  • Jakie były pani zadania w oddziale?

Byłam łączniczką. Na Bielańskiej byłam krótko, [chyba] do 7 sierpnia, a potem przeszliśmy na Stare Miasto. Oddział stacjonował w zakrystii kościoła garnizonowego.

  • Dokąd pani chodziła z meldunkami?

Raz poszłam z meldunkiem (to najbardziej zapamiętałam) do dowództwa obrony Starego Miasta, do pułkownika „Wachnowskiego”. To było przy ulicy Długiej, bliżej Freta. Jak wchodziłam do piwnicy, to kilka razy [zatrzymała] mnie straż, kazali mi powiedzieć hasło. Jak już weszłam do piwnicy, gdzie było dowództwo, to przypominam sobie długi stół i przodem do drzwi, przez które wchodziłam, siedziało kilka osób. Pośrodku siedział pułkownik „Wachnowski”, obok niego siedział kolega mojego ojca, pan Straszyński (ten pan, którego żona siedziała z nami w piwnicy w 1939 roku). Zapytał się „Wachnowskiego”: „Czy przypominasz sobie Tadzia córkę?”. Już nie pamiętam, co [„Wachnowski”] odpowiedział, chyba, że tak. Spytał mnie, czy nie jestem głodna, czy nie chciałabym coś zjeść, czy dostać konserwę. Ponieważ nie byłam specjalnie głodna, [to] podziękowałam. Potem chodziłam w różne miejsca, naprawdę w tej chwili nie przypominam sobie [gdzie].
Jak już kościół garnizonowy został dosyć zbombardowany, to łączniczki zostały przeniesione do podwórka, tam był jakiś bunkier, piwnice. Byłyśmy w piwnicy. Kancelaria „Barrego” nie była zbombardowana, nie pamiętam [więc], dlaczego łączniczki zostały przeniesione do podwórka. Rano od „Barrego” przyszedł wewnętrzny łącznik, młody chłopak. [Przyszedł] do mojej komendantki, bo była cały czas z nami, żeby [przekazać], że łączniczka jest wzywana do majora „Barrego”. Powinnam iść ja, bo akurat wypadał mój dyżur. Ponieważ miałam problemy, bo poobcierałam sobie nogi (miałam buty z cholewami) i opatrywałam je sobie, to komendantka mówi: „Wobec tego pójdzie za ciebie Marysia (chyba Marysia, ale też już mi to umknęło), a ty pójdziesz za nią następnym [razem]”. Poszła Marysia. Za chwilę znów przychodzi: „Łączniczka do majora »Barrego«”. Komendantka mówi: „No przecież przed chwilą poszła!”. On mówi: „Już nie żyje”. Wyszła tylko z kościoła garnizonowego na schody i trafił ją pocisk.
Pamiętam, że w nocy miałyśmy dyżur w kancelarii „Barrego”. „Barry” miał kancelarię, stało tam biurko (może to był stół, nie pamiętam), [„Barry”] siedział za stołem. Siedziałyśmy i czekałyśmy na meldunek. Pamiętam, że kiedyś usnęłam, a było dosyć chłodno i poczułam, że mnie coś dotyka. Obudziłam się, patrzę, a to „Barry” mnie przykrywał płaszczem. Był bardzo ludzki, zdawał sobie w końcu sprawę z tego, że ma do czynienia z dziećmi, bo gros było bardzo młodych ludzi i dbał o nas. Bardzo porządny, bardzo mile, dobrze go wspominam.

  • Czy mogłaby pani opisać „Barrego”?

Bardzo chętnie. Przystojny, wysoki, barczysty, męski. Chodził w butach z cholewami, w bryczesach. Jak było ciepło, to chodził w koszuli z krótkim rękawem i przez ramię miał [przewieszoną] koalicyjkę. Chodził w hełmie. […] Zapamiętałam go w białej koszuli, bryczesach, butach z cholewami, koalicyjka i hełm. Potem pewnie miał kurtkę, bo nie zawsze było tak ciepło.

  • Jak pani zapamiętała chłopców z oddziału „Barrego”?

Najbardziej zapamiętałam Leszka Ignaczaka, który był w Powstaniu z ojcem. Leszek miał pseudonim „Lisek”, a jego ojciec miał pseudonim „Lis”. Pamiętam go, bo chodziłam razem z nim do szkoły powszechnej i potem spotkaliśmy się właśnie u „Barrego”. Pamiętam Marka Stankiewicza, młodego chłopca. Pamiętam kilka osób – w tej chwili już pouciekały mi pseudonimy. Pamiętam Marysię Kowalewską, Basię Lewandowską, „Kamę” – była zastępcą naszej komendantki. Bardzo dobrze pamiętam „Grażynę” – naszą komendantkę. Pamiętam Halinę Potrzebowską. Pamiętam sporo osób.

  • Czy podczas Powstania spełniała pani też zadania sanitariuszki?

Nie, raczej nie. Raczej chodziłam z meldunkami. Pamiętam jeszcze taki moment – to było w nocy – komendantka wzięła nas, łączniczki, obeszłyśmy wokół plac Krasińskich i liczyłyśmy, ile razy zatrzymają nas posterunki. Były wystawione posterunki i major prawdopodobnie chciał wiedzieć, czy ktoś nie zdezerterował albo nie śpi. Nie wiem, jaki był rezultat, czy były wszystkie, czy nie, bo nas już nie wtajemniczali. Wiedziała komendantka i poszła z tym do majora.

  • Jak było z zaopatrzeniem w żywność i wodę podczas Powstania?

Jeśli chodzi o żywność, to najbardziej przypominam sobie konserwy – jadłyśmy konserwy. Nie wiem, czy myśmy miały chleb czy nie. To było na Starym Mieście, najbardziej [zapamiętałam] konserwy. Jeśli chodzi o Śródmieście, to najwięcej jadło się zup.
  • Czy w waszym oddziale byli przedstawiciele innych narodowości?

Zdaje mi się, że był chyba Rosjanin Wania, ale nie miałam z nim do czynienia i niewiele mogę o nim powiedzieć.

  • Jak przyjmowała was ludność cywilna Starówki? Jak wyglądały kontakty z cywilami?

Jeden kontakt miałam taki, że weszłam do piwnicy, bo tam siedział też mój kolega ze szkoły i coś mu zanosiłam. Pamiętam, że wtedy ci ludzie, którzy siedzieli w piwnicy, cywile odnosili się do mnie nieprzyjaźnie.

  • Czy to wynikało z…

Wynikało to z tego, że biorę udział w Powstaniu…

  • Czy w tym okresie, kiedy pani tam była, były częste bombardowania Starówki?

Tak. Szczególnie były pociski, tak zwane krowy z Dworca Gdańskiego – Niemcy mieli tam ustawione działo. Najpierw było słychać zgrzyt – już wiedzieliśmy, że gdzieś upadnie – a za chwilę był wybuch pocisku. Pamiętam, jak pocisk trafił w wieżę kościoła. U góry siedział nasz obserwator, [który] został po prostu odcięty ogniem. Wieża zapaliła się, został odcięty – nie było ratunku, nie było jak go uratować. Krzyczał – ale to, że krzyczał, to nie pamiętam, czy słyszałam jak ktoś mówi, że on krzyczy, czy jego krzyk.

  • Jakie zadania miał oddział „Barrego”? Czytałam, że to był też oddział żandarmerii.

Przez jakiś czas był żandarmerią, a przez jakiś czas oddziałem bojowym.

  • Na czym wtedy polegały zadania żandarmów?

Interesowali się działalnością… czy nie dezerterują, czy nie uciekają… Raczej sprawy porządkowe.

  • Kiedy pani opuściła Starówkę?

To było ostatnie wyjście, 1 września.

  • Jak wyglądało wyjście ze Starówki?

Zostaliśmy zgrupowani przy placu Krasińskich przed włazem. Włazu pilnowali nasi koledzy od „Barrego”. Już nie wiem, jak to było – czy tam był taki tumult, że nie mogłam się dostać razem z oddziałem – już nie pamiętam dlaczego, w każdym razie [był] tłok przy kanale. Mój oddział poszedł wcześniej, a ja zostałam ([poszli] tylko co przede mną) i już zaczął iść oddział „Parasola”. Zostałam. Prawdopodobnie tylko dzięki temu, że chłopaki z mojego oddziału pilnowali włazu, to mnie puścili, bo na ogół było pilnowane, żeby ktoś niepowołany nie dostał się do kanału. Przechodziłam z oddziałem „Parasola”. Przede mną szedł wysoki mężczyzna (podobno to był lekarz od „Parasola”), którego trzymałam za pasek. W kanale było ciasno, tylko na wyciągnięcie ręki – tak przynajmniej pamiętam – trzeba było iść cicho, pochylonym, nie szurać, brudów było jak dla mnie prawie po kolana. Trzeba było stawiać nogi delikatnie, jakby od góry, po cichu, bo przechodziliśmy przez ulicę Miodową, Krakowskie Przedmieście do Nowego Światu, to były tereny zajęte przez Niemców. Niemcy otwierali włazy – wiedzieli, że powstańcy przechodzą – i wlewali benzynę, podpalali albo wrzucali granaty.

  • Długo szliście?

Trzy i pół godziny. Wyszliśmy na Nowy Świat. Dziwnie, bo akurat pamiętam, że myśmy wyszli na Warecką, wychodziłam przy Wareckiej, a teraz jest tam pokazane, że to było na Nowym Świecie. Ale mogę po prostu nie pamiętać. Wiem tylko, że jak wyszłam, to przed sobą widziałam ulicę Warecką (może to był Nowy Świat i widziałam Warecką, ale zdawało mi się, że to było bliżej banku, placu Powstańców – tak mi się wydawało).
Wyszłam, oczywiście stał oddział, który nas odbierał z kanałów. Pomagali wychodzić, bo wchodziło się i wychodziło po klamrach. Człowiek był już tak umordowany, że ledwo po klamrach wciskał się na górę. Pomagali, jeszcze wyciągali. Jak mnie wyciągnęli, to znów problem – mówię, że jestem z oddziału „Barrego”. „Nie ma, już odmaszerował oddział »Barrego«”. [Znalazłam] się w kłopocie: „Gdzie odmaszerował?”. Zaczęli się do mnie dosyć agresywnie [odnosić], bo myśleli, że wyszła jakaś niepowołana osoba. Ale ponieważ byłam chora, to trochę się zdenerwowałam i powiedziałam: „Walczyłam miesiąc na Starym Mieście! Zamiast mnie przyjąć tutaj i dać mi pomoc, to wy jeszcze na mnie?!”. Ktoś wyznaczył dwie osoby, które mnie doprowadziły do sanitariatu na ulicę Mazowiecką i parę dni leżałam w sanitariacie, aż doszłam do siebie.

  • Na co pani była chora?

Nie byłam ranna. Jeszcze na Starym Mieście byłam w piwnicy i blisko okna obok piwnicy uderzył pocisk i odłamki dostały się do piwnicy. Okno piwnicy było przysłonięte bardzo grubym żelastwem, które dosłownie zwinęło się w trąbkę. Wtedy zginęło kilka naszych koleżanek, kilka zostało rannych. Krysia Granisz była ranna, jej siostra zginęła w piwnicy. Ja po prostu byłam w huku i [od tego] byłam chora.

  • Jak pani pamięta warunki panujące w sanitariacie?

Leżałam i pierwszego dnia jak mnie tylko tam położyli, to stale ktoś przychodził, skrzypiały drzwi, ktoś zaglądał – przychodzili mnie oglądać, że ja ze Starówki. Naprawdę! Tak było. Dawali mi jeść i jakoś wydobrzałam. Jak wydobrzałam, to poszłam i zaczęłam szukać swojego oddziału. Znalazłam oddział przy ulicy Zielnej. Krótko byliśmy na Zielnej, jeszcze trochę chorowałam. Potem przeszliśmy na ulicę Zgoda przy banku „Pod Orłami”. Tu stacjonowaliśmy.
Pamiętam moment, kiedy wyszliśmy z Zielnej, przechodziliśmy z Zielnej pod bank. Szliśmy Chmielną, ale nie ulicą, tylko budynkami, przejściami, bo wtedy [powstały] przejścia, że można było przejść pół ulicy budynkami. To było nawet chyba pierwsze piętro (to nie był parter, było wysoko) i – mieszkaniami, z jednego budynku do drugiego były powybijane dziury. Szliśmy nocą i uprzedzali nas, żeby się nie odzywać, żadnego szmeru, żeby nic nie upadło, żeby nic nie potrącić, żeby przejść. Po drugiej stronie Chmielnej już byli Niemcy, tak że byliśmy o krok od Niemców. Przeszliśmy [w okolice] banku „Pod Orłami”.

  • Jak odbywało się przejście przez Marszałkowską?

Była barykada, trzeba było śmigać przez barykadę.

  • Czy wszystkim udało się przejść?

Tak.

  • I do końca Powstania była pani na ulicy Zgoda?

Do końca Powstania byłam już na ulicy Zgoda.

  • Jakie zadania pani wtedy spełniała? Czy pamięta pani jakieś szczególne wydarzenie?

Pamiętam, że chodziłam na zrzuty.

  • Czy może pani opowiedzieć o takim zrzucie?

Nic takiego nie mogę powiedzieć… Byliśmy zgrupowani po kilka osób i mieliśmy wyznaczone ulice, gdzie mamy obserwować, jak upadnie zrzut, żeby go pochwycić i zająć się tym. Akurat tam, gdzie poszłam, nie było zrzutu, tak że niewiele mogę powiedzieć.

  • Czy dostała pani coś ze zrzutu?

Nie, nie dostałam nic.

  • Jak wyglądało życie religijne w czasie Powstania? Czy były wspólne modlitwy?

O tak! Nasza komendantka wyznaczyła mnie, Halinę Potrzebowską pseudonim „Maria” i Leszka Ignaczaka – „Liska” (mojego kolegę ze szkoły), żebyśmy zorganizowali ołtarz. Obok naszego domu, gdzie myśmy stacjonowali, był dom, którego parter świetnie się na to nadawał. W tym domu, przez długie lata, mieściła się redakcja „Kuriera Polskiego”, przy banku „Pod Orłami”. Na dole był hol (nie za duży), a na górze była antresola. [Zastanawialiśmy się], jak zorganizować ołtarz, żeby to ładnie wyglądało. Poszliśmy do kina „Palladium”, [gdzie] był podcięty i do połowy zwisał ekran. Leszek wszedł na górę, jeszcze lepiej podciął, przynieśliśmy ekran do tego domu i z góry, z antresoli opuściliśmy w dół. Zaraz zainteresowała się ludność cywilna – co my robimy. Naprzynosiły nam panie obrazy świętych, kwiaty w doniczkach. Myśmy tak pięknie to zrobili, tak pięknie się to ubrało i potem odbywały się tam msze. Przyszedł ksiądz i odbywały się [msze].

  • Czy pani też uczestniczyła?

Oczywiście. Naturalnie.

  • Czy były jakieś przekazy radiowe, których słuchaliście podczas Powstania?

Nie, nie miałam do czynienia z radiem.
  • Chciałabym zapytać o kapitulację.

Wyglądało to w ten sposób, że po kapitulacji major wezwał łączniczki i tylko kobietom zaproponował, że może byśmy zmieszały się z ludnością cywilną, żeby wyjść, żeby odnaleźć rodziny. Nie wiadomo [było], co z powstańcami zrobią Niemcy, jak wywiozą do Niemiec – jakie będą warunki, jakie obozy. Mężczyznom tego nie radził, mężczyźni niech idą do obozu. Kobiety, które chcą, to niech zmieszają się z ludnością cywilną. Ja i jeszcze dwie Basie wyraziłyśmy chęć zmieszania się, wyjścia z ludnością cywilną, że gdzieś po wyjściu znajdziemy rodziny.

  • Czy miała pani kontakt z matką, z siostrą, z ojcem podczas Powstania? Czy były przenoszone listy?

Musiałabym wrócić jeszcze do początku Starówki. Z ojcem nie miałam żadnego kontaktu. Wiedziałam, że ojciec poszedł do lasu. Nie mówił gdzie, przynajmniej nam, dzieciom. Nie wiem, co mama wiedziała, ale nam nie mówił, tylko że do lasu. Z mamą miałam taki kontakt, że jak tylko przyszłam 5 sierpnia do „Barrego”, to łączniczki szyły biało-czerwone powstańcze opaski. Trzeba było tak dużo tych opasek, że myśmy po prostu nie były w stanie tego zrobić. Zaproponowałam, że zaniosę [materiał] do mojej mamy do piwnicy i mama będzie te opaski szyła, pomoże nam. Dostałam biało-czerwony materiał, przedostałam się do mamy (to było 5 albo 6 sierpnia). Zaniosłam mamie materiał do piwnicy. Mama była nawet bardzo zadowolona – raz, że może się w to włączyć, a drugie, że będzie miała zajęcie. Umówiłam się, że przyjdę za dwa dni i odbiorę już uszyte opaski. Rzeczywiście za dwa dni chciałam się dostać do mamy. Koledzy szli na ulicę Krochmalną (nie wiem – czy po amunicję czy po żywność). Ja i moja koleżanka, która też mieszkała w tym samym domu, zabrałyśmy się z kolegami, że przejdziemy [z nimi], zostawią nas na placu Żelaznej Bramy i pójdą dalej. Doszliśmy do Leszna (naturalnie nie ulicami tylko jakimiś dziurami). Wyszliśmy do podwórka na ulicy Leszno, a ludzie nas błagają, żeby wrócić, żeby odejść stąd, bo myśmy byli oczywiście z opaskami, w panterkach (widać było, że to powstańcy), że w sąsiednim domu są Niemcy i wyciągają ludzi z domów. Jak wejdą i zobaczą nas, to wszystkich mogą powystrzelać. Jeszcze żeśmy moment zostali i przyczołgaliśmy się przez bramę, wystawiliśmy tylko głowy, żeby zobaczyć Niemców, co robią. Też to widziałam, jak Niemcy wyciągali ludzi, oddzielali kobiety, a mężczyzn stawiali rzędem. Słyszałam, że podobno rozstrzeliwali, ale tego nie widziałam i nie sądzę, bo stawiali tyłem do jezdni, nie przy domu. Na ogół jak rozstrzeliwali, to stawiali przy jakimś murze, a ci Polacy zostali ustawieni przodem do domu, a tyłem do jezdni, rzędem. I to rzeczywiście była brama dalej.
Myśmy szybko wycofali się i w ten sposób do mamy już nie doszłam. Potem dowiedziałam się, że 7 sierpnia Niemcy już byli na placu Żelaznej Bramy, tak że tak czy inaczej do mamy bym nie dotarła, bo już Niemcy zabierali [ludzi] z domu, w którym mieszkałam, a dom podpalali. Dom spalili. Mama mówiła mi, że jak wyciągali ich z domu i wychodziła, jak obejrzała się, to widziała, jak Niemcy podpalali miotaczami płomieni.

  • Dokąd trafiła pani mama?

Moja mama z siostrą trafiły bardzo dobrze, bo niedaleko, do Gołąbek, do gospodarza – pana Bartosiewicza. Mama pomagała temu państwu. Mieli małe ogrodnictwo i mama pomagała w ogrodzie.

  • Jakimi ulicami pani wychodziła po kapitulacji?

Szłam do placu Trzech Krzyży. Szłyśmy we trzy, Mokotowską. Potem znalazłyśmy się na ulicy Śniadeckich. Tam weszłyśmy do piwnicy i zakopałyśmy swoje legitymacje powstańcze. Naiwne – myślałyśmy, że zapamiętamy i wrócimy w to samo miejsce, ale gdzież! To było w ogóle nierealne. Na Dworcu Zachodnim wsadzili nas w pociągi. To były wagony towarowe, może węglarki. Wieźli nas do obozu, do Pruszkowa. Z tego obozu ludzi wywozili na ogół do Niemiec. Czasami rodziny z dziećmi gdzieś przydzielali czy kazali iść do ludzi w miejscowościach podwarszawskich. W taki sposób właśnie trafiła moja mama, że była z małą dziewczynką i dostała się nie do obozu, tylko [do gospodarza, pod Warszawę].
Jak pociąg trochę zwolnił (to był Żbików przed Pruszkowem), to zdecydowałyśmy się wyskoczyć z pociągu. [Pociąg] był jeszcze w biegu, ale szedł wolniej. Wyskoczyłyśmy we trzy, a z nami jeszcze jakiś młody, wysoki pan, którego w ogóle nie znałam, nigdy nie widziałam. Najpierw zostałyśmy w wykopie przed torami, dopóki pociąg nie odjechał. Jak pociąg odjechał, to wyszłyśmy do góry. Były drewniane parkany, za parkanami stali ludzie i patrzyli, jak wiozą ludzi z Powstania – już wtedy to była ludność cywilna. Pomogli nam wdrapać się przez bardzo wysoki płot. Zapamiętałam, że ten pan, chociaż młody i wysoki, był nie bardzo sprawny, a my nieduże dziewczyny jeszcze jego podsadzałyśmy zamiast on nas. Dostałyśmy się na podwórko. Na podwórku – rad nierad – co tu z nami zrobić? Gdzie tu iść? Nikogo tam nie miałam, koleżanka – jedna z Basiek (koleżanki z Powstania, od „Barrego”) miała kogoś w Kielcach. Mówi: „Ale jak tu się teraz do tych Kielc dostać? Co tu zrobić?”. Był tam stary kawaler Kazio i zaproponował nam, że może nas wziąć do siebie na górę i możemy przenocować dwie czy ileś nocy. Tak żeśmy były u Kazia. Chodził na okopy, a myśmy tam były, ale krótko. Potem coś wypadło, że opuściłam towarzystwo. Powiedziałam, że odchodzę. Dziewczyny bardzo się martwiły: „Co ty zrobisz? Gdzie ty pójdziesz?”. Mówię: „Nie bój się, jakoś dam sobie radę”. Pomyślałam sobie, że pójdę tam, gdzie dają zupę (bo słyszałam, że gdzieś dają zupę), usiądę sobie na schodkach i będę tak sobie siedziała. A jeżeli dadzą mi zupę, to sobie zjem. Nie myślałam w ogóle, co dalej robić, gdzie idę. I jakie miałam szczęście! Naprawdę, jakie szczęście! Wyszłam, może szłam dziesięć minut i patrzę – naprzeciwko mnie idzie pani Włada, koleżanka mojej mamy, ze swoją służącą (też została wywieziona z Warszawy). Pani Włada mówi: „Czesiu! A gdzie mama? Co mama robi?”. Mówię: „Nic o mamie nie wiem”. – „Tak? Słuchaj, bo ja mamę spotkałam. Mama jest w Gołąbkach”. – „A gdzie te Gołąbki są?”. Myślałam – może w górach? Mówi: „No, tutaj gdzieś niedaleko, ale nie wiem”. Szedł stary facet z laską, z brodą, staruszek, ale wysoki. Zaczepiłyśmy jego: „Proszę pana. Nie wie pan, gdzie są Gołąbki?”. Mówi: „Ja idę do Gołąbek”. Mówię: „To ja się z panem zabiorę, bo może tam mamę znajdę”. Oczywiście! Jak szłam, to akurat przechodziłam przy ogrodzie, gdzie była mama. Mama pochylona, coś pieliła w ogrodzie. Krzyczę: „Mamo!”. Mama podniosła do góry głowę i tak znalazłam się z mamą. Ale w jaki cudowny sposób! Fantastyczny! Żebym chociaż jedną noc przenocowała pod gołym niebem, ale natychmiast jak wyszłam, to ją spotkałam, po paru minutach.

  • Zrządzenie losu.

Cudowne zrządzenie losu. Ale dziwna rzecz – jedna rzecz, której nie mogę jednak zrozumieć – przed tym domem, gdzie myśmy były u pana Kazia (to był nieduży dom, nie wiem, czy tam były ze dwa piętra) jeden dzień, cały dzień, stał Niemiec. Dlaczego – do tej pory nie mam pojęcia. Stał po prostu Niemiec. Jeden dzień stał i cały dzień stał. I odszedł. Co mógł tam robić, czego tam szukał – nie mam pojęcia. Stał [Niemiec] w mundurze.

  • Kiedy panie wróciły do Warszawy?

Do Warszawy myśmy wróciły już po wyzwoleniu.

  • Od razu w styczniu?

Tak, bo to była zima. Jak przez mgłę pamiętam, że chyba przechodziłyśmy Wisłę, ale to już nie bardzo pamiętam. Znalazłyśmy się z mamą na Pradze. Nie miałyśmy nikogo, dom spalony. Znalazłyśmy się na Pradze przy ulicy Wójcika w ocalonym mieszkaniu, w ocalonym domu. Tam mieszkał kolega ojca, pan Jędrzejewski, który w Powstaniu i w konspiracji był dowódcą ojca, a jednocześnie był kolegą ojca z wojska jeszcze sprzed wojny. Pan Jędrzejewski był w obozie, myśmy zawitały do pani Jędrzejewskiej. Pani Jędrzejewska nas przyjęła i tam mieszkałyśmy. Mama wyniosła ze sobą trochę pieniędzy, srebrnych, przedwojennych dwuzłotówek. Myśmy ratowały się tymi dwuzłotówkami, po prostu płaciło się [nimi], a mama sobie tego nazbierała (przed wojną miała te dwuzłotówki nazbierane). Codziennie było to samo: kartofle, kupiła mąkę żytnią i jak ugotowała kartofle, to mieszała je z mąką, utłukła, wgniatała łyżką – już na talerzu – i polewała tłuszczem. Tak żeśmy się tym żywiły, to najwięcej pamiętam.
Znowu był fajny zbieg okoliczności: mama spotkała pana Rucińskiego, u którego ojciec był księgowym. Pan Ruciński wiedział o Powstaniu. To był bardzo przedsiębiorczy człowiek, miał hurtownię w naszym domu przy placu Żelaznej Bramy, wiedział o Powstaniu i wyjechał do Świdra. [Wyjechał] ze wszystkim, nawet meble powywozili – te, które uważali, bo mieli trochę antyków. W ten sposób w Świdrze nic mu nie zginęło, nic jemu się nie stało i miał pieniądze. Pyta się o ojca: „Czy Tadzio jest?”. Mama mówi: „Nie, Tadzio jest w obozie. Jestem z dziewczynkami u Tadzia kolegi żony, bo kolegi też nie ma, też jest w obozie”. – „Nie macie gdzie mieszkać?”. – „No, nie mamy gdzie mieszkać”. Mówi: „Słuchajcie. To ja kupię wam mieszkanie na Saskiej Kępie, bo kupiłem tam sobie trzy pokoje z kuchnią, znam człowieka, który tam zajmuje się sprzedażą mieszkań. Kupię wam mieszkanie – jeszcze tak się wyraził – bo jak Tadzio wróci, to żeby miał gdzie głowę położyć”. Kupił to mieszkanie. Ojciec w końcu wrócił z obozu i rodzice oddali jemu pieniądze za mieszkanie. Ale jaki solidny człowiek. Znów jakie szczęście.

  • W jakim obozie był pani ojciec?

Mam [obrazek] z charakterem pisma ojca. Ojciec opisuje na dole…

  • „Po wyzwoleniu przez Amerykanów”.

[Na obrazku] jest obóz, w którym przebywał mój ojciec, po wyzwoleniu przez Amerykanów. Ojciec był zastępcą szefa służby bezpieczeństwa na terenie obozu polskiego w Mülheim.

  • Czy sam narysował?

Nie. Ojciec to przywiózł i to było w dokumentach ojca. Po śmierci ojca oprawiłam to sobie i mam taką świetną pamiątkę, potem zostanie dla mojej córki i wnuczki.

  • Czy pani ojciec wspominał obóz we wspólnych rozmowach?

Nie.

  • Czy wspominał, co robił podczas Powstania?

Nie. Wiem, że był na Mokotowie. Chyba w „Baszcie”.

  • Czy brała pani udział w odbudowie Warszawy?

Naturalnie, że tak. Brałam udział. Przychodziliśmy na tak zwane odgruzowania.

  • Jakie fragmenty miasta pani odgruzowywała? Czy może Starówkę?

Nie, Starówki nie. Chyba Wolę. Tak.

  • Czy ma pani jakieś przyjemne wspomnienie z Powstania?

Powstanie – nie zdawałam sobie sprawy, że to jest takie niebezpieczeństwo, że w każdej chwili mogę zginąć. W ogóle nie myślałam o tym, że zginę. Myślałam tylko o tym, że zwyciężymy, że w końcu Niemcy skapitulują. Poza tym jeszcze miałam nadzieję, że może wejdą Rosjanie. Słychać ich było, jak stacjonowali na Pradze czy blisko Pragi, dochodzili do Warszawy i słychać było działa. Działa było słychać coraz mocniej i myśmy mieli nadzieję, że może z tej strony będzie pomoc, Niemcy uciekną, wystraszą się Rosjan. Tymczasem działa były coraz głośniej, głośniej, a potem zaczęły cichnąć. I cichły. No i później nie było nadziei i trzeba było skapitulować. Starówka już była tak zniszczona, Niemcy już byli tak blisko, tak już nam deptali po piętach, że nie było możliwe, żeby zostać tam dłużej, na Starym Mieście.

  • Czy były jakieś kontakty w czasie Powstania z oddziałami Armii Ludowej?

Nie, nie pamiętam. Przypominam sobie, że na Freta było chyba dowództwo Armii Ludowej. Zostali zbombardowani. Jeden z nich, Kazimierz Kordowiecki, był z Armii Ludowej i dostał się do naszego oddziału, potem był z nami do samego końca.

  • Przeczytałam, że były starcia między oddziałem „Barrego” a oddziałami Armii Ludowej, oddziałami komunistycznymi. Czy wie pani coś na ten temat?

Nie.

  • Czy po wojnie miała pani kontakt z chłopcami „Barrego”? Co się z nimi stało? Czy powrócili do Warszawy?

Kiedyś spotkałam „Tygrysa”, bardzo dzielnego chłopaka, ale to było spotkanie tylko na ulicy. Kiedyś na Saskiej Kępie spotkałam jednego z kolegów, ale nie pamiętam [nazwiska]. Spotkałam „Adama”, był naszym zaopatrzeniowcem, roznosił nam prowiant na Starym Mieście. [Spotkałam] go na Saskiej Kępie. Poszliśmy w stronę parku Paderewskiego i powiedział mi: „Zaśpiewam ci fajną piosenkę, której nie można śpiewać”. I zaczął mi śpiewać do ucha: „Czerwone maki na Monte Cassino”.
Na początku było bardzo ciężko i rozpoczęłam pracę w RSW „Prasa” na Smolnej. Pracowałam tam jako referent. Patrzę – idzie „Barry”. Strasznie się ucieszyłam. Siedziałam, poderwałam się i do niego. A on mi pokazał palec na ustach, żeby być cicho. Usiadłam. Zorientowałam się, że przecież głupotę robiłam, bo przecież on, prawdopodobnie [się ukrywa]. Zresztą nie tylko on. Nie należało się ujawniać.
Później, w latach siedemdziesiątych – koleżanka Barbara Lewandowska napisała anons do gazety, że poszukuje kolegów i koleżanki (podała niektóre nazwiska) od „Barrego”. Gazetę przeczytała moja siostra, zadzwoniła do mnie. Basia Lewandowska podała swój telefon, żeby się zgłaszać. Zadzwoniła do mnie siostra, mówi: „Słuchaj, twoja koleżanka szuka od »Barrego«. Dzwoń, podam ci numer telefonu”. Zadzwoniłam do Basi, Basia zgłosiła się, przyszła do mnie, porozmawiałyśmy oczywiście. Tak Basia znalazła kilka osób i tak się zaczęło, zaczęliśmy się spotykać. Zrzeszyliśmy się w Światowym Związku Żołnierzy AK, utworzyliśmy Oddział „Barry” i przyłączyliśmy do Zgrupowania „Chrobry I”. Od 1990 roku posiadamy sztandar Oddziału „Barry”, który jest darem Fundacji Sztandarów AK Teresy i Zdzisława Knoblów z Kanady. Ufundowaliśmy tablice pamiątkowe ku czci poległych towarzyszy broni w czasie Powstania Warszawskiego. Wmurowane są w kościołach świętego Jacka ojców Dominikanów przy ulicy Freta i świętego Antoniego przy ulicy Senatorskiej. W kościele garnizonowym przy ulicy Długiej ufundowaliśmy tablicę upamiętniającą naszą kwaterę. Spotykaliśmy się już do końca i coraz to ktoś umierał. Były [spotkania] u Marysi Kowalewskiej w Piastowie, miała dosyć duże mieszkanie – spotykało się nas kilkanaście osób i coraz ubywało, coraz to mniej, coraz mniej. Teraz w końcu zostałam tylko ja, Basia Lewandowska, Krysia Granisz. Z dziewczyn tylko my trzy jesteśmy. Z tylu osób. Jeśli chodzi o mężczyzn to z naszego oddziału został Zygmunt Harkawik i w Gdańsku – Jakubowski [zmarł w 2009 roku]. Wszyscy [inni] poumierali.
Zgodnie z przepisami kombatanckimi awansowano mnie na pierwszy stopień oficerski podporucznika a następnie na porucznika.

Warszawa, 15 września 2008 roku
Rozmowę prowadziła Anna Kraus
Czesława Sielska Pseudonim: „Nina” Stopień: strzelec, łączniczka Formacja: Zgrupowanie „Kuba-Sosna”, oddział „Barry” Dzielnica: Stare Miasto, Śródmieście Zobacz biogram

Zobacz także

Nasz newsletter