Danuta Irena Zadig „Ada”

Archiwum Historii Mówionej


Nazywam się Danuta Zadig z domu Abdank-Dowsin, urodziłam się 16 grudnia 1928 roku.

  • Jak wyglądało pani życie przed wojną?


Mój ojciec był sędzią w Płocku i moja matka była ziemianką, w związku z tym, jak to się mówi, pochodzę ze środowiska inteligenckiego. Dzieciństwo wspominam cudownie, wspaniale. Skończyło się w trzydziestym dziewiątym roku. Tam był Reich, jak wiadomo. Miałam brata starszego o cztery i pół roku i uciekliśmy... Znaczy tych losów detalicznie nie warto opowiadać, bo to za długo, w każdym bądź razie w jakimś momencie w czterdziestym roku, po wyrzuceniu, zabraniu domu i ruinie życia przedwojennego wylądowaliśmy w Warszawie. Mój brat chodził do [szkoły] Wawelberga, a ja chodziłam do [szkoły] Gepnerówny i bardzo szybko zaangażowałam się w konspirację.

Należałam wtedy... [To] też dłuższe [koleje] losu, których nie będę teraz opowiadać, [ale] wylądowałam w grupie Konfederacji Narodów, w kolportażu. Drukowałyśmy gazetki, już nie pamiętam, czy raz na tydzień, czy raz na miesiąc, te gazetki trzeba było roznieść. I Powstanie zaczęłam trzy dni przed Powstaniem, bo ściągnięto nas na punkt na ulicy Wolskiej róg Młynarskiej, tak, u pani Wilbikowej, która była niesłychanie patriotyczną panią, mającą córkę w moim wieku. Nas tam siedem osób, siedmioro młodzieży ćwiczyło, ćwiczyło do Powstania. Myśmy się śmieli, nosiliśmy rannych i w ogóle było wspaniale i o trzeciej…

  • Zatrzymajmy się na chwilę na okresie okupacyjnym. Proszę powiedzieć, czy ze względu na zawód pani ojca był on prześladowany ze strony Niemców?


W czasie okupacji w ogóle nie pracował. Raczej rodzice, jak to się mówi, przycupnęli gdzieś z pomocą rodziny, bo wszystko nam zginęło w Płocku. Z pomocą rodziny jakoś żeśmy to przetrwali. Wie pani, ja okupację pamiętam jako permanentny jedzenia.

Wiem, że mając lat trzynaście, szyłam sobie coś. Chodziłam do bardzo ekskluzywnej szkoły, „Gepnerówna” była szkołą ekskluzywną, więc część osób, które mieszkały w Warszawie i nie straciły jeszcze wszystkiego, osób, [czyli] dziewczynek, była bardzo ładnie ubranych, a ja sobie się ściboliłam sweterki, żeby też chodzić. Ale też wspominam to jako cudowną rzecz. Zresztą poziom był znakomity i wczoraj byłam na spotkaniu reszty żyjących moich koleżanek od „Gepnerówny”. Więc to wszystko ma swój ciąg i historię.

 

  • Z czego pani rodzina utrzymywała się w Warszawie?


Z czego rodzina się utrzymywała... Mi się wydaje, że z pomocy ciotki, która miała aptekę. Po czym tam były jakieś zależności długów. Pamiętam, że pożyczane pieniądze przyrównywano do wartości chyba zboża, [czyli] pożyczyłem od ciebie ileś tam cetnarów (nie wiem, jak to się mierzyło) zboża. I później po wojnie się się rozliczali. Zresztą moja rodzina wszędzie, gdzie mieszkała, gdzie nie mieszkała (w ogóle pochodziła z Litwy) była dość zamożna. To byli bogaci ludzie w porównaniu z tym, co się teraz dzieje, to i samochody, i nawet parę osób służby, i tak dalej. Więc porównawczo byli wszyscy zamożni tylko, że myśmy... Moi rodzice byli niezaradni. Mój ojciec (później był adwokatem) był bardzo dobrym sędzią, bardzo prawym człowiekiem, ale [miał] dwie lewe ręce i nic nie umiał zarobić innym systemem. A przecież sądownictwo polskie w czasie okupacji nie istniało.

  • Czy pani tata był zaangażowany w służbę Polskiemu Państwu Podziemnemu?


Nie, zupełnie nie. Ja tylko podziwiam, że oni się zgodzili i mój brat i ja byliśmy zaangażowani. Myśmy wylądowali... Bo moja mama, kiedyś pojechawszy z Płocka do Warszawy kupić sobie jakieś tam kolejne futro, zamiast tego kupiła mieszkanie na Słowackiego. I jeszcze pamiętam, jak siedzimy przy stole i ojciec mówi: „No i co, kupiłaś sobie to futro?”. I [był tam] taki dzwonek wiszący, mama tak bierze ten dzwonek: „Nie, kupiłam mieszkanie”. Ojciec mówi: „Mieszkanie, a po co?”. Majątek ziemski, willa i jeszcze mieszkanie, tak. Mówi: „Wiesz, dzieci dorosną, będą się uczyć, potrzebują gdzieś mieszkać”. To jest jedyna rzecz, którą ma teraz mój syn. Znaczy, którą mieliśmy, a teraz ma mój syn, oddałam. Naturalnie zrujnowane, remontowane było i tak dalej, ale w każdym bądź razie tam żeśmy wylądowali, na Żoliborzu.

  • Proszę powiedzieć, czy w trakcie okupacji była pani świadkiem bądź ofiarą represji ze strony Niemców?

 

Proszę panią, byłam świadkiem rozstrzeliwania w Alejach Jerozolimskich, tam gdzie jest ta tablica, to ja to widziałam. Wie pani, ja nie pamiętam, w którym to było roku, w czterdziestym trzecim chyba. Naprzeciw mieszkali znajomi moich rodziców i tam się zaczęło zamieszanie, łapanki i tak dalej, ja w bramę i do nich. Z okna widziałam, jak rozstrzeliwali tych ludzi. Wiem tylko, że stałam w tym oknie i potwornie krzyczałam, a oni się bali, że Niemcy usłyszą i postrzelają tych widzów, świadków. Więc pan Kwaśniewski złapał mnie, zacisnął rękę na ustach i wyciągnął z tego okna, ale ja wpadłam w coś w rodzaju histerii, miałam atak, bo to patrzenie, jak ci ludzie po kolei padają, wie pani… Niby druga strona Alei jest daleko, ale było widać, jak ta krew płynie. To było moje pierwsze zetknięcie z okupacyjną, że tak powiem, polityką okupanta.

 

  • Czy pamięta pani Żydów z okresu okupacji?

 

Proszę pani, pamiętam, bo jeździłam do szkoły autobusem, który czasami objeżdżał getto. I widziałam taką straszną scenę: pod samym murem otwierają właz i wyciągają, tak jak mokre szczury albo mokre psiaki, taką małą żydowską dziewczynkę cieknącą tym wszystkim. Autobus dalej pojechał, więc ja wiele dalej nie widziałam, ale ten obrazek do tej pory pamiętam jak żywo.

  • A kto ją wyciągał?


Niemcy, dwóch Niemców wyciągało jak szczura taką małą żydowską dziewczynkę. Prawdopodobnie próbowano ją przepchnąć za mur i tam Niemcy wyciągnęli ją, usłyszeli może coś czy już po prostu pilnowali tego miejsca. I to wyglądało tak strasznie, bo z niej wszystko takie błoto… Jak ja wychodziłam z kanału, to ja nie byłam tak mokra, a ona bała caluśka mokra. Taki zmoczony szczur. Coś okropnego.

 

  • Proszę powiedzieć więcej na temat pani zaangażowania konspiracyjnego.

 

Dobrze. Ja miałam bardzo dużo zadań. Wie pani, że ja w ogóle sobie nie przypominam, ani razu, przez całą okupację, żebym ja się bawiła. Ja o godzinie piątej byłam skrzynką pocztową. Odbierałam od pani Dalickiej (takie niektóre nazwiska się pamięta), pocztę, którą musiałam zanieść na najwyższe piętro Prudentialu (nie wolno mi było użyć windy, więc pani sobie wyobraża, jak byłam wytrenowana) i włożyć za kaloryfer. To była jedna funkcja. A o drugiej funkcji właśnie mówiłam, drukowałyśmy gazetki i je roznosiły. Ja nie pamiętam dokładnie, jak często ten kolportaż się odbywał, ale byłam cały czas zaangażowana. I takie, wie pani, jakieś dość charakterystyczne – moja mama przyszła do dyrektorki gimnazjum i powiedziała: „Proszę pani, moja córka jest zaangażowana w życie konspiracyjne, w pracą konspiracyjną. Jeżeli będzie musiała wyjść w czasie lekcji, to proszę jej nigdy nie pytać dokąd i zaraz zwolnić”. Bardzo byłam przez to szanowana, niestety musiałam ranną modlitwę odprawiać honorowo, czego nie cierpiałam. Jak się klasa zbierała, to musiałam na głos mówić modlitwę, co nie było dla mnie łatwe i przyjemne, no ale takie było. Czy pani wie, że mając te jedenaście, dwanaście, trzynaście, czternaście lat, nigdy [tego] nie wykorzystałam, żeby pójść na wagary. Takie było już poczucie odpowiedzialności. Ja tylko nadal nie mogę pojąć rodziców, że oni się na to wszystko zgadzali, bo ja, jakby moja smarkata piętnastoletnia zaczęłaby mi robić konspirację, to bym ją zamknęła chyba w domu. A moi rodzice: „Oczywiście”. W jednym pokoju mój brat miał zebrania konspiracyjne, a w drugim ja, a oni wychodzili na spacer.

  • W co pani brat był zaangażowany?


On był też w tej Konfederacji Narodu. Myśmy byli narodową grupą, orientacyjnie politycznie też.

  • Kto był pani przełożonym w konspiracji?


Proszę panią, właśnie z nazwiskami to nigdy nie miałam dobrze. „Miecz” się nazywał, [to znaczy] miał pseudonim. To się zresztą bardzo źle skończyło dla mnie, bo ja byłam duszą niespokojną i znalazłam koleżankę o takim samym temperamencie i nasz oddział Konfederacji Narodu „Uderzenie” w Białymstoku miał swoją partyzancką grupę. I ona mówi: „Słuchaj, przyjedzie kolega z bronią, to my możemy tę broń dla nas zdobyć”. I myśmy się (to było dwa miesiące przed Powstaniem) wypindrzyły, dwie piętnastolatki, i poszłyśmy na Stare Miasto poderwać Niemca. Oglądałyśmy tylko, jaką broń mają. Żeśmy znalazły takiego, co broń nam się podobała, i zaczęłyśmy podrywać tego Niemca, żeby go wyprowadzić w boczną uliczkę. I żeśmy to zrobiły. A za nami szedł ten kolega z „Uderzenia” z bronią. No i gdzieś tam żeśmy go wyprowadzili, on podszedł do niego, powiedział: Hände hoch. Ten się odwrócił i pamiętam powiedział: Mensch! I tamten, czy się tak zdenerwował... strzelił do tego Niemca. Jak myśmy zaczęły uciekać, proszę panią, to myśmy się oparły [znalazły] na Żoliborzu, w naszym mieszkaniu – ze Starego Miasta bez przerwy. Moja mama już wtedy się zorientowała, co się stało. Myśmy były tak zdenerwowane i podniecone, że myśmy jej to powiedziały, ale nakłamałyśmy. Powiedziałyśmy: „Miałyśmy rozkaz egzekucji na zdrajcy”. I tu moim rodzicom pękło. Ojciec powiedział: „Jeżeli się używa piętnastoletnie dzieci do egzekucji, to koniec”. I przyłapał mojego dowódcę, bo on też mieszkał na Żoliborzu, „Miecz”, i powiedział mu to. On powiedział: „Ależ skądżesz, proszę pana”. I zaczęli nas wypytywać, co myśmy narobiły, i do Powstania byłam zawieszona. W ogóle nie wolno mi było nic robić i czułam się strasznie. I właśnie jak trzy dni przed Powstaniem przyszedł goniec i powiedział: „Na punkt”, to w ogóle niebo mi się otworzyło, tak dalece, że zapomniałam szczoteczki do zębów. I ojciec do mnie przyjechał, mówi: „Nie, nie będzie Powstania, bo Mikołajczyk pojechał do Moskwy”. I przywiózł mi szczoteczkę do zębów i koc. Na tym kocu na Starym Mieście widziałam ranną, którą na tym moim końcu ktoś niósł. Tak że wie pani, te powiązania pamięciowe różnych rzeczy są bardzo ciekawe, czasami bardzo dziwne i wręcz niesamowite. No i właśnie zaczęłam... Teraz o Powstaniu będziemy mówić, tak? Czy jeszcze pani chce coś o okupacji?

 

  • Nie, chciałabym już przejść do Powstania.


Więc na tym punkcie, jak pani mówiłam, ćwiczyliśmy radośnie i wesoło, jak to będzie z rannymi. Trzy czy cztery nie mogłyśmy unieść kolegi, który udawał rannego, a potem [w czasie Powstania] żeśmy same przenosiły na plecach, ale wtedy to wie pani, były śmichy-chichy. Pani Wilbikowa nas karmiła i w ogóle było wspaniale. Przyszedł rozkaz: „Na punkt do fabryki Telefunkena”. I ja z tą moją Małgosią [„Małgosią”? – pseudonim? – red.] żeśmy szły jako czujki Karolkową. Proszę panią, na balkonach stali ludzie i nas błogosławili. Przed nami chłopcy z takimi odstającymi [fragmentami ubrań], bo mieli broń już pod spodem. I tam (to właśnie w tym pamiętniku napisałam) wchodzę na podwórze, wszyscy w biało-czerwonych opaskach. Coś, czego nie wolno było nigdy w czasie okupacji zobaczyć. To było coś tak... Wie pani, do tej pory pamiętam, jak o tym mówię, to nie mogę mówić spokojnie. To była radość, która rozrywała piersi.

No ale tak, broni nie było, więc tamci co mieli, poszli do walki, inni tylko [nosili] komunikaty i tak dalej. Po czym mnie przerzucono do szpitala na Woli, Wolskiego. Ja nie miałam pojęcia, w ogóle ja nie byłam z tych, co krew i tak dalej. Ja jestem lekarzem, ale wtedy nie, a tylko i wyłącznie dlatego że powiedziałam sobie w Powstanie, że muszę czegoś się nauczyć, żeby pomóc ludziom. Ale wtedy jak krew widziałam, to mogłabym zemdleć, ale nie zemdlałam. I w tym Powstaniu, tam w tym szpitalu Wolskim byłam czymś w rodzaju pielęgniarki. Naturalnie nie miałam pojęcia zielonego o niczym. Pamiętam, bo już zaczął się ten nawał ludności wolskiej i rannych, którzy tam falami przychodzili. Przecież tam była 6 sierpnia masakra. Oni tam przepychali ludność przed czołgami, to pamiętam, to był taki napływ rannych bez twarzy, bez niczego. I wręcza mi ktoś strzykawkę: „Zrób zastrzyk”. To ja się patrzę, jak i gdzie się ten zastrzyk robi. To taka była pomoc, bo człowiek nic nie umiał, a chciał pomóc. I wtedy powiedziałam sobie: „Jak tylko przeżyję, to się douczę”.

  • Czy nie miała pani w takim kryzysowym momencie myśli: „Ja się tym nie chcę zajmować”?


Nie, nie. Ja zawsze byłam pełna oddania, chęci. Zresztą, wie pani, ten stosunek rodziców, który mówił: „Oczywiście, to jest twój obowiązek”. Ten obowiązek jakoś tak zapadł. Zresztą to była rodzina wychowana w niesłychanym patriotyzmie. Tak było trzeba i koniec. To nawet nie przychodziło mi do głowy, że ja bym mogła powiedzieć: „Nie, nie, to jest nie dla mnie”.
Ale ja byłam najpierw w Wolskim, potem w Dziecięcym, potem przez cmentarz ewangelicki, getto na Starówkę przeszłam. I już jak przechodziłam... Bo w getcie też jeszcze był szpital na Gęsiej (nie wiem, czy państwo macie to zanotowane). Ja się zawsze zaplątywałam na koniec oddziału. Już jak zgarniali: „A co ty tu robisz, przecież za nami już tylko Niemcy”, to właśnie między innymi Małgosia i ja. Ale w tymże szpitalu na Gęsiej asystowałam na przykład do amputacji nogi czy ręki. I to musiało gdzieś tam we mnie narastać... Bo już na Starym Mieście byłam na Długiej w szpitalu za pielęgniarkę. Ale coś mi się zaczęło już w głowie przekręcać, wydaje mi się. Szczytem, już takim punktem ostatecznym dla mnie, był wybuch czołgu.

Byłam tam na dole w szpitalu, zaczęli wołać: „Czołg, zdobyliśmy czołg!”, i zaczęłam biec schodami do góry. Czołg wybuchł, ja nie zdążyłam dobiec, bo by pewno nie było mnie tutaj. Zdmuchnęło mnie na dół, więc ja z powrotem do góry, bo chcę zobaczyć, co się dzieje, a to duże, długie schody. I wyszłam na ścianę w „mozaikę”. Ręce, nogi, kawałek mózgu, oko – taka była mozaika. I tu mi się załamało. Jeszcze wyszłam, jeszcze jakiś facet podniósł swoją rękę i próbował ją dołożyć. Ja mu to jeszcze bandażowałam i potem... Potem wydawało mi się, że więcej ja już po prostu nie wytrzymam.

„Małgosiu – mówię – ja już, ja nie [wytrzymam]”. Bo na kogo nie popatrzyłam, to sobie myślałam: „W co to on byłby najlepiej ranny”. Wie pani, to już zaczęło być odchylenie. No nie można dzieciaka piętnastoletniego taką masą rzeczy od razu rzucić. I wtedy ona mówi: „Słuchaj, ja mam takiego znajomego w »Juliuszu«, »Gustawie«. Pójdziemy tam i będziemy walczyć w pierwszej linii”. No i poszłyśmy. Ona się gdzieś potem zmyła, już więcej jej nigdy nie spotkałam i nigdy nie wiem, jak się nazywała. Ja zostałam w tym „Gustawie” i zostałam przydzielona do karabinu maszynowego jako taśmowa. No i to już było co innego.

  • Odnośnie jeszcze pani pracy jako sanitariuszki, proszę powiedzieć, jak było ze środkami opatrunkowymi?


W ogóle prawie nie było. Ale wie pani, tam był doktor „Morwa”, którego potem wiele razy spotykałam. Oni spróbowali jakoś to organizować, ja pani nie umie powiedzieć, jaka była higiena i tak dalej, bo myśmy głównie to albo zastrzyk, albo podać wody, albo ułożyć jak na jednym łóżku: „Aha, jak w tą i w tą, to dwóch, a jak położę tak, to jeszcze trzeci się zmieści”. To była taka praca. Na przykład ja sobie nie mogę przypomnieć, co myśmy jadły przez całe Powstanie. Nic, puste miejsce, nie pamiętam jedzenia.

  • A jak było z wodą?


Też nie pamiętam, jak to było. Musiałyśmy jeść i pić, tak. Zupełnie nie pamiętam, co się robiło dalej. Nic, zupełnie jakoś wypadło to wspomnienie.

 

Jeszcze pamiętam, że w Powstanie dwie rzeczy z jedzenia. Raz, że nasi chłopcy weszli jakoś do fabryki Fukiera i całe... Ja miałam partnerkę i całe kieszenie panterki (panterka służyła mi za sukienkę, bo ja byłam tej wielkości, urosłam po Powstaniu) nałożyłam cukierków od Fukiera. I później jak przechodziłam kanałami, to te cukierki nasiąkały, wie pani czym. I jak przyszłam – znaczy mnie wynieśli z kanałów, bo straciłam przytomność – później jak wyciągałam te cukierki nasiąknięte kanałami, to się zastanawiałam, czy wyrzucić, czy nie.

 

  • Czy z pacjentów, którymi pani się opiekowała, ktoś pani utkwił w pamięci?

 

Tak, oczywiście, nawet był później moim przełożonym. Na placu Bankowym miało być natarcie połączenia Starówki ze Śródmieściem, które się nie udało. I ja, właśnie wtedy podchodziliśmy, jeden oddział, drugi oddział wyszedł, a nasz jeszcze nie wyszedł. Ale to nie był ranny z tego [mojego oddziału] (bo ja już byłam w oddziale, ale udzielałam pomocy). I wpadł ranny z urwanymi palcami, prawie wiszącymi na skórze prawej ręki. Przypuszczam, że normalna pielęgniarka (albo lekarz) to by normalnie nożyczkami obcięła mu te palce i zabandażowała, tak, ale mi to jakoś nie pasowało, więc ja mu te palce naciągnęłam, zabandażowałam. Proszę pani, to był potem chirurg, neurochirurg, mój przełożony na Żeraniu w klinice, który miał palce troszkę podgięte, ale władał normalnie, i który mówił zawsze: „»Ada«, twoja rączka”. Uratowałam mu te palce, tak. Zresztą mieliśmy kontakt długotrwały.

  • A od momentu przejścia już pani do oddziału…


„Juliusza”.

  • Tak, jako taśmowa, jak wyglądał ten okres Powstania?


Myśmy byli tak zwanym oddziałem na wsparcie i wtedy nie mieliśmy barykad, tylko jak się coś działo, ponieważ MG to było dobre uzbrojenie, to nas w tę akcję rzucano. Karabinowym głównym, znaczy dowódcą tej naszej drużyny, był kolega Roman Afelt, taki wielki poznaniak, bo to ciężkie, to trzeba nosić. Karabinowym był „Marek” [Andrzej] Kowalew (on potem był fizykiem atomowym), a cudowną postacią był amunicyjny, który nosił tę skrzynkę, no i ja jako taśmowa. Ja nie umiałam podawać z przodu, zawsze się kładłam na plecach i podawałam, bo ja byłam za mała do tego, podawałam patrony, które nade mną przechodziły. Umiałam tak ten karabin, że mogłam nie otwierając oczu, bo to był mój obowiązek, rozebrać, naoliwić, wyczyścić, wszystko co trzeba. A ten amunicyjny „Ginio” [Eugeniusz Patalej] to był szewc z Powiśla, ze Starego Miasta czy Powiśla, w każdym bądź razie taki typowy warszawiak o cudownym głosie. Wspaniale śpiewał i śpiewał „Chryzantemy złociste w kryształowym wazonie”, ale tak pięknie... I był bardzo nie to że tchórzliwy, ale jak żeśmy przebiegali gdzieś, a w akcji ciągle żeśmy byli pod ostrzałem, to on zawsze brał mnie: „»Ada«...”, pod pachę i od strony ostrzału byłam ja. I żeśmy przebiegali. A wyglądało, że on mi pomaga przebiec, wie pani, ale to bardzo szybko odkryłam. Więc był bardzo fajny. I proszę sobie wyobrazić, jakie są losy ludzi. Przeżył Powstanie, przeżył obóz tak jak ja, po czym zabrał Niemcowi karetę i parę koni i jadąc tym, się zabił. No, takie są losy.

Wczoraj właśnie jak wychodziłam z apelu poległych, na który zawsze chodzę, tak stanęłam i nie mogłam znaleźć włazu, do którego wchodziłam. Ja byłam w obronie Starówki, czyli wchodziłam z drugiego na trzeciego, to już był jeden z ostatnich oddziałów, bo my jako ten oddział wsparciowy musieliśmy bronić. Już tu wchodziły te ostatnie oddziały, a myśmy tak przeskakiwali Rynek i tak dalej. I kolega, właśnie ten Andrzej, rozstawił [karabin] i strzela. Ja mówię: „Daj spokój, przecież to nasi”. To już był taki chaos, bo już to była końcówka. No i jak żeśmy zaczęli... Myśmy myśleli, że będziemy już skazani, bo to był wyrok śmierci, zostanie jako obrona. Myśmy liczyli, że my już jesteśmy tego i jeszcze ten Andrzej tak zapalił papierosa, wetknął i mówi: „Pociągnij, smarkaczu, bo nigdy w życiu już tego nie będziesz mogła spróbować”. Ja tak pociągnęłam i przyszedł goniec i powiedział: „Wchodzicie do kanału”. O, życie! Nagle ktoś nam oddał życie. I zaczęliśmy zbliżać się do Długiej, bo to było wejście Miodowa róg Długiej. Miałam hełm (jak na tym zdjęciu, co pani widziała) i ten hełm... Był tak potworny ostrzał, bo te barykadki już po prostu strzały ścinały i one były coraz niższe. Ja ten hełm, który mi ratował życie, który był dla mnie ogromną pomocą, zdjęłam, żeby się przychylić do ziemi. Jak podeszłam do kanału, to się już absolutnie nie mogłam odwrócić. Czyli głową weszłam, a to wysoko, i spadłam „Gieniowi” na plecy. A „Gienio” mówi: „»Ada«, złaź ze mnie”. Ja mówię: „»Gieniu«, w niebie jesteśmy”. A tam śmierdzi... Takie śmierdzące niebo było.
No i potem żeśmy szli tymi kanałami. Też takie rzeczy dosyć... Bo to zawsze życie daje tragedię i komedię razem albo na przemian. Więc żeśmy szli, trzymając się za plecy, zgięci, raz niżej, raz wyżej, raz woda podchodzi, topią nas, raz tu cicho. I ktoś ciągle gadał. A my przechodziliśmy, wie pani, Niemcy od czasu do czasu otwierali kanał, właz i wrzucali wiązki. Więc trzeba było być cicho, bo to jeszcze echo idzie. Więc ktoś cały czas gada, a chłopaki, jak to wesołe, zaczęli się licytować, licytować, kto da w mordę temu, co gada. Jak doszli do paru tysięcy – dowódca. Ciągle sobie coś podawano do tyłu, za mną szedł ktoś, kto się mnie trzymał, mnie się już zaczęło robić słabo, bo to wyziewy... W pewnym momencie podają mi coś śliskiego, jestem przekonana, że to trup, więc podaje dalej, a za mną już nikogo nie ma. Urwało się, gdzieś zniknęli. Okazuje się, że postawiłam w kanale karabin maszynowy, okryty ceratą. A ja myślałam, że to trup, więc szybko postawiłam. A to chodziło o to, żeby zmienić, bo w tej pozycji niesienie ciężaru było kłopotliwe. Zabrali go oczywiście potem jakoś tam. No i jak wyszliśmy, na Wareckiej chyba żeśmy wyszli, mnie wynieśli koledzy i taka lokalna sanitariuszka zamiast mi dać powąchać amoniak, to mi wlała do nosa i wszystko mi wypaliła. Ja tak otwieram oczy, widzę szyby i sobie myślę: „Rany boskie, w niewoli jestem”.

 

  • A jeszcze na chwileczkę wracając do tego okresu na Starówce, proszę powiedzieć, jak tam wyglądała praca? Czy po prostu był rozkaz i szliście w dane miejsce?


Tak, na przykład żeśmy byli w tak zwanym Madrycie i Pekinie, w tych dwóch domach, gdzie nas zresztą odcięli, i tam dwa dni żeśmy się bronili. To było odcięte, podjechał czołg i jak podnosił do góry lufę, to myśmy zbiegali galopem na dół, bo nic temu czołgowi zrobić się można, a jak opuszczał, to żeśmy biegli na górę.

I dowódca powiedział do mnie i do innej koleżanki: „Musicie przynieść piata, bo z tym czołgiem trzeba coś zrobić, bo nas wykończy”. Myśmy byli odcięci. I myśmy się jakoś tak przerwały przez niemieckie [pozycje], bo [byliśmy] odcięci, doszłyśmy do naszego dowództwa, no i [chcemy] piata. I ten dowódca... Zawsze formalności, czym wyżej, tym większe formalności, więc nawet w Powstanie coś tam zaczął mówić: „A czy macie coś na piśmie?”. Ja wtedy już w furii, po tym strasznym przejściu, gdzie nas piętnaście razy chcieli ustrzelić jak kaczki, usiłowałam znaleźć jakieś brzydkie słowo, żeby mu powiedzieć, co ja o tym myślę. Ale ponieważ byłam z tak zwanego dobrego domu i słów nie znałam, to mówię: „Ty kolibrze!”. To było moje największe przekleństwo. Ale piata dostaliśmy, żeśmy doniosły tego piata. Jeszcze znalazłyśmy – à propos właśnie ćwiczeń przedpowstaniowych – znalazłyśmy rannego. Ja mówię do tej [koleżanki]... Ona była ode mnie chyba cztery lata starsza, ona mówi: „Słuchaj, kto cięższy? Ja biorę cięższego, ty lżejsze”. Znaczy ja wzięłam piata, a ona rannego, i żeśmy z tym wróciły.


I żeśmy były tak potwornie zmęczone, że później mieliśmy się jakoś wycofywać i mój kolega, który widział, że ja już w ogóle zasypiam na stojąco, dał mi świeczkę w rękę, żeby jak już będziemy się wygarniać, żebym nie zasnęła, żeby cały oddział wrócił. I ja z tą świeczką zasnęłam. To różne rzeczy. Można zasnąć na stojąco ze świeczką i można zasnąć w marszu, bo jak myśmy wychodzili z Warszawy po [Powstaniu], to ja absolutnie spałam, idąc. Zmęczenie po prostu.

  • W którym miejscu na Starym Mieście stacjonował pani oddział?


Proszę pani, myśmy mieli kwaterę na Kilińskiego, na Długiej i stamtąd żeśmy ciągle biegali na akcję. I to było jednego dnia trzy akcje, jednego dnia dwie akcje, a mógł być dzień pusty.

  • Jak traktowała was ludność cywilna?

 

Proszę pani, bardzo różnie. To było tak straszne, oni, ludność siedziała w piwnicach. Starali się pomóc, ale ja usłyszałam (to zresztą mam też w pamiętniku), gdzieś tam przechodząc, usłyszałam takie słowa: „Żeby was pierwsza bomba trafiła”. Już też mieli dosyć, no po prostu też… Proszę pani, te dzieci w Powstaniu, ludność, która siedziała i czekała tylko właściwie, aż ich wszystkich wytłuką, co tu dużo mówić. W jakiś sposób myśmy to sprowokowali, prawda. Więc był i patriotyzm, i oddanie, i na pewno jacyś ludzie byli załamani, mieli tego dosyć i to się tak czasami ujawniało.

 

  • Czy pani jako taśmowa brała udział w aktywnej walce?


Tak.

  • Była pani bardzo młodą dziewczyną. Co wtedy jest w głowie?


Wie pani, ja się często zastanawiałam, co jest w głowie. Wtedy był tylko entuzjazm i konieczność zrobienia tego, co należy. Nie wiem nawet, czy się bałam. Na pewno się bałam w jakichś momentach. Jedną rzecz miałam na pewno. Jak był nalot, wszyscy do piwnicy, a ja z piwnicy. Ja nie mogłam być pod dachem. Ja wychodziłam, a oni wchodzili. Po prostu reakcje na strach. Przypuszczam, że bardzo się bałam, ale nie pamiętam tego uczucia. Na pewno robiłam tak jak wszyscy, tylko że bo ja wiem, nie umiałam być pod dachem, nie mogłam być zamknięta. Przypuszczam, że miałam jakiś rodzaj klaustrofobii. Wszyscy do piwnicy, a ja z piwnicy.

  • Czy może pani opowiedzieć więcej o swoich kolegach i koleżankach, z którymi pani była?


Oj, tak. To była grupa, która była konspiracyjnie zjednoczona, ta grupa narodowa. Mój oddział to byli ludzie tacy, powiedziałabym, prości, niesłychanie dzielni, niesłychanie fajni, dlatego zorganizowali z nich oddział specjalny. Bo w tymże „Gustawie”, kompanii „Aniela” był mój brat. Tam byli, jak to się mówi „inteligenciki”. Oni chodzili głodni. Moje chłopaki wędką wyciągali jedzenie i myśmy mieli zawsze. Właśnie mówię, nie pamiętam, żebym była głodna w Powstanie. Myśmy mieli jedzenie, ja nawet im podrzucałam, przynosiłam, bo to siedziało i nic nie umiało. Znaczy oni brali udział w akcjach, mieli swoją barykadę, walczyli i tak dalej, ale zaopatrzyć się już nie umieli, bo nie mieli tego cwaniactwa. A te moje chłopaki, ja mówię, szewc z Powiśla, to wszystko było takie, z średniego poziomu, fajne, zwarte, umiejętne. Myśmy byli zaopatrzeni, ja miałam broń, myśmy byli świetnie uzbrojeni, ja miałam na szyi visa. Tak że myśmy byli bardzo dobrze uzbrojeni, [to znaczy] stosunkowo.

  • Czy z tego visa pani też korzystała?


Tak, oczywiście, tak. Potem go zakopaliśmy na placu Dąbrowskiego i potem byłam przesłuchiwana przez UB. Jak w UB siedziałam, otwierałam błękitne oczy i mówiłam: „Ja nic nie pamiętam, naprawdę”. – „Tak?” Mówię: „Na placu Dąbrowskiego sama zakopywałam”.

  • Czy był ktoś, z kim się pani zaprzyjaźniła?


Tak, była ode mnie starsza Włada Grabińska, ona już nie żyje, bo z mojego oddziału nikt nie żyje. Ja się z nią nie przyjaźniłam, w sensie od razu, tylko wychodząc po upadku [Powstania], ona miała narzeczonego, który zginął w tym oddziale dzień przed moim przyjściem. I ona chodziła taka jeszcze we mgle po tym. Ona była sanitariuszką, więc ona miała inne funkcje i myśmy tak się blisko nie spotykały. Znaczy spotkałyśmy się w czasie Powstania, spałyśmy na tym samym dywanie, w tym samym pokoju i chodziłyśmy na tę samą akcję, tylko ona robiła co innego, a ja chodziłam z tą moją drużyną. Ale potem jak wychodziłyśmy do obozu, to tenże mój karabinowy „Marek” Kowalew, to był jej jakoś bardziej zbliżony w czasie okupacji kolega, powiedział: „Słuchaj, Włada, zajmij się tą małą. Przecież ktoś się musi nią zaopiekować”. I od tego czasu ona się mną [opiekowała] cały obóz jak matka. Ona była cztery lata starsza, ale w tym wieku to jest różnica. I cały obóz żeśmy [były] razem. Po obozie później wylądowałam w tej szkole Maczkowskiej, zrobiłam małą maturę, ona wyjechała do Anglii, co mnie trafiło w serce. Prawie że mnie porzuciła, bo wyszła za mąż, za swojego dawnego narzeczonego, drugiego przed tym, który zginął.

  • Wspomniała pani, że pani brat był w sąsiednim oddziale. Czy wiedziała pani na bieżąco, co się z nim dzieje?


Tak, codziennie prawie żeśmy się [spotykali]. 35:16 Zginął na Mokotowskiej 41 od działa. Mnie od razu zawiadomiono. Sama go wykopałam, sama go pochowałam, znaczy pomagałam w przy wykopywaniu. Proszę pani, jaka jest mentalność piętnastoletniego dziecka, które tyle przeszło. Myślę sobie tak: „Wykopałam go, włożyłam wszystkie dokumenty w butelkę – bo tak się robiło, pod lewą pachę, tak się robiło. – Pochowam go na dole, na samym dnie – bo tam trzydzieści cztery osoby zginęły – żeby go nie ruszali za bardzo”. Czy pani myśli, że można tak kombinować? Ani jednej łzy, nic, normalka. Wykonałam, wróciłam do oddziału, wszystko dobrze. (Tylko na tym zdjęciu mam już opaskę. To już było po jego śmierci, bo mam czarną opaskę po jego śmierci). Napisałam, gdzie leży, zostawiłam komuś, żeby rodzicom podał. Obojętnie. W obozie po jakichś trzech miesiącach obozu budzę się histerycznym płaczem, łkam. Włada się pyta: „»Ada«, co się stało, co się stało?”. Mówię: „Olgierd zginął”. Dopiero dotarło. Dopiero dotarło po trzech miesiącach. Przypuszczam, że dlatego jestem względnie normalna, że mój umysł umiał kapslować rzeczy po prostu. Pewnych wspomnień... Ja dopiero w Szwecji zaczęłam wyciągać i oglądać wspomnienia wewnętrznie, bo nie mogłam.
À propos „wyciągać”, ja do tej pory wyciągam sobie szkło okapslowane. Nawet parę miesięcy temu wyciągnęłam jeszcze kawałek, bo na rentgenie nie widać, a poza tym czy to warto grzebać. To są grudki takie i wychodzi kawałek szkła ze [szpitala] Jana Bożego, tam na mnie to się zawaliło.

  • To znaczy, że pani była ranna?


Nie, ja byłam właśnie tak... tu szkło, tam noga troszkę przyciśnięta... kontuzjowana. Nie, ja chodziłam w panterce, która miała tu dziury przestrzelone, a ja nic. Szkaplerz mi pomógł. Tam ta kobieta podeszła, założyła mi szkaplerz, taki z materiału, takie dwie taśmy, dwa obrazki (on jest właśnie w Muzeum), założyła i mówi: „Dziecko, może cię to ochroni”. Ochroniło widocznie.

  • Gdzie to miało miejsce?


Na Karolkowej ona mi założyła, jak żeśmy szli na Powstanie do fabryki Telefunkena.

  • Czy ludzie często się załamywali, nie wytrzymywali psychicznie?


Nie wiem. Tak, widziałam jedną... Zresztą widziałam ją teraz nawet w Muzeum. Taka Jadzia była. Ona w jakimś momencie się załamała. Jak weszła do piwnicy, to już nie wyszła, po prostu nie mogła. A tak to nie widziałam. Z mojego oddziału nikt, wszyscy byli ciągle, wie pani, do przodu. Dla nas było tragedią, jak podpisali upadek Powstania. Nie, myśmy jeszcze chcieli walczyć, a jakże.

  • Czy wychodząc na przykład ze Starego Miasta, nie było takich wątpliwości, że: „My wychodzimy, a ludność zostaje”?


Nie, nigdy nie było pytania, co my robimy. Myśmy tak strasznie... Proszę pani, czy pani sobie może wyobrazić naciekający wrzód. To była okupacja, to kiedyś musiało pęknąć. I to pękło. I to pękło z tak straszną radością, entuzjazmem i koniecznością, i potrzebą, że myśmy nigdy, przenigdy nie zadali sobie pytania, dlaczego, czy to było warte, czy to było konieczne. To było tak życiową potrzebą. Byliśmy tak stłamszeni, że musieliśmy kiedyś nabrać oddechu. I to był ten wybuch po prostu. Ja to tak odczuwałam i wszyscy ci moi naokoło tak samo.
Przecież myśmy się po Powstaniu u mnie zresztą spotykali, bo myśmy po pierwsze chodzili, usiłowali znaleźć groby naszych pochowanych kolegów. Bo to i na Powiślu, i na Starówce przecież ginęli, co chwila ktoś zginął. Nas było pięćdziesięcioro, a jak się skończyło Powstanie, nas było trzydzieści pięć, czyli ta różnica, prawda. A potem dwóch rozstrzelali komuniści w więzieniu, a jakże. Tam na tym zdjęciu jest jego siostra, tego Mietka, którego rozstrzelali. A u mnie się odbywały [spotkania]. Myśmy nazywali to, że to się nazywa, że chcemy spisać wspomnienia. Myśmy nie znali nazwisk własnych, tylko pseudonimy, więc uważaliśmy, że naszym obowiązkiem jest jakoś to utrwalić po nas. Widzieliśmy, co się zaczyna dziać z komunizmem, w jakim kierunku to idzie. Przecież ja się wiele lat nie przyznawałam, prawda. Potem chodziło o zrobienie grobów na Powązkach, ponieważ ja ciągle robiłam, tą „dzidzię, lalę naiwną”, więc wypychali mnie. Moi koledzy, ustaliliśmy, że się zapiszę do ZBoWiD-u, bo inaczej nie było rozmów w ogóle. Że ja będę zapisana do ZBoWiD-u. Jak mi się w ZBoWiD-zie pytali, w jakim oddziale byłam, a to był narodowy oddział, to ja mówię: „Nie wiem, ja tak przez przypadek”, tak w zapartego trochę. Przypuszczam, że się do tego gdzieś wreszcie dogrzebali, bo na przykład nawet zdając na wyższe studia, zdałam na pierwsze miejsce na trzy fakultety i na żaden nie zostałam przyjęta. No więc na pewno jakoś to wpływało. A jak się dostałam? Ogłoszono, że robią grupę małoletnich walczących o Polskę, nie o Powstanie, tu chodziło głównie o te wschodnie siły. Tylko nie zauważyli, że nie pominęli Powstańców. I mój ojciec to przeczytał i mówi: „Słuchaj, zgłoś się”. Bo po tym jak się nie dostałam, [to] jak tu studiować? I to było pod egidą Cyrankiewicza, to on tą grupę naszą zrobił. I to było, ja nie wiem, to było takie spotkanie chyba piętnastu chłopców, ja byłam jedna. Posadzili mnie przy nim, a jakże ciasteczka, kawa i tak dalej, w Radzie Państwa. I on się tak pyta... Jeszcze taki był kolega koło mnie, też Powstaniec. Połowa była Powstańców, a połowa była wschodnich wojsk, nieletni, to się nazywało „Synowie Pułku”. On się pyta, czy... On do nas mówił per „koleżanko”. Cyrankiewicz mówi: „Czy ja bym mógł jakoś pomóc? Coś może potrzebujecie?”. – „Tak, tak – ja mówię – dostanie się na studia”. I ten chłopak i ja poprosiliśmy na studia. Ponieważ moja mama mi w głowę wkładała, żebym nie była lekarzem, tylko stomatologiem, a ja w ogóle chciałam być historykiem sztuki, to jak on się zapytał: „To proszę się zgłosić do tego i tego pana jutro, to wszystko załatwione”. I przedtem, mówię, zdawałam na pierwsze lokaty wszystkie egzaminy, a potem dostałam taką karteczkę podpisaną przez Cyrankiewicza, bez żadnego egzaminu, gdzie chciałam. Po czym część tak mnie obchodziła, bo [skoro] Cyrankiewicz, to coś tam musi być, tak. Zresztą przez rok czy dwa nawet dostawałam jakieś pieniądze, miesięcznie, jako… Potem się z tego wycofano, już nic nie dostawałam, ale legitymację „Syn Pułku” mam.

  • A wracając do Powstania, czy pamięta pani zrzuty?

 

Oj, tak, pamiętam doskonale. Pamiętam, jak był gdzieś zrzut na Starówkę i nas popchnęli, żeby [odebrać], bo [lotnicy] nigdy nie umieli wycelować tam, gdzie trzeba. To były kłopoty... Zresztą czy to zwiało, czy to było trudno, nie mogli tak nisko latać przecież. Pamiętam, żeśmy przechodzili, bo w murze Starego Miasta było przejście. Pamiętam jak dziś, myśmy biegli do tych zrzutów, żeby ochronić, żeby nam Niemcy nie zabrali i tak dalej, i przez to przejście trzeba było przejść. I czy „Gienio” się zapodział... W każdym razie ja miałam jedną skrzynkę amunicji w ręku i nie mogłam, nie miałam tyle siły, żeby przez to przejść. I to właśnie do zrzutów myśmy biegli, tak.
Potem na placu Dąbrowskiego już zrzuty rosyjskie. To były [zrzuty] bezspadochronowe. Taki wór leciał, pokruszone jedzenie z amunicją, a broń do tej amunicji była zupełnie gdzieś indziej. Nie było mowy tego razem zestawić. To też pamiętam dokładnie.

 

  • Jak wyglądał okres po przejściu do Śródmieścia?


Zakwaterowali nas na Czackiego. [To znaczy] najpierw było [miejsce] Świętokrzyska róg Marszałkowskiej chyba, a potem dostaliśmy kwaterę na Czackiego i obsadzaliśmy barykadę wychodzącą na Ogród Saski, u Hersego. Dla mnie było to takie trochę sentymentalne, bo moja mama ubierała się u Hersego, więc siedziałam na barykadzie, gdzie ona kupowała futra.

  • Jak porównać czas w Śródmieściu do Starego Miasta?


To się nie da porównać. Jak myśmy ze Starego Miasta wychodzili, to była kupa płonących gruzów, a Śródmieście jeszcze wtedy stało. Jak myśmy przyszli, to się dopiero zaczęło. Czy pani wierzy, że ja jeszcze w Śródmieściu widziałam samochód jadący i szyby. Były przedstawienia. To się bardzo szybko skończyło, ale to był zupełnie inny świat dla nas, tych którzy przyszli ze Starówki. Ja mówię, jak na tych noszach usiadłam i zobaczyłam szyby, to: „Jezus Maria, Niemcy mnie zabrali”. Wydawało mi się to niemożliwe, taka była różnica. Tak samo jak Wola. Wola a Stare Miasto, jak ja przeszłam, to już była różnica. Tam były gruzy i trupy leżące na ulicach i wszystko, co pani chce, a tu jeszcze było jakoś zorganizowane na Starym Mieście. A później to samo stało się w stosunku do Śródmieścia. Stare Miasto już było kupą gruzów, dosłownie. Widziałam sama, na własne oczy, jak ścinał pocisk Kolumnę Zygmunta. Proszę sobie to wyobrazić.

  • Jak to wyglądało?


Trafił i ona tak jak stała, tak się przesunęła i spadła. A myśmy mieli z tamtej strony, od strony Starówki, jakąś akcję.

  • Wspomniała pani o przedstawieniach. Czy chodziła pani na nie?


Nie, nie, nie.

  • A czy jakieś życie kulturalne było w pani otoczeniu?


W czasie Powstania nie. Myśmy byli za bardzo zaangażowani w walkę. Przypuszczam, że to Śródmieście, jak się organizowało, to wtedy oni mogli z tego jakoś korzystać i na pewno część korzystała, ale ja nie przypominam sobie, żebym coś widziała. Po prostu nie mieliśmy na to czasu. Wie pani, ze względu na to, że myśmy byli tak dobrze uzbrojeni, to myśmy byli bardzo koniecznie potrzebni wszędzie.

  • Jaką mieli broń pozostali członkowi grupy?


Mieli karabiny i mieli... Na przykład miałam takiego kolegę, który umarł w [2011] roku, miał pseudonim „Magik”. Wystrzelili mu oko. On był o rok młodszy ode mnie. Zabrali go do szpitala, nasz kolega kochany tego, nie ma oka. Wraca za dwa, trzy dni... A on był snajperem. I on mówi: „Ale ja bardzo dobrze strzelam z drugiego oka”. Bardzo dobrze strzelał z drugiego oka. Był niesamowity po prostu. Zresztą mam takie wspomnienie z nim, o nim. Po obozie, jak obóz nasz zdobyli Polacy (bo nas Polacy uwalniali, jak pani wie), zjawiło się dużo kolegów z innych obozów i przyszedł „Magik”. On nie wymawiał „r” i mówi: „»Ada«, ty zawsze była fajna. Masz broń”. Już gdzieś skombinował broń, dał mi broń. Dobra, już się kochamy, koledzy, tak. Zniknął, za parę dni przychodzi: „»Ada«, chcesz psa?”. Ja mówię: „Chcę psa”. Ja uwielbiałam zwierzęta. „To oddaj mi broń, to ci przyprowadzę psa”. Oddałam mu tę broń, którą mi dał, i następnym razem go widziałam po pięćdziesięciu latach na cmentarzu, bo mieszkał w Ameryce.

  • A skąd pani pseudonim?


Nie wiem, sama sobie wymyśliłam pewno. Przypuszczam, że z filmu „Ada, to nie wypada”.

  • W oddziale walczącym trzeba było też strzelać. Czy pani wcześniej trenowała strzelanie?


Nie, to były takie teoretyczne trenowania. Raz mieliśmy taki wyjazd pod Warszawę, żeby trenować, ale to jeszcze z poprzednią grupą, ta kaenowską, ale nie było broni. Nam tylko opowiadali, jak to się robi i jak się celuje. Ja miałam to doświadczenie, bo mój ojciec bardzo polował i ja z nim jeździłam na polowania jako dziecko, więc umiałam strzelać.

  • W którym miejscu państwo mieli majątek?


Koło Konina, Rumin się nazywał.

  • Czy w Śródmieściu oprócz bronienia tej barykady były jeszcze jakieś zadania?


Nie, myśmy mieli głównie tę barykadę i tą barykadę do końca Powstania żeśmy obsadzali, zmieniając między innymi [kompanie] „Annę” i „Anielę”.

  • Mówiła pani o koledze, który śpiewał. Czy były takie momenty, gdzie wszyscy się zbierali i śpiewali?

 

Tak, tak, wieczorami, jak żeśmy mogli, żeśmy siadali, opowiadali, śpiewali. No i właśnie „Ginio” śpiewał te „Chryzantemy” i każdy śpiewał, co mógł. Włada też coś śpiewała. Ja niestety śpiewać nie umiałam, ja tylko siedziałam i słuchałam. Oni sobie opowiadali dowcipy, których ja kompletnie nie rozumiałam, i oni się wszyscy śmiali, ja też: „Ha, ha, ha”. Potem długo, długo, długo cisza, oni tam rozmawiali, a do mnie dopiero dotarło, co to mogło znaczyć. Bo ja byłam po prostu mała, nie wiedziałam ani dwuznaczników, ani różnych innych. Poza tym może to były takie ciężkie dowcipy, nie wiem, nie pamiętam.

To samo działo się w obozie. Dziewczyny sobie opowiadały, czekały, jak zasnę, więc ja koniecznie nie chciałam, bo byłam okropnie ciekawa, bo to tam o chłopcach, wie pani, o tych rzeczach. I dopiero, one się śmiały, ja tam nic i dopiero na drugi dzień: „Włada, co to znaczy, to i to”. Ona mówi: „No, na miły Bóg, przecież udawałaś, że się śmiejesz”. Ja nic nie rozumiałam, święta naiwności.

  • Jakie piosenki były najbardziej popularne?


Wie pani, przedwojenne szlagiery były bardzo popularne, właśnie te „Chryzantemy Złociste”. Każdy, co kto pamiętał, ale głównie przedwojenne piosenki.

  • Jak w Śródmieściu pani była ubrana?


Ja cały czas miałam tę panterkę, do końca, do wyjścia.

  • Czy w pani otoczeniu było życie religijne? Mówiła pani o szkaplerzu, ale czy korzystała pani…

 

Nie pamiętam, żebyśmy byli jakoś grupowo religijni, ale pamiętam, jeżeli chodzi o życie religijne... W Muzeum jak było to przedstawienie, nie jak był prezydent, [to] tam był ślub powstańczy. Ja byłam świadkiem, na Woli właśnie była msza i był ślub. I wszystko odbywało się na kolanach, również ksiądz, bo ostrzał był na tej wysokości, że nie można było stanąć, więc wszyscy klęczeli, z księdzem włącznie. I tu się odbywał ślub. To jedno wspomnienie religijne.

  • Gdzie ten ślub się odbywał?


To musiał być początek Powstania, wie pani, bo ja byłam w szpitalu Wolskim. To było w tym szpitalu Wolskim, ten ślub się odbywał na kolanach. Już się zaczęła, że tak powiem, hekatomba Woli.

  • Czy znała pani państwa młodych?


Nie, nie, ja nie pamiętam. To była zupełnie przypadkowa historia. Tylko jak była jakaś msza czy coś, to tam się do tego jakoś starało dostać. To było w jakiś sposób ważne. Przypuszczam, że to było... Część osób była religijna naturalnie, a część osób ze strachu. Poza tym to było jakieś wspólne, solidarnościowe, jakby to powiedzieć, pokazanie wspólnoty. To niekoniecznie była religia, ale to się objawiało religią. Ja osobiście jestem niewierzącą, więc przypuszczam, że dla mnie to zupełnie inaczej się odbywało.

 

  • Czy miała pani dostęp do prasy powstańczej?


Tak, nam dostarczali. Tylko że mnie wtedy to nie bardzo interesowało. Wie pani, ja tak dużo pracowałam w tym kolportażu, że całe Powstanie to było robienie czegoś, przeskakiwanie, noszenie i tak dalej. A w międzyczasie człowiek się usiłował oczyścić. Nawet nie pamiętam, na pewno nie umyłam ani razu głowy przez Powstanie, bo nie pamiętam tego, gdzie można [by to zrobić], bo woda była bezcenna, więc ja nie wiem, czy ja bym miała okazję wykorzystać. Wiem, że w tym momencie, jak pochowałam brata i poszłam do znajomych na Śniadeckich, bo miałam przepustkę i zostawiłam plan grobu, to tam była woda i tam się umyłam. To to pamiętam. A w międzyczasie nie pamiętam.

  • A czy dziewczyny próbowały jakoś dbać o siebie?


Tak, były flirty, były, ach, Bóg wie co. Ja patrzyłam okrągłymi oczyma. I bardzo dbały o siebie, były i ładne, i uczesane, i takie były naprawdę ciekawe. To były bardzo ładne dziewczyny. To było pokolenie pięknych dziewczyn.

  • Czy pani miała jakąś miłość?


Oj, wszystkich... Nie wiem, z dwudziestu mi się podobało, co najmniej. „O Jezu, jakie on ma oczy! O Jezu, jakie on ma brwi!” Ja byłam okropnie kochliwa „na piśmie”, ale nic się nie działo, to tylko były jakieś romantyczne marzenia, nic więcej. Ale mówię, jednym tchem pisałam w tym pamiętniku tak: „Dziękuję panu Bogu i porucznikowi za spodnie. O Jezu, jakie on ma piękne oczy”. Ale kto, to nie wiem. Jednym tchem.

  • Czy słuchała pani radia powstańczego?


Tak, staraliśmy się słuchać.

  • W którym miejscu?


Ale to już w Śródmieściu, bo na Starówce to nie pamiętam. Może ci dorośli słuchali, ja nie.

  • Jak odbierało się audycje?


No, wszyscy słuchali, gdzie co zabrali, gdzie co padło albo co się zdobyło, tak. Na tym polegało głównie.

  • Czy była pani świadkiem zbrodni wojennych?


Jak pani to rozumie?

  • No nie wiem, zarówno, jeśli chodzi o bezpośrednie obserwowanie zbrodni na ludności cywilnej, gwałty, morderstwa…


Nie, gwałtów nie, absolutnie.

  • A prowadzenie ludności jako żywe tarcze?


To właśnie [było] na Woli. Tylko że ja tego nie widziałam, tylko przyjmowałam rannych w szpitalu, jak gdyby zajmowałam się konsekwencjami tego, ale ja tego nie widziałam, jako tako, po prostu.

  • Czy widziała pani bądź słyszała o zachowaniach niegodnych żołnierza polskiego?


Trudno powiedzieć o zachowaniach niegodnych, ale mój kolega, nie będę właśnie wymieniała kto, miał przeprowadzić ciężarną snajperkę niemiecką do dowództwa i po drodze ją zastrzelił. Nie wiem, czy to można nazwać godnym, czy niegodnym. Jego obydwoje rodziców i siostrę zastrzelono, więc ja w jakiś sposób nie potrafię go winić, wie pani. Ja bym tego nie potrafiła zrobić, ale on to zrobił, nie doprowadził. Z pozycji moralnej oceniając, to jest przestępstwo, no co tu dużo mówić, ale i z jego żalu za stratą swoich najbliższych on się zemścił i uważał się, że jest w porządku. Ja nie umiem zająć stanowiska.

  • Wszyscy o tym wiedzieli?


Nie wiem. Ja wiedziałam, ja to widziałam.

  • Pani widziała, jak on ją zastrzelił?


On odszedł, poszedł, potem był strzał. Podbiegłam i ona leżała, jeszcze strzelił jej w brzuch. Więc wie pani... No straszne, tak. Ale mówię pani, ponieważ sama z nim... Próbowaliśmy uwolnić zasypaną, ona była w „Zośce”, jego siostra rodzona, też Danka, koło pałacu Krasińskich. Myśmy podchodzili, próbowali trzy razy to odbić, nasz oddział, nie można było podejść. Te głosy cichły, cichły i ucichły do dziś. I to było zaraz po tym. Wie pani, naprawdę nie umiem go potępić. Znaczy i tak, i nie, powiedziałabym. Uważam, że to jest straszne, co on zrobił, ale rozumiem, że on to zrobił w tym momencie, bo jego żal za siostrą, nienawiść, wybuchła w ten sposób. Jeszcze cichły te głosy... Wie pani, ta świadomość, że koledzy, bo to koledzy byli, umierają, którym nie możemy podejść. Trzy dni żeśmy próbowali tam podejść, ich wyciągnąć. Coraz było mniej głosów, ciągle było: „Pomóżcie nam, pomóżcie…”. On słyszał głos swojej siostry. Potem była już cisza. I potem następnego dnia mu każą przeprowadzić [kogoś] z tych niemieckich, którzy tam tą siostrę jego, że tak powiem, spowodowali jej śmierć – to są mieszane uczucia.

  • Czy później rozmawiali państwo kiedykolwiek na ten temat?


Raz, już byliśmy bardzo starzy. On umarł w zeszłym roku, więc już więcej się nie zapytam.

  • Czy w pani otoczeniu były osoby z mniejszości narodowych?

 

Tak, był jakiś Żyd, którego żeśmy uwolnili, węgierski, którego żeśmy uwolnili na Gęsiej chyba. On był tak... Nawet próbowaliśmy go wciągnąć do naszego oddziału. Wiem, że ktoś tłumaczył, jak [działa] broń, z której strony to się bierze, bo myśmy mieli broń. Ale zniknął następnego dnia, więc dalej już nie wiem.

 

  • Czy pani brała udział w akcji uwolnienia Żydów z „Gęsiówki”?


Tak.

  • Czy mogłaby pani opowiedzieć?


Ja nie brałam udziału w sensie [walki], bo ja wtedy jeszcze ciągle byłam ta służba sanitarna, ale byłam w tej grupie. Inaczej, ja jak przyszłam, to oni już byli uwolnieni. I tam się ten szpitalik wtedy założył malutki. To wszystko trwało trzy czy cztery dni posiadania Gęsiówki.

  • Czy któraś z akcji bojowych, w których brała pani udział, zapisała się w pani pamięci jakoś wyjątkowo?


Wie pani, chyba najbardziej obrona, te ostatnie dni obrony Starówki, bo to był po pierwsze wyrok śmierci na nas, że zostajemy jako obrona, bo nas część [wyszła], na przykład mój brat przeszedł dwa dni przedtem. Wszystkie oddziały przeszły, a nas wybrali, że musimy bronić tych, którzy jeszcze mają szansę wejść. I to było bardzo ciężkie, bo myśmy musieli biegać, strzelać, nie wiedzieliśmy jak, gdzie się kończy ta granica, ta linia. Każdy był mądry: „Tu strzelaj, tam strzelaj”. I to pamiętam bardzo dokładnie. Potem ta akcja w „Pekinie”, „Madrycie”, co mówiłam, że stałam z tą świecą, to też była bardzo…
Potem po przejściu do Śródmieścia myśmy bronili Poczty Głównej i Prudentialu. Też to pamiętam dobrze. Tam leżał niewypał na trzecim czy czwartym piętrze, niewypał bomby, a myśmy pod tym wszystkim siedzieli. Wiem, że moi koledzy, ze mną właśnie, żeśmy wleźli chyba, bo to było... Tam trafiła ta bomba i tam nie było schodów, ale jakoś żeśmy się przedarli tak wysoko, żeśmy zobaczyli Nowy Świat. I mogliśmy stamtąd strzelać. Myśmy ostrzeliwali Nowy Świat, tam byli Niemcy.

  • Jak to wyglądało tak operacyjnie, bo jak pani mówi, nie wiadomo było: „Tu strzelać, tam strzelać”. To jak wyglądała ta koordynacja działań bojowych?


Proszę pani, przedtem przed obroną Starówki, to było dowództwo, były podzielone oddziały, każdy oddział miał swoje zadanie, a myśmy byli tym oddziałem wsparciowym. Jak na przykład był atak, siedzieli na barykadach przy placu Zamkowym i tam Niemcy robili atak, to nas tam rzucali. Myśmy pomagali tej drużynie, innym w innym miejscu i to wyglądało w ten sposób, więc myśmy byli tak zwanym oddziałem dyspozycyjnym do akcji wsparciowej. Dopiero na Śródmieściu mieliśmy naszą barykadę, którą obsadzaliśmy. A [wcześniej] to wyglądało w ten sposób. Naturalnie cały czas była dyskusja – zawsze było oszczędzanie amunicji. No bo tej amunicji nie było za dużo, myśmy nigdy nie wiedzieli, kiedy nam dostarczą, w związku z tym najpierw długo wypatrywaliśmy, czy to się opłaca strzelać, czy my kogoś ustrzelimy, czy to będzie puste strzelanie. To były tego typu, że tak powiem, robocze rzeczy. Tak się to rozwiązywało. Naturalnie jak jechał na nas jakiś pancerny samochód czy coś, to cała barykada strzelała tym, czym miała.

  • A czy korzystała pani z poczty powstańczej?


Nie korzystałam. Ja nie bardzo pamiętam. Bo wiem, że w jakiś sposób, jeszcze jak z bratem byliśmy na Starym Mieście, myśmy próbowali dać znać rodzicom na Żoliborz, że żyjemy. Jeszcze mój brat tak do mnie mówił... On był bardzo wysoki, ciemny, bardzo piękny chłopak. Zresztą jest takie nagranie, jak wchodzi Powstaniec do włazu, w okularach, opiera się i wchodzi do włazu – to jest mój brat. I on tak jeszcze do mnie mówi: „Musimy jakoś dać znać rodzicom”. I jakoś udało nam się zadzwonić czy przesłać wiadomość do apteki Fabickiego na plac Wilsona i oni z kartką pognali do rodziców, że my żyjemy i tak dalej. A on do mnie mówi cały czas: „Uważaj, szczeniaku, bo co ja powiem rodzicom, jak tobie się coś stanie”. A padło gdzie indziej.

  • Czy pamięta pani fotografów bądź operatorów powstańczych?


Widzi pani, mam to zdjęcie i nawet nie pamiętam, kiedy, kto i jak to robił, nie pamiętam.

  • Jak pani się dowiedziała o kapitulacji?

 

Przyszedł rozkaz do nas. Myśmy siedli wszyscy i wszyscy rzędem zaczęli płakać. Wszyscy żeśmy płakali, że nam nie dają do końca walczyć.

  • I co się działo dalej?


No, dalej dostaliśmy rozkaz od dowódcy, że mamy pójść, bo wie pani, szabrowników było, żeśmy dostali takie kartki, że mamy się wyposażyć do obozu. Wie pani, ja tam praktycznego zmysłu nie miałam. Na placu Dąbrowskiego weszliśmy do takiego mieszkania przepięknego, gdzie były gabloty z wyrobami z kości słoniowej. Tam moi koledzy szukali jakichś futerałów, ubrań, coś tego, a ja stałam przed tą gablotą i myślę sobie: „Boże, jakie to piękne. Przecież to zaraz zniknie”. I rzeczywiście za chwilę ktoś podszedł, z naszych już i kolbą rozbił, to się wszystko wysypało. Ja mówię: „Co ty robisz?”. Ale to i tak, i tak zginęło, spłonęło potem. Ale mnie serce bolało zawsze, jak ginęło piękno. Moja przyjaciółka, ta która się mną zaopiekowała, znalazła dla mnie jakieś futerko, coś, bo myśmy nie wiedzieli, czy będziemy [wychodzić] po cywilnemu. To futerko wzięłam, ale wyszłam w mundurze. Miałam taki mapnik zdobyczny, w którym coś miałam, to co my teraz uważamy za torebkę, miałam mapnik poniemiecki. Jak przechodziliśmy koło Politechniki, gdzie się oddawało broń, tą, co się oficjalnie miało oddać, to podszedł do mnie Niemiec i zerwał mi. Pani wie, co znaczy zerwać taki rzemień z szyi, mnie się nie goiło przez cały obóz tu. Tak zerwał ze mnie to, bo to był zdobyczny niemiecki mapnik, a moja torebka.

  • Ale ten mapnik miała pani jeszcze z okresu walk?


Zdobyty gdzieś na Starym Mieście, przypuszczam.

 

  • Jak potoczyły się losy pani jenieckie?


Proszę pani, do obozu (na pewno dużo osób już opowiadało) jechaliśmy zaplombowanymi wagonami. Dwieście czy sto nas było. Teraz już nie chcę skłamać, bo nie pamiętam liczby. W każdym razie zaplombowali nam wagony, więc bardzo pomysłowo nożem się wydłubało dziurkę (przepraszam bardzo, ale fizjologia funkcjonowała) no i się jakieś puszeczki, [niezrozumiałe] i przez okno wylewało, albo tu, albo tam. Kolejka była, zamawiało się miejsce. I kiedyś się wylało jakiemuś żandarmowi na głowę, [po czym] zabili okna. Ja taki pamiętam wypadek: trzy dni jedziemy, staje i jedzie, staje, jedzie. Dostaliśmy po kromce chleba, trochę wody i dojeżdżamy. Stają pociągi, bo to był 36 Pułk cały, otwierają się wszystkie wagony, jest koło otoczone wachmanami. Cudowna mgła, cudowna pogoda, cudowne powietrze, romantyczny las. Cały pociąg wysiada i wszyscy kucają. Taka była droga do obozu.

Potem w obozie... A ponieważ ja miałam dokumenty, te wszystkie pamiątki po moim bracie, wszystko nam tam kazali oddać, ja powiedziałam: „Możesz mnie zastrzelić na miejscu – ja mówiłam bardzo dobrze po niemiecku – ale ja tego nie oddam, bo to jest pamiątka po moim bracie”. I zostawili mi to. Dlatego to miałam i mogłam później oddać do Muzeum.

  • W którym obozie pani była?


Zaczęłam od Fallingbostel, potem byłam w Oberlangen, potem byłam w Niederlangen, potem byłam w Maczkowie, znaczy w Haren, gdzie nazwaliśmy to Maczkowem i gdzie robiłam małą maturę.

  • Jak wspomina pani moment wyzwolenia?

 

Proszę pani, ja oczywiście zawsze wdałam się w akcję. Byłam w tak zwanej drużynie obronnej obozu. To było istotne, bo jak zaczęło... Nas uwolnili Polacy, którzy należeli tam do sił zbrojnych generała Maczka i oni się dowiedzieli, że są Polki z Warszawy, i takim klinem weszli i zdobyli nasz obóz. Ja miałam wartę, też jak inne dziewczyny, podjeżdżają czołgi i jakieś dziwne postacie w dziwnych beretach (my do czapek z daszkami przyzwyczajone) wyskakują. I my wołamy tak: „Francuzi?!”. – „Nie!” – „Anglicy?!” – „Nie!” – „A to Polacy, cholera, Polacy”. To takie było przywitanie. Po czym oni musieli rozszerzyć ten klin, którym weszli, więc dali nam broń i ruszyli dalej. A dowództwo niemieckie naszego obozu już zniknęło, zostawili tam kilku wachmanów. W kuchni pracowali jeńcy włoscy, którzy byli antyniemieccy. Jak tylko zaczęło się to zamieszanie, front się zbliża i tak dalej, to oni tą resztę wachmanów nożami kuchennymi zadźgali i pochowali gdzieś tam, wrzucili do dołu na którejś stronie obozu. I teraz proszę sobie wyobrazić taki obrazek. Myśmy miały nocne warty i po każdej stronie chodziła jedna tam i z powrotem, po drugiej stronie jedna, a tam gdzie pochowany, to dwie, bo duch wyjdzie. No, tak było.
Potem na przykład mnie z koleżanką wysłano, było takie osiedle niedaleko, żebyśmy sprawdziły, czy tam nie ukrywają się Niemcy, bo może dopadną nas czy tego. No więc myśmy poszły, to było z pół kilometra, może kilometr, i tam chodzimy po tej wsi, chodzimy i nagle słyszymy takie metaliczne „ziuu, ziuu, ziuu, ziuu”. „Jezus Maria – ja mówię – co my robimy?” A my jesteśmy dwie. „Co my robimy?” Żeśmy zaczęły repetować te karabiny głośno i tak dalej. Wreszcie nie wytrzymałyśmy: „Chodź, pójdziemy, zobaczymy, co to jest”. Krowa na łańcuchu. Tarła łańcuchem. A dla nas to był metaliczny dźwięk, no więc coś musiałyśmy zrobić. Więc takie były bohaterki Powstania czasami.

  • Czy z tego okresu niewoli jakieś sytuacje czy historie utkwiły pani w pamięci?


No tak, apele po pierwsze, bo tam połowa mdlała. Potem było bardzo rozwinięte w obozie życie towarzyskie i kulturalne, i naukowe. Ja się tam nauczyłam brydża na przykład, teraz jestem w reprezentacji mojego miasta w Szwecji. Ale to nie o to chodzi. Ale szkoły – bardzo dobrze było to zorganizowane. Cudowne przestawienia, wspaniałe talenty, które lokalnie wybuchały. No właściwie poza tym, że żeśmy były głodne, okropnie głodne, to w sumie to było wspaniałe obozowe zjednoczenie. No ale apele były trudne, bo ustać godzinę czy dwie przy głodzie to nie sposób.

  • A jak Niemcy traktowali…


Wojskowo. Ja byłam w grupie, ponieważ znałam niemiecki, więc z pierwszego obozu [byłam] wysyłana do koszar niemieckich, do obierania ziemniaków. Więc myśmy najpierw szły piątką, miałyśmy obowiązek przynosić, co się da, do zjedzenia dla tych, co w obozie zostały. To było już w Oberlangen. Nie, to jeszcze było jeszcze z Fallingbostel, już mylę te rzeczy. Na czy polegała historia? Pierwszego dnia jak nas wprowadzili do obozu, tam był olbrzymi obóz jeńców wojennych z trzydziestego dziewiątego roku i dużo Polaków, bo to był międzynarodowy. Ponieważ szedł oddział mój dziewczyn i ja na końcu i jako najmniejsza, to następnego dnia oni przyszli, bo oni obsługiwali, jakoś zdobyli możliwość przenoszenia tych kotłów z jedzeniem do nas. No i im bardzo zależało na kontakcie. Przyniesiono mnie mundurek przez nich przez noc uszyty, takie spodenki z bryczesami. Dlaczego o tym mówię? Bo jak chodziliśmy do tych koszar obierać kartofle, to ja wypełniałam te bryczesy kartoflami ukradzionymi dla tych, co w obozie. A ponieważ to było dwa czy trzy kilometry, to nim doszłam, to miałam siniak odtąd dotąd. No ale żeśmy… Po drodze był obóz, mijałyśmy druty obozu chłopców, więc się część rzucało do nich, a część się donosiło do naszych. Jak żeśmy wchodziły na teren tych koszar niemieckich, bardzo przyzwoicie zbudowanych, jak to oni wszystko, to oni nas wpuszczali, każdy wiedział, do jakiej kuchni ma iść. Trzy tu, cztery tam i tak dalej. Przeczytano nam rozkaz, że każdemu oficerowi niemieckiemu mamy salutować, bo my wojsko, tak. A zbiórka była o godzinie czwartej czy o piątej. I o tej piątej cóż się działo? Myśmy zaułkami usiłowały dojść do tego miejsca zbiorczego, bo wszędzie chodzili sami oficerowie, żeby być salutowani. Wie pani, no zabawa też prawie dziecinna. Ale myśmy musiały salutować, a oni chodzili, żebyśmy… A myśmy unikały, myśmy wymyślały kręte drogi, żeby w ostatniej chwili wyskoczyć, żeby nas ustawiono w szeregi i prowadzono, żeby nie salutować. Walka była do końca.

 

  • Jak długo funkcjonowała pani w Maczkowie?


Wróciłam z Maczkowa do Polski. Miałam pojechać do Ameryki, bo mnie tam odnalazła jakaś ciotka i przysłała paszport, ale uprzytomniałam sobie, jak samotni są moi rodzice, i postanowiłam wrócić. I wróciłam w czterdziestym... albo szóstym, albo siódmym, na Wielkanoc. I wracałam z taką grupą Polaków, która rewindykowała odebrane rzeczy Niemcom, polskie, prowadzoną przez profesora Jaczewskiego. I żeśmy wracali ciężarówkami, żeśmy płynęli statkiem. Pamiętam, żeśmy płynęli przez zaminowane tereny, więc jeszcze trzeba było w tym momencie być w alercie, bo może trzeba będzie skakać do wody, bo statek… Chociaż były już te ścieżki wodne opracowane, no ale nigdy nie wiadomo, czy jakaś mina się tam nie zerwała i nie podpłynęła. I przybiłam do Szczecina, przywiozła mnie właśnie ta cała ekipa.
Moi rodzice wtedy mieszkali w Sierpcu. Przyjechałam do Sierpca. Nikogo w domu nie ma. Zostawiłam rzeczy gdzieś tam i wyszłam. Powiedziano mi, sąsiedzi jacyś: „A tak, tak. Poszli do miasta”. Idę ulicą i widzę takich dwoje staruszków. Rodzice. Moja mama tak się na mnie patrzy i mówi: „Córeczko, jaka ty jesteś siwa”. Ja byłam siwa. Osiwiałam, mając trzynaście lat, bo mnie Niemiec wyrzucił przez okno od rodziców. Ale to już jest inna opowieść. I ja byłam siwa. I mnie nazywano potem „siwą damą”. Zaczęłam malować włosy, jak się już ludzie przestali dziwić, że jestem taka młoda i siwa.

  • Czy mogłaby pani opowiedzieć tę historię, jak pani została wyrzucona?

 

Proszę pani, to jeszcze było w Płocku. Niemcy zajęli dom, bo była reprezentacyjna willa, i dali nam dwie… A, to jeszcze było przedtem. Bawiłam się w ogródku z Magdą Gomulicką, wnuczką tego, co napisał „Wspomnienia błękitnego mundurka”. I coś usłyszałam w domu. Moja mama miała jakąś herbatkę, siedziały panie. Wchodzę do domu, zima jest, więc wchodzę ubrana i widzę olbrzymich czterech czy pięciu Niemców i jeden wykręca ojcu rękę. A ja byłam córeczka ojca, czyli uwielbiam ojca. I widzę taką twarz z bólu, z bólem na ojcu. A to był olbrzymi żandarm. Ja nie namyślając się długo, rzuciłam się na niego i ugryzłam go potwornie w udo przez to wszystko, ale tak porządnie, i on mnie jak psiaka złapał i wyrzucił przez okno na śnieg. Cała zakrwawiona byłam, bo szyba mnie pokaleczyła. Ja wróciłam i gryzłam go w drugie udo. I to mu się już odechciało. Już wtedy ojca aresztowali i dali nam dwie godziny na jedenastopokojowy dom. I na drugi dzień właśnie miałam podobno pierwsze pasma. Ale to było pasmo. A potem już w czasie okupacji mi się do posuwało. Ale widocznie była różnica pomiędzy tym, co pojechało do obozu, i co wróciło, bo moja mama powiedziała: „Córeczko – to było przywitanie – córeczko, jaka ty jesteś siwa”. A jak jeździłam do Gepnerówny do szkoły, to co najmniej trzy razy, za każdym razem jakaś pani mówiła: „Panienko, panienka ma siwe włosy”. Ja mówię: „Wiem, proszę pani”.

  • Czy po powrocie do Polski miała pani problemy ze Służbą Bezpieczeństwa?

 

Miałam, oj, miałam. Tak, miałam. Najpierw podjechał samochód i zabrał na Mostowskich. I cały dzień. A ja wtedy dopiero co urodziłam mojego syna, więc miałam jeszcze, wie pani, pokarm. To jest straszna rzecz, nie ściągnąć. Później miałam [niezrozumiałe]. Ale mordowali mnie właśnie o to, kto się jak nazywał, gdzie zakopana broń. A ja pierwsza naiwna, nic nie pamiętałam, nic nie wiedziałam. „Niech pan zobaczy, ile ja miałam lat. Ja nie wiem, ja się tam przytuliłam do nich”. – „A jak się nazywali?” – „Nie wiem. Chyba miał na imię Wojtek. Nie, a może Marek”. Wie pani, o taka rozmowa była. Więc oni nie mogli mnie przewałkować. Po czym o dziewiątej wieczorem tenże ubek – dostałam tylko wodę do picia – mówi do mnie: „No to niech pani sobie już idzie”. Nie. „Niech sobie obywatelka idzie”. A ja mówię: „O nie, proszę pana”. A, najpierw kazał mi podpisywać, że nie powiem nic w domu o tym [przesłuchaniu]. Ja mówię: „No, proszę pana, jak pan sobie to wyobraża. Zniknęłam z domu na cały dzień i co ja powiem mężowi, że poszłam do kochanka. Jak pan sobie to wyobraża? Coś muszę powiedzieć. Więc nie podpiszę, nie będę kłamać”. – „No dobra” – powiedział. A potem powiedział: „To już może pani sobie iść”. A ja: „Nie, proszę pana. Pan mnie o tej godzinie… – to była chyba dziesiąta czy dziewiąta. – Wywieźliście mnie, to mnie zawieźcie z powrotem”. A on mówi: „Wie pani co, czegoś takiego jeszcze nie spotkałem. Bo jak ja mówię: »Możecie iść«, to od razu wychodzą”. A ja zażądałam samochodu. I odwieźli. Odwieźli.

 

  • Wie pani, jak do pani dotarli?


Nie wiem. No mówię pani, to się najpierw nazywało, to, co wspomniałam tam, że my „spisujemy wspomnienia”. Po czym to się zaczęło robić grupą konspiracyjną i ja się z tego wtedy wycofałam, bo już uważałam, że to nie jest ten czas i ten okres. I oni przenieśli to do innego mieszkania. Mieli o to do mnie żal, bo miałam jedna jakieś przyzwoite mieszkanie, gdzie można było te zebrania robić. Ale ja wtedy zaczęłam studiowanie właśnie i mówię: „Nie”. Zresztą ojciec mój się w to wdał. I już to zaczęło być groźne i niepotrzebne. Uważałam, że to jest niepotrzebne. Myśmy te wspomnienia spisali, nasze powstańcze, naszego oddziału. Myśmy usiłowali, ja chodziłam ciągle na odgruzowywanie Starówki, żeby znajdywać te groby kolegów. To wszystko to „tak”, ale jakieś konspirowanie akcji oporu to już było „nie”. I oni się przenieśli gdzieś i tam ich… To jest różnica tygodnia pomiędzy tym u mnie i tam wygarnęli. I właśnie tego Mietka Wągorowskiego aresztowali i rozwalili. Rozstrzelali go, dostał wyrok śmierci na Rakowieckiej. Tak że wie pani, ja bardzo rozsądnie położyłam stop, bo tych innych… Ci inni też poszli po rozum do głowy, że to już nie te czasy, nie ten okres. My nie musimy kontynuować wojenki na własną rękę teraz. Bo to już zaczęło być takie… jakby to powiedzieć. Coś chorego. Ja już po prostu z tego się wycofałam.

  • Czy oprócz tej rozmowy, o której pani opowiadała, później też pani była nękana?


Później jeszcze dwa razy byłam wzywana. Ale to już było jakoś tak przyzwoicie. Nie miałam bardzo długo paszportu, miałam czerwoną krechę. Po czym miałam jakiegoś pacjenta, który pracował i który mi to jakoś odkręcił i mogłam wyjeżdżać na jakieś zbiorowe tego. Jak się zapytałam go: „Proszę pana, niech mi pan powie, o co chodziło?”. On mówi: „O co? O Powstanie”. Tak mi tylko powiedział.

  • W którym roku były te wezwania na UB?


Jak Michał [syn] ma sześćdziesiąt, to musiało być pięćdziesiąt dziewięć lat temu.

  • A w którym roku wyjechała pani do Szwecji?


W siedemdziesiątym ósmym.

  • Jakie jest pani najlepsze wspomnienie z Powstania?


Wie pani, moje najlepsze wspomnienia z Powstania to jest w ogóle jakaś zwartość i wzajemna, powiedziałabym, miłość całego oddziału, wie pani. Że myśmy byli na zasadzie muszkieterowie – jeden za wszystkich, wszyscy za jednego. I to uczucie przynależności do takiej grupy cudownej, wspaniałej to było dla mnie chyba najważniejsze. Bo wie pani, innych wspomnień, jakichś zabawnych to z tego nie mam, bo to była jedna wielka tragedia, jeden wielki przeraźliwy okres. Ale to uczucie wspólnoty, że myśmy potrafili śmiać się razem, śpiewać razem, a potem iść do walki, ginąć razem, prawda –to było chyba najpiękniejsze, co przeżyłam.

  • Czy te kontakty po wojnie były dalej utrzymywane?

 

Tak, myśmy utrzymywali bardzo długi czas. Tylko wie pani, to jest taka psychologiczna sprawa. Ja studiowałam, skończyłam medycynę, skończyłam stomatologię, weszłam w tę grupę ludzi lepiej sytuowanych, a moi wszyscy koledzy byli ludźmi prostymi. Jeden był szatniarzem, drugi był to. Oni uważali... Oni się jakoś nie to, że krępowali, bo oni byli zawsze... ale uważali, że ja jestem kimś innym. Ja czułam ten rozłam. Jak przyjeżdżałam do Polski, jak byłam w Polsce… Jeszcze druga rzecz. Myśmy robili takie spotkania. Zawsze przychodziłam na spotkania koleżeńskie. Ale na czym to polegało, proszę pani. To byli moi ukochani koledzy. Wypicie wódki, której ja nie piłam, i kłótnie: „Tyś był pierwszy. Nie, ja byłem pierwszy na barykadzie”. Cały czas było Powstanie i barykada. Ja tego już nie byłam w stanie znieść. Ja miałam już zakapslowane Powstanie. Ja nie mogłam mówić o Powstaniu wiele, wiele lat. Miałam ogromny żal do mojej matki, której nie rozumiałam wtedy, że ona chciała się dowiedzieć wszystkiego o swoim ukochanym synu i o mnie, a ja mówiłam: „Nie pytaj mnie o Powstanie”. Bo u mnie to była samoobrona psychiczna, po prostu. Ja nie mogłam o tym mówić, nigdy. Raz zrobiłam straszną rzecz, bo mama miała jakieś domowe przyjęcie i mówi: „Absolutnie, cała rodzina przyjdzie...”. Ja mówię: „Mamo, ja przyjdę i będę pod warunkiem, że nie powiesz słowa o Powstaniu, nie powiesz…”. Naturalnie jak doszło do deseru: „A teraz Danusia nam opowie o Powstaniu”. A Danusia wstała i cały obrus na dwadzieścia osób ściągnęła na ziemię i zniknęła na trzy dni. Ja nie mogłam, proszę pani. Przypuszczam, że gdybym ja mówiła na ten temat... Może jakbym mówiła z kimś fachowym, to by mi ulżyło. Ale jak bym mówiła na zasadzie opowiadania cioci, wujkowi i stryjkowi, to ja bym chyba zwariowała, po prostu. A teraz jak już jestem stara, ja rozumiem, że ona chciała wiedzieć i o mnie, i o nim. Umarła, mając pięćdziesiąt dwa lata.

  • Jakie jest pani najtrudniejsze wspomnienie z Powstania?


Wszystkie były tak trudne, że nie mogę wybrać jakiegoś pojedynczego. No chyba to, jak chowałam brata. Bo gdzieś podświadomie… Ciągle jak szłam, jak dowiedziałam się, że trafiło ich działo kolejowe, to miałam nadzieję, że może ocalał. Jego kolega, oni byli na drugim piętrze, ocalał na takim trójkącie nieurwanej podłogi. A to wszystko pojechało. Potem jego ekshumacja, to już po Powstaniu. Ja przyjechałam, nie pozwoliłam rodzicom, bo ojciec… Proszę pani, wspomnienie, którego nie mogłam wiele lat wyjąć. Moja matka myślała, że ja zginęłam, co było lżejsze, bo ona bardziej kochała syna. Może ja tak sobie wyobrażałam tylko. Mój ojciec dowiedział się, że mój brat zginął. Dostał tę kartkę, bo to była bardzo zaprzyjaźniona rodzina, i pojechał, jeszcze most był pontonowy, bitką. Wykopał go i ten człowiek w zimie bitką na Bródno wiózł tego syna wykopanego. Tego wspomnienia ja nie mogłam wiele lat wyjąć. Bo to jest straszne. Widzę tego ojca, którego uwielbiałam na kolanach, wiozącego tego Olgierda na bitce na Bródno [red.: grób Olgierda Jerzego Dowsina znajduje się na Powązkach Wojskowych, kwatera A 25, rząd 18, grób 26]. To jest coś trudno wyobrażonego. Potem jak wróciłam do Polski, to cały czas miałam... Może to moja fantazja, podświadome [uczucie]... Ja nie byłam dobrą córką, bo ja byłam pokaleczonym [psychicznie] dzieckiem, co tu dużo mówić. A poza tym zawsze byłam zbuntowana. I widziałam, jak coś zrobiłam, żal w oczach mojej mamy, że to ja żyję, a nie on. Bo on był taki: „Tak, mamusiu. Tak, mamusia ma rację”. On był taki, ale ja nie, ja zawsze miałam swoje zdanie. Więc wie pani, trudno wybierać „naj”. Było wiele trudnych, bardzo trudnych, było wiele bardzo pięknych.

 

  • Jaka po latach jest pani opinia na temat Powstania Warszawskiego?


Proszę pani, mogę się wdać w retorykę dyskusyjną i powiedzieć: „Naturalnie, gdybym ja była taka mądra, gdyby oni byli tacy mądrzy”. Ale niech mi pani wierzy, że jakichkolwiek bym nie wyciągnęła wniosków (bo bym chciała, żeby mój brat i wszyscy inni przeżyli, gdyby Powstania nie było), moim zdaniem to był wrzód, który musiał pęknąć. To było tak nieprawdopodobnie nabrzmiałe. Trzeba było być, żyć i rozumieć, jak wolności dusił, jak cała okupacja dusiła, jak Polska się… Naprawdę, ponieważ ja mówię w imieniu Polski, bo ja byłam w rodzinie tak patriotycznej, że Polska była na pierwszym miejscu. Po prostu to tak nabrzmiało, że to musiało dać jakiś wyraz. A czy było zorganizowane akurat w tym celu, w tym momencie powinno być, czy było konieczne wtedy... Ale coś musiało być, coś musieli zrobić, bo to by tak czy tak wybuchło, tylko chaotycznie. Bo nabrzmiało. Już po prostu myśmy mieli dosyć. Myśmy chcieli wyjść, myśmy się dusili wszyscy. Przecież to była młodzież, która chciała, walczyła i tak dalej. Przecież mój brat na przykład brał udział w okupacyjnych akcjach. Zdobywali apteki niemieckie. Zresztą za co o mało…
To też opowieść. Zdobywali opatrunki, bo taki mieli rozkaz. I on te opatrunki przyniósł do domu dla swojego działu. Ponieważ ja nabroiłam, jak opowiadałam, tym zdobywaniem broni dla naszego oddziału, to ja chcąc przebłagać mój oddział, zabrałam jego opatrunki i zgłosiłam do mojego. Jak ojciec przyjechał na punkt z tą szczoteczkę do zębów i kocem, to powiedział: „Wiesz co, ty się lepiej w domu nie pokazuj, bo Olgierd cię zabije. Boś ty mu zabrała opatrunki”. On też zgłosił i to były ich, a ja zabrałam do mojego [oddziału]. I jak ja go spotkałam, wychodząc z Woli na cmentarzu ewangelickim, ta Małgosia mnie zaciągała do chłopaka. „Słuchaj, jakiego ja chłopaka spotkałam”. To był mój brat. To ja się tak strasznie go bałam, że nie chciałam podejść. Ale on już mi to darował. Powiedział: „Dobrze, szczeniaku, że żyjesz”. No, on miał cztery i pół roku [więcej], to jest różnica w tym wieku. Miał dziewiętnaście. Właśnie jak przyszłam wcześniej, to poszłam na jego... bo on tam jest na tym Murze Pamięci.

  • Czy jeszcze jest jakieś wspomnienie, jakaś rzecz, którą chciałaby pani przekazać?


Proszę pani, wspomnień to jest masa. Dlatego przyniosłam ze sobą, bo ja napisałam dla moich wnuków, dzieci, wnuków i prawnuków, bo uważam, że pewne rzeczy trzeba przekazać. Ja napisałam całe życie. I tam wycinkiem pewnym jest to, co ja przyniosłam, wspomnienia powstańcze i obóz, i to wszystko. Więc tego by było bardzo dużo mówić. Ja nie wracam. Sama jak czasami idę do lasu na spacer, to czasami… Zawsze 1 sierpnia albo przyjadę, albo myślę tam. To jest… To w jakiś sposób ukierunkowało całe moje życie. To nie jest przeżycie dwumiesięczne, to jest przeżycie na całe życie. Przypuszczam, że jestem tym, czym jestem, dlatego że tam byłam.

  • Czy mogłaby pani jeszcze opowiedzieć historię zdjęcia zrobionego podczas Powstania?


Historia zdjęcia jest taka, że jak już mieszkałam w Szwecji, utrzymywałam najbardziej ścisły kontakt z koleżanką z oddziału, z „Juliusza”, która miała pseudonim „Promień” i która mieszkała na Bielanach. Zawsze jak przyjeżdżałam, to zawsze wszystkich po kolei, tych, którzy jeszcze byli żywi i tak dalej, odwiedzałam i u niej zawsze lądowałam. I ona do mnie mówi: „Słuchaj, słuchaj”. Jak przyjeżdżałam, to zawsze się zgłaszałam telefonicznie, komórka i żeby „jak coś do mnie masz, to będę u ciebie w czwartek. Ale jakbyś coś chciała, to jestem”. I ona dzwoni: „Przyjdź natychmiast”. No i ja przychodzę, przyjeżdżam. „Zobaczysz, zobaczysz”. Siedzi pan i rozłożone są zdjęcie na stole. Przedstawia się, Kledzik, rozłożone zdjęcia na stole i się patrzy na mnie. Ja podchodzę i mówię: „No przecież to ja, a to Wojtek”. I tam te zdjęcia wszystkie [oglądałam]. A on mówi: „A teraz opowiem, jak to się stało”. Te zdjęcie było robione... Ja właśnie nie pamiętam, bo to na placu Dąbrowskiego musi być, bo na tle jest coś z ambasady… Oni rozpoznali to, w każdym bądź razie. Jest po 16 września, bo ja mam opaskę, a on zginął 16 września. I on mówi: „Proszę pani, taka jest historia tego, że ja pisząc książkę o innym zgrupowaniu, pojechałem do Anglii, szukając w archiwach danych jakichś do tego zgrupowania. Odesłano mnie do Francji i we Francji w archiwum wyciągnęli nagle zdjęcia, które były wprost z Powstania. Jeniec wojenny, który siedział w kancelarii Fallingbostel chyba, rejestrował rzeczy, który Powstańcy musieli zdawać Niemcom. Zabierali wszystko. Któryś Powstaniec dał mu i mówi: „Spróbuj to zachować”, niewywołaną rolkę filmową. I ten Francuz schował to. Pojechał do Francji i nie wiedząc, co z tym dalej robić, oddał do muzeum, jakiegoś archiwum czy coś, i ten Kledzik to znalazł. I to są te zdjęcia znalezione. Ja mam opis [napisany] przez niego, jak on dokładnie [to znalazł], z nazwiskiem tego Francuza i tak dalej. i tak dalej. A to było lat temu osiem, coś takiego. Po pseudonimie, który ja pamiętałam, on już wygrzebał nazwiska. Dlatego ja czasami teraz operuję nazwiskami, ale ja to wiem od niego, bo myśmy w czasie Powstania i w konspiracji nie wiedzieli nazwisk.



Warszawa, 1 sierpnia 2014 roku
Rozmowę prowadziła Urszula Adamowicz
Danuta Irena Zadig Pseudonim: „Ada” Stopień: strzelec, sanitariuszka; taśmowa karabinu maszynowego Formacja: Batalion „Gustaw-Harnaś”, oddział specjalny „Juliusz” Dzielnica: Wola, Stare Miasto, Śródmieście Północne Zobacz biogram

Zobacz także

Nasz newsletter