Danuta Janina Meisser „Danka”

Archiwum Historii Mówionej

Danuta Meisser, z domu Borówko, pseudonim [w czasie Powstania] „Danka”.

  • Miejsce pobytu w czasie Powstania?

Szpital polowy na Zagórnej 2, na Czerniakowie, Zgrupowanie „Kryska”.

  • Kiedy pani się urodziła?

Osiemnastego października 1923 roku w Warszawie.

  • Kim byli pani rodzice?

Ojciec był nauczycielem po szkole Wawelberga, nie po politechnice. Była taka szkoła wyższa, miała te same uprawnienia później, co politechnika. Ojciec był inżynierem i przed wojną uczył. Najpierw starał się pracować w swoim zawodzie. Mama moja całe życie ciężko chorowała i [ojciec] ze względu na mamę nie mógł pracować tam, gdzie były bardzo dobre warunki, to znaczy w fabryce amunicji w Skarżysku. Tam moja mama bardzo ciężko zachorowała i ojciec musiał zrezygnować. Przerzucił się na szkolnictwo, bo przede wszystkim musieli być w mieście. Skarżysko wtedy dopiero się budowało w Polsce niepodległej, wielka fabryka amunicji. Były tam lasy. Moja mam miała bardzo ciężką depresję i lekarze kazali wywieźć mamę z głuszy, bo tam dopiero tworzyło się jakieś życie. To zadecydowało o karierze mojego ojca jako pedagoga, bo już został do końca życia w szkolnictwie jako nauczyciel zawodu. Był inżynierem mechanikiem, więc uczył przedmiotów z tego zakresu.

  • Kiedy zaczęła pani mieszkać w Warszawie?

Urodziłam się w Warszawie i mieszkałam… Już nie pamiętam dokładnie, to musiał być rok szkolny 1937–1938. Przed wojną też było ciężko z pracą i w ogóle ludziom było ciężko. Ojciec cały czas sam pracował, mama chorowała, była dwójka dzieci. Ojciec wygrał konkurs na dyrektora Zespołu Szkół Mechanicznych w Ostrołęce. Z jednej strony wydawało się, że Pana Boga za nogi złapał, bo bardzo wysoka pensja, piękne mieszkanie, samochód służbowy. Za dwa lata musieliśmy stamtąd uciekać, wszystko zostawiając, bo Ostrołęka to są Prusy Wschodnie, tam już się wojna właściwie zaczęła przed 1 września. Tam była granica polsko-niemiecka.

  • Gdzie pani chodziła do szkoły?

Do wyjazdu z Ostrołęki najpierw chodziłam do szkoły podstawowej pani Malczewskiej, a później chodziłam w Ostrołęce. Wtedy było po reformie. Byłam pierwszym rokiem po reformie szkolnej, gdzie [naukę] podzielili na cztery klasy gimnazjum i dwie klasy liceum. Pierwsza klasa gimnazjum już była w Ostrołęce, a poprzednie w Warszawie, w szkole przy ulicy Hożej. To była szkoła podstawowa pani Malczewskiej.

  • Zapamiętała pani pojawienie się Niemców w Ostrołęce?

Jeszcze zanim wybuchła wojna (na jakiś tydzień), wiem, że mama już udzielała pomocy uciekinierkom, to znaczy żonom z dziećmi strażników granicznych, bo już Niemcy na nich napadali. To była jeszcze nieformalna wojna. Ponieważ moja mama się źle czuła w Ostrołęce, jak się zaczęła wojna, ona nic, tylko do Warszawy. Wzięła naszą gosposię, jej męża, nas i wszystko zostawili. Ojciec też, bo mówili, że jak wejdą Niemcy, pierwsza rzecz, [aresztują] inteligencję... W takim małym mieście to aptekarz, dyrektorzy szkół (bo była niejedna szkoła), ksiądz, to wszystko byli ludzie, którzy pierwsi szli na odstrzał. Myśmy zabrali, co mogli. Ile można było zabrać, jak się jechało kawałek samochodem, a później różnymi środkami lokomocji do Warszawy? Przyjechaliśmy na samo oblężenie Warszawy. Od Pragi żeśmy szli.

  • Pamięta pani dzień, w którym przyjechaliście do Warszawy?

Dnia nie pamiętam, bo to wszystko było jak w kalejdoskopie, spało się po rowach. To już gehenna była. I do rodziny.

  • Ile pani miała lat?

Lat miałam dużo, tylko wychowanie było takie, że jeszcze się nie czułam dorosła. Szesnaście lat skończyłam w październiku, to we wrześniu miałam piętnaście lat i jedenaście miesięcy. Moja siostra miała trzynaście lat.

  • Jak pani reagowała na to, co się wokół działo? Była pani przerażona sytuacją?

Moi rodzice mieli dwa różne usposobienia. Ojciec był bardzo opanowany, spokojny, działał dobrze na otoczenie, natomiast moja mama z racji swojej choroby była nerwowa i bardzo trudna. Wszyscy starali się ją otoczyć jak największą opieką – i dzieci, i ojciec, i gosposia. Tak że zawsze mama była ośrodkiem naszej troski. Dosyć szybko dojrzałam. Parę miesięcy, już jak Niemcy weszli do Warszawy, ojciec się ukrywał, a znajomi ojca, rodzina, do jakiejś pracy [mnie wzięli], bo mama nigdy nie pracowała. Musiałam się nauczyć. Panie w biurze u kolegi ojca (nic nie umiałam, [tylko] czytać i pisać, ale z pracy biurowej nic) tak robiły, że mnie gdzieś sadzały, jak dyrektor czy kierownik dał do roboty jakieś pisanie na maszynie (zresztą do dzisiaj tylko jednym palcem piszę), one za mnie robiły. Tak jakoś przeszłam to szkolenie konspiracyjne, jak wtedy się śmiałam. Pracowałam do Powstania w biurze i zarabiałam. Uczyłam się w szkole, bo były szkoły akceptowane przez Niemców, szkoły handlowe albo inne szkoły zawodowe. Byłam w szkole handlowej.

  • Gdzie pani do szkoły chodziła?

U Bakonowej. Najpierw to było na Królewskiej, a później, do Powstania na Zielnej. Tam zrobiłam maturę w 1942 roku, tam poznałam swojego późniejszego męża, bo mnie uczył polskiego do matury.

  • Kiedy się pani zetknęła z konspiracją?

Z konspiracją zetknęłam się przed maturą. U nas w szkole kwitła konspiracja. Nasz dyrektor, pan Bakon, zginął w Oświęcimiu, Niemcy go aresztowali.

  • W którym roku?

To musiało być gdzieś w 1941, bo mój mąż, wtedy nauczyciel w tej szkole, na prośbę żony zamordowanego, prowadził tę szkołę do Powstania. Po wojnie ocalił trochę świadectw, dokumentów, tak że po wojnie w Łodzi to wszystko złożył w kuratorium, bo wszystko było w Łodzi, nie w Warszawie. W Warszawie było wszystko zbombardowane. Ludzie do niego przychodzili. W kuratorium była weryfikacja świadectw, że były równoprawne z maturą ogólnokształcącą, bo pod pozorem przedmiotów zawodowych uczyliśmy się humanistycznego programu gimnazjalnego.

  • Powiedziała pani, że szkoła to była jedna wielka konspiracja. Proszę o tym opowiedzieć.

Bardzo dużo było chłopców w szkole i kłębiło się od różnych... Ja tam nie byłam. Znów było to, że mamę trzeba było chronić, ona o niczym nie chciała słyszeć i nie słyszała chyba. A później się okazało, że była bardzo dzielna, bo w czasie Powstania i przed samym Powstaniem bardzo ludziom pomagała. Opanowała lęk i wszystko, i umiała z siebie wykrzesać bardzo dużo odwagi.

  • Czyli pani wcześniej do konspiracji nie przystąpiła?

Nie, wcześniej nie. Nie mogę sobie przypomnieć w tej chwili, może to już był 1942. Ale nie z naszej szkoły. Miałam przyjaciółkę i ona mnie wciągnęła, zresztą rok temu umarła, Krysia Kukowska. Dużo działała w przeciwieństwie do mnie, bo ja po wojnie, jak były zebrania w naszym zgrupowaniu, to tam na siłę chodziłam, bo jakoś nie lubię tego wszystkiego wspominać. Żartując zawsze do Krystyny, bo ona mnie ciągnęła na te spotkania (naprzeciwko kościoła wojskowego na Długiej), mówię: „Krysiu, nie będę łaziła na te spotkania towarzyskie, bo osiemdziesiąt razy dwadzieścia to dla mnie jest za dużo do strawienia − bo przeważnie każdy miał siedemdziesiąt parę czy osiemdziesiąt − mnie wystarczy, że jestem stara i mam was, kilka bliskich przyjaciółek”.

  • Wracając do okresu okupacji i konspiracji: mówi pani, że się pani nie angażowała?

Nie, angażowałam się, jak najbardziej, tylko nie pamiętam… Moja siostra chyba ma lepszą pamięć, zawsze miała. Myśmy były szkolone. Gdzieś na Nowym Świecie był stały punkt (jeżeli w ogóle mogło być coś stałego wtedy) spotkania. Byłyśmy zasadniczo szkolone na sanitariuszki. Myśmy na Tamce mieszkali w czasie okupacji. U nas w domu też było kilka takich [spotkań]. Zmieniały się miejsca, bo jak konspiracja, to konspiracja. Jak teraz słucham, śmiać mi się chce, jak ci żyjący czy jeszcze ileś lat temu żyjący Powstańcy wszystko wiedzieli, jak się ich dowódca nazywał. Była taka konspiracja, że człowiek… Miałam przyjaciółkę, ona była w innym zgrupowaniu, ja w innym. Mieszkałyśmy koło siebie, żeśmy nie wiedziały, że należymy do konspiracji. Na tym polegała konspiracja, że się nie wiedziało.

  • Były przestrzegane zasady?

Tak. Jak ktoś mi mówi, że pamięta z Powstania… Chyba że był w ścisłej czołówce władzy na odcinku czy gdzieś. Ale jak był takim pionkiem jak my, co się uczyły tylko na sanitariuszki, to skąd mogłam wiedzieć, jak się nazywa mój komendant? Nawet nie wolno mi było tego wiedzieć.

  • Jak się odbywało szkolenie na sanitariuszkę?

Przedziwnie. Na przykład zastrzyki żeśmy tak robili, że się brało poduchę, przynosili igłę. Najpierw dużymi igłami na tej poduszce pokazywała. Miałyśmy pielęgniarkę położną z zawodu, która z nami była w Powstanie, „Iskra”. Ona dużo nam pokazywała: jak się igłę wbija, jak się bierze ciało. Później trzeba było na sobie próbować, na udach. To wcale takie przyjemne nie było. Z tego, co pamiętam, to ze dwa, trzy razy przez całą okupację było zapoznanie nas z bronią: jak rozkładać broń, jak ją składać. Żadnej obsługi broni nas nie uczyli. To rozkładanie i składanie było o tyle potrzebne, że (poza tym, że przenosiłam bibułę) raz z koleżanką, z „Bristolu”… Był sygnał, że spalone stanowisko (tam u dozorcy mieli kryjówkę broni) i że to trzeba przenieść na Hożą. Pamiętam, bo to było niesamowite przeżycie. My jak idiotki, dwie młode podfruwajki (miałyśmy grube torby robione na drutach, w coś nam pozawijali części jakiejś broni, krótkiej pewnie, bo długiej byśmy nawet nie uniosły) na Hożą przez plac Piłsudskiego, który był w rękach Niemców, jak głupie szłyśmy. Miałyśmy podobno obstawę. Ale to młodość.

  • Przenosiła pani broń?

Przenosiłam, ze dwa, trzy razy miałam taki zaszczyt. Często przenosiłam bibułę. Kiedyś, pamiętam, na Dynasach szłam pod górę, a patrol niemiecki szedł na dół. Nikogo, żywego ducha. Było lato, miałam w butach ważne papiery do przeniesienia na dół. Co mam teraz robić? Oni mnie muszą minąć, a ja ich. Tam są schody i zieleń, oni schodzą, a ja wchodzę i żywego ducha poza tym. Przeżegnałam się w myśli i poszłam. Nie zaczepili mnie, ale na jakich nogach ja szłam! W każdym razie miałam takie polecenie, że jak jest zagrożenie, to już na Powiśle nie szłam, tylko poszłam do pierwszej lepszej bramy i do śmietnika wyrzuciłam to wszystko, co miałam w butach. Przeżycie, które do dzisiaj pamiętam dobrze, bo to była zupełnie ekstremalna sytuacja.

  • Pamiętam pani rok, w którym to było?

Na pewno przed Powstaniem to było, ale który to mógł być, bo ja wiem? Może 1943, nie pamiętam. W każdym razie na pewno już pracowałam. Na Dynasach pracowałam, więc pewnie stamtąd się wzięło, że w tym terenie przenosiłam. Udawało mi się zawsze.
  • Czy w czasie okupacji była pani świadkiem jakiejś sytuacji zagrażającej życiu? Czy była pani świadkiem rozstrzeliwań?

Nie, świadkiem rozstrzeliwań nie byłam. Wśród moich przyjaciół i znajomych wiele osób zginęło, ale rozstrzeliwania na ulicy, jakie przecież były, to na szczęście mnie ominęły.

  • Czy nie czuła się pani nigdy, oprócz sytuacji, o których pani mówiła, szczególnie zagrożona?

Zagrożenie to myśmy wszyscy czuli, bo jak wyszłam na ulicę, to nie wiedziałam, czy wrócę do domu. Były łapanki, tym bardziej że na przykład (to tak trochę humorystycznie) mój tata był silnym brunetem (zresztą ja po ojcu też, byłam do ojca bardzo podobna), brali go za Żyda – kiedyś idę z ojcem, na placu Dąbrowskiego w stronę Krakowskiego żeśmy szli od Marszałkowskiej. Ruch jakiś jest, biegną ludzie. Jakiś mężczyzna biegnie w przeciwną stronę niż my, krzyczy: „Niech się pan schowa, bo Żydów łapią!”. A mój ojciec z naiwnością mówi: „A co mnie to obchodzi, że Żydów łapią?”. Nie był Żydem i nie czuł… Przecież ani dnia, ani godziny nie wiedział.
Do szkoły chodziłam, u Bakonowej zrobiłam maturę w 1942 roku, zapisałam się na studia, miałam takie możliwości. To było konspiracyjnie już. Ile do Powstania zaliczyłam? Nawet mam zaświadczenie (po wojnie wystarałam się) Szkoły Głównej Handlowej. Chyba trzy egzaminy nawet zdałam.

  • Trzy semestry?

Tak, musiałabym spojrzeć. Nie zrobiłam całego roku, bo później Powstanie. Po wojnie, jak się znalazłam w Łodzi, jak większość warszawiaków, mama chciała, żebym [została], bo wszystkie właściwie uczelnie były w Łodzi… Ale mnie nie leżała cała ta ekonomia. Na uniwerek poszłam w Łodzi, ale mi Łódź nie odpowiadała, prędko się do Warszawy przeniosłam, a rodzinka została w Łodzi.

  • Czy zdawała pani sobie sprawę z tego, że termin wybuchu Powstania się zbliża?

Daty nie powiem.

  • Informowali?

Informowali. Byłyśmy z Krysią i z nieżyjącymi już moimi przyjaciółkami na spotkaniu na Nowym Świecie i jak głupie…

  • Kiedy to spotkanie było?

Na pewno to było bardzo blisko Powstania. Powiedzieli nam, żebyśmy byli w pogotowiu, że będzie wiadomość, że na pewno będzie Powstanie. My jak trzy czy cztery idiotki, jak żeśmy razem wyszły, tośmy na Nowym Świecie tańczyły ze szczęścia, że będzie Powstanie. Nie zdawałyśmy sobie sprawy naturalnie, co to będzie. Jak mi teraz ktoś mówi, że Powstanie to coś złego… Może coś złego z punktu widzenia politycznego czy historycznego, ale młodzież, która wtedy była… Mogę tylko wiedzieć, jak ja przeżywałam. Ostatecznie w 1923 roku się urodziłam, więc stara nie byłam. Człowiek po prostu żył tym, tak odbierałam. Moja siostra, najbliższe otoczenie, myśmy naprawdę chcieli Niemców wyrzucić z Warszawy. Myśmy ufali, mnie tam nawet do głowy nie przyszło… Później sobie ludzie dorabiali ideologię polityczną. Ale to nieprawda, po prostu młodzież, która była zaangażowana, cieszyła się, że wreszcie Niemców, którzy tyle złego, tyle zbrodni… Na szczęście nie byłam świadkiem, ale na każdym kroku i wszędzie były ślady tego, co oni robią.

  • Jak pani miała się przygotować do Powstania? Na zebraniu pewnie byłyście informowane.

Właściwie, szczerze mówiąc, to nie bardzo były przygotowane w sensie zaopatrzenia, bo oni też nie bardzo chyba wiedzieli. Myśmy mieli zbiórkę na Fabrycznej, na Czerniakowie. Tam był (tylko nie pamiętam, czy to było na rogu Fabrycznej, w każdym razie w tamtych okolicach) dom starców, wielkiej biedoty, bo Czerniaków, Powiśle to była biedota. To nie to, co teraz, eleganckie dzielnice. Myśmy najpierw przez parę dni byli w tym domu na Fabrycznej. Później nam przydzielili jakiegoś niby lekarza, doktora Jurka. On chyba bał się w ogóle wyjść, nosa wyściubić z punktu, gdzie mu kazali przyjść. Później nas przenieśli do tego domu starców i tam mieliśmy niby rannych zaopatrywać. To były pierwsze dni Powstania, dwa czy trzy.

  • Ile was było?

Bo ja wiem, ile nas tam było? Mam książkę „Kryski”, tam są zdjęcia wszystkich.

  • Była pani na Czerniakowie po rozpoczęciu Powstania?

Na samym początku w domu starców byłyśmy może dwa, trzy dni. Później nas przenieśli na Zagórną 2. Ten dom zresztą jest odbudowany, nie był tak zbombardowany. Tam urządzili szpital polowy. Do momentu jak nas Niemcy stamtąd zabrali, tam był szpital. Z tym że to była szkoła, w związku z tym było lepiej. Po pierwsze szkoła była pusta, a dom starców był pełen starych, chorych ludzi, więc nie bardzo można było rozwinąć działalność. Tu była duża sala gimnastyczna.
Raz jeden na Zagórnej w czasie Powstania była msza święta. Kto ją odprawiał, jaki ksiądz, nie wiem. Wiem tylko, że swój oddział przyprowadził ojciec naszej przyjaciółki, Ninki Bemównej, która była na Wilanowskiej. Wilanowska to była druga ulica od Zagórnej, tam też był taki punkt. Pani profesor Semadeni prowadziła ten punkt, mniejszy trochę.

  • Punkt szpitalny?

Punkt szpitalny. Ojciec Ninki Bemównej przyprowadził swój oddział na tę mszę i tyle go się widziało. Później już żadnego księdza u nas nie było, ten jeden raz.

  • Kiedy ranni zaczęli spływać do tego szpitala?

Prawie od pierwszego dnia. To byli różni ranni. Zresztą byłyśmy też wysyłane w najbliższy teren, bo tam był straszny ostrzał, to był port Czerniaków. Jeszcze dalej żeśmy chodziły. Rzeczywiście z narażeniem życia się chodziło po rannych. Szczerzę mówiąc, to wszystkiego owało. Jedyne środki przeciwbólowe to były bardzo duże ilości proszków z krzyżykiem. Jeżeli chodzi o jedzenie, to chłopcy nam przynieśli, bo tam był skład „Społem”, magazyn. Tam zdobyli, to żeśmy w kółko jedli wszyscy makaron i koncentrat pomidorowy. Albo była zupa pomidorowa z makaronem, albo makaron z sosem pomidorowym, żadnego chleba, nic. Z wodą był wielki kłopot, stało się z narażeniem życia w kolejce po trochę wody. Tak że higiena i warunki sanitarne w szpitalu pozostawiały dużo do życzenia. Ale tak było, jak było, jeszcze nam się na głowę nie waliło, więc to było też ważne.

  • Jak pani sobie radziła w tej całej sytuacji, mam na myśli rannych? Czy pani dzielnie znosiła tę opiekę nad rannymi?

Znosiłam, co miałam robić? Najgorsze nie były rany, tylko robaki, które się zalęgały w tych ranach i najgorsze były wypróżnienia, bo człowiek ciężko chory, niezależnie, czy jest Powstanie, czy go nie ma, wszystkie fizjologiczne potrzeby ma niekontrolowane. Jak ktoś jest w wielkim bólu, jak był bardzo ranny, to nie tylko ranę… Wszystko, co w organizmie nosimy… Wbrew temu, że się ładnie ubieramy, mnóstwo tego świństwa mamy w jelitach i to wszystko się wydalało. Na mnie największe wrażenie [robiło], żeby umyć chorego w tej ograniczonej ilości wody, jaką się miało. Opatrunki – to wszystko wyglądało nie bardzo, bo nie mieliśmy dobrego zaopatrzenia. Chyba nikt się nie spodziewał, że to będzie aż tak.

  • Czy ludność cywilna wspierała?

Myśmy byli dosyć na odludziu, dlatego że ta szkoła, Zagórna 2 jest bardzo blisko Wisły. Ludność cywilna pomagała. Na przykład w czasie Powstania mieliśmy rannego, którego trzeba było przenieść, żeby go uratować, jakaś ciężka operacja. U nas pierwsza amputacja nogi, przy której towarzyszyłam, była piłą ręczną do piłowania drzewa. Tak że na jakąś bardziej skomplikowaną trzeba było do szpitala zusowskiego zanieść rannego. Żeśmy we cztery (dwie były na zmianę) niosły na noszach, piechotą naturalnie (Niemcy nas ostrzeliwali z Frascati w dół, myśmy były jak na patelni) do obecnego szpitala Orłowskiego, to był zusowski szpital przed wojną. Żeśmy tam nosili. Tam zresztą byli Powstańcy, mieli tylko butelki z i tymi butelkami walili w Niemców, Niemcy myśleli, że tam Bóg wie co jest. Ranny jeszcze dostał kulę w brzuch na noszach, jak żeśmy go niosły. Później trzeba było wrócić na Zagórną. Nie byłam wtedy ranna, ale byłam pobita, bo strzelali do nas. Myśmy się starały [skryć] pod gazownię z tego ostrzału. Byłam pobita przez „kocie łby”, kamienie. Nie trafili we mnie, byłam pobita.

  • Odłamkami?

Nawet nie odłamkami, tylko tak pospolicie byłam pobita: jak uderzył w ziemię, to odpryskiwała ziemia z kamieniami. Wreszcie doczołgałam się do jakiegoś domu i tam chyba ze trzy, cztery dni ludzie mnie trzymali, bo nie mogłam o własnych siłach przejść. Tak że moja siostra, która była ze mną, a została w szpitalu, myślała, że mnie już więcej nie zobaczy.

  • Ludność cywilna się panią opiekowała?

Tak. W każdym razie nie doznałam żadnych [przykrości ze strony cywili]. Ale słyszałam, że podobno różnie było, ale jak są różni ludzie, tak i różnie reagują.

  • W czasie Powstania kontaktowała się pani z rodziną, z ojcem, z matką?

Nie. Tylko moja siostra z Ninką Bemówną z Wilanowskiej w czasie Powstania (tylko nie pamiętam kiedy, to w środku chyba było, w każdym razie Śródmieście było wtedy w naszych rękach) przeszły z Zagórnej na Tamkę. Miała szczęście w nieszczęściu, [właściwie] rodzice mieli. Jak przyszła do domu, to akurat w ten dom walnęła bomba, ale nie w tę [kamienicę], w której byli rodzice. Tak że ona od tego momentu (wróciła do nas), jak było bombardowanie, już do żadnej akcji nie [szła]. Miała uraz po tym przeżyciu.

  • Jaka atmosfera panowała w grupie, w której pani była?

Bo ja wiem? Było bardzo dużo ciężkiej pracy, po prostu troski o rannych. Ojcu jednej z naszych dziewczyn robaki się zalęgły. Oprócz różnej broni, z której strzelali Niemcy, jeszcze były jakieś parzące pociski i był cały poparzony. Jego trzeba było codziennie rivanolem (bo nic innego żeśmy nie miały) okładać. Później się zdejmowało. Żywcem go jadły te robaki, więc to były straszne rzeczy.

  • Jak długo pani była w szpitalu?

Aż nas Niemcy nie zabrali. Chyba to był 16 września. Wtedy taka była sytuacja, że bolszewicy, jak wiadomo, chwalebnie się cofnęli. Mieli nam niby pomagać. Zanim się cofnęli (właśnie 15 czy 16 września, w każdym razie w połowie września), byli już bardzo blisko Wisły, po tamtej stronie. Niemcy dobrze od nich dostali. Tak że Niemcy 16 września weszli do nas. Była taka noc, że bolszewicy ich dobrze przetrzebili i Niemcy bardzo dużo mieli rannych. Tych rannych przynieśli do nas, zanim musieli ich tam do siebie transportować. Część dziewczyn, moja siostra tam była, Krysia, Hala. Ja z innymi dziewczynami byłam przez nich trzymana na samej górze, to był chyba dwupiętrowy dom. Nas trzymali zamkniętych, było straszne bombardowanie, strzelali do siebie nawzajem. Bolszewicy później odeszli, a ci kazali naszym dziewczynom opatrywać rannych, [to znaczy] pierwsze opatrzenie, bo później gdzieś wywozili. Wtedy jedna z koleżanek (nawet nie wiem, czy to nie była moja siostra) opatrywała ciężko rannego, a on do niej po polsku. Okazuję się, że Ślązak biedny. Oni siłą zabierali Ślązaków, uważając ich za Niemców, i trafił aż tutaj. Prosił, że on nie chciał, że on nie strzelał w ogóle do Polaków. Ale co można było zrobić? Nic nie można było mu poradzić. Niemcy go traktowali jak swojego. On zobaczył, że to Polki, dziewczyny, więc powiedział, co miał do powiedzenia.
  • Mówiła pani, że pani była z koleżankami zamknięta na górze, na drugim piętrze?

Tak, całą noc, a tamte kilka dziewcząt wzięli, żeby opatrywały. Nas było tam, nie wiem, w sumie ze dwanaście, bo trzeba było też prowadzić… Hala na przykład, koleżanka, która żyje, to prowadziła jakąś administrację, jeżeli tak można powiedzieć, pisała coś, jakieś zaopatrzenie. Jednak coś poza tym makaronem chyba było jeszcze, nie wiem. W każdym razie wiem, że ona bezpośrednio przy chorych nie była. A te, co były przy chorych, to się nie interesowały niczym, skąd to wszystko. Raz był taki wyczyn (też już nie żyje ta babka ze Śródmieścia). Śródmieście wtedy czuło się wyzwolone i już byli w euforii. My Polacy lubimy zawsze, żeby coś z fanfarami było. Przyszła do nas jakaś oficer i Ewa, przyniosły nam umundurowanie, bluzy, bo my zwyczajnie, tylko z opaskami. Nie wiem nawet, czy fartuchy żeśmy miały. W sali gimnastycznej żeśmy paradę robiły. Pamiętam, że wtedy się naraziłam, bo się zbuntowałam. Tutaj ciężko chorzy płaczą, a ja będę paradowała przed jakąś panią. Nie wiem, kim ona była. W każdym razie wiem, że nasza „Iskra” [Stanisława Toska] mnie obciapała porządnie.

  • Pamięta pani, kiedy to mniej więcej było?

Dnia – nie. Niestety Ewa już albo nie żyje, albo jest bez kontaktu. Później efekt był taki (to musiało być niedługo przed wejściem Niemców), że parę dni później „Iskra” nam mówi: „Wszystko to musimy zakopać, bo wygląda na to, że niedługo już Niemcy do nas wejdą”. Oni sukcesywnie przecież zajmowali. Na szczęście dziewczyny gdzieś zakopały te wszystkie akcesoria, które świadczyły, że mamy z wojskiem coś wspólnego. O to chodziło, że miałyśmy nadzieję, że sanitariuszki inaczej potraktują, że ranni to ludność cywilna, a nie wojskowi. Takie dyrdymały. Oni trochę uwierzyli, trochę nie uwierzyli, w każdym razie jak weszli, to pozwolili, że ile damy radę, tyle można wynieść rannych. Wiem, że myśmy niosły (nie było noszy naturalnie) na drzwiach dziewczynę nie od nas. Nie była sanitariuszką, tylko żołnierzem w porcie Czerniaków. Miała kulami dum-dum strzaskane nogi. Kule dum-dum w środku się rozrywały i wylot był straszny. Dziurka mała, jak wpadała kula, a rozrywało zupełnie. Ona miała obydwie nogi rozerwane. Myśmy ją niosły, a resztę rannych trzeba było zostawić. Gnali nas w aleję Szucha. Myślałam, że już mojej siostry nie zobaczę, bo tam wyciągnęli kilka osób. Na ulicy nam tam kazali rannych, kogo żeśmy doniosły… Kto szedł, to szedł między dziewczynami, a tak to trzeba było nieść. Przede mną rannemu, ponieważ nie mógł iść, słaniał się już, strzelił mu w łeb i zostawił.

  • A ta dziewczyna, którą niosłyście?

Myśmy ją doniosły na Szucha, przywlokłyśmy się. Później żeśmy się dowiedziały… Nas pognali, wszystkie chodzące osoby, na plac Narutowicza, tam gdzie dom akademicki. Do placu Narutowicza nas prowadzili rzeczywiście zaciekli hitlerowcy. Natomiast z placu Narutowicza (myśmy tam podobno kogoś ochraniały czy coś, bo już był ostrzał od naszych chłopców na tym odcinku) dali nam jakichś bardziej ludzkich. Jak myśmy wyszli już z Warszawy, to jeden (miał widocznie najwięcej do powiedzenia) kazał nam, bo szła duża grupa cywilów do Pruszkowa, dołączyć do tych cywilnych.
Myśmy się znalazły w Pruszkowie, jedną noc tylko. Uważałam, że trzeba jak najprędzej stąd wyjeżdżać. Głupio zrobiłam, bo żeśmy się dostały do Breslau. Z początku to była niby praca w cukrowni, ciężka, ale później Breslau był twierdzą i myśmy w tej twierdzy zostały, aż po kapitulacji ogólnej dopiero się Breslau poddało. Kapitulacja była 9 maja, a jeszcze byli Niemcy w Breslau. Myśmy byli otoczeni, to była twierdza Breslau.

  • Proszę opowiedzieć o tej twierdzy.

To jest trudno opowiadać, dlatego że przeżyłam drugie Powstanie, z tym że byłam na obcym terenie i u wrogów. Niemcy walczyli o Wrocław tak, jak my walczyliśmy o Warszawę, o każdy dom. Ewakuowali swoją cywilną ludność w większości. Zanim była cała akcja, jak Rosjanie zaczęli iść na Berlin, zanim zaczęli iść, oswobodzili (w cudzysłowie) Warszawę w styczniu, do stycznia w Breslau myśmy w cukrowni pracowały. Jak Rosjanie szli na Berlin, to otoczyli Breslau, zostawili jakieś jednostki nękające, a poszli na Berlin. Mieli zdobywać? Byli nastawieni, żeby Berlin zdobyć. W Breslau byli ludzie różnej narodowości. Właściwie to tego nie pamiętałam, ale siostra mi przypomniała, że zanim Breslau został twierdzą, Festung Breslau, to myśmy ciężko pracowały w cukrowni.

  • Jak byłyście tam traktowane?

Na przykład mieszkałam z siostrą w baraku dla rodzin. Byłam opiekunka, a moja siostra, ponieważ była szczuplutka, drobniutka blondyneczka, to nie wyglądała na te swoje lata. Ja zawsze byłam przy kości, czarna. Myśleli, że to co najmniej matka z córką. W każdym razie to samo nazwisko. Trochę lepsze warunki były, niż inni mieli. Praca była bardzo ciężka, fizyczna. Szczerze mówiąc, nabawiłam się tam zapalenia mięśnia sercowego, bo przez pewien czas pracowałam (już jako dzieciak miałam stwierdzoną uszkodzoną zastawkę) wokół kotłów, chodziłam na samą górę i tam się sprawdzało temperaturę, co było straszne. Tam zdaje się ataku jakiegoś dostałam i mnie przenieśli do lżejszej pracy, bez takiej temperatury, ale musiałam wózkiem podjeżdżać pod taśmę i worki pięćdziesięciokilogramowe wozić, czy ile one miały. Mniej niż pięćdziesiąt nie miały. Tak że to była ciężka praca, ale jakichś specjalnych prześladowań nie było. Dużo dzieci było w tym baraku. Czesi niedaleko pracowali w piekarni. Myśmy kradły cukier i wynosiły, a oni nam dawali trochę chleba. Zakazane, bo zakazane, ale…

  • Jakie jeszcze narodowości pani spotkała?

Czechów najlepiej pamiętam, ale dziewczyny mówiły, że tam byli też Francuzi. Myśmy dwie tylko zostały w Breslau, bo (widocznie, że rodzina) nas tam przydzielili. Dziewczynom z Powstania, które wyszły z nami, lepiej się udało, bo nie były w oblężonym Wrocławiu, tylko poszły do kładzenia torów. Moja przyjaciółka, co niedawno zmarła, nawet wcześniej wróciła do Polski niż ja. Ale już jak otoczyli, już wiadomo było, że to jest Festung Breslau, że to jest twierdza, to już żadnych cukrowni, żadnej produkcji nie było, tylko po prostu się bronili. Nas wykorzystywali do kopania stanowisk pod karabiny, pod to, pod tamto. Był straszny głód. Szkorbutu się nabawiłam.
Później, jak bolszewicy weszli do Breslau, do tego obozu, to się zaczęło z kolei nowe piekło, bo oni na dziewczyny głodni, gwałcili. Wiem, że nas z moją siostrą i kilkoma dziewczynami, mężczyźni (nieznajomi, ale ta niedola nas łączyła) trzymali na przęsłach (bo to baraki). To były straszne rzeczy, w ogóle nie do opisania. Ci bolszewicy, ci młodzi chłopcy, co oni byli winni? Wyjeżdżali na tych pancernych wozach i rzeczywiście krew z tego ciekła. Byli pijani, pewnie jakby nie byli pijani, to nie byliby zdolni do takich rzeczy, co robili. Nas na szczęście los uchronił, w ogóle miałyśmy dużo szczęścia z moją siostrą, że nas nikt nie zgwałcił. Ale dwie koleżanki niestety nawet w ciąży były z tego gwałtu. Tak że tam były straszne rzeczy.
Później była taka sytuacja, że jak już bolszewicy weszli, już się tam niby stabilizowało, Wrocław zrobili miastem oddzielnym, nie województwo wrocławskie, tylko wydzielone miasto. Dowództwo, które było w 2 Armii Wojska Polskiego… Przeżycie było straszne, jak niby zdobyli już Wrocław i w naszym obozie postawili (też nie zapomnę) mównicę. Wyszedł w oficer polskim mundurze i słowa po polsku nie umiał. To jakby ktoś nam wtedy nie wiem co zrobił. Ale tak było, że oficerowie byli radzieccy. Oni się wynosili wszyscy, przenosili się ileś kilometrów do jakiegoś dużego miasta niemieckiego, a tu miał być wydzielony [obszar]. I tak został Wrocław wydzielony. Szukali kogoś, kto umie pisać na maszynie. Jednym palcem czy dwoma umiałam pisać. Myślę sobie: „Może coś osiągnę, jak pójdę do tego biura?”. Zgłosiłam się, żeby pisać, po polsku naturalnie, bo oni z polskim byli na bakier trochę. W zamian za to dostałam przepustkę dla grupy, ileś osób, już nie pamiętam, można było na tą przepustkę do Polski… Radziecka przepustka, coś takiego to był skarb. Ale to pod warunkiem, że zostanę w tym biurze. Ponieważ chciałam koniecznie moją siostrę i tamtych mężczyzn, z którymi żeśmy się zaprzyjaźniły, wyekspediować z tego piekła, to poszła grupa tych chłopaków i ją wzięli, i jeszcze jakąś inną dziewczynę. W każdym razie wiem, że pozdobywali różne zegary. Bolszewicy to był rzeczywiście obraz nędzy i rozpaczy pod każdym względem, ale łasi byli bardzo na zegarki, to już do anegdot należy. Pamiętam, że Stefan z Pragi, jak się później okazało, zdobył… Przed wojną były wielkie budziki i była twarz Murzyna na tym. Jak była godzina, to ten Murzyn język wystawiał. Teraz też są różne takie figurki. On sobie taki budzik zawiesił, wielki taki, a sam był obwieszony różnymi wartościowymi… Kradli po prostu poniemieckie różne [rzeczy], żeby coś do Polski przywieźć. Miał rację, bo pierwszy posterunek czy banda bolszewików, która ich zaczepiła, to się rzucili na tego Murzyna, jak to działa. Mieli takie różne na okupienie się, dotarli szczęśliwie do Warszawy, na Pragę.
Moja siostra (któryś z nią poszedł, bo nic nie jeździło) znalazła na Tamce wiadomość rodziców, że są w Łodzi. To tak w większości było. Ale ja zostałam. Jak moja siostra dotarła do moich rodziców, to moja mama zemdlała, jak ją zobaczyła, bo beze mnie. Ona nie zdążyła ust otworzyć nawet. Zresztą napisałam mamie parę słów. Mnie się udało uciec później.

  • Kiedy pani się udało uciec?

Ze dwa miesiące, chyba w lipcu. Kolegę spotkałam, jeszcze z czasów okupacji, który był w wojsku, w 2 Armii. Mówię: „Słuchaj, nie mogę tutaj [zostać]. Przecież wy gdzieś dalej znów pójdziecie. Chcę do domu, do Warszawy”. Upili komendanta, on po pijanemu (żałuję, bo mi przepadła ta przepustka) po rosyjsku i po polsku napisał przepustkę na mnie. Jego upili, Rysio podwiózł mnie czymś, do pociągu i wsadzili mnie. I na dachu, i wszędzie jeździli. A on mnie oddał pod opiekę polskiego konduktora. Ten konduktor zamknął mnie w jakimś pomieszczeniu służbowym i tak nietknięta, szczęśliwie dojechałam do Warszawy. Miałam też duże szczęście, bo przecież ludzie jeździli na dachach, uwieszeni godzinami, i ginęli. Dostałam się do Warszawy i dowiedziałam się, że wszyscy są w Łodzi, więc dobrnęłam do nich.

  • Jak długo pani była w Łodzi?

Krótko, bo poszłam na uniwerek jednak. Wtedy profesor Kotarbiński (znane nazwisko) był rektorem. W 1947 roku uniwerek przenosił się do Warszawy (wszystkie uczelnie zresztą), to też przeszłam do Warszawy. Mama rozpaczała, ale mnie Łódź się nie podobała, nie odpowiadała, w ogóle wszystko mi się nie podobało. Przyjechałam, nie miałam się właściwie gdzie zatrzymać. U koleżanki na Mokotowie wiem, że parę nocy w wannie spałam, bo już nie było wolnego miejsca nigdzie, wszędzie na podłodze ludzie spali. A później się dostałam do internatu dla studentek, siostry urszulanki na Wiślanej prowadziły, zresztą przez znajomego jezuitę. Byłam tam, później skończyłam studia. Późno wyszłam za mąż za swojego nauczyciela.

  • Czy była pani represjonowana po wojnie?

W jakimś stopniu tak. Jeszcze jak byłam w Łodzi, to się naturalnie związałam ze środowiskiem akademickim. Tam było duszpasterstwo akademickie, prowadzone do dzisiaj przez jezuitów na Sienkiewicza. Kołakowski, słynny w tej chwili, wtedy był wojującym ateistą i przychodził tam nawracać młodzież wierzącą. Ojciec Tomasz Rostworowski, też postać znana była, był duszpasterzem. Była słynna historia w Łodzi, że bolszewicy zamordowali studentkę. Jednej się udało uciec, a drugą zgwałcili, zamordowali. Była manifestacja wielka z pogrzebem. Później, po pogrzebie, były masowe aresztowania studentów. Wtedy był (piękny zresztą) zwyczaj, który już zniknął, że młodzież akademicka chodziła w czapkach akademickich. Uniwerek – biała, politechnika – czerwona, SGGW – zielona. Oni po czapkach naturalnie rozpoznawali. Mnóstwo ludzi, młodzieży wtedy poszło do więzienia na długi czas. Później przyjechałam do Warszawy.

  • Była pani zatrzymana?

Nie, wtedy nie byłam zatrzymana, chociaż brałam udział w tym pogrzebie i nawet niosłam wieniec, czym mogę się pochwalić. Chcieli do nas strzelać, ale Łódź robotnicza się pokazała, bo stanęli robotnicy. Piotrkowską żeśmy szli, to najważniejsza ulica i najszersza wtedy była. Ulicą Świętego Andrzeja nie chcieli nas puścić dalej z konduktem. Ojciec Tomasz Rostworowski, w ogóle wszyscy rektorzy, profesorowie wyższych uczelni brali udział, [nawet] Kotarbiński, który przecież był ateistą, był przeciwko polityce. Łodzianie, prości robotnicy, stanęli w poprzek, powiedzieli: „Najpierw strzelajcie do nas, a do naszych dzieci nie”. Oni położyli uszy po sobie i puścili nas, ale później się właśnie w ten sposób zemścili, że strasznie dużo młodzieży, specjalnie męskiej, aresztowali. Wielu z nich skończyło we Wronkach.
Przyjechałam do Warszawy. Byłam związana z katolickim ruchem akademickim i z dziewczynami żeśmy zaczęły pracować (właściwie, szczerze mówiąc, konspiracyjnie, bo w Polsce Ludowej) w Sodalicji Mariańskiej.

  • Proszę opowiedzieć o swoim zaangażowaniu w katolicki ruch akademicki.

To był Caritas akademicki. To znane, do dzisiaj istnieje Caritas. Był Caritas akademicki i Sodalicja Mariańska. Stara bardzo instytucja różnych grup społecznych, nie tylko akademicka, sodalicja pań i panów, i ziemian przed wojną było, i różnych grup społecznych. A tu była właśnie sodalicja akademicka.

  • Jakie zadania mieliście?

Podstawowe, od strony religijnej, to sama nazwa wskazuje, że kult Matki Boskiej. A w ogóle to życie intelektualne było bardzo rozwijane. Mieliśmy bardzo ciekawe seminaria, nie tylko na tematy religijne, ale w ogóle wyrobienie postawy życiowej. Trudno jest w tej chwili powiedzieć. Ja to się śmiałam, bo wtedy to sobie człowiek tak nie zdawał sprawy, jak wpływ… Jak to powiedzieć, żeby nie było źle zrozumiane? Tyle przeżyłam i uważam, że wśród tych, którzy mają inny światopogląd, są [na przykład] w ogóle niewierzący czy materialiści, są ludzie bardzo przyzwoici, a wśród tak zwanych wierzących i katolików różnie jest. Ale to wszystko zależy od człowieka, co chce wziąć dobrego. Przecież to nie wiara czy niewiara świadczy o człowieku, tylko jego stosunek do [świata, ludzi].
  • Czyli przede wszystkim intelektualne sprawy. Staraliście się poszerzyć swoje horyzonty.

Tak. Naturalnie pogłębienie wiedzy religijnej, która (jak zawsze mówię) w Polsce jest na poziomie przedszkola i pierwszej klasy. Ludzie inteligentni są właściwie analfabetami, jeśli chodzi o podstawowe zasady, a później się wypowiadają ex cathedra.

  • Pamięta pani wykładowców z tego okresu?

Liderem i w ogóle osobą nietuzinkową, był ojciec Tomasz Rostworowski, jezuita, zresztą postać barwna, który siedział we Wronkach, tak jak i ojciec Nawrocki. Najpierw dostali karę śmierci, przez rok siedzieli w celi śmierci, później dostali dożywocie. Później, jak mówię, nastał Gomułka, to ich zwolnił. Wielu więźniów zwolnił. Ojciec Nawrocki później jeszcze działał dużo. Zmarli jeden i drugi śmiercią naturalną, ale co się nacierpieli, to się nacierpieli we Wronkach.

  • Pod jakim zarzutem zostali zatrzymani?

Jak to pod jakim zarzutem? Pod zarzutem obalania Związku Radzieckiego. Przecież wiadomo, jaki mógł być zarzut, który kwalifikował do kary śmierci. Były różne zarzuty, na przykład miałam znajomych, których ojciec był dyrektorem. To była sławna sprawa w Polsce Ludowej. Ojciec był dyrektorem w przemyśle mięsnym, w Warszawie. Były niby afery mięsne i on jeden (już nie pamiętam, jak on się nazywał) był skazany i wykonano karę śmierci na nim w Polsce Ludowej. A później, po śmierci, się okazało, że był Bogu ducha winien człowiek. Ale wskrzeszenie to już raczej Panu Bogu może się udać, ludziom nie.

  • Czy pani miała jakieś problemy?

Tak. Jak byłam w internacie u sióstr, to księża, ojciec Nawrocki… Był taki jeden miesiąc, kiedy była akcja w całej Polsce, że wszystkie szkoły, internaty, domy dziecka, wszystko prowadzone przez organizacje katolickie, były z dnia na dzień upaństwowione. Ten internat był sióstr urszulanek i one też zostały z dnia na dzień pozbawione wszystkiego. Księża nie (tylko księża zresztą) po prostu zostali aresztowani wszyscy jednej nocy. Taki nalot dywanowy jak przy bombardowaniu miasta. Wtedy byłam w internacie i siódma rano… Nie pamiętam, którego, wszystko jedno, gdzieś jest to zapisane, bo to była akcja, która jest odnotowana w historii najnowszej. Było jednoczesne odebranie w całej Polsce, zamknięcie wszystkich zakonnych szkół, przedszkoli, domów akademickich, bo przecież niejeden był. Przyjechali po mnie rano „smutni panowie” z Koszykowej. Okazuje się na Koszykowej róg Alei Ujazdowskich (tam jest teraz chyba Ministerstwo Spraw Wewnętrznych, w każdym razie w tych domach, tam jest ogród jak gdyby od Alej Ujazdowskich, budynek jest dalej), w tym domu i w następnym, pod tymi domami, przez Niemców jeszcze są zrobione po prostu kazamaty, więzienie, cele. Mnie tam zawieźli na przesłuchanie. Siostry mnie zaopatrzyły w jakieś jedzenie, w ciepłe ubranie, bo nie wiedziały, kiedy [wrócę]. To był chyba maj, ciepło było. Trzymali mnie chyba dwa tygodnie, bo z ojcem Nawrockim pracowałam do ostatniej chwili w Warszawie, w Sodalicji Mariańskiej. Nazywało się, że tam sekretariat prowadzę, ale ojciec był przezorny i nie wszystko mi mówił, nie wszystko wiedziałam. Jego przesłuchiwali przez ścianę, jak się okazało później. A mnie to dzień i noc. Zmieniali się. Trochę mnie wywieźli do piwnicy, a później znów na górę. Jeden z ubowców to był taki, że taka ładna, że młoda, że co się związała z takim ruchem. A drugi był taki, co ze szpicrutą był i w butach. Nie wiem, czy to naprawdę było, czy to było specjalnie zrobione, były jakby ślady krwi na ścianach. Mnie nie uderzyli, to fakt, ale że mnie męczyli, to męczyli. Nie wiem, skąd mi się to brało, ale w każdym razie któregoś dnia przyszli, już mnie mieli dosyć, zdaje się, bo nic nie wiedziałam. Mówią tak: „Ale ma głupią sekretarkę ten Nawrocki”. A ja mówię: „Widocznie mu mądrzejsza nie była potrzebna”. Później, już pod koniec przyszli i któryś z nich mówił: „Wie pani co? Nawrocki już wszystko powiedział, pani tylko może poświadczyć”. Mówię: „Jak powiedział, to co mam poświadczać, już macie, co powiedział”. Zwolnili mnie, właściwie nie wiem, dlaczego. Miałam później, powiem szczerze, takie uczucia, myślę sobie: „Jeszcze pomyślą z mojego otoczenia, że podpisałam coś, że oni mnie pod dwóch tygodniach puścili”. Bo tak, to wszyscy poszli do Wronek.

  • Pani się udało.

Mnie się znów udało.

  • Czy potem jeszcze jakieś represje były z tego tytułu?

Bezpośrednich nie miałam, ale w każdym razie dopiero się tam dowiedziałam, jak ludzie byli przez UB nasze… Oni o mnie wiedzieli takie szczegóły, takie spotkania, zupełnie niemające nic wspólnego! Jak dziewczyna młoda, to miałam chłopaka, gdzieś poszłam, a oni wszystko wiedzieli, co robiłam, dosłownie. Myślę sobie: „Boże kochany, jak oni tych ludzi wszystkich w Polsce…”. Nie było przecież jeszcze takich podsłuchów, jak teraz. Później bardziej się z siostrami związałam przez długie lata. W 1966 wyszłam za mąż, a to był chyba 1964 rok. Nagle, ni stąd, ni zowąd dostaję wezwanie na plac Dzierżyńskiego, żebym o siostrach powiedziała, co wiem. Mówię: „Co mam wiedzieć? Najlepsze kobity na świecie, ciężko harują. Wszystko żeście im zabrali. Jestem zaprzyjaźniona z nimi bardzo”. Później do Łodzi jeździłam, byłam chora, mój szwagier był chirurgiem w Łodzi i tam miałam mieć operację, chciał, żebym tam miała. Wiem, że przyspieszyli mi nawet tę operację, bo przyszli tam, że chcą mnie jeszcze przesłuchiwać w jakiejś sprawie. Ale on nie dopuścił mnie, powiedział, że jestem tak chora. Później się jakoś to rozeszło.

  • Gdzie pani pracowała?

Po pedagogice społecznej pracowałam z inwalidami, [pracowałam] w spółdzielczości inwalidzkiej, w służbie zdrowia. To teraz to się nazywa pracownik socjalny, taki pracownik, który jest partnerem dla lekarza jak psycholog, tyle że nie byłam psychologiem, tyko pedagogiem. W związku z tym albo sprawy dzieci, albo jak w szpitalu psychiatrycznym pracowałam, to sprawy pacjentów, przygotowanie środowiska, żeby pacjent mógł wrócić do domu. Wczoraj była nawet u mnie znajoma psycholog, która jest psychiatrą i żeśmy razem pracowały. Tyle że ona ode mnie młodsza ze dwadzieścia lat, a pracuje w Tworkach. Tak że to była praca, która mi bardzo odpowiadała. Pracowałam w lecznictwie, a skończyłam na służbie zdrowia, tak że emeryturę mam taką, jak służba zdrowia.

  • Czy chciałaby pani jakieś podsumowanie zrobić, chciałaby pani coś jeszcze powiedzieć na temat Powstania?

Mnie tylko wkurza, za przeproszeniem, jeżeli mogę tak powiedzieć, jak się teraz wszyscy wymądrzają o Powstaniu. Co jeden to mądrzejszy. Ale poza tymi ludźmi, którzy decydowali… Ja się co do tego nie wypowiadam, bo nie byłam, nie znam. Polacy zawsze byli źle traktowani, nie mieliśmy pomocy. Ja to wszystko wiem teraz. Ale wtedy przecież tego nikt nie wiedział, chyba że już byli uświadomieni politycznie, ale ja nie byłam. Po prostu się cieszyłam z tego, że będzie Powstanie, że Niemców się wygoni, a później jeszcze bolszewików. I to jest prawda, co bolszewicy mówią, że następnym etapem mieli być oni.




Warszawa, 6 września 2011 roku
Rozmowę prowadziła Barbara Pieniężna
Danuta Janina Meisser Pseudonim: „Danka” Stopień: strzelec, sanitariuszka Formacja: Sanitariat Okręgu Warszawskiego Armii Krajowej „Bakcyl”; Zgrupowanie „Kryska” Dzielnica: Czerniaków Zobacz biogram

Zobacz także

Nasz newsletter