Danuta Jasiecka

Archiwum Historii Mówionej


Nazywam się Danuta Jasiecka. Urodziłam się 29 stycznia 1924 roku w Sosnówce pod Warszawą – wtedy powiat Radzymin, obecnie Wołomin. W czasie Powstania miałam równo dwadzieścia lat.

  • Proszę opowiedzieć o swojej rodzinie. Czym zajmowali się pani rodzice?


Pochodzę z rodziny inteligenckiej. Moja matka była nauczycielką, a ojciec pracował w leśnictwie.

  • Czy miała pani rodzeństwo?


Miałam młodszą siostrę, która już nie żyje.

  • Jak wyglądało pani dzieciństwo? Jakie ma pani wspomnienia?


Wolałabym o tym nie mówić. Rodzice się rozstali i mieszkałyśmy tylko z matką. Nie byłam warszawianką. Do gimnazjum chodziłam w Brześciu nad Bugiem, a mieszkałam [po drugiej] stronie Bugu. Tak że dojeżdżałam do gimnazjum. Dzieciństwo było raczej ciężkie, pierwsza młodość – warunki dojeżdżania nie były przyjemne. Tryb życia był wyczerpujący i niepozwalający na jakiekolwiek rozrywki. Potem wybuchła wojna.

  • Co się działo w czasie września 1939 roku?


Mieszkałam w majątku mojego wuja nad samym Bugiem, po tej stronie Bugu, który wtedy, oczywiście, nie był granicą. Właśnie na Bugu swoją granicę miała Generalna Gubernia, dopóki Niemcy nie zaatakowali Związku Radzieckiego. Prawie całą wojnę spędziłam właśnie w tym majątku – w miejscowości Kozeń nad Bugiem – a tylko przez jeden rok byłam w Warszawie. Ostatni rok okupacji niemieckiej już pracowałam na niemieckim lotnisku Małaszewicze – posłano mnie tam z Arbeitsamtu. Na szczęście nie byłam jeszcze wtedy wywieziona do Niemiec. Kiedy front nadciągał, ewakuowano całe lotnisko. Wtedy wyjechałam do Warszawy – na dwa tygodnie przed Powstaniem.

  • Jak wyglądała okupacja w miejscowości, w której pani mieszkała? Miała pani kontakt z żołnierzami?


Każdy, kto był w Generalnej Guberni, odczuwał okupację. Przecież w każdej chwili można było zostać aresztowanym za cokolwiek. W każdej chwili można było zupełnie niespodziewanie znaleźć się w strzelaninie. Na wsi nie było łapanek, ale w jakiejś strzelaninie czy incydencie można było znaleźć się w każdej chwili. Poza tym były trudne warunki żywnościowe. Ludzie żyjący z pracy zarobkowej utracili swoje posady. Tak że było naprawdę [ciężko]. Początek okupacji, pierwszy rok wojny głodowałyśmy. Dosłownie głodowałyśmy. Dopiero potem, na wiosnę, zaczęłyśmy hodować króliki, później również kury – żeby było mięso do jedzenia. Mięso, jaja, mleko… Jedną krowę [hodowałyśmy] – ale dopiero w drugim roku okupacji. Pierwszy rok był zupełnie głodny.

  • Później zaczęła pani pracować.

 

Zaczęłam pracować, mając siedemnaście lat. Pierwszy rok – niecały – pracowałam w sąsiedniej gminie. Potem Arbeitsamt skierował mnie do pracy na niemieckim lotnisku w Małaszewiczach – tam, gdzie w Polsce Ludowej był tak zwany suchy port Małaszewicze dla handlu ze Wschodem.

  • Czym się pani tam zajmowała?


Wtedy jeszcze prawie nie znałam niemieckiego. Prowadziłam ewidencję przy warsztatach samochodowych.


  • Czy uczyła się pani w czasie okupacji?


W czasie okupacji Niemcy pozamykali wszelkie szkoły poza powszechnymi – wtedy to się nie nazywało szkoła podstawowa, tylko powszechna. W drugim roku okupacji zostało to załatwione chyba przez RGO. Było dużo młodzieży polskiej, która rozpoczęła gimnazjum, a nie doszła do matury. Trudno więc cofnąć ją do szkoły powszechnej, matury nie osiągnęła, a nie ma jeszcze lat do [rozpoczęcia] pracy zarobkowej. Przez jeden rok zrobiono [coś na wzór] dokształcających kursów zawodowych – ale tylko w Warszawie i Krakowie.
Przed wojną skończyłam trzy klasy gimnazjum w Brześciu nad Bugiem, a kurs czwartej klasy gimnazjum – do tak zwanej małej matury – [skończyłam] właśnie na dokształcających kursach zawodowych. Pod pozorem [kursów dokształcających] był faktyczny kurs gimnazjalny. Niemcy wyłączyli z tego geografię Polski, historię i chyba literaturę polską, nie pamiętam w tej chwili. Były wyłączone trzy przedmioty. [Kursy odbywały się] tylko w Warszawie i Krakowie – dwóch głównych miastach Generalnej Guberni. W mniejszych miastach – nawet tam, gdzie przed wojną były gimnazja – nie było takich kursów. Było to załatwione wyjątkowo dla stosukowo nielicznej grupy młodzieży, która się dostała. Właśnie wtedy spędziłam rok w Warszawie przerabiając kurs czwartej klasy gimnazjalnej – pozornie zawodowej.

  • Który to był rok?


To był drugi rok okupacji, więc rok szkolny 1940 na 1941.

  • Jak wyglądało pani życie w Warszawie? Gdzie pani mieszkała?


Miałam rodzinę w Warszawie. Mieszkał tam mój wuj. Wujostwo załatwili mi przyjęcie do jednego z gimnazjów na kurs. Przez ten rok mieszkałam i uczyłam się u wujostwa. Potem wróciłam nad Bug.

  • Jakie ma pani wspomnienia z okupacyjnej Warszawy?

 

Kończyłam kursy zawodowe pierwszego stopnia. Były [jeszcze] kursy zawodowe drugiego stopnia na poziomie przedwojennego liceum. W ciągu jednego roku [przerabiano] dwie klasy przedwojennego liceum, pomniejszone o przedmioty, których Niemcy nie uznawali, a powiększone o przedmioty zawodowe. Bardzo chciałam zostać w Warszawie i pójść na kursy drugiego stopnia. Niestety ułożyło się tak, że musiałam wrócić na wieś.

  • Czy w czasie roku w Warszawie miała pani kontakt z konspiracją?


Nie miałam żadnego kontaktu z niekorzystnego dla mnie powodu. Gimnazjum, do którego wujostwo mnie zapisali na kurs dokształcający, nie zorganizowało tajnego kursu. W czasie wakacji zaaresztowano konspiracyjną grupę tajnego nauczania przedmiotów zakazanych razem z profesorami. Przez to w czasie roku szkolnego, w którym uczęszczałam, nie zorganizowano tajnego kursu. Zaczęli je organizować w wakacje przed następnym rokiem szkolnym, kiedy miały być kursy drugiego stopnia. Ale wtedy musiałam wyjechać. W rezultacie nie byłam w żadnym nauczaniu konspiracyjnym.


  • Po powrocie z Warszawy zaczęła pani pracować?


Początkowo nie dostałam pracy. Kiedy byłam w Warszawie, miałam szesnaście lat – na pracę było jeszcze za wcześnie. Zaczęłam pracować na wsi – w gminie – mając siedemnaście lat. Jak już miałam osiemnaście lat… zaczęłam pracować dla Niemców, ale na terenie Polski, w sąsiedniej miejscowości. Wójt gminy miał znajomości w Arbeitsamcie i załatwił, że nie skierowano mnie do Niemiec.

  • Co sprawiło, że na dwa tygodnie przed Powstaniem pojechała pani do Warszawy?


Nadchodził front i Niemcy uciekali. Kozeń, Małaszewicze, Terespol – to była linia frontu. Niemcy częściowo się ewakuowali, a częściowo szykowali do obrony na linii Bugu. Część ludności też się wycofywała z linii frontu. Wtedy orientowano się, co oznacza być na linii frontu. W każdej chwili może trafić jakiś pocisk, odłamek, mogą zaaresztować pod byle jakim podejrzeniem.

  • Pojechała pani do Warszawy z rodziną?


Nie, tylko ja [pojechałam]. Zabrałam część rzeczy, a one zostały na miejscu pilnować [reszty]. Wzięłam lepsze rzeczy, ubrania i inne osobiste przedmioty. Okazało się, że to, co zostało nad Bugiem, ocalało. To, co wywiozłam do Warszawy – przepadło.

  • Czy matka z siostrą przetrwały nad Bugiem do końca wojny?


Okazało się, że Niemcy w ogóle się w tym miejscu nie bronili – tego z góry nie można było przewidzieć.

  • Gdzie się pani w Warszawie zatrzymała?


U mojego wuja, u którego mieszkałam kilka lat wcześniej, gdy uczyłam się w Warszawie. [Mieszkałam] na ulicy Nowogrodzkiej koło przejścia przez Aleje Jerozolimskie. Piwnicami było połączenie z budynkiem od strony Alej Jerozolimskich i to był właśnie budynek, do którego był jedyny powstańczy przeskok przez Aleje. To był bardzo newralgiczny punkt.

  • Jak wyglądały tygodnie przed wybuchem Powstania?


Właściwie nie mam wspomnień z tego okresu. Młodszy ode mnie o pięć lat brat cioteczny – harcerz – zapoznawał mnie z okupacyjną historią Warszawy. Poprzez harcerskie kontakty kuzynów i wuja trafiłam do poczty harcerskiej, chociaż sama nie byłam [harcerką]. Nad Bug – oprócz tego, że Sikorski był najpierw we Francji, a potem w Anglii organizować polskie wojsko – żadne informacje o Polakach w Londynie nie docierały. W okresie dwóch tygodni przed Powstaniem zapoznawałam się właśnie z życiem konspiracyjnym w okupacyjnej Warszawie i z tym, co się działo na Zachodzie.

  • Gdzie zastało panią Powstanie?

 

Wiedziałam o wybuchu Powstania. Zastało mnie na ulicy Mariensztat. W mojej rodzinie było kółko konspiracyjne i Powstanie mnie nie zaskoczyło. Najpierw – na kilka dni wcześniej – wiedziałam, że się szykuje. O godzinie „W” – która dla przeważającej części warszawiaków była zaskoczeniem – wiedziałam już rano 1 sierpnia.

  • Czy na Mariensztat została pani wysłana z zadaniem?


Prosiłam moich ciotecznych braci, żeby mnie też dano możność zrobienia czegoś. Wysłano mnie z pewnym poleceniem do pani mieszkającej na Mariensztacie przy moście Kierbedzia. Wiedziałam, że Powstanie ma wybuchnąć o siedemnastej, a dotarłam tam dziesięć minut przed siedemnastą. Tymczasem tam właśnie Powstanie rozpoczęło się dziesięć minut wcześniej.

  • Jakie to było polecenie?


Jak się potem dowiedziałam, było to polecenie prywatne. Zanosiłam wiadomość, ale nie wiedziałam jaką. To była prywatna wiadomość dotycząca syna tej pani. Szłam z pełnym zapałem. W momencie gdy dochodziłam do tego domu, nadleciały niemieckie samoloty – małe samolociki – i zaczęły ostrzeliwać ulice i domy. W ogóle nie trafiłam do tej pani, tylko od razu do piwnicy, bo teren był ostrzeliwany. Po pewnym czasie dano znać, że na razie jest bezpiecznie i można wychodzić. Dopiero wtedy zapytałam w piwnicy, czy jest tam [może] ta pani. Okazało się, że jest, i poszłam z nią do jej mieszkania.

 

Pierwsze dwa dni Powstania byłam właśnie w tym domu. Brałam udział w dyżurach przeciwpożarowych. Ponieważ to było koło mostu Kierbedzia, Niemcy starali się podpalać ten dom. W sąsiednim budynku, w domu Schichta, byli Niemcy z placówki strzegącej mostu Kierbedzia. Wiedzieli, że tu – w sąsiednim domu – są powstańcy. Wielokrotnie starali się podpalić ten dom. Kilkakrotnie pożar był wzniecany. To był duży budynek. W ciągu dwóch dni, które tam spędziłam, kilkakrotnie gaszono pożary wzniecane przez Niemców. Przez całą dobę w kilku punktach tego budynku były dyżury przeciwpożarowe. Brałam udział w dyżurach, ale w gaszeniu [już] nie. Jednego pożaru nie udało się ugasić.
Mieszkańcy wyszli na drugą stronę ulicy Mariensztat. Z jednej strony ulicy na drugą przeskakiwało się pod ostrzałem. [Strzelano] z górnych okien domu Schichta. Ludzie przeskakiwali pojedynczo. Raz przeskoczyłam z jakąś walizką, potem wróciłam i przeprowadziłam starszą panią. Staraliśmy się ją przeprowadzić jeszcze z jakimś mężczyzną. Udało się nam. Jeszcze przez jeden dzień byłam z tą panią w zupełnie obcym domu. To było poniżej Krakowskiego Przedmieścia. Ponieważ cała ulica była pod ostrzałem z mostu Kierbedzia, kopano pod ulicą tunel, aby ludzie mogli się wydostać z tego zakątka Mariensztatu. Jeden dzień czekaliśmy na wykopanie tunelu i potem chciałam tą panią przeprowadzić, bo po drugiej stronie byli jej znajomi. Była tak zmęczona przejściem przez tunel, że nie chciała iść dalej. Poszliśmy, gdy się ściemniło, i została u znajomych. Chcieli i mnie przetrzymać, ale nie chciałam. Chciałam korzystać z nocy, żeby iść stamtąd możliwe daleko w kierunku przedmieścia. Jak się dowiedziałam po wojnie i po powrocie do Polski, następnego dnia na tamtą ulicę przyszli Niemcy. Ta pani była stara więc [i ją], i jej znajomych wywieźli, tak jak wywozili ludzi z zajmowanych ulic, z zajmowanych domów – za Warszawę do Pruszkowa. Gdybym została tam na noc, nie byłabym całego Powstania w Warszawie, nie dotarłabym do rodziny, tylko po kilku dniach byłabym już wywieziona.
Rozpoczęłam nocną wędrówkę przez kolejne ulice. Przez piwnice, przez otwory wybite w murach, to znowu wspinanie się po drabinie dostawionej do muru odgradzającego posesję i wierzchem przez ten mur. Dwa dni przeczekiwałam, wędrowałam trzy noce. Pierwszy raz nie pamiętam gdzie, ale drugi raz przeczekiwałam na schodach elektrowni warszawskiej. Przez pierwszy miesiąc elektrownia na Powiślu była czynna. Dopiero potem, kiedy Niemcy zajęli Powiśle, nie było prądu. Elektrownia na Powiślu miała swój oddział powstańczy. Nie znam szczegółów, ale wiem, że w Powstaniu Warszawskim miała chlubną kartę. Spędziłam tam jeden dzień, siedząc na schodkach do piwnicy z wielu innymi ludźmi, żeby doczekać następnej nocy i znowu wędrować. O ile było możliwe, drzemałam. Ulicą… chyba Okólnik – nie znam dobrze Warszawy z tamtego okresu – był przeskok przez Nowy Świat. Dostałam się na ulicę Widok, gdzie znów była osoba z mojej rodziny. Zatrzymałam się u niej przez dzień, a na wieczór poszłam do Alej Jerozolimskich. To był niesłychanie trudny przeskok, a chciałam się dostać na Nowogrodzką. Tam nie puszczano bez przepustek. Przebiegali tam łącznicy, służbowe kontakty – puszczano bardzo niewiele osób. Przez to właśnie, że miałam rodzinę w konspiracji i w walczących oddziałach, udało mi się dostać przepustkę na przejście przez Aleje Jerozolimskie.
Przejście było z dwóch bram – jednego budynku jeszcze stojącego, a z drugiego budynku wypalonego – po północnej stronie Alej Jerozolimskich. Po stronie północnej – Śródmieście Północ – były dwie bramy. Po stronie Śródmieście Południe tylko jedna brama i była mocno ostrzeliwana. Zresztą wszystkie bramy były [ostrzeliwane]. Aleje Jerozolimskie były w znacznej mierze zajęte przez Niemców i dlatego ten przeskok był taki trudny. Brama ze strony południowej miała numer siedemnaście – słynne Aleje Jerozolimskie 17 – jedyna, którą można było się dostać na Śródmieście Południe. Z każdej bramy po stronie północnej pod numer siedemnaście na stronie południowej trzeba było biec na ukos Alej Jerozolimskich. Jak na tamte czasy, w stosunku do innych ulic, była ulicą dość szeroką – w stosunku do obecnych Alej była dużo węższa. Przeskok pod numer siedemnaście był z jednego budynku prościutki, na ukos. Z drugiego budynku – wypalonego – nie można było biec prosto. Przed budynkiem były ustawione kozły z drutu kolczastego – postawione ukośnie, po dwa kozły. Najpierw trzeba było wybiec w lewo, do przejścia między kozłami, wtedy zawrócić w prawo i jeszcze trzeba było wyminąć drzewo, które akurat tam rosło. Za drzewem jeszcze raz skręcić i dopiero wtedy miało się na ukos bramę [numer] siedemnaście. Brama z przebiegiem bez skrętów była przeznaczona dla powstańców. [Powstańcy] z wojskowymi poleceniami, gońcy – nieraz mali chłopcy, ledwie powyżej dziesięciu lat – łącznicy. Oni przebiegali bez żadnego skrętu. Cywile, którzy dostali przepustkę, mieli przebieg z drugiej bramy, dużo bardziej niebezpieczny. Przebiegałam z cywilnego [przejścia]. W bramie wypalonego budynku czekałam przez kilka godzin, od ścian buchało gorąco, od czasu do czasu osypywał się gruz. Aleje przebiegałam koło jedenastej. Dlatego tak późno, że Aleje Jerozolimskie były ostrzeliwane nie tylko z BGK – Bank Gospodarstwa Krajowego – wysoki budynek, zajęty przez Niemców. Mieli doskonały ostrzał przez Aleje Jerozolimskie, aż do Marszałkowskiej. [Aleje] były ostrzeliwane od strony Dworca Głównego, były ostrzeliwane z kilku pojedynczych budynków zajętych przez Niemców, a poza tym stale z Marszałkowskiej wyjeżdżała „Pantera”. Bardziej znany jest „Tygrys” – ten olbrzymi, solidny i bardzo groźny czołg niemiecki. A mały, zwinny, niedysponujący tak mocnym ostrzałem nazywał się „Pantera”. Wjeżdżała prawie do przejścia i ostrzeliwała z małych armatek budynki koło powstańczego przejścia i sam teren przejścia. Kiedy po tygodniu Powstania przebiegałam przez Aleje Jerozolimskie, po przeciwnej stronie widać było zwłoki leżące plecami do góry – nie było widać twarzy. Mówili, że to było ciało Antka „Rozpylacza” – znany z opowiadań powstańczych. Zginął na samym początku Powstania. Nie trafił do bramy, biegł do sąsiedniej, która była zabarykadowana. Wtedy go Niemcy ustrzelili. Tak było ostrzeliwane, że przez jakiś czas nie można było zabrać zwłok.
Kiedy „Pantera” się wycofywała, poczekano trochę, czy znowu nie nadjedzie, i dopiero zaczęto puszczać osoby, które miały przepustkę na przeskok przez Aleje. Przyszła kolej na mnie i szczęśliwie przeskoczyłam bez kłopotów. Miałam wtedy dwadzieścia lat, jeszcze wtedy byłam zwinna. Czasami ci mali chłopcy, łącznicy, przeskakiwali w dzień. Ale przeważnie odbywało się to nocą.
Budynek Aleje Jerozolimskie 17 stykał się oficynami z budynkiem na Nowogrodzkiej 12, gdzie mieszkała moja rodzina. Dowiedziałam się więc, że jestem tuż koło mojej rodziny. Wystarczyło przejść przez wybity w piwnicach oficyny otwór. U mojego wuja – doktora Edwarda Świderskiego – zatrzymałam się dwa tygodnie przed Powstaniem. A tuż przed Powstaniem – może dwa, trzy dni – [przybyła] tam moja cioteczna siostra. Jej rodzina zatrzymała się na Żoliborzu, a z pewnych rodzinnych powodów ona zatrzymała się u tego wuja. Przechodzący powstańcy, mieszkańcy okolicznych domów mogli u wuja dostać pomoc lekarską, a przede wszystkim opatrunkową. Mój starszy brat cioteczny – syn wuja Edwarda Świderskiego – był w oddziale, który atakował lotnisko Okęcie (to było wtedy lotnisko niemieckie) i zginął. Ten oddział to była bateria „Kuba”. Atak się nie udał i wszyscy zginęli. Jedyny, który był ranny na samym początku, został z tyłu. Zabrano go do powstańczego szpitala elżbietanek na Mokotowie. Kiedy Mokotów upadł, Niemcy wymordowali powstańców leżących w szpitalu. Jedyny, który ocalał z ataku na Okęcie, został zamordowany pod koniec Powstania. To był właśnie syn pani, do której byłam posłana z [meldunkiem].
Młodszy syn moich wujostwa – Jerzy Świderski, dużo młodszy od swego dorosłego brata – był harcerzem i cały czas walczył w Powstaniu. Należał do Batalionu „Gustaw”. Miał piętnaście lat, więc nie wiem, czy miał do czynienia z bronią. Brał udział w akcjach na Woli, potem na Starym Mieście. Należał do tej grupy, której znaczną liczbę zabił straszliwy czołg – niemiecka pułapka na Podwalu. Na szczęście mój cioteczny brat miał w tym czasie służbę i nie był przy tym czołgu. Ale kilkunastoletnia dzieciarnia harcerska oczywiście zebrała się przy tym czołgu. Dlatego tak dużo młodzieży tam zginęło.

Moja kuzynka pracowała na poczcie harcerskiej. Też nie była harcerką. Przez to, że moja rodzina była związana z harcerstwem, to ją w pewien sposób – nie pamiętam szczegółów – umieszczono w poczcie. Kiedy po tygodniu przyszłam na Nowogrodzką, [dowiedziałam się], że kuzynka pracuje na poczcie. Nie pamiętam dobrze, ale chyba poszłam razem z nią na punkt Śródmieście Południe. Mieścił się na ulicy Wilczej 41. Codziennie chodziłyśmy na [tę ulicę] i wracałyśmy po południu. Szłyśmy ulicą Kruczą, która w zasadzie nie była ostrzeliwana, ale ostrzeliwane były jej skrzyżowania. Bardziej ostrzeliwane były ulice poprzeczne od Marszałkowskiej. Ulica Krucza była ostrzeliwana w kilku miejscach. Doskonale znałyśmy te punkty, wiedziałyśmy, którędy trzeba obchodzić, którędy można przejść przez piwnice – aby ominąć ostrzeliwane skrzyżowanie – którędy trzeba przeskoczyć, która strona ulicy jest ostrzeliwana – szczegóły trasy znałyśmy doskonale na pamięć.


Mam jeszcze inne wspomnienie z dochodzenia do poczty powstańczej. W drugiej połowie Powstania Niemcy sprowadzili na Okęcie największe z dział stojących na torach kolejowych na wagonie. Wystrzeliwało pociski ważące półtorej tony. Myśmy to działo nazywali Gruba Berta. Niemcy – zdaje się – nazywali inaczej. W czasie pierwszej wojny było słynne, ogromne niemieckie działo nazwane Gruba Berta i myśmy też to działo tak właśnie nazwali. Pociski były wystrzeliwane z torów na Okęciu, bo tam Niemcy postawili działo. W drugiej połowie Powstania – bo Starówka upadła, Wola na samym początku – najbardziej ostrzeliwane było Śródmieście Północ. Kiedy tam było już bardzo źle i ogromna fala mieszkańców i uciekinierów z dalszych dzielnic runęła do Śródmieścia Południe, działo z Okęcia zaczęło ostrzeliwać Śródmieście Południe. Musieli mieć szpiegów wśród ludności warszawskiej. Skrzyżowania Kruczej, a przynajmniej jedno skrzyżowanie – pamiętam doskonale – z Hożą, było ostrzeliwane przez gołębiarza. Jak się potem okazało, mieścił się kilka budynków dalej – spory kawałek – ale musiał mieś odpowiednie lunety, odpowiednie przyrządy, że to skrzyżowanie bardzo celnie ostrzeliwał. Dopiero po dłuższym czasie wyłowiono tego gołębiarza na strychu budynku na Hożej.

Wracając do działa. Kiedy zaczęło ostrzeliwać Śródmieście Południe tośmy się nauczyli, że wystrzeliwuje jeden pocisk co siedem minut, względnie co sześć… Działo było dosyć dobrze nacelowane na różne skrzyżowania, na różne punkty. Niemcy musieli mieć jakichś obserwatorów, którzy wskazywali cel albo mieli tak dobre aparatury, że trafiali w newralgiczne punkty. Część pocisków trafiała między domami, raczej w ulice niż w domy. Kiedy Niemcy ostrzeliwali całe Śródmieście Południe, to w danym dniu – względnie w danych godzinach – ostrzeliwali pewien zwężony, mniejszy rejon. Potem przenosili cel dalej. W dniu, kiedy rejonem ostrzeliwania była ulica Krucza, na pocztę szło się [inaczej]. Kiedy pocisk wybuchł, z bramy wybiegał tłumik ludzi i każdy biegł w swoim kierunku. Mijało się kilka bram, starając się biec jak najszybciej. Wpadało się wtedy do bramy, patrzyło na zegarek – bo biec i zatrzymać się, by patrzeć na zegarek, nie miało sensu, bo trzeba było jak najwięcej przebiec. Myślałam, na przykład, że za minutę będzie kolejny pocisk, a okazywało się, że dopiero za trzy czy cztery minuty. Stało się w bramie, nie wybiegało się drugi raz. Czekało się, aż gruchnie następny pocisk i znowu pędem mijało się kilka kolejnych domów i w kolejnej bramie odczekiwało się następny pocisk. Są to migawki z codziennego życia powstańczego.


  • Na czym polegała pani praca na poczcie?

 

Poczta [mieściła się] na Wilczej 41. Pracowałam w sortowni listów. Harcerze przynosili do nas listy z opróżnianych skrzynek, a myśmy sortowały. Przez cały czas Powstania – ja od drugiego tygodnia – byłyśmy z kuzynką, Krystyną Robakowską, zajęte w sortowni. Okresami były tam i inne osoby. Listów było dużo, poza tym nieraz pisane ołówkiem, pisane nie na stole – jednym słowem, nieraz trudno było odczytać adres. Praca była zorganizowana w ten sposób, że stał szereg kartonowych pudeł oznaczonych dzielnicami, rejonami. Do wielu dzielnic ludzie pisali, ale z tymi rejonami nie było komunikacji. Czasem jakiś kawałek na jakiś czas był odblokowany, a potem znowu harcerze nie mogli tam dotrzeć. Dzielnice, do których nie było od nas żadnego dostępu, miały oznaczenia na wielkich pudłach. Wrzucało się tam listy, które były całkowicie niedoręczalne: Wola zajęta przez Niemców, Żoliborz do którego nie było żadnej komunikacji, bo tory kolejowe od Dworca Gdańskiego całkowicie odcinały go od Śródmieścia czy od Powiśla. Listów, których nie można było doręczyć, było bardzo dużo. Było nam tego bardzo żal.

  • Wie pani, co się później stało z tymi listami?


Nie wiem, co się stało z tymi listami. Wiem, że gdzieś były ukryte, zakopane archiwa poczty i że ich nie znaleziono. Czytałam o tym, a w likwidowaniu harcerskiej poczty nie brałam udziału. Nie wiem, czy listy niedoręczone nie zostały na wszelki wypadek spalone, czy one zostały w tym archiwum – tego nie wiem. W dużych pudłach były listy do dzielnic, do których nie było przejścia. W mniejszych pudłach listy były układane według bliższych adresów. Były podzielone na mniejsze rejony, ulice czy kwartały – tego już nie pamiętam. Harcerz dostawał przydział listów do rozniesienia do określonego kwartału czy ulicy. Widziałam dwukrotnie, że była poczta z Mokotowa. Był na Mokotowie oddział poczty, ale rzadko był z nim kontakt. Dotarła dwukrotnie łączniczka z Mokotowa, dorosła [osoba] – nie harcerze. Podobno przejście kanałami z Mokotowa było długie i bardzo trudne. Tak że nie chodzili tam harcerze, tylko dorośli. Wszyscyśmy się zbiegli do tej łączniczki i do paczki z listami, którą przyniosła. Jedna z łączniczek okazała się moją znajomą, ale nie pamiętam, jak się nazywała.
Nasza sortownia to był dosyć duży pokój. Podobno przedtem budynek zajmowała jakaś szkoła. W dużej sali były porozstawiane pudła, kilka stołów i tam sortowałyśmy. Okna wychodziły na Wilczą. Po drugiej stronie korytarza był pokój cenzury. Wstęp tam był surowo wzbroniony. Nawet przechodząc, nie można było rzucić okiem – był bardzo czujnie strzeżony. Pudła z sortowni chyba szły do cenzury, bo na tych listach nie było jeszcze stempla cenzury. Przypuszczam, że niektóre listy cenzura zatrzymywała – od tego jest…

  • Na czym polegała cenzura listów?


Nie wiem, to była tajemnica. Przypuszczam, że chodziło o to, czy w jakimś liście nie znalazła się informacja dotycząca powstańczych działań. Placówką kierowała matka Janka Bytnara. Wiedziałam o tym od mojej rodziny. Starszy cioteczny brat, który zginął na Okęciu, był razem z Jankiem Bytnarem i z całą… pomarańczarnią numer 23. w gimnazjum Batorego. Dopiero po wojnie dowiedziałam się, że to była tajna podchorążówka. Janek Bytnar i mój brat cioteczny – Bohdan Świderski – byli kolegami, bywali u siebie, dlatego i ja, i moja kuzynka – Krystyna Robakowska – [mogłyśmy pracować na poczcie].



  • Miała pani osobisty kontakt z matką Janka Bytnara?


Osobistego kontaktu nie miałam, tylko moi wujostwo. Wiedziałam, że ona kieruje placówką na Wilczej. Pracowała właśnie w pokoju cenzury i kilkakrotnie zdarzyło mi się widzieć ją z daleka na korytarzu. Nie miałam powodu i nie śmiałabym do niej podejść. Byłam młodziutką dziewczyną, nie warszawianką… To nie był czas na zawieranie znajomości i byłaby to dla mnie za wysoka znajomość, żebym się na to odważyła. Nigdy jej nie widziałam w mojej sortowni, nigdy nie wchodziła do tego pokoju, widziałam ją tylko na korytarzu. Raz – jeszcze przed wybuchem Powstania – w mieszkaniu wujostwa była siostra Janka Bytnara. Janek Bytnar już wtedy nie żył.

  • Na poczcie pracowała pani do końca Powstania?


W poczcie harcerskiej pracowałam do samego końca. Pierwszy miesiąc pracowałyśmy spokojniej. Dzielnica Śródmieście Południe była stosunkowo mało ostrzeliwana, należała do najspokojniejszego rejonu Warszawy. Niemcy koncentrowali się na Starym Mieście, na Woli, na Powiślu. Zaczęło się zagęszczać w drugim miesiącu Powstania, kiedy Niemcy zdobyli Powiśle. Główna placówka poczty harcerskiej była na Śródmieściu Północ. Stamtąd dostaliśmy druki, pocztówki, koperty. Można sobie wyobrażać, że w kopertach była poczta harcerska. Ale koperty nie miały użytku w poczcie harcerskiej. U nas nie było nadruków, tylko pieczątki. Nadruki były zrobione w placówce Śródmieście Północ i dostałyśmy materiały już z nadrukami. My tylko przykładaliśmy pieczątki. O ile karty pocztowe były stosowane w poczcie harcerskiej – w ograniczonej ilości, ale były – o tyle koperty w obrocie poczty nie miały żadnego udziału. Po prostu pozostały pamiątkami. Kiedy Powstanie się kończyło – rejon kurczył się do Śródmieścia – kiedy było wiadomo, że Powstanie nie otrzyma pomocy i że musi upaść, niewykorzystane znaczki, pocztówki i koperty zaczęliśmy stemplować i rozdawać pomiędzy osoby, które z pocztą w jakiś sposób pracowały. Trochę zabierało się do domu, dla rodziny, a trochę [wzięli] pracownicy. W ostatecznej likwidacji reszty poczty, która została, nie brałam udziału.
Jeżeli chodzi o znaczki, to dostaliśmy je ze Śródmieścia Północ. Było to w drugim miesiącu Powstania. Od początku niektóre rejony nie były dla nas dostępne, a już wtedy upadła Starówka. Niedługo potem upadło Powiśle, a bliżej mostu Kierbedzia było już wcześniej stopniowo zajmowane przez Niemców. Znaczków nie zużyłyśmy dużo. Kartki, na których pisano listy, były niewielkie. Ze słyszenia wiem, jak wyglądały skrzynki powstańcze, bo w czasie dnia byłam na poczcie powstańczej i ich nie oglądałam. Wiem z czytania i ze słyszenia, że na skrzynkach nalepiona była instrukcja, żeby listy pisać na małych kartkach, żeby pisać nieduży tekst i żeby wkładać tylko kartki z adresem na wierzchu. Niektórzy harcerze zginęli w czasie roznoszenia listów. Biegali pod obstrzałem, pod barykadami, więc chodziło o to, żeby mogli zabrać jak najwięcej listów, a jak najmniejszych. Karteczka złożona w kilkoro, na wierzchu adres i nie było gdzie nakleić znaczka. Kiedy znalazłyśmy miejsce na znaczek, to się go naklejało. Ale nie naklejałyśmy na listy, co do których nie było pewności, że zostaną doręczone. A rejon, do którego można było doręczyć, kurczył się coraz bardziej. Żałowałyśmy tych znaczków, żeby wpadły w ręce niemieckie, żeby jeszcze Niemcy się nimi cieszyli albo leżały gdzieś w gruzach? Zapasy znaczków były duże, ale niewiele udało się zużyć. Nikt się nie spodziewał, że Powstanie będzie trwać tyle czasu i że upadnie w taki sposób. Wtedy liczono, że trzeba będzie się bronić około dwóch tygodni, a tymczasem trwało dwa miesiące.


  • Gdy ostatecznie wróciła pani do domu, było wiadomo, że będzie kapitulacja?


Bardziej pamiętam początek Powstania, jak wędrowałam przez Powiśle, a koniec już nie tak [dobrze]. Powstanie kapitulowało 2 października. W warunkach kapitulacji był punkt, że Niemcy nie wchodzą do Warszawy przez dwa dni. Tak że 3 i 4 października Warszawa była nasza. Myśmy już nie walczyli i Niemcy też nie ostrzeliwali i nie wchodzili. Były dane dwa dni, żeby rodziny mogły się ze sobą porozumieć i odnaleźć. Kapitulacja raczej nas zaskoczyła. Było o niej wiadomo może parę godzin wcześniej, ale na pewno nie dni. Od razu było wiadomo, że na dwa dni Warszawa jest nasza, bez walk, bez ostrzału – czas na przygotowanie się do opuszczenia Warszawy i na wzajemne szukanie się rodzin. Te dwa dni pamiętam. Pełno ludzi na ulicach, patrzyli na zburzone domy, szukali. Pamiętam, kiedy nareszcie przestało się czuć śmierć za plecami, jeszcze się nie wychodziło, a trzeba się było do wyjścia przygotować.

  • Była pani już wtedy z rodziną?

 

Wychodziłam z rodziną – kuzynka, laborantka wujowa, wuj, dziadzia i młodszy syn. Po upadku Starówki brał w Śródmieściu udział w walkach o kościół Świętokrzyski – kościół Świętego Krzyża na Krakowskim Przedmieściu, były o niego duże walki. Tak dużo harcerzy z kompanii łączników harcerskich zginęło przy wybuchu czołgu na Podwalu, że potem to już nie była pełna kompania. Chłopców, którzy ocaleli, posyłano doraźnie to tu, to tam. Kiedy bataliony walczące na Starym Mieście przeszły przez Śródmieście na Powiśle, to mój kuzyn-harcerz nie brał w tych walkach udziału. Został w domu. O starszym [kuzynie] nie było żadnych wiadomości. Dopiero potem się okazało, że zginął pierwszego dnia Powstania na Okęciu. Młodszy wychodził z ludnością cywilną. Wychodzili wujostwo, młodszy syn, ja, Krystyna Robakowska i laborantka wuja. Mieliśmy wychodzić przez rogatki Alej Jerozolimskich, bo Niemcy wyznaczyli punkty rogatkowe, w których odbierali broń. Była to ostateczna kapitulacja i kapitulowali też powstańcy. Oczywiście sporo powstańców starało się gdzieś tę broń ukryć. Jeszcze teraz trafia się na broń zakopaną w piwnicy. Powstańcy mieli oddać broń i pomaszerować do niewoli. Wielu powstańców nie poszło do niewoli, tylko wyszło z ludnością cywilną.
Myśmy szli z ludnością cywilną rogatką przy Alejach Jerozolimskich. Rozeszła się wiadomość, że na tej rogatce są „ukraińcy”, że rewidują i rabują. Mimo że najbliżej Nowogrodzkiej była ta właśnie rogatka, zdecydowaliśmy się iść przez plac przed Politechniką. Tam nie byliśmy rewidowani. Wtłoczono nas do wagonów i przewieziono nas do Ursusa, ponieważ ludności wychodzącej z powstańczej Warszawy było przy ostatecznej kapitulacji tak dużo, że oddział w Pruszkowie nie mógł już przepuścić takiej liczby. Na koniec Powstania otworzono dwie filie – jedna w Ursusie, a druga w Ożarowie. Nasza rodzina poszła przez barykadę na ulicy Śniadeckich 5 października. Wychodzenie miało trwać od 5 do 7 października. Nie wiem, czy 7 się skończyło, ale my zdecydowaliśmy, że już wychodzimy. Za placem już były rogatki, na których Niemcy odbierali broń od powstańców i przepuszczali cywili. Dalej byliśmy już pilnowani przez Niemców. Byliśmy na placu, na ostatnim swobodnym, wolnym kawałku nie pod władzą niemiecką. Siedliśmy na schodach politechniki i zjedliśmy coś. Nie wiedzieliśmy, co nas czeka, jak przejdziemy na stronę niemiecką. Zjedliśmy, posiedzieliśmy i poszliśmy do rogatek. Akurat wtedy przeszedł przez rogatki oddział powstańczy. Przepuściliśmy ich i widziałam, jak powstańcy krótką broń wrzucają do koszyka wiklinowego – jak kosz na śmieci albo na bieliznę. Pozwolono im jeszcze iść żołnierskim krokiem, w żołnierskim szyku – tyle tylko że zabrali broń. Z boku strażnik niemiecki. Oni szli jak pół-żołnierze.
Nas skierowano do tłumu osób cywilnych, które już przeszły. Po pewnym czasie sformowano nas w kolumnę i Niemcy poprowadzili kolumny przez ulicę 6 Sierpnia, aleję Niepodległości, ulicę Wawelską – tam były wille. W tych willach były ogródki działkowe ze zwiędniętymi roślinami, niepozbieranymi plonami – wychodziliśmy przecież w październiku. Jak szliśmy, to na trawniku przed domem widziałam częściowo zwęglone zwłoki kobiety. Powstanie na Ochocie nie trwało długo, kilka dni. Nie wiem, jak zginęła ta kobieta… Nie było walk powstańczych, a w ogródku leżały nadpalone zwłoki. To pamiętam. Piechotą doprowadzono nas na Dworzec Zachodni. Podstawiono wagony kolejki dojazdowej WKD. Tyle ludzi do niej napchali, że stali i na korytarzu, i na stopniach.


W wielkiej hali w Ursusie była zrobiona filia obozu w Pruszkowie. Spędziłam tam noc razem z innymi ludźmi. Podłoga była zerwana i siedzieliśmy na piasku. To nie było spanie – pokotem, na piasku, człowiek przy człowieku… Na drugi dzień rano zrobiono selekcję. Były ustawione dwa stoły i Niemcy segregowali ludzi. Osoby starsze, osoby z małymi dziećmi były odsyłane na jedną stronę, a na drugą stronę odsyłano osoby, które przeznaczano na roboty do Niemiec. Oczywiście młodsze i silniejsze. Z moją cioteczną siostrą zostałyśmy przeznaczone na wywózkę do Niemiec. Miałam dwadzieścia lat, a ona dwadzieścia cztery. Sama młodość i siła. Osoby starsze i dzieci – a ich było więcej – rozwożono pociągami po Generalnej Guberni, po części, która była jeszcze niemiecka. Przecież już wtedy Rosjanie doszli do Wisły, już byli na Pradze. Reszta mojej rodziny właśnie tam trafiła. Ciotka i piętnastoletni brat cioteczny zostali wywiezieni w kieleckie.
Na roboty do Niemiec został również przeznaczony mój wuj-lekarz – mimo że już starszy człowiek, ale lekarz – i jego laborantka. Początkowo cztery osoby przeznaczono na roboty. Przeprowadzono nas do drugiego budynku, który wyglądał na biurowiec zakładów Ursus. Następną noc spędziliśmy też na podłodze, ale w dużo lepszych warunkach. Tymczasem wuj nawiązał kontakt z lekarzami. Początkowo w Pruszkowie i Ursusie zatrzymywali lekarzy, bo w tłumie ludzi wychodzących z Powstania byli ludzie chorzy, ranni, niedołężni, potrzebujący opieki. Niemcy zatrzymali polskich lekarzy i pielęgniarki, żeby na okres obozu przejściowego [zajmowali się chorymi]. Pamiętam, że obóz w Pruszkowie nazywał się Durchlager – znaczy obóz przejściowy. Teoretycznie mieli być wywiezieni do Niemiec po zlikwidowaniu obozu. Wuj zdecydował, że do czasu zlikwidowania obozu przejściowego zostaje tam jako lekarz. [Został] on, laborantka i jako pomocnika zatrzymał młodszego syna. Potem już nie pojechał do Niemiec. Jak ktoś miał możność otrzymania pomocy, to wymykał się z tego obozu. Oni też się wymknęli – część rodziny została w Polsce.
Z Krystyną zostałyśmy wywiezione do Niemiec. Przygotowano pociąg towarowy i następnego dnia – 7 października – władowano do wagonów po pięćdziesiąt osób. Trafiłyśmy do wagonu bydlęcego. Wagon był żelazny, a do ściany miał zamocowane obręcze, żeby w czasie transportu można było bydło przywiązać. Jechaliśmy trzy dni. Kiedy przychodziła noc, robiło się zimno. Nie można było uchylić [drzwi] – nie wiem, czy wagony były zadrutowane z zewnątrz. Było jedno małe okno, wysoko [pod sufitem]. To był nasz dopływ powietrza i światła. Kiedy przychodziła zimna, październikowa noc, skraplały się oddechy stłoczonych ludzi. Każdy miał ze sobą jakiś tobołek – bo na naszej rogatce nie rewidowano – każdy miał przy sobie to, z czym wyszedł – tobołek, plecak, walizkę. Myśmy trafiły w środek wagonu. Kiedy zapadała noc, zaczynał się gwałt ludzi, którzy mieścili się pod ścianami. Z początku wydawało się, że mają lepsze miejsce, bo mają oparcie. Okazało się, że po ścianach płyną strumyczki wody ze skroplonej pary. Ludzie nie tylko nie mogli się oprzeć, ale woda zaczęła pod nich podciekać. Musieliśmy się na środku jeszcze bardziej stłaczać.
Droga była straszna, te trzy dni to zupełna gehenna. Przez trzy dni nie dostaliśmy nic do jedzenia. Wagon otworzono daleko w Niemczech. To już było poza dawną granicą polską. Ci, którzy byli przy okienku, podsadzali się, żeby się zorientować, gdzie nas wiozą. Przez okienko patrzono na zmianę i zauważono, że mijamy miejscowość na dawnej granicy polskiej. Nie wiem, co to była za stacja, może Zbąszyn… Jeszcze długo nas wieźli i dopiero następnego dnia otworzono wagony. Jechaliśmy przez lasek. Jak pociąg wyjechał z lasku, [stanął] na bardzo wysokim nasypie, było widać podmokłe łąki.. Cały czas byliśmy zamknięci. A wiadomo, potrzeby ludzkie nie znają zamknięcia. Wymyślono, żeby wziąć garnuszek. Krążył po całym wagonie i jak był napełniony, wylewno zawartość na zewnątrz przez okienko. W takich warunkach jechałam. Wypuszczono nas z wagonów po upływie doby. Ludzie siadali do załatwiania się przy swoim wagonie, Zejść na dół nie można było – stromy nasyp i mokra łąka. Nawet Niemcy na zejście nie pozwalali. Tłum ludzi. Siadali i załatwiali się. Jak się później dowiedzieliśmy, nasz pociąg miał pięćdziesiąt kilka wagonów i trzy tysiące ludzi. Potem Niemcy zawołali, żeby wejść do wagonów. Najpierw wchodzili wysocy mężczyźni i wciągali ludzi. Przy wychodzeniu było tak samo – najpierw mężczyźni zeskoczyli i pomagali zeskakiwać innym. Ale już nas nie zamknęli, nie zadrutowali, bo to już były głębokie Niemcy.

  • Proszę powiedzieć, co wydarzyło się w czasie transportu z Warszawy do obozu?


Kiedy nasz transport był już w głębi Niemiec, otworzono na nasypie nasze wagony. Potem już ich Niemcy nie zamykali. Jechaliśmy trzy dni w poprzek Niemiec. Pociąg szedł wolno i – tak jak orientowaliśmy się – to nie było prostą linią, tylko jakimiś zypierkami. Przez te trzy dni tylko dwa razy roznoszono [posiłki], raz jakieś picie, drugi raz jakąś zupę. Za każdym razem do naszego wagonu to nie doszło, bo od jednego końca było raz, od drugiego końca drugi raz. Do nas nie doszło. Przez trzy dni w naszym wagonie nie dostaliśmy nic do jedzenia i picia. Raz na jakiejś stacji wypuszczono nas do kranu z wodą. Z tym że nie wypuszczono całych 6000, tylko z każdego wagonu parę osób nosiło, w rozmaitych naczyniach, wodę z tego kranu. W ten sposób jechaliśmy trzy dni. Trzeci dzień zbliżał się do końca, byliśmy już wszyscy bardzo wymęczeni i jak zawsze przy zapadającej nocy, w naszym wagonie rozpoczęły się narzekania osób, które siedziały pod ścianą i pod które w nocy podciekała woda. Znowu zaczęli lamentować, że jeszcze jedna noc, kiedy są pomoczeni od ścian.
Już było stosunkowo blisko północy, gdzieś koło jedenastej chyba czy między dziesiątą a jedenastą. Pociąg zatrzymał się i [zaczął się] nalot amerykański czy angielski. Zaczęli bombardować nasz pociąg. Rozrzucili tak zwane flary oświetlające teren. Widziałam flary przy nadciągającym froncie radzieckim, rzucane z tamtej strony i była duża różnica. Flary sowieckie były białe, [miały] silne światło i dosyć długo się paliły, a flary amerykańskie rozsypywały się na kilka ogników kolorowych, dominowały czerwone. W każdym razie dużo krócej [świeciły]. Myśmy na nie mówili choinka, bo rozsypywały się na kilka jak kolorowe świeczki na choince. Stosunkowo szybko gasły i mniej oświetlały. Przy tym słabym świetle bombardowali nasz pociąg. Długi pociąg, wagony towarowe, więc prawdopodobnie myśleli, że to z Zagłębia Ruhry. A już orientowaliśmy się, że znaleźliśmy się na terenie Zagłębia Ruhry. To zagłębie zbrojeniowe i prawdopodobnie alianci myśleli, że to pociąg, który wiezie jakieś wytwory zbrojeniowe i obrzucali bombkami zapalającymi. To są bombki czterdziestocentymetrowe, o specjalnym kształcie, małe. W zasadzie nie były ani burzące, ani zabijające, ale odłamki, kiedy bombki się rozerwały, mogły i pokaleczyć, i nawet zabić.
To bombardowanie trwało dosyć długo. Nasz wagon był żelazny. Do tej pory uważaliśmy, że jak wagon żelazny, to szczególnie dokuczał ludziom, którzy siedzieli pod ścianą. Teraz słyszeliśmy bombki i odłamki [spadające] na dach. W dach wagonu dosyć gęsto biły, ale żelaza nie przełamały. Tak że nasz wagon nie zapalił się i nie przebiły go małe bombki. Ale z jednej i z drugiej strony mieliśmy wagony drewniane i jeden z wagonów zapalił się. Po pewnym czasie zobaczyliśmy, [w świetle] choinek z góry świecących, coraz większą ilość ludzi, uciekających z wagonu na bok, na pole. Na razie siedzieliśmy, tylko trzeba było jeszcze więcej się stłoczyć, bo od strony, gdzie palił się sąsiedni wagon, to żelazo się nagrzewało i ściana zaczęła nawet czerwienieć.

  • Wagon, w którym pani była, też już był otwarty? Dało się z niego uciec?


Tak, tak. Jak znaleźliśmy się w głębi Niemiec, to już nie zamykano wagonów. Znaczy Niemcy nie zamykali. U nas przymykało się na noc, bo to już był październik, noce zimne, ale przez cały dzień mieliśmy już otwarte wrota do wagonu. Wagon był bydlęcy. Ochronił nas przed zapaleniem, ale ponieważ sąsiedni wagon już zaczął zanadto rozgrzewać to nasze żelazo, musieliśmy się stłoczyć i wtedy zapalił się wagon drewniany z drugiej strony. Już nie było rady, również musieliśmy opuścić wagon, uciekać z niego. Przedtem ludzie, którzy uciekali z palących się wagonów, trafiali pod odłamki rozrywających się bomb zapalających. Myśmy początkowo na to patrzyli i tym razem byliśmy zadowoleni z tego, że nasz wagon jest żelazny, ale w końcu też musieliśmy stamtąd uciekać. To już było pod koniec bombardowania, tak że już, powiedzmy, od odłamków nie ucierpieliśmy. Ale w ogóle, z całego naszego transportu, sześć osób zostało zabitych. Pięć osób [zostało] zabitych odłamkami, szóste to było dziecko, które spaliło się w palącym się wagonie. Dwa ostatnie wagony zajęte były przez rodziny kolejarskie i tam właśnie było to dziecko. Tak że to były ciężkie przejścia. Wtedy kiedy zdecydowaliśmy się już na ucieczkę, bo już z dwóch stron zanadto nagrzewał się nasz wagon, wyskoczyłyśmy z moją kuzynką. Zorganizowano naszą ucieczkę w ten sposób, że powiedziano, żebyśmy wyskakiwali bez bagaży. Kilku mężczyzn stało przy wrotach i pomagało zeskoczyć z wagonu. Potem ci mężczyźni mieli wyrzucić bagaże na tory. Zabrałyśmy z moją kuzynką – z którą razem pracowałyśmy na poczcie, a potem razem zostałyśmy wywiezione do Niemiec – koc ze sobą. Biegłyśmy jak najdalej od pociągu, bo pociąg był bombardowany. Okazało się, że ciężko było biec, czuło się pod stopami świeżo zorane pole. A noc była zupełnie ciemna, bezksiężycowa. Początkowo to flary oświetlały, a później już było zupełnie ciemno. Odbiegłyśmy kawałek od pociągu i nakryłyśmy się kocem. Po to, żeby koc ewentualne odłamki zatrzymał i, powiedzmy, żeby nas wcale nie poraniły albo mniej. Ewentualnie, jeżeli koc by się zapalił od bombek, to mogłyśmy go odrzucić i w ten sposób się uratować. Ale byłyśmy już jednym z ostatnich wagonów opuszczonych przez ludzi i w końcu bombardowanie się skończyło. Jeszcze jakiś czas samoloty latały nad nami w kółko i już nie bombardowały. Widocznie zorientowali się, że jak taka masa ludzi z wagonów wybiegła, to, praktycznie biorąc, nie towarowy pociąg, tylko wiozący ludzi, transport ludzi. Przestali bombardować, jeszcze jakiś czas nad nami krążyli i odlecieli.
Zostaliśmy sami w zupełnej ciemności na tym zoranym polu. Zaczęły się nawoływania wzajemne, bo jak ludzie wyskakiwali, to ten, który skoczył, starał się jak najdalej odbiec od bombardowanego pociągu. Zaczęło się nawoływanie, odszukiwanie się wzajemne, potem jakoś wyszliśmy z pola zoranego. To bombardowanie było tuż przed miastem Bochum. Bochum to jest mniej więcej w środku Zagłębia Ruhry, jeden z większych ośrodków zagłębia. Właśnie gdzieś koło przedmieścia Bochum [to się wydarzyło].
Po wyplątaniu się z pola, w którym grzęzło się w świeżo zoranej ziemi – potem była jakaś łąka czy pastwisko, nie wiem, było ciemno – zaczęliśmy się zbierać. Ktoś rozpalił ogień, ognisko duże. Przypuszczam, że to jednak byli Niemcy, bo skąd nasi ludzie z pociągu wzięliby materiał. Przypuszczam, że sami Niemcy jakoś zorganizowali to ognisko. Zaczęliśmy się koło ogniska zbierać i grzać, bo noc październikowa zimna. I zbierać swoje rzeczy. Zniesiono różne tobołki wyrzucane z wagonów i ze stosu ludzie wybierali swoje rzeczy. Tak kilka godzin spędziliśmy przy ognisku i przy szukaniu swoich rzeczy.

  • Czy przy ognisku nie wywiązał się żaden konflikt między Polakami a Niemcami, którzy pilnowali transportu?


Przy transporcie było tylko kilku Niemców, niewielu. Nie wiem ilu, bo pięćdziesiąt wagonów, to jest długi pociąg, a mój wagon był mniej więcej trzydziesty któryś. Niemcy byli prawdopodobnie na początku składu i na końcu, pilnowali, a w środku nie było Niemców. Nawet nie widziałam żadnego z Niemców.

  • Powiedziała pani, że prawdopodobnie Niemcy rozpalili to ognisko.


Po prostu to jest moje przypuszczenie, bo skąd Polacy mieliby ściągnąć materiał? To było duże ognisko, więc musieli czy jakieś podkłady kolejowe, czy jakieś drzewo przygotowane. To było duże i długo palące się. Kilka godzin ognisko się paliło. Dlatego przypuszczam, że to Niemcy. Poza tym gdyby Polacy na własna rękę gdzieś [znaleźli], Niemcy mogliby wykazać okradzenie drzewa czy ich składu kolejowego. Myślę, że Niemcy [rozpalili ognisko] przede wszystkim dlatego, żeby ogarnąć rzeszę 3000 ludzi. To też. Po prostu światło sobie w ten sposób zrobili – tak myślę – i zgromadzili ludzi przy ognisku. Dopiero nad ranem przyjechała lokomotywa z kilkoma wagonami. Już nie pamiętam, czy z pierwszymi odjechałam. Tak mi się zdaje, że chyba z pierwszymi. Ale wtedy od tego momentu już nie było transportu 3000 ludzi, tylko kilkaset osób odjechało kilkoma wagonami. I ja odjechałam.

  • Co z resztą?


Dlatego właśnie myślę, że musiałam odjechać pierwszymi wagonami, bo nie wiem, co [z nimi się stało]. W każdym razie już więcej się [nie spotkaliśmy]. Raz tylko spotkałam się z grupką, ale też z tych właśnie około 300 osób, które odjechały wtedy ze mną w kilku wagonach.

W ciągu następnych trzech tygodni była koleja w trzech obozach. Przerzucono nas z obozu do obozu. Podobno, tak nam powiedziano, że w bombardowaniu, w którym i nasz transport został zbombardowany, został spalony obóz, do którego nas wieziono. Po prostu nie miano z nami co zrobić ani gdzie zakwaterować. Najpierw nas zawieziono do obozu, gdzie w ogóle dla nas nie miano miejsca i nie miano nawet pożywienia. Przez kilka dni byliśmy w wagonach, którymi nas dowieziono. Potem zabrano nas stamtąd i przeciągnięto wagony do innego obozu. Ale jeszcze zatrzymam się przy pierwszym obozie. Nocowaliśmy w wagonach, nie mieliśmy zaprowiantowania, tylko picie nam dawano. Przyszedł wieczorem miejscowy farmer, powiedzmy, bo więcej niż rolnik, jakiś bogaty chłop i werbował chętnych do kopania kartofli.


Zgłosiłam się wtedy, namówiłam kuzynkę również, żeby pójść do kopania kartofli. Po prostu kartofle są do jedzenia, więc jak będzie się kopać kartofle, to można kartofli przynieść do ugotowania i zjedzenia. Okazało się, że my w Polsce – przynajmniej w moich wschodnich stronach – nie znaliśmy jeszcze maszyn do kopania kartofli. Myślałam, że to będzie kopanie motyczką, tak jak w Polsce. Tymczasem to była maszyna – zresztą ciągnięta przez dwa konie, jeszcze nie motorem – która z trzech kolejnych rządków wyrzucała w bok ziemię z kartoflami i polewała. To nasze zbieranie kartofli polegało na tym, że trzeba było wyrzucone na odległość ładnych kilku metrów kartofle z ziemią zebrać i usypywało się wał. Trzeba to było zrobić przed następnym przejściem maszyny wyrzucającej kartofle, bo kolejna wyrzucana ziemia przykrywała. Trzeba było szybko zbierać, żeby kartofle nie zostały przykryte następną porcją ziemi. To zresztą było męczące, bo ciągłe schylanie się i to w szybkim tempie. Byłyśmy przy tym cały dzień, ale dano nam potem u farmera bardzo porządny, solidny obiad. Potem jeszcze kiedy z nami się żegnał, nie płacił pieniędzmi, tylko zapłacił żywnością. Poza nakarmieniem nas jeszcze dał prowiant. [...]

  • Pracowała pani tylko jeden dzień, czy dłużej?


U rolnika pracowałam dwa dni. Na drugi dzień to już mniej. Kilkanaście osób u niego pracowało pierwszego dnia przy maszynie wykopującej ziemniaki.



  • Pamięta pani, jak nazywały się obozy?


Nie, tego nie pamiętam. To nie były obozy, w których nas zakwaterowano, to były właśnie obozy, w których nie miano z nami co zrobić. Nie miano dla nas miejsca ani zaprowiantowania.
Pierwszy obóz, to było kilka dni. Zarobiłyśmy z kuzynką na prowiant. I to był dobry prowiant! Wartościowy. On nas obficie [wykarmił], jedzenie nam dał. Ale na drugi dzień powiedział, że nie potrzebuje już tak dużo osób, tylko kilka. Już nie pamiętam, [ilu] nas było, ale chyba nawet nie dziesięć, jakieś osiem osób, coś takiego. Okazało się, że tym razem to jest do przebierania kartofli. Tylko dwie osoby zostały posłane na pole na wybranie jeszcze resztek kartofli, których poprzedniego dnia, powiedzmy, nie zebrano, a pozostałe siedziały i przebierało się kartofle, które były wykopane i zwiezione. Uszkodzone kartofle były do zużycia prędkiego, a pozostałe to były do piwnic, na zimę jako zapasy. Na tym polegało to nasze [zadanie]. To już było dużo lżejsze, bo siedziałyśmy i tylko przebierałyśmy kolejno pryzmy kartofli. Odrzucałyśmy uszkodzone w jedna stronę, a dobre w drugą. Już Niemcy odnosili gdzieś do piwnic, w których je przechowywano. W Polsce to nazywało się kopcowanie, chociaż to nie były kopce, tylko długie budowle, ale nie okrągłe, tylko podłużne, zagłębione w ziemię, a na wierzchu przykryte.

  • Przejdźmy do drugiego obozu.


Jeszcze tylko skończę. Na drugi dzień kuzynka moja była tak zmęczona, że nie zgłosiła się do pracy. A ja poszłam i znów zjadłam dobry obiad i przyniosłam porcje żywności. Tak że w ten sposób myśmy z kuzynką przeżyły, lepiej jedząc niż w poprzednich dwóch miesiącach.

Potem stamtąd zabrano nasze wagony, przeciągnięto do innego obozu. To wszystko było w jednym rejonie, to były nieduże przebiegi pociągu. W drugim obozie już zakwaterowano nas w barakach. Ale w barakach, które nie [były] przystosowane do mieszkania w nich. Pokotem na podłodze spaliśmy, w czym kto miał na sobie czy w bagażu. Tyle tylko że już dostaliśmy jakąś zupę, coś do jedzenia. Ale też to nie było zaprowiantowanie normalne. W drugim obozie byliśmy chyba tydzień i tam z kolei zaczął się handel z sąsiednią [wsią]. Przy jednej wsi był obóz, a w pobliżu, jakieś dwa kilometry [dalej], była druga wieś, z której Niemcy przychodzili i pytali o niektóre rzeczy. Przede wszystkim tam na miejscu, w Niemczech, najbardziej im owało pasmanterii. Pytali się o nici, o tasiemki, o guziki. Niektóre osoby, które były, [jak] odchodziły z mieszkania, to najrozmaitsze rzeczy ze sobą wzięły i różnymi rzeczami handlowały.

Ja nie miałam. Nie miałam domu w Warszawie, nie miałam swoich rzeczy, więc nie miałam czym handlować. Ale znałam niemiecki, a większość Polaków niemieckiego nie znała. W rezultacie chodziłam z tymi, którzy chcieli sprzedać, a nie znali języka niemieckiego. Chodziłam przez kilka dni. Po kilka osób ze mną szło, takich, które chciały sprzedać. Do sąsiedniej wsi szłam z nimi i potem od domu do domu i przehandlowywałam tym osobom, co mają na sprzedaż i [mówiłam], co chcą za to. Po prostu tłumaczyłam. A panie, którym pomogłam przehandlować na żywność, trochę żywności mi dawały za to prowadzenie, za to tłumaczenie. W ten sposób zarabiałam na życie. Tylko nam bułki nie dawali.

Potem stamtąd zabrano nas do trzeciego obozu, a już tam, w porównaniu do tego, co było wcześniej, to był raj. To był obóz w lesie. Mieliśmy już normalne zaprowiantowanie i były baraki w lesie. Nie byliśmy do żadnej pracy używani. Trzy tygodnie spędziliśmy w lesie, chodziliśmy po lesie. Po prosu po Powstaniu Warszawskim, po wszystkich przejściach to myśmy tam odzyskali siły. Potem nas wzięto stamtąd. To znaczy nie wszystkich. Zaczęli przyjeżdżać Niemcy i brać po kilkanaście, po kilkadziesiąt osób do jakiejś pracy. Już parę grupek odeszło od nas, Niemcy zabrali ich do roboty. Przyjechało dwóch Niemców i nie ci Niemcy sobie wybierali, tylko zaproponowali, żeby na ochotnika zgłaszać się do kartofli. Nawet nie bardzo rozumiałam, bo znałam niemiecki, ale bardziej praktycznie. Nie uczyłam się niemieckiego, tylko tak z praktyki, kiedy ostatni rok przed Powstaniem pracowałam na lotnisku niemieckim. Arbeitsamt mnie skierował. Zrozumiałam, że coś z kartoflami, ale nie byłam pewna, nie rozumiałam tak bardzo, co z tymi kartoflami. Ale mnie uderzyło to, że ci Niemcy, którzy przyjechali wywołać, chcieli, żeby zgłaszać się na ochotnika. Tak trochę psychologicznie zrozumiałam, że to musi być dobra jakaś praca, skoro na ochotnika chcą. Tak sobie wytłumaczyłam i zgłosiłam się do pracy. Nawet moja kuzynka nie bardzo chciała, ale jak zgłosiłam się, to i ona już poszła, żebyśmy się nie rozłączały. Zabrano nas wtedy, właśnie ochotników, czterdzieści osób i okazało się, że to było do kartofli, ale w dużym, ogromnym kombinacie zbrojeniowym. Kombinat był w mieście Mülheim an der Ruhr, Mülheim nad rzeką Ruhrą. To było dziesięć kilometrów od Essen. Ale Mülheim, jak na niemieckie miasta, nie było, że tak powiem, dużym miastem.


Kombinat miał kilka kilometrów wzdłuż i wszerz, zajmował taką przestrzeń. Miał, poczynając od koksowni własnej, rozmaite stopnie przetwarzania stali, odlewania, przetwarzania. W końcu wychodziły stamtąd gotowe bomby średniej wielkości, bombki zapalające. Wtedy zobaczyłam, jak wyglądały czterdziestocentymetrowe bombki zapalające i osiemdziesięciocentymetrowe bomby, już, że tak powiem, normalne, burzące i części do V-1 i do czołgów. To był naprawdę kombinat, składający się z szeregu kolejnych fabryk.

  • Co kombinat miał wspólnego z kartoflami?


W kombinacie, w naszej grupie (przez handel z tamtą wsią jeszcze bardziej wyćwiczyłam się w niemieckim) byłam jedyną, która potrafiła rozmawiać po niemiecku. Było kilka osób, które rozumiały, ale nie potrafiły rozmawiać. Dostałam, to znaczy to nie była funkcja oficjalna, ale po prostu [zostałam] jakby łączniczką, tłumaczką między niemieckim kierownictwem a naszą grupą. Niemcy nie pracowali jako robotnicy. Najniższa funkcja niemiecka to był Vorarbeiter. Nie znam odpowiednika polskiego, to jest coś jakby grupowy czy coś w tym rodzaju. Vor to jest przed, przed robotnikami, Vorarbeiter. Właściwie to powinno nazywać się „nadrobotnikami”. Najniższa funkcja niemiecka to było pilnowanie i kierowanie grupą robotników.
Naszą czterdziestoosobową grupę skierowano do pracy w kuchni. Z tym że należałyśmy do personelu kuchennego, ale miałyśmy za zadanie przebieranie kartofli. Był cały szereg bunkrów – chyba kilkanaście – długich, betonowych, zagłębionych, tylko małe okienka były nad ziemią, które bardzo niewiele światła wpuszczały. Tam były przechowywane kartofle na zimę. To był październik, więc był okres robienia zapasów. W kombinacie dostaliśmy wszyscy numery. Z naszej grupy dostałam pierwszy numer, bo byłam tłumaczką dla grupy i mój numer robotniczy był 19201. Tylu było robotników cudzoziemskich w kombinacie – 19000. A Niemców – jak mówiłam, najniższe stanowisko niemieckie to było kierowanie grupą robotników, a poza tym wielu majstrów, jacyś inżynierowie, aż do dyrekcji – było 3000 – zatrudnionych tylko na kierowniczych stanowiskach. Wyższych i niższych, ale kierowniczych. Kuchnia gotowała dla 3000 Niemców obiad i kolacje. Na obiad trzy razy na tydzień były kartofle i gulasz z sosem, a trzy razy były – myśmy nazywali to papka – kartofle i jakaś jarzyna. Co drugi dzień gulasz i [co drugi dzień] papka – gulasz, papka, gulasz, papka. Jednego dnia to była kapusta, drugiego dnia były buraki i trzeciego dnia była marchew albo brukiew. Była specjalna maszyna, do której były wrzucane ugotowane ziemniaki i ugotowane warzywo – czy buraki, czy marchew – i maszyna to mieszała. Dlatego nazywaliśmy to papką. To były kartofle wymieszane z warzywem.

  • Pani w tej kuchni też się żywiła?


Personel kuchenny dostawał wyżywienie niemieckie. Dobrze odgadłam to psychologicznie, że na ochotnika to do jakiejś lepszej pracy werbują. To była praca z wyżywieniem niemieckim. Inżynierowie dostawali to samo wyżywienie co my w kuchni. To był obiad, a na wieczór była kolacja. To była zupa, ale solidna, z kartoflami, makaronem, gęsta, okraszona, zaprawiona odpowiednio zupa. Zupy były smaczniejsze niż obiady.

  • Czy w czasie pracy w fabryce pani mieszkała w obozie?


Za chwilę powiem o obozie, to jest też ciekawa rzecz, ale skończę z kuchnią. W kuchni pracowałyśmy, przychodziłyśmy rano, dostawałyśmy kawę. Oczywiście to była kawa zbożowa. Nic do kawy nie dostawałyśmy, ale w każdym razie gorącej kawy wypiłyśmy. Potem szłyśmy do bunkrów, przebierałyśmy kartofle. Znów tak samo jak u bauera, odrzucało się kartofle uszkodzone albo nadpsute, a resztę przesypywało się w drugi kąt. Bunkry były podzielone przegrodami. Wchodziłyśmy do przegrody i od jednej ściany kartofle odrzucało się, piętrzyło się po drugiej stronie i następowało ich przebieranie. Na stronę poprzednio opróżnioną rzucane były kartofle dobre, do przechowania na zimę i jakiś był specjalny proszek, co warstwę kartofli przesypywało się, jakim konserwujący, coś takiego. Stopniowo przechodziło się od przegrody do przegrody, a potem od bunkra do następnego bunkra. Z bunkra szłyśmy na obiad. To była przerwa, chyba półgodzinna, i pracowałyśmy tak: od siódmej rano do siódmej wieczorem. Dwanaście godzin pracy. Była przerwa na obiad i później po południu albo szłyśmy do kartofli znowu, albo szłyśmy do pomocy przy przygotowywaniu warzyw – i do zupy, i do papki.
W kuchni pracowały Ukrainki. Było, już nie pamiętam, dwadzieścia pięć Ukrainek. Miały swoją Vorarbeiterkę, zresztą bardzo złą. A my dostaliśmy wyjątkowo dobrą i przychylną nam Niemkę. Ale bardzo niewiele dni byliśmy całą grupą czterdziestoosobową, a potem z naszej grupy wzięto połowę do maszyn. Tak że spotykałyśmy się z grupą, która poszła do maszyn, tylko wieczorem w baraku. Starałyśmy się – te dwadzieścia, które pozostały w kuchni przy przebieraniu kartofli – zupę, którą dostawałyśmy po skończeniu pracy jako kolację (jak mogłyśmy jakieś naczynia nieść) przynieść tym, które pracowały przy maszynach. Rzecz polegała na tym, że w kuchni byłyśmy zatrudnione również do obierania kartofli. Cały czas były zatrudnione w kuchni Ukrainki i również dwadzieścia spośród nas. Były pomieszczenia oddzielone, z kamienną czy ceglaną podłogą i były nieduże beczułki. Siadały przy beczułce dwie i obierały, obierzyny składały do beczułki. Kartofle przedtem były myte. Były specjalne maszyny do mycia kartofli.

  • Przepraszam, że przerwę. Wydaje mi się, że lepiej będzie po prostu bardziej ogólnie o tych przeżyciach opowiadać, dobrze?


Kiedy te szczegóły są ciekawe. To znaczy już nie tak dużo ciekawych szczegółów, ale zaraz powiem. Bo dość istotne jest to, do czego dążę, że, tak jak mówiłam, w małych beczułkach były obierzyny. Kartofle [były] poprzednio płukane w specjalnej maszynie i szły do obierania. Obierki w małych beczułkach wynoszone były do wielkich basenów. Na terenie ogromnej kuchni było szereg basenów i do jednych wrzucało się obierki z beczułek, a do drugich wrzucało się obrane kartofle. W kuchni gotowane było, tak jak już opowiadałam o tym, czym karmiono trzy tysiące Niemców pracujących na terenie kombinatu. A z obierek z basenów w wielkich kotłach gotowano zupę dla kilkunastu tysięcy robotników cudzoziemskich. Zupa była nie tylko gotowana na obierkach, ale bez kartofli, bez jakichś warzyw. Trzy razy na tydzień z rzeźni przywożono kości, więc zupa z obierków była przynajmniej na kościach, a trzy razy była w ogóle jałowa – woda na obierkach. I tym karmiono cudzoziemskich robotników. Więc naprawdę to, że zgłosiłam się i skłoniłam kuzynkę do zgłoszenia się na ochotnika do pracy, to w ten sposób wygrałyśmy los na loterii. Bo myśmy dobrze jadły wtedy, kiedy ci robotnicy cudzoziemscy byli karmieni obierkami. Z kolei w kuchni pracowali Belgowie. A kartofle, przez nas obrane i umyte, były wrzucane do wielkich beczek. Wielka beczka! Dwóch ludzi przenosiło ją z miejsca. Przez całe życie tyle kartofli nie zjadłam i nie zjem, ile naobierałam się w ciągu tego pół roku. To by było mniej więcej, jeśli chodzi o kuchnię.
Potem, na ostatnie dwa tygodnie z tej właściwie pięciomiesięcznej pracy, wzięto znów grupę osób do maszyn i wtedy poszłam do maszyn. Jedną ciekawostkę jeszcze do kuchni dodam. Zupa dla kilkunastu tysięcy robotników i zupa wieczorna, i pożywienie dla trzech tysięcy Niemców były gotowane w olbrzymich kotłach. Do naszych zajęć należało również mycie kotłów na koniec dnia. Kotły były tak wielkie, że wchodziło się do nich po schodkach, w głąb kotła również po schodkach. Ale żeby umyć kotły, wybierane były tylko wysokie spośród nas. Nigdy kotła nie myłam, bo byłam za mała. Znaczy na stojąco, z wyciągniętą w górę ręką, to jeszcze nie mogłam dosięgnąć do wierzchu kotła, żeby go umyć. Tylko wysokie kobiety myły kotły, wchodząc do nich po schodkach i w głąb po drabince. [Tyle,] jeżeli chodzi o pracę w kuchni. Z tym że ostatnie dwa tygodnie to jednak poszłam do maszyn. Ale to już nie jest specjalnie ciekawe.
Jeżeli chodzi o obóz, to nasz kombinat był tak wielki, że miał własny obóz dla robotników. Byłam w obozie położonym obok kombinatu. Nazywał się lagier Luisenhof West. West to znaczy zachodni. Dalej była ulica, jakieś tory i po drugiej stronie był lagier Luisenhof Ost – Ost to wschodni – i tam byli Rosjanie. A West to byli rozmaici – Francuzi, Polacy i jakaś jeszcze trzecia nacja była, już nie pamiętam, w niedużej ilości. Głównie byli Polacy. Różnica była taka, że w zasadzie nam nie wolno było wychodzić do miasta, ale nikt nas nie pilnował. A w lagier wschód cały czas byli strażnicy. Jeżeli nawet [szli] do pracy, to prowadzono ich oddziałkiem, którego pilnowało kilku Niemców. A nas, z naszego lagru zachodniego, nikt nie pilnował. Do pracy szliśmy sami i wymykaliśmy się też czasem na miasto, kto chciał i miał odwagę. Bo w zasadzie nie wolno nam było. W ten sposób byliśmy przez pięć miesięcy.
Potem pewnego dnia w naszym obozie zbudzono nas gdzieś – normalnie o szóstej, bo od siódmej pracę zaczynaliśmy – o piątej. Tak że wiem, że dostawałyśmy lurę do picia jakąś ziołową. Niemcy mówili na to kawa, ale to nie była nawet zbożowa kawa, to były jakieś ziółka. Mówiono, że Niemcy dodawali do tego takie ziółka, które powodowały spadek seksualności. W ten sposób chcieli, żeby nie mieć kłopotu. To [były] uspokajające temperament ziółka. Chyba tak było rzeczywiście, po skutkach sądząc. Zbudzono nas bardzo wcześnie i nie poszliśmy do pracy, ale w kierunku Essen nas poprowadzono. Okazało się, że Amerykanie przerwali front na Renie. Sforsowali Ren, tylko że nie po naszej stronie, nie koło Essen, tylko koło granicy holenderskiej, co było od nas o jakieś czterdzieści kilometrów. Potem [...] miałam przygody podczas naszej ewakuacji, zgubiłam się, już nie byłam z moją grupą. Zgubiłam się na ulicach Essen w czasie bombardowania. [...]
Najpierw nas wyprowadzono z obozu, nawet picia rannego nie dając. Nie dali żadnego prowiantu i przez cały dzień szliśmy pieszo w kierunku Essen. A to było dziesięć kilometrów, więc nie wiem, czy zatrzymywali nas. Na drodze było pełno ewakuowanych innych obozów.

  • Jaki to był miesiąc?


Wojna oficjalnie skończyła się w maju, ale tam w kwietniu. Pamiętam, że albo dzień przed, albo dzień po śmierci Roosevelta mnie wyzwolono w Essen. To był mój pierwszy dzień wolności. Pamiętam 11 kwietnia, ale czy 11 kwietnia to był dzień śmierci Roosevelta i dlatego go pamiętam, czy to był dzień, kiedy byłam wyzwolona, już tego niuansu nie pamiętam. W każdym razie około 11 kwietnia był dla mnie koniec wojny.
Miałam tego rodzaju przygodę, że kiedy szliśmy i drogi były zatłoczone rozmaitymi obozami, w końcu to wszystko się przemieszało. Początkowo Niemcy nas prowadzili i pilnowali, potem gdzieś poznikali. Też sami chyba gdzieś pouciekali, a my szliśmy w kierunku, który nam wskazano. Przed wieczorem doszliśmy do przedmieścia Essen, do pierwszych domków w ogródkach i wtedy przyszło bombardowanie. A jeszcze przedtem, po drodze, spotkaliśmy grupę Włochów. To byli Włosi od Badoglia, który zbuntował się przeciwko Niemcom i usiłował [zwrócić się] do aliantów, żeby przyśpieszyć wyzwolenie Włoch. Tymczasem Hitler tak się „zasząknął”, że przedtem Włosi byli sprzymierzeńcami Niemców, a w tym czasie już Niemcy okupowali Włochów, a wojska Badoglia wzięli do niewoli.
W tej samej miejscowości, w Mülheim an der Ruhr, były inne obozy i był obóz włoski. Wieczorem, dzień w dzień, były przeloty samolotów. To też warto opowiedzieć. Bombardowania tamtego terenu w ostatnim roku wojny były tak zwane dywanowe. Chyba Anglicy w dzień latali, a Amerykanie w nocy. To leciały tysiące samolotów. Wtedy kiedy przelatywały, to i barak zerkał, i ziemia zerkała. Były trzy naloty każdego wieczora, ale w granicach do północy. Tamten teren był już zbombardowany, więc kiedy przyjechaliśmy z Powstania, to już tamtych miast nie bombardowano. Ale ciekawostka. Bombardowania wtedy przeniosły się już do środka Niemiec. Bombardowane były miasta, ale nie kombinaty zbrojeniowe. Podobno, szczególnie Amerykanie, Anglicy też, mieli swoje udziały w przemyśle zbrojeniowym Zagłębia Ruhry i im nie zależało, żeby zbyt szybko skończyła się wojna. Ich koncerny zbrojeniowe szalenie zarabiały na tym wszystkim. [...] Bombardowania koncentrowały się na dzielnicach mieszkaniowych, nękanie ludności, żeby przyśpieszyć koniec wojny, ale nie były bombardowane różne fabryki zbrojeniowe Zagłębia Ruhry.
Ponieważ samoloty leciały na bombardowanie środkowych Niemiec, zawsze może zdarzyć się jakiś samolot, który, powiedzmy, musi pozbyć się ładunku, bo jest uszkodzony, więc mogła jednak jakaś bomba polecieć. Tak że nie kładliśmy się spać, dopóki trzeci raz samoloty nie wróciły. Przelatywały nad nami najpierw w kierunku Niemiec, a potem wracały. Czasem wracały do godziny dziesiątej, bo już był trzeci powrót i już mogliśmy kłaść się spać, a czasem, mnie więcej, do północy to trwało. Do nas przychodzili Włosi. Nawiązali z nami znajomości. Przychodzili wieczorem i siedzieliśmy. Ponieważ w czasie przelotów światło było gaszone – sami nie gasiliśmy światła, to było sterowane w czasie nalotów, był sygnał ostrzegawczy i było zgaszone światło – więc siedzieliśmy po ciemku. Była tylko pięcioświecowa [lampa] – i jeszcze pomalowana na fioletowo żarówka – na środku izby baraczej. Włosi przychodzili, odwiedzali nas i siedzieliśmy razem na łóżkach po ciemku. Innych siedzeń nie było. W pokoju barakowym był tylko piecyk żelazny, w którym się paliło i w którym sobie przygrzewaliśmy jedzenie, ewentualnie gotowaliśmy kartofle. Przy kartoflach pracowałyśmy, tośmy kartofle przynosiły stale. Przeważnie dawałyśmy kartofle tym, które pracowały przy maszynach i które miały tylko zupę z obierek, ale i same też gotowałyśmy sobie trochę kartofli na kolację. Na piecyku kolejno się gotowało.

  • Jak wydostała się pani z Essen?


Włosi siadywali z nami i rozmawialiśmy, dopóki trzeci przelot nie wrócił. Wtedy szli do swojego obozu, a myśmy się kładły spać. Czasem wcześniej już szli do siebie. Właśnie po drodze mijała nas grupa Włochów, którzy nas odwiedzali. Nie mieli żadnych bagaży. Znajomy Włoch, który mówił po francusku i z którym cały czas, jak nas odwiedzali, rozmawiałam, zaproponował mi, że mi poniesie plecak. Skorzystałam z tego, bo przecież cały dzień [na nogach] i bez jedzenia. Plecak nie był duży, dziecinny plecak, ale zawsze to jednak było obciążenie. Kiedy niósł mój plecak, to razem z nimi szybciej szłam. Potem, jak oni [poszli], to [myślę, że] zaczekam na swoją grupę. Doszliśmy w ten sposób do przedmieść Essen, gdzie były domki w ogródkach i wtedy był pierwszy nalot. Rozproszyliśmy się po ogródkach, pochowaliśmy się. Potem Włochów zbierano w grupę i kierujący nimi poprowadził ich gdzieś. A ja już zostałam. Wchodzimy do miasta, więc chciałam na swoją grupę zaczekać. Czekam, czekam i nie ma mojej grupy. Już nie będę opisywać po kolei moich perypetii, w każdym razie noc już zapadła, znalazłam się na ulicach Essen, a przecież godzina policyjna nawet i dla Niemców, a cóż dopiero cudzoziemka, więc byłam w niebezpieczeństwie po prostu. Jakiś Niemiec zechce mnie wylegitymować, nie z Essen byłam, tylko z sąsiedniego Mülheim i nie Niemka, i po nocy. W każdym razie Ukrainki mnie uratowały. Grupa Ukrainek, które, jak się okazało, pracowały w piekarni i dlatego miały nocą przepustkę. Wracały na swoją kwaterę. Zabrały mnie ze sobą i byłam na ich kwaterze przez kilka dni. Karmiły mnie i jedna z Ukrainek wzięła mnie do swojego łóżka. W ten sposób mnie ocaliły.
Potem, po kilku dniach, znalazły dla mnie [pracę]. U Niemki po prostu zostałam służącą. Już nie będę opowiadać, jak tam było. Nastąpiło trzy tygodnie oblężenia Essen. Swojej grupy już nie znalazłam, zostałam sama. Okazało się później, że już wcześniej w inną ulicę ich poprowadzono i dlatego z nimi się nie spotkałam. Też dosyć barwne były moje przejścia, ale to już inna opowieść. W każdym razie umieściły mnie Ukrainki u Niemki, która miała sklep spożywczy, więc znów nie byłam głodna. Bo po pierwsze Niemka miała zapasy, po drugie już był front. Ci Niemcy, którzy jeszcze przy sobie mieli robotników, to ich w ostatnim okresie starali się jak najlepiej traktować, żeby ich nie zadenuncjowali, żeby się nie mścili. Tak że przeszłam jeszcze dwa tygodnie oblężenia Essen. U Niemki byłam trzy tygodnie. Tydzień to było jeszcze przedtem, nim Essen zostało okrążone. Trochę w sklepie pomagałam, ale na zapleczu. Sprzątałam sklep i zanosiłam do sklepu kolejne warzywa, produkty, skrzynki i u Niemki w mieszkaniu też sprzątałam, prałam i zmywałam. Ale nie byłam głodna, więc pod tym kątem to miałam szczęście. Po dwóch tygodniach Amerykanie zdobyli wreszcie Essen.
Ale była jeszcze taka historia, że jeszcze wcześniej, zanim miasto zostało okrążone, to Zagłębie Ruhry zostało wzięte w kocioł. Część wojsk amerykańskich poszła naprzód, w głąb Niemiec, a część Zagłębie Ruhry okrążyła i stopniowo zdobywała. A z Essen chcieli uciec gestapowcy i najbardziej zajadłe formacje niemieckie. Okazało się, że już było Zagłębie Ruhry wzięte w kocioł i już były wszystkie drogi wyjściowe zamknięte. Niemcy wrócili z powrotem i ponieważ to byli głównie esesmani, którzy bali się tego, co z nimi zrobią zwycięscy alianci, postanowili się bronić. Dlatego właśnie to Essen przez dwa tygodnie było oblężone, a ja w oblężonym Essen, gdzie nie było bombardowania, tylko był obstrzał z granatników, doczekałam wejścia Amerykanów.
W kilka dni po wejściu Amerykanów do Essen było tak, że część esesmanów chowała się – w Zagłębiu Ruhry były kopalnie i po wybraniu węgla część kopalni była nieczynna – w odgałęzieniach nieczynnych kopalni. Niedaleko terenu, na którym przebywałam, był stary kościółek nieduży, otoczony niskim murkiem i na terenie wokół kościoła stał barak jakichś robotników cudzoziemskich. Jak potem okazało się, to byli Ukraińcy. A Ukraińcy, kiedy Amerykanie weszli, zaczęli grabić sklepy, a nawet i mieszkania niemieckie. Ale przede wszystkim sklepy. To straszne było wyjść na ulicę. U Niemki w dalszym ciągu byłam, chociaż już byłam wyzwolona, ale strasznie było wyjść na ulicę, bo szaleli ci uwolnieni, ze Wschodu, przede wszystkim Ukraińcy. To było pijane, rozhukane, ogarnięte manią grabienia, więc przez kilka dni w ogóle nie ruszałam się [z miejsca], nie wychodziłam. Zresztą u Niemki pracowało młode małżeństwo ukraińskie i dziecko mieli małe, kilkumiesięczne. Ponieważ strasznie było wyjść na ulicę, więc też u Niemki siedzieli. Aż po kilku dniach rozeszła się wiadomość... Z baraku przy kościółku było potajemne wyjście z opuszczonych, już nie eksploatowanych kopalni. Ponieważ Ukraińcy tak się mścili i grabili, w nocy esesmani tajnym wyjściem poprzez podziemia kościółka wyszli do obozu i wyrżnęli Ukraińców, którzy pijani spali. Strach padł na wszystkich Ukraińców, którzy tam byli. W ogóle nie tylko Ukraińców, ale cudzoziemców, a szczególnie tych ze Wschodu. A ja, że byłam z Ukraińcami, te Ukrainki, które mnie wyratowały na ulicy Essen... W tym czasie, kiedy tam byłam, nie natrafiłam na żadnego Polaka. Byłam z Ukraińcami. Jedna dola z nimi była, więc kiedy padł na nich popłoch, bo ich pobratymców wyrżnęli w obozie esesmani z podziemi, to Ukraińcy w ciągu jednego dnia uciekli z Essen. A ja siłą rzeczy z nimi. Miałam zostać sama między Niemcami, jak w ogóle nie wiedziałam, gdzie są jacyś Polacy? Wolałam pójść z Ukraińcami, którzy mieli jedną dolę ze mną, niż zostać u Niemców, którzy nie wiadomo, co ze mną, bezbronną i bez żadnego oparcia, zrobią. Wolałam już wyjść z Ukraińcami. Rzeczywiście, tak jak się spodziewałam, ci Ukraińcy dążyli do jakiegoś obozu, w którym Ukraińców umieszczano. Już Amerykanie, po wyzwoleniu, nie do roboty, tylko [do obozu] dipisów [brali]. To znaczy dispaced persons – ci wysiedleni, przemieszczeni.
Kiedy znalazłam się w obozie, w którym grupowano Ukraińców, to w komendanturze obozu dowiedziałam się, gdzie jest taki obóz dla Polaków. Okazało się, że jest bodajże o osiem kilometrów [dalej]. A w obozie ukraińskim znalazła się jeszcze jedna Polka, więc myśmy ze sobą zetknęły się i razem postanowiłyśmy przejść do polskiego. I tak zrobiłyśmy. Pomijając wiele innych szczegółów, to by były z grubsza moje dzieje.
Kolejno byłam w dwóch obozach dla wysiedlonych, dla wywiezionych na roboty. Potem zaczęli wracać do Polski. Przede wszystkim były transporty powrotne dla zachodnich – Francuzów, Belgów, Holendrów, dopiero w następnej kolejności Polacy, Ukraińcy i tak dalej, ci wschodni.

  • Kiedy pani wróciła do Polski, do Warszawy?


Do Polski wróciłam po dwóch latach od wywiezienia. Dlatego że początkowo nie miałam zamiaru wracać. Początkowo uznałam, że na swoje szczęście znalazłam się na Zachodzie. Było dobrze. Byliśmy dobrze traktowani w obozach, mieliśmy dobre wyżywienie. Rozmaite ubrania, ręczniki dawano, [przybory] toaletowe, [różne] potrzebne rzeczy. Wszystko było dobrze, dopóki Amerykanie naszym obozem zawiadywali, ale kiedy się wojna skończyła, w maju, to w miesiąc później nastąpiło przechodzenie [do stref okupacyjnych]. Bo okazało się – o tym nie wiedzieliśmy zresztą ani w Polsce, ani tam – że alianci już dawno między sobą ustalili podział Niemiec na strefy. Okazało się później, że ta strefa była ustalona dla Anglików. W czasie wojny rozmaite oddziały różnie szły, wojowały, a w miesiąc po zakończeniu wojny Amerykanie i Anglicy przeszli po prostu do swoich stref. Okazało się, że jesteśmy w strefie angielskiej i Amerykanie nasz obóz przekazali Anglikom. To było niebo i ziemia w porównaniu jednego z drugim. Anglicy od razu – dużo gorsze traktowanie, dużo gorsze zaprowiantowanie i jakieś uboczne rozdawanie różnych rzeczy. Anglicy tak nas traktowali, żeby po prostu jak najwięcej osób skłonić do wyjazdu. Nie chcieli mieć kłopotów. Początkowo – tak do roku – nie miałam zamiaru [wracać]. Chciałam skorzystać z tego, że znalazłam się na Zachodzie. A potem coraz bardziej zniechęcałam się do Zachodu i jeszcze po kolejnym roku zdecydowałam – a już zaczęły się transporty do Polski – i wróciłam w maju 1946 roku. Tak że byłam pół roku jeszcze w niewoli niemieckiej w obozie pracy, a potem półtora roku w obozie dla przesiedleńców i wróciłam do Polski.

Chciałabym wrócić jeszcze do Powstania. Na Wilczej codziennie jedliśmy obiad i obiad przez całe dwa miesiące był jednakowy. Niezmiennie była najpierw zupa z jęczmienia, co nazywała się zupa „plujka”, bo jęczmień był niełuskany, z plewami po prostu. Zupa ugotowana z jęczmienia była pełna plew. Dlatego nazywała się zupa „plujka”, bo trzeba było wypluwać plewy. A na drugie była ugotowana pszenica z marmoladą. Okraszona marmoladą, bo żadnej okrasy nie było. To było niezmienne jedzenie przez dwa miesiące Powstania. W Śródmieściu był młyn na Prostej. We młynie były ogromne zapasy pszenicy zgromadzone. Podobno była pszenica w ilości wystarczającej dla Warszawy na cztery lata. Drugie miejsce zaopatrzenia to były zakłady piwne „Haberbusch i Schiele”. Tam z kolei magazyny były pełne jęczmienia. Magazyny zaczęły się palić i dlatego jęczmień był przydymiony. Jęczmień z plewami i jeszcze do tego przydymiony w skutek ugaszonego pożaru. Całe Śródmieście powstańcze żywiło się z tych dwóch magazynów, z ogromnych zapasów zboża. Stąd właśnie zupa z jęczmienia i pszenica gotowana. Skąd była marmolada, nie wiem.
Po pszenicę i po jęczmień chodziły z całego Śródmieścia Północ i Południe kolumny transportujące to zboże. Dwukrotnie szłam w takiej kolumnie po zboże na Prostą. O tym właśnie chciałam powiedzieć. Przejście było, nie wiem, ile to kilometrów, nie znałam Warszawy i po prostu nie szło się główną ulicą. Na samym początku dostawałyśmy po worku i niosło się ze sobą worek. Szliśmy przez jedyne przejście przez Aleje Jerozolimskie. To jest jedyna nitka, gdzie było połączenie Śródmieścia Północ i Śródmieścia Południe. Opowiadałam na początku, w jaki sposób przeskakiwało się przez Aleje Jerozolimskie w tydzień po wybuchu Powstania. Później, oba razy, kiedy chodziłam po pszenicę – to było już we wrześniu – wtedy już przejście prze Aleje Jerozolimskie inaczej wyglądało. Wyskrobano przekop, ale ponieważ Aleje były bez ustanku ostrzeliwane i to z wysokich punktów, szczególnie z BGK, więc nie dawało się wykopać głębokiego przekopu, którym by można było bezpiecznie przejść. Tylko przekop był płytki, ciągle był niszczony ostrzałami – i w dzień, i w nocy ostrzeliwano go. Jako zasłona to był tylko piasek usypywany na boku przekopu. Ale ciągłe ostrzeliwanie rozrzucało piasek. Poza tym jeszcze w przekopie płytkim były rury. Po jednej stronie ulicy i po drugiej stronie ulicy były przewody różne w rurach. Rury były różnej grubości, jedne wyżej, drugie niżej i przez ten przekop – wprawdzie to było lepsze niż przeskakiwanie pod obstrzałem bez żadnej zasłony – trzeba było czołgać się i jeszcze przez te rury. Czasem górą – to wtedy nawet przez krótki czas było narażonym się na to, że akurat może strzelić w plecy czołgającego się – albo pod rurą trzeba było się czołgać. I tak szereg razy w trakcie przejścia. Ale to już było bezpieczniejsze przejście niż na początku, bez niczego. Pszenicę niosło się w workach. Najpierw szło się na pusto, tylko niosąc worek. W kilku miejscach [były] tunele wykopane pod ulicą. Tylko wyjątkowo Aleje Jerozolimskie, które były tak ostrzeliwane, że nie dało się głębiej wykopać, a gdzie indziej to były tak wykopane, że po prostu czołgało się tunelem, ale nie narażonym na ostrzał. Albo przechodziło się za barykadami. To trzeba było czasem – też barykada raz wyższa, raz niższa – czołgać się czy na kolanach przechodzić, czy tylko schylić. W kilku miejscach jeden bok, jeden koniec barykady był ostrzeliwany, więc, powiedzmy, szło się schylonym, a potem trzeba był ostatni kawałeczek przeskoczyć, bo sięgał jakiś strzelec niemiecki. Chociaż dostawało się normalny worek, ale nawet do połowy go nie napełniano w magazynie, bo droga była zbyt trudna. Worek trzeba było ciągnąć czy nieść przez przekopy, pod barykadami. Tak że też oceniano siłę tego, komu napełniano worek. Ale zdaje się, że nie więcej niż dwadzieścia kilo, mniej więcej, napełniano. Bo po prostu byłoby zbyt ciężkie do przeciągania przez przejścia różne. W takiej kolumnie dwukrotnie brałam udział. To była wyprawa na wiele godzin, zanim doszło się z Wilczej na Prostą. Do tej pory nie wiem, gdzie jest Prosta. Wiem tylko, że na Woli, ale w którym miejscu, to nie wiem.


Jeszcze o jednej rzeczy chciałam powiedzieć w związku z Powstaniem. Chciałam powiedzieć o „Kamieniach na szaniec”. Książka miała szereg wydań po wojnie w Polsce. Była lekturą szkolną, nie wiem, czy nadal jest. A ja przybyłam do Warszawy dwa tygodnie przed wybuchem Powstania i właśnie w czasie tych dwóch tygodni czytałam „Kamienie na szaniec” w wydaniu konspiracyjnym, podziemnym. To były kartki na powielaczu odbijane podobno, tak mówiono, z mikrofilmu, który był przemycony z Londynu. „Kamienie na szaniec” mają trzy rozdziały: „Rudy”, „Alek” i „Zośka”. A to konspiracyjne wydanie miało tylko dwa rozdziały. Nie było „Zośki”, tylko był „Rudy” i „Alek”. Ale ponieważ to była jeszcze wojna i okupacja niemiecka, więc to było również zaszyfrowane, zakonspirowane. „Rudy” był jako „Czarny” w tym pierwszym, właśnie powielaczowym wydaniu, a „Alek” był jako „Wojtek”. Autor, Aleksander Kamiński, również był zaszyfrowany. Nie jestem pewna, tak mi jakoś się wydaje, że jako autor figurował Julian Górecki. Ale tego nie jestem pewna.

  • W jaki sposób to wydanie było rozprowadzane?


Tego nie wiem, bo to było tak samo jak gazetki podziemne. Jakieś sieci podziemnych drukarni. Od czasu do czasu jakaś drukarnia upadała, zresztą nie byłam w Warszawie. Po prostu tak samo [miałam to], jak moja rodzina miała gazetki konspiracyjne, jeszcze przedpowstaniowe. Bo w czasie Powstania to z początku, póki jeszcze był prąd elektryczny i woda, sporo pisemek powstało. Później, a szczególnie jeżeli już nie było i wody, i prądu, to tylko ręcznie były jakimiś korbami uruchamiane maszyny. Już wtedy niewiele zostało gazetek. Do końca był „Biuletyn Informacyjny” i każdy numer miał: „dwudziesty dzień krwi i chwały”, „czterdziesty dzień krwi i chwały”. Każdy miał ten [numer], który był kolejnym dniem krwi i chwały. I w końcu ostatni numer: „sześćdziesiąty trzeci dzień krwi i chwały”.


Warszawa, 03, 11 kwietnia 2008 roku
Rozmowę prowadziła Anna Kowalczyk
Danuta Jasiecka Stopień: cywil, pracownik poczty harcerskiej Dzielnica: Śródmieście południowe

Zobacz także

Nasz newsletter