Danuta Rowińska-Rutecka „Ira”

Archiwum Historii Mówionej

Nazywam się Danuta Rowińska-Rutecka, pseudonim „Ira”. Byłam w Batalionie „Oaza” w Forcie Dąbrowskiego na Sadybie.

  • Proszę opowiedzieć o swojej rodzinie.

Do 4 września 1939 roku mieszkałam w Twierdzy Modlin, gdzie mój ojciec, major 1. pułku artylerii ciężkiej, pełnił służbę. Mojego ojca w 1939 roku już nie było w Twierdzy, bo był powołany do sztabu artylerii dywizyjnej, do generała Przedrzymińskiego, [Armia Modlin].

  • Jak nazywał się pani ojciec?

Major Konrad Rowiński.

  • Czy w czasie okupacji miał pseudonim?

Miał kilka, ale trudno jest mi powiedzieć [jakie]. Zginął w Powstaniu pod pseudonimem „Konrad”.

  • Miała pani rodzeństwo?

Nie, byłam jedynaczką. Mama nie brała udziału w ruchu oporu, ponieważ ojciec nie pozwalał, zresztą nie pozwalał także mnie. Bardzo go to irytowało, bo w czasie okupacji mówił, że przeze mnie wpadną naprawdę poważne sprawy, a byłam wtedy wielką bohaterką i mówiłam, że mowy nie ma, żeby tam nie wiem co [działo się] w gestapo, to nic nie powiem. Dzisiaj wiem, że pewnie by mi rączkę złamali i wszystko bym powiedziała.

  • Czy ma pani jeszcze jakieś wspomnienia sprzed wybuchu wojny?

Mam, dlatego że to była twierdza, w której byli tylko wojskowi. Życie towarzyskie kwitło, domy były tak zwane „otwarte”, wszyscy bywali u siebie. Do dzisiaj na przykład nie mogę przyjąć zwyczaju chodzenia ze święconym, ponieważ zawsze do domów przychodził kapelan. Wydaje mi się, że nawet do dzisiaj pamiętam nazwisko – ksiądz kapitan Wawro, który był kapelanem w Modlinie i po prostu święcił stół, i mnie się do dzisiaj zupełnie nie kojarzy chodzenie z koszyczkiem do święcenia.

  • Czyli spędziła pani dzieciństwo w otoczeniu wojskowym?

Całkowicie, można powiedzieć, dlatego że jeszcze mój brat stryjeczny był w tym czasie w podchorążówce broni pancernej właśnie w Modlinie, więc on przychodził do domu ze swoimi kolegami. Była tam ślizgawka, były kinderbale i powiedzmy, oni mieli największą śmiałość do tych dziewczynek, które znali, bo na balach oficerskich to raczej podchorążowie nie bywali, i po prostu bawili się z nami. Było piękne kasyno – jedno kasyno normalne garnizonowe, które stoi do dziś i drugie letnie nad Wisłą.

  • Pamięta pani ostatnie wakacje przed wybuchem wojny, atmosferę?

Atmosferę tak. Pamiętam szczególnie wianki, jakie się odbyły w Modlinie. Obserwowaliśmy to z tarasu kasyna letniego. Tam było kilka podchorążówek, bo i broni pancernej, ale również piechoty, saperów i tam byli również ludzie o zdolnościach artystycznych. Płynęły łodzie, pięknie udekorowane, ze światłami, naturalnie wszystkie wyśmiewające swastykę i Führera, i tak dalej, a my tu zwycięscy i butni.

  • To znaczy, że nastrój był podniosły?

Tak. I w ogóle w armii było przeświadczenie… Właśnie mówię o moim kuzynie, który zginął w 1939 roku, spalił się w czołgu, ale po stronie Rosji, gdzieś pod Łuckiem, to [wówczas] Czerwony Krzyż [nas] zawiadomił. Dla mnie to było dziwne, ale widocznie [tak było] w okresie wojny, ponieważ był podporucznikiem. Właśnie on, pamiętam, jak do mojego ojca wpadł i mówi: „Boże, będzie wojna, będą awanse, w ogóle... Co my tu nie pokażemy im. Oni mają tanki z tektury”. Zresztą pamiętam, jak w 1939 roku w Modlinie, nie wiem, czy 1 czy 2 września był strącony niemiecki samolot i prowadzili jeńców. Pierwszy raz widziałam umundurowanych Niemców i ktoś powiedział: „No, teraz będą z nich wyciągać zeznania”. Ktoś mówi: „Jakie wyciągać? Dadzą im jeden kotlet schabowy i wszystko wyśpiewają”. Takie było nastawienie.

  • Pamięta pani 1 września?

Tak, ale pamiętam to tylko jako komunikat, który był przez radio i w którym nawoływano, żeby wszystkim mówić, że rozpoczęła się wojna i tak dalej, ale u nas to już było wiadome. Zresztą jak ojciec przysłał chyba 4 września (wydaje mi się, że myśmy wyjechały 4 września) do mamy kartkę, żeby natychmiast wyjeżdżać, bo boi się, że most będzie zbombardowany, a mama była umówiona ze swoją koleżanką, właśnie Kaden-Bandrowską. Oni mieli willę w Zalesiu, że na wypadek [wojny], to tam pojedziemy. Druga rzecz była taka, że samochód miał być do 5 września zwrócony. To było większe słowo jak samochód, bo to był mały fiacik, ale tym fiacikiem [jechała] i jeszcze pani na dole, która była żoną chyba porucznika z broni pancernej; miała małego synka, chyba dwuletniego, i urodzone tuż przed wojną małe dziecko. Właśnie mój ojciec podawał do chrztu, więc drugi samochód był właśnie z [jej] służącą i [naszą i] tak samo jak my...

  • Gdzie jechałyście?

Właśnie do Zalesia.

  • Cały wrzesień tam spędziłyście?

Do upadku Warszawy.

  • A po upadku?

Wróciłyśmy do Warszawy. Bardzo długo nie wiedziałyśmy nic o ojcu, bo ojciec dopiero w pierwszych dniach listopada dowędrował, ponieważ oni wyszli razem z majorem Bojanowskim, też artylerzystą, przyjacielem ojca. Mówili taką bardzo miłą rzecz, że byli u jakiegoś leśniczego i zdzierali pagony...

  • Czyli ukrywali się?

Tak, to znaczy nie chcieli, [żeby było] wiadomo, że są oficerami. Ten leśniczy podobno zakrył twarz rękami, łzy mu płynęły i powiedział: „Panowie, to już wszystko przepadło”. Potem naturalnie, ponieważ mieli wypłacony żołd, więc kupili jakieś [ubrania]. Ojciec w listopadzie (w pierwszych dniach listopada) wrócił w kożuszku, naturalnie z zapuszczoną brodą, do mojej ciotki na Żoliborz. Ona przyjechała po mnie, żebym zobaczyła ojca, bo mamy akurat nie było i zostawił kartkę do mamy, żeby rano natychmiast przyjechała. Jak zobaczyłam ojca, to byłam przerażona: był w jakimś kożuszku, z brodą, ale potem, jak poszedł na spacer na Żoliborz i przyszedł, to powiedział, że pierwsza rzecz, to musi zgolić brodę, bo już dwóch oficerów spotkał z brodami. To znaczy miał o tyle zmienioną trochę powierzchowność, że nosił okulary, (których w ogóle nie potrzebował). Tam było plus czy minus jeden, ale [była] oprawa, która trochę zmieniała twarz, duże okulary w grubej oprawie.

  • To znaczy wrócił do Warszawy i ukrywał się w Warszawie?

Nie. Bardzo szybko udało mu się nawiązać kontakt (wiem to od mamy, bo tego przecież mnie nie mówiono) z ZWZ i ukrywał się w sanatorium gruźliczym w Świdrze lub Otwocku, bo nawet tam jeździłam z mamą, ale wydaje mi się, że Świder chyba... W każdym razie dopiero potem jakoś zorientowano się, że na terenie sanatorium jest ich trzech oficerów. Ono było z otwartą gruźlicą, bo tam [nie] wchodzili Niemcy. Niemcy bardzo się bali otwartej gruźlicy. Dopiero razem byli w pokoju, bo tak to wszystko było opłacane przez mamę prywatnie, żeby był osobny pokój, osobna obsługa, nakrycia i tak dalej, żeby nie ojciec miał [styczności z gruźlicą]. W czasie I wojny [światowej] był dwa razy ranny i tak pechowo, że płuca miał przestrzelone, więc w ogóle płuco było słabe i jeszcze obcowanie z prątkami było bardzo ryzykowne, ale potem ich trzech było już razem, więc koszty były już dużo mniejsze. To trwało około roku. Po roku właśnie skierowano go do Państwowego Zarządu Wodnego, gdzie wiedział tylko szef, że jest skierowany, i pracował jako technik pomiarów czy coś takiego właśnie w tym Państwowym Zarządzie Wodnym. Miał tą swobodę, bo jedno, co szef powiedział, że każdą delegację będzie miał podpisywaną, a delegacje wynikały z potrzeb wyjazdów ojca.

  • Pracował pod swoim nazwiskiem?

Tak, jako swój brat, [który umarł jako dwuletnie dziecko].

  • To właściwie tylko pod nazwiskiem, pod innym imieniem?

Nie, bo tam było tak, że przepisano wszystkie książki, tylko data urodzenia była zmieniona.

  • Ale już tak bardzo nie można go było powiązać?

Tak [i był możliwy inny życiorys].

  • Jak mama dawała sobie radę z codziennym życiem?

[Zanim] ojciec wrócił, to jeszcze [w Modlinie]… To znaczy przekazał mamie jakieś pieniądze z żołdu, ale wyjeżdżając, dał mamie mały klaser, ponieważ mój ojciec w zasadzie nie zbierał znaczków, ale tylko białe kruki. Właśnie powiedział mamie, że to też przedstawia jakąś wartość, i biżuteria, i to mama wywiozła. Pamiętam, że te znaczki, które nam wydawały się w klaserze, że co to. Pamiętam, że to było na placu Napoleona – tak się nazywał wtedy plac dzisiaj Powstańców. Tam w tym sklepie zaofiarowano jakąś bajońską sumę za te znaczki. Myśmy z mamą pamiętam, że nieomal biegły do drzwi, żeby on się nie rozmyślił, że to tyle pieniędzy. Potem mama z tryumfem mówi do ojca: „Słuchaj, nie masz pojęcia, ile mi dali za te znaczki”. Ojciec mówi: „A to ci właściwie mało dali”.

  • To ciekawe, że one w sytuacji okupacyjnej miały swoją wartość.

Miały. To był początek okupacji, bo to musiał być koniec października, jak mama sprzedała znaczki, bo ojciec już był w listopadzie w Warszawie.

  • Właściwie cały czas prowadził swoją działalność konspiracyjną?

Tak.

  • Pani pewnie nie wiedziała o tej działalności?

Trochę wiedziałam, bo ojciec jedno, co mówił, to właśnie, żeby ani mama, ani ja w nic się nie bawiły, bo to są za poważne sprawy i tak dalej. Mama się tego słuchała, a ja nie.

  • Chodziła pani do szkoły?

Tak. Chodziłam. Przed wojną zaczęłam prywatną szkołę Cecylii Plater-Zyberkówny na Pięknej. Ona jest odzyskana po wojnie właśnie przez nas, przez towarzystwo uczennic przedwojennych, bo dopiero po 1989 roku były starania, dlatego że tam była przychodnia, szkoła nie działała i dopiero po tym odzyskano tą szkołę, i jest dzisiaj.

  • Czy w czasie okupacji miała pani kontakt z okupantem, z Niemcami?

Nie. Miałam zawsze w legitymacji, to ojciec mi włożył, pięćset złotych i powiedział, że jak kiedykolwiek cię będą legitymować, pokazuj [legitymację] od razu z tą pięćsetką, bo Niemcy, ogólnie jak brali pieniądze, to puszczali, więc mówił: „Zawsze żebyś miała w środku pięćset” – górala tak zwanego w czasie okupacji. Nigdy mnie nie legitymowano.
  • Czy przez cały okres okupacji nie miała pani związku z działalnością harcerską czy konspiracyjną?

Nie, miałam właśnie, bo jak mówię, natrafiłyśmy, ale to i koleżanki, i ja, trudno powiedzieć przez kogo nawet, do tej, jak twierdzono, tajnej podchorążówki na Lesznie. Byłyśmy w obsłudze – trzy dziewczyny. Nosiłyśmy broń, nosiłyśmy „Biuletyn Informacyjny” i stemple, którymi stemplowano w Warszawie. Myśmy miały tu, [na szyi] pod płaszczykami stempel, ja i dziewczyny, i to było to.

  • Pamięta pani imiona koleżanek?

Tak, bo to były moje koleżanki ze szkoły, ale nie od Platerówny, tylko właśnie potem przeszłam do Wołowskiej. To była szkoła obok, też prywatna. Sądzę, że mamie i ojcu chodziło o to, żeby mnie nie łączyć z tym, że byłam córką oficera i przyjeżdżałam z Modlina. Ostatni rok przed Powstaniem wróciłam do Platerówny. Była wtedy przeniesiona już z Pięknej na Moniuszki. Wtedy od Wołowskiej to była Mirka Bąkówna, Basia Jakowlew i ja – byłyśmy trzy w tym.

  • Kiedy to się zaczęło?

Jakieś półtora roku przed Powstaniem.

  • Czyli w 1942 roku albo na przełomie 1942 i 1943 roku?

Tak, bo w 1943 na 1944 była właśnie bardzo uroczysta choinka. Też przyjechali chłopcy z lasu, był na górze orzeł, biało-czerwone wstążki. Miałam parę zdjęć, które moja mama wyniosła z Powstania, co prawda ona starała się trochę je nożyczkami obciąć, więc orzeł był obcięty, ale była grupa. Ja znaczy się nie, tylko koleżanka Mirka spotkała jednego z kolegów i on błagał, żeby mu te zdjęcia dać, że on zrobi odbitki, bo on nic nie ma. Wziął i przepadł. Bardzo szkoda i nam było bardzo przykro, bo na przykład moja mama, powiedzmy, wynosiła to. Mima też miała parę zdjęć, wszystko [przepadło].

  • To była konspiracja? Czy byłyście formalnie też zaprzysiężone?

Nie, przecież myśmy nie miały szesnastu lat. Jak byłam w Australii, to tam akurat jest urządzana wielka defilada w tak zwany Anzac Day. To był dzień, kiedy zostawiono ich w Gallipoli. Anglicy się przesunęli, oni zostali. Wszyscy, którzy brali udział w pierwszej bądź w drugiej wojnie światowej, szli w swoich oddziałach. Okropne było to, że Polacy szli, tu akowcy i lotnicy z Anglii, natomiast ci z Wojska Ludowego szli z Rosjanami. Nawet mówiłam do tego dowódcy, że to przecież jest straszne. To jednak są Polacy, tak samo się bili, jak to wygląda, że oni z armią rosyjską idą w polskich mundurach. Właśnie na tej defiladzie pytał mnie dowódca Sadyby, jak myśmy o nim mówili – kapitan „Janusz”, ale on był już wtedy wyżej rangą. On prowadził tą defiladę, bo on w ogóle poddawał Mokotów – Jacek Wyszogrodzki. […] On mnie się pyta, czy mam odznaczenia. Mówię, że nie, przecież żadnych odznaczeń nie brałam, jadąc do syna, a on mówi: „To bardzo dobrze, bo ja idę z odznaczeniami, a mam miniaturki, więc dam pani te wszystkie miniaturki”. Dał mi krzyż akowski. Mówię: „Panie kapitanie, przecież ja nie miałam krzyża akowskiego. Nie pisałam ani nie załatwiałam, ponieważ ja nie składałam przysięgi”. – „Ale przecież była pani w AK w oddziale. Nie musi pani...”. Ten jeden jedyny raz miałam krzyż przy sobie, bo nigdy nie pisałam i do dziś nie mam krzyża akowskiego.

  • Który to był rok albo które to były lata?

To był 1988 rok, bo mam również piękną taśmę, ale też na DVD, obchodów pięćdziesiątej rocznicy Powstania w Melbourne.

  • Pamięta pani osobę, która w latach 1943-1944 była pani bezpośrednim przełożonym?

Nie, tam na Lesznie myśmy właśnie miały... Myśmy były trzy i ci chłopcy, którzy jak gdyby nami dysponowali.

  • Czyli to były różne osoby, a pani po prostu dostawała jakieś polecenia?

Tak. Roznosiłyśmy również „Biuletyn Informacyjny”.

  • Rodzice wiedzieli o tym?

Domyślali się, bo jak każdy raz miałam świeży numer „Biuletynu Informacyjnego” – raz mówiłam, że znalazłam w tramwaju, drugi raz, że leżał na schodach albo gdzieś. Właśnie po tym ojciec mi mówił: „Nie baw się w to, bo przez ciebie wpadną poważne sprawy”. Na 11 listopada 1943 roku właśnie tam chłopcy przywozili gadzinówkę, która wychodziła prosto chyba nie z kiosków, tylko z redakcji i były takie stemple. U góry był orzeł, tu był 11 listopada 1918, 11 listopada 1943 i na dole PW, kotwica. Stemple miały czerwony tusz. Do domu naturalnie wróciłam z gazetą i z rękami po łokcie umazanymi na czerwono, dlatego że ten tusz zupełnie nie dawał się zmyć.

  • Czyli gadzinówka trafiała do was, a potem znów była w kioskach?

Do kiosków, bo to było wewnątrz, nie na pierwszej stronie, tylko wewnątrz były stemple.

  • Gdzie był punkt, w którym to robiłyście?

Leszno (numeru już dzisiaj nie pamiętam) i to było mieszkania rejestrowane na folksdojcza. Było przejście przez dwa podwórka, to znaczy można było przejść. Ono miało jakieś dodatkowe wejście na dach. W ogóle uchodziło za bardzo bezpieczne.

  • Była pani z tym związana właściwie do wybuchu Powstania?

Tak.

  • Oprócz „Biuletynu” i takich akcji jak gadzinówka wspominała pani o przenoszonych meldunkach?

Nie, to w czasie Powstania. Tu nie miałyśmy żadnych meldunków.

  • Czy wiedziałyście, że przyjdzie taki moment, że wybuchnie Powstanie?

Tak. Było już szycie opasek i też brałyśmy w tym udział.

  • Wiedziałyście, że to jest przeznaczone na Powstanie?

Tak. [Opaski] były bez stempli, bez niczego, tylko biało-czerwone.

  • Pamięta może pani lipiec 1944 roku i atmosferę w Warszawie? Czy coś się zmieniało, czuło?

Wydaje mi się, że tak, dlatego że Niemcy się wycofywali przecież i ojciec biegał bez przerwy z aparatem i robił zdjęcia cofających się, i wywoływał klisze. Niestety nic się nie zachowało.

  • Wcześniej też robił zdjęcia?

Ojciec robił zdjęcia amatorsko, ale kiedyś właśnie za moje zdjęcie dostał nagrodę w Lipsku za czerwonego kapturka i wilka, ponieważ właśnie ojciec kupił wyowanego wilka z Centrum Szkolenia Psów. Ono mieściło się wtedy w Rembertowie. On się bał huku.

  • Dlatego był wyowany?

Tak. Reks u nas to jest legenda, bo był rzeczywiście podobno szalenie mądry i bardzo zdyscyplinowany. Ojciec go kupił, jak się urodziłam. Chodziło głównie o to, żeby wszystkie znajome panie w Modlinie nie obcałowywały mnie, bo byłam wcześniakiem i rodzice bardzo się bali, bo po sześciu latach się urodziłam. Później się okazało, że jako jedyna. Moja mama w ogóle marzyła o wielu dzieciach, więc ojciec się strasznie denerwował, żebym nie [zachorowała]. Wtedy mówiło się: „Reks, pilnuj Nuśki”. I podobno nikt na alejkę nawet nie wszedł, gdzie była freblanka z moim wózkiem.

  • Czy ze strony ojca nie mogła się pani dowiedzieć, że zbliża się Powstanie?

Nie. Na te tematy ojciec nigdy nie rozmawiał. To nie był generał Sosnkowski, który omawiał plany wojskowe z żoną przy kawie.
Brat ojca, to jest ciekawe, bo też był oficerem, młodszym bratem zresztą – Julian Rowiński, na terenie oflagu ukrywał tego oficera, [który był bohaterem] filmu Munka „Czerwona czapeczka” [dokładnie: „Ostinato – lugubre”, cześć druga filmu „Eroica”]. Pierwsza wiadomość, jaka przyszła, właśnie te listy z oflagu, było napisane do mojej mamy: „Idź do Zosi i powiedz, że z braciszkiem jest wszystko w porządku”. Myśmy tam poszły, bo pamiętam, że i ja poszłam. Ona mówi: „Proszę pani, ja w życiu nie miałam żadnego brata. To jest coś pomylone”. Mama tam jakoś też oględnie [odpisała], że była u pani Zosi, ale chyba zaszło jakieś nieporozumienie czy coś takiego. Chyba nawet nie w drugim, a dopiero w trzecim liście pisze: „Idź do Zosi i powiedz, żeby koniecznie skontaktowała się ze swoją przyjaciółką z Łodzi”. Chodziło o to, bo właśnie on uciekł na terenie oflagu. Aresztowano go i udało mu się jakąś deskę wyrzucić czy coś, wydostać się, i wrócił na teren oflagu. Nie bardzo go chciano. Przykre to jest, ale tak było we wspomnieniach Julka, że nie bardzo go chciano przechować. On był na strychu właśnie i tam jeszcze jeden kolega byli wtajemniczeni, i on tam był przez iks czasu, i zginął. Jak zginął, to Julek się przyznał, bo musiał, i był pewien, że będzie duża kara za ukrywanie go, a Niemiec, ten komendant tego oflagu (to było w VII A Murnau) wyszedł zza biurka, podał rękę Julkowi i mówi, że to taki bohaterski czyn.

  • To znaczy, że tata miał dwóch braci?

Nie, więcej.

  • To jeszcze dwóch?

Tak, ale Stanisław nie brał tym razem [udziału]. On był w 1920 roku rzeczywiście zaangażowany, zresztą wyniósł ojca z pola walki, ale potem, o ile się orientuję, nie był zaangażowany.

  • Jak zapamiętała pani wybuch Powstania?

Byłam wtedy na Siekierkach i pod wieczór wszedł oddział, właśnie do kuzynów, gdzie byłam, i powiedzieli, że Powstanie zostało stłumione. Tak wtedy mówili ci z tego oddziału. Jeden z nich był ranny. Po dwóch czy po trzech dniach wyszli, nawet kazano mi właśnie wtedy pójść do kogoś coś zanieść, a jeden, ten ranny, pozostał.

  • Kiedy dowiedziała się pani, że wybucha Powstanie?

Właśnie chyba dopiero po południu, bo tam były pola, parę domków na Siekierkach i chyba po południu, ale też nie jestem zupełnie pewna.

  • W czasie Powstania była pani w Batalionie „Oaza”. Jak do tego doszło?

Przyszli, wpadli potem Niemcy i wygarnęli wszystkich właśnie z tych domów na Siekierkach i podpalali. Najgorsze było to, że tam był skład broni i naboje okropnie trzaskały, jak wychodziliśmy. Wyszliśmy i przeszliśmy do takiej szkoły chyba na Bartyckiej, ale też nie jestem pewna (do szkoły powszechnej). Tam chyba zatrzymaliśmy się (trudno mi powiedzieć) i szliśmy tą ulicą do Czerniakowskiej. Przy Nowosieleckiej właśnie ten ranny, który był z tego oddziału, żona kuzyna i ja uciekliśmy w podwórko, zupełnie nie wiedząc, że to jest zamknięty czworobok.

  • Byliście prowadzeni przez Niemców?

Tak. Oni wpadli za nami, ale myśmy pobiegli na górę. Oni postrzelali tam, ale chyba raczej w powietrze i cofnęli się. Myśmy wieczorem przeszły do nazaretanek, to był klasztor na drugim rogu. I tam właśnie nam powiedziano, bo my pytałyśmy się, gdzie są jakieś oddziały – powiedziały nam, że na Sadybie jest [oddział].

  • Była pani z kuzynką?

To była żona mojego kuzyna, właśnie ta Henia. Mówię, koleżanka, ale to była żona mojego kuzyna.

  • Ona też chciała razem z panią dołączyć do oddziału?

Tak. Myśmy tam razem przyszły, z tym że ona nigdzie nie należała. Jej mąż był w oddziale „Kryski”, bo okazuje się, że on był na Czerniakowie, ale wtedy nikt nie wiedział. Ona wiedziała, że on należy, ale ona nie należała. Myśmy się zgłosiły, to znaczy przyszłyśmy na Sadybę nocą albo wieczorem (trudno jest mi już powiedzieć, chyba wieczorem) na plac Bernardyński. Tam były pierwsze posterunki. Nauczona wojskowości [poszłam] do dowództwa. Skierowano mnie do fortu i właśnie dostałam przydział łączniczki oficera informacyjnego Sadyby hrabiego Ksawerego Grocholskiego. On był po wojnie naszym procesem skazany na karę śmierci i dowiedziałam się od tego pisarza – Leski czy jak się nazywał ten pisarz, że...

  • Bartelski?

Nie wiem, ale w każdym razie mówił, że jeszcze przed egzekucją ich przebierano w mundury niemieckie, tak że on... Jego proces był jawny i w „Kronice filmowej” jest właśnie Ksawery Grocholski.

  • Przyjęto panią właściwie bez żadnej wątpliwości?

Bez. Powoływałam się właśnie na to, że byłam na Lesznie, bo później koleżanka właśnie z „Oazy”, bo mówiłam, że to mały sabotaż chyba, ona mówi: „Nie, tam była podchorążówka, bo ja tam chodziłam”. Przypuszczam, że plusem było to, że byłam córką oficera i ogólnie wierzono w takie rzeczy.

  • Wtedy została pani zaprzysiężona?

Nie, bo kończyłam czternaście lat, a od szesnastu mogła być przysięga.

  • Ale ma pani pseudonim.

Tak, ale pseudonim był już z czasów właśnie tego [działania], jak byłam na Lesznie. To był stale ten sam [pseudonim] – „Ira”.

  • Czyli już wtedy był pseudonim, mimo że nie była pani formalnie zaprzysiężona?

Tak.

  • Używała go pani podczas Powstania?

Tak.

  • Jaki jest pseudonim i dlaczego?

Pseudonim „Ira” i to jest z łaciny gniew.

  • Była pani gniewna?

To był protest przeciwko Niemcom.

  • Na czym polegała pani obecność w oddziale? Co pani pamięta ze swojej aktywności na Sadybie?

Na Sadybie najtrudniejsze było przechodzenie przez Drogę Królewską, bo tam byli Niemcy, bo o ile na Sadybie byli gołębiarze, ale ogólnie Sadyba była w naszych rękach, to posterunki niemieckie szły od Wilanowa, tam zaraz za fortem i przez Drogę Królewską, a myśmy na Mokotów musiały przez tą drogę przechodzić. Jak przechodziłam właśnie z meldunkami na Mokotów, to po prostu miałam takie tłumaczenie, że szukam mamusi, mamusia jest na Mokotowie, mnie odcięto i tak dalej i po prostu mogłam w ten sposób przejść. Jak wracałam, to bajka [była] w drugą stronę, że jestem na Mokotowie, mamusia tutaj, a ja do mamusi.

  • Czyli pani była łączniczką między Sadybą a Mokotowem?

Tak, ale nas było kilka, nie ja jedna. Byłam tylko łączniczką oficera informacyjnego.

  • Ile razy pani przechodziła?

Trzy chyba, nie pamiętam. Wiem tylko, że potem dochodzili. Kto to był, to musiał być prywatny kontakt Grocholskiego – ksiądz, i myśmy dwie były, właśnie z Henią, przechodziłyśmy. Potem on... Tam jakieś działa były umieszczone koło tego kościoła i ten ksiądz robił jakiś plan na bibułce, jak są [rozmieszczone] stanowiska ogniowe. Wtedy pamiętam, że miałam spinkę na włosach – nawinięte na spinkę i we włosach. On między innymi powiedział w ten sposób, że tam jest jakiś Niemiec (nie wiem, czy pułkownik, tego już dziś nie pamiętam), tylko powiedział: „Straszny skurwysyn”. Naturalnie ja jako panienka z dobrego domu przed wojną takiego słowa nie znałam i je powtórzyłam. Nikt, to znaczy był wtedy pamiętam „Jaszczur”, który był komendantem cywilnym Sadyby, a wojskowym był właśnie kapitan „Jacek”. Oni nie zareagowali, ale żona „Jaszczura” powiedziała coś takiego: „Ojej, panienka?”. Specjalnie nie zwróciłam na to uwagi, ale ona powiedziała: „Coś ty powiedziała?”. Mówię: „Przecież co?”. – „Jak to?”. Nie mogłam sobie wtedy darować, że ksiądz użył takiego słowa.

  • Meldunek miała pani w spince?

Tak. Raz w pasku, bo miałam letnią sukieneczkę, która miała wąski paseczek, i miałam w pasku.

  • Proszę opowiedzieć, jak wyglądała praca łączniczki.

Trudno powiedzieć „praca”. Dostawałyśmy jakieś zadanie, tak jak ja od Grocholskiego i...

  • To było zawsze w formie pisanej? Nie było meldunków ustnych?

Ustne to chyba były głównie, jak szliśmy nad Wisłę, bo stale było to, że czekano na przyjście wojsk rosyjskich. To była jakaś obsesja totalna. Bardzo często chodziliśmy właśnie przez Siekierki dalej nad Wisłę, żeby [zobaczyć, czy są] jakieś ruchy czy coś... Tam były ustne [polecenia], bo mówili: „Idź tam, zobacz”.

  • To właściwie był rozkaz?

To był zwiad, ale wydaje mi się, że zawsze jakiś papierek był, ale... W każdym razie potem, bo najpierw, żeby to było wiarygodne, nie wiem kto, bo ja nie miałam tego w czasie Powstania, ale ktoś [miał] plecak z worka czy z czegoś i tam włożyli mi parę jarzyn czy czegoś, żebym to niosła. Ponieważ w ogóle nie lubię nosić i chyba od dziecka nie było jakoś najmilszym moim zajęciem, w każdym razie wymyśliłam sobie coś innego. Na forcie był papier toaletowy. Po prostu papier zmięłam i [włożyłam] do tego plecaka, żeby mi wypchało, ale jak się dziś zastanowię, że gdyby ktoś otworzył...

  • Jak przekazała pani meldunek, to pani wracała czy czekała?

To różnie było. Nie mogę powiedzieć, że to zawsze przebiegało jednakowo, bo to były w ogóle różne adresy. Najczęściej do tej siedziby na Mokotowie [chodziłam]. Pewnie byłam ze dwa razy.

  • Czy był jakiś sposób weryfikacji? Czy miała pani hasło?

Tak. Hasła były w ogóle podawane na dzień i na noc to samo. Bez hasła w ogóle nie można było wyjść z fortu.

  • Jak długo trwało przejście z Sadyby na Mokotów?

Zależało, bo to się i szukało miejsca, i szukało [się raczej] starszego Niemca niż młodego, bo tak nam mówiono, że łatwiej [przejść].

  • Mógł dostrzec w pani córkę.

Tak, ale oni byli i łagodniejsi po prostu. Młodzi natomiast byli bardziej służbiści. Różnie. Tego nie mogę powiedzieć, bo nie bardzo mi się w pamięci zanotowało.

  • Pani się udało za każdym razem przejść. Czy pamięta pani, czy przy przechodzeniu zginęły jakieś łączniczki czy zostały złapane?

Nie słyszałam o tym, ale w forcie chyba nie, bo coś by o tym [mówiono]. Największe ofiary, jakie były, to był pierwszy nalot. Teraz powiem brzydką rzecz, ale mnie się ona nasunęła i chyba w K-3 właśnie jest wzmianka (w książce o Mokotowie), że byli Węgrzy. Tu wwożono ich bez zasłonięcia oczu. Potem na drugi dzień nastąpiły naloty na wszystkie punkty.

  • Kiedy pojawili się Węgrzy?

To był koniec sierpnia, ale nie pamiętam daty, bo zaraz po tym 2 września Sadyba padła. Całe dowództwo zginęło, [tylko] właśnie uratował się dowódca Wyszogrodzki, dlatego że on poszedł obejrzeć, jak są rozstawione posterunki, i ocalał. Reszta [zginęła], bo w to pomieszczenie jak poszło, to tak wszyscy zginęli na forcie. Do dziś jest tam zrobiona sala wspomnień.

  • O co właściwie chodzi z Węgrami? Gdzie pojawili się Węgrzy? Widziała pani Węgrów?

Tak, to znaczy oni przyjechali po raz pierwszy na jakieś rozmowy i po raz drugi, tego samego dnia wieczorem, szykowano dla nich rodzaj kolacji do rozmów. To było w sali, która nawet była dekorowana na to specjalnie. Wtedy myśmy właśnie ich jak gdyby odbierały, żeby pokazać, dokąd mają jechać na tą kolację, na drugi raz, kiedy przyjechali.

  • Proszę powiedzieć, jak było z żywnością?

W forcie nie było głodu. Na terenie Sadyby były magazyny ryżu, marmolady i cukru. To było okropne, bo to wszystko było strasznie mdłe. Nam kazano chodzić tak, jak ja miałam swój chlebak, to cały pełen kostek cukru, bo stale nam mówili: „Czy was gdzieś przysypie, żeby zawsze pełno cukru w kostkach było”. I rzeczywiście czasami z nudów, czasami z [głodu] cukier się jadło. Pamiętam, że po Powstaniu jak byłam w Kielcach, zobaczyłam na stole właśnie cukier w kostkach i poczułam pełno słodkiego smaku w ustach, tak że przez długi czas unikałam kostek cukru, ale głodu nie było, absolutnie.

  • A czy woda była?

Była, przecież myśmy rano mieli kawę. Jedno, co zastanawialiśmy się właśnie z pułkownikiem Wyszogrodzkim w Australii i potem jak on tutaj przyjeżdżał, byłam drugi raz w Australii i też się z nim widziałam kilkakrotnie, czy był chleb, czy nie. Ani on nie pamiętał, ani ja. Pamiętamy, że była kawa, bo był apel rano, [śpiewaliśmy] „Kiedy ranne wstają zorze”, był apel wieczorny, [śpiewaliśmy] „Wszystkie nasze dzienne sprawy” na forcie. Wszystko to się odbywało tak...

  • Jakie były nastroje? Jakie były relacje między oficerami a wami – Powstańcami ogólnie?

Bardzo dobre. Na przykład ze strony mieszkańców spotykałam się z ogromną życzliwością przez te kilkanaście dni, bo pamiętam, że przychodziłam z opaską, a oni mówili: „To niech panienka do nas wejdzie. Mamy świeże pomidory. Prosimy”. Ktoś miał zsiadłe mleko, które było w ogóle wtedy ewenementem. Spotykałam się z wielką życzliwością, natomiast były osoby, które teraz mówią, że niektórzy z tych mieszkańców mówili: „Co wyście narobili?!”. Ja się z tym nie spotkałam.

  • Gdybyśmy chcieli zrobić skrót tego, co się działo na Sadybie i czego była pani świadkiem – proszę w skrócie powiedzieć, co się działo.

Byłam skoszarowana na forcie. Nie wszyscy, bo część mieszkała na Sadybie, część w ogóle była gdzieś zakwaterowana, trudno mi powiedzieć, ale myśmy były na forcie. W kazamatach było bardzo dużo osób. W Forcie w kazamatach byli też jeńcy niemieccy.

  • Skąd byli jeńcy?

To był wynik działań Powstańców, ale nie powiem ani co, ani kto. Trudno mi powiedzieć, tylko oni się strasznie bali. Jak był pierwszy nalot, to podobno tam [wchodzili pod prycze]. W mojej kazamacie nie było, bo myśmy miały kazamatę kobiecą i jak wychodziłam, to fort był tak zryty, że byłam pewna, że tylko nasza [kazamata] ocalała, a ocalało jeszcze [kilka] i jeszcze część osób jak gdyby wyciągnięto z gruzów.
  • Fort był bombardowany. Była pani wtedy w forcie?

Tak.

  • Jak pani zapamiętała bombardowanie?

Spowiedź. Bo w naszej kazamacie był ksiądz kapelan. Wszyscy nieomal głośno się spowiadali. Przede mną spowiadało się... Na Sadybie było takie małżeństwo („Czertwan” był chyba jego pseudonim) i w wózeczku [mieli] maleńkie dziecko. Ono pierwsze zginęło jakoś tak, że wózeczek był na zewnątrz i ono zginęło. Matka taka zrozpaczona, przede mną akurat [spowiadała się] i mówiła głośno, to prawie wszyscy wszystko słyszeli, bo ten ksiądz nas dysponował [??] na śmierć. Ona coś mówiła, że to dziecko takie niewinne i tak dalej czy coś w tym stylu, a pamiętam, że ksiądz powiedział: „Ale może ono wyprosi zwycięstwo nasze” – czy coś w tym stylu.

  • Jakie zwycięstwo miał na myśli?

Powstania jeszcze wtedy, bo to był pierwszy [nalot]. Ono zginęło zaraz przy pierwszym nalocie, a tych nalotów było parę – chyba dwa czy trzy.

  • Wtedy jeszcze wierzyliście, że Powstanie może być wygrane?

Trudno mi powiedzieć, jak kto inny, ale ja wierzyłam. Raz, że nie bardzo zdawałam sobie z tego wszystkiego sprawę z punktu, powiedzmy, wojskowego, a drugie to to, że to właśnie było w naszych rękach, to był pierwszy dla mnie skrawek wolnego kraju.

  • Czyli miała pani poczucie wolności przez ten okres?

Tak, byłam pełna entuzjazmu.

  • Kiedy wyszliście z fortu?

Drugiego września chyba po południu wpadł ktoś, powiedział: „Zrywać opaski! Uciekać z fortu”. Myśmy właśnie z Henią przeszły z powrotem okrężną [drogą] na Siekierki i byłyśmy tam parę dni. To była oranżeria, ale tam byli już ludzie. Jak myśmy tam doszły, to tam już było sporo ludzi w tej oranżerii, których Niemcy wtedy nie wygarnęli, kiedy właśnie palili domy. Czy byli gdzieś poza, czy w ogóle tam się ukrywali, trudno mi jest powiedzieć, tego nie wiem. W tej oranżerii była jak gdyby wykopana ziemia na kwiaty i na to wszystko, a na górze okna szklane, ale tam do ogrzewania był piecyk, rodzaj kozy, metalowy z rurą. Tam właśnie gotowaliśmy kawę.
Byliśmy tam kilka dni. Trudno jest mi powiedzieć, czy pięć, czy siedem dni. Naprawdę tego nie pamiętam. Może po jakichś dokumentach by się doszło, jak [wychodziliśmy] z Pruszkowa, ale w każdym razie myśmy tam pili kawę i naturalnie prawie co rano leciałam zobaczyć, czy ci Rosjanie jednak nie idą, bo przecież tam dalej Powstanie trwało, więc oni przyjdą i my tu zwycięsko [wyjdziemy]. W tym momencie właśnie patrzę, idą, oczka [mają] troszkę skośne. Ja z taką radością mówię: „Jak myśmy na was czekali”. Prowadzę ich do oranżerii. Akurat kawa się gotowała, [mówię], żeby im dać. [Mówię]: „Kubeczek. Proszę”, ale każą mi próbować najpierw i to mi się już nie podobało. Spróbowałam i on wziął, i ten kubeczek wypił. To byli ze stacji pomp ci Kamińskiego czy coś, bo myśmy mówili, że „kałmucy” stali i „własowcy”, ale naprawdę to byli...

  • Czy miała pani kontakt z rodziną? Wiedziała pani, co się dzieje z matką, z ojcem?

Nie, z nikim zupełnie.

  • Oni też nie wiedzieli, co się dzieje z panią?

Oni nie wiedzieli, a oni się podobno ogłaszali kilka razy i właśnie strasznie ich to martwiło, że żadnej odpowiedzi znikąd. Jak ojciec zginął szesnastego września, to mama dlatego tak czekała do końca, że łudziła się, że wrócę. Ostatniego dnia i to nieomal na ostatni moment wychodziła właśnie.

  • Zdecydowałyście się iść na Siekierki, a dlaczego nie w górę do Mokotowa?

Dlatego, że tam była właśnie przecież szosa i byli Niemcy. Myśmy i tak tam jakoś koło cmentarza, nie tak jak normalnie, tylko jakoś bokiem przechodziły na Siekierki, żeby [iść] tam, gdzie nie ma Niemców.

  • Jak się skończyło spotkanie z „kałmukami”?

Skończyło się tak, że nas wygarnęli wszystkich, bo okazuje się, że oni widzieli ze stacji pomp dym.

  • Czyli nie pojawił się tam przypadkiem.

Tak. Oni po nas przyszli, a ja z takim entuzjazmem mówiłam: „Myśmy tak na was czekali”. Byłam pewna, że [to Rosjanie przekroczyli Wisłę].

  • Gdzie trafiła cała ta grupa?

Myśmy szli przez aleję Szucha i właśnie jak szliśmy w alei Szucha, to zobaczyłam, że dom stoi na Mokotowskiej przy placu Zbawiciela, bo to jest właściwie drugi od placu Zbawiciela.

  • Czy w tej grupie byli mężczyźni?

Tak, i dzieci.

  • Nie rozstrzelano nikogo?

Nie, nikogo nie rozstrzelano. Szliśmy i nocowaliśmy na betonie w domu akademickim na Narutowicza i rano do pociągu, i do Pruszkowa, ale tam już były pozbierane inne grupy. Już jak szliśmy pamiętam, to ta grupa była coraz większa. Myśmy tylko tą grupą szli do stacji pomp.

  • To już były grupy kilkudziesięciu, kilkuset osób?

Potem to [grupa] na pewno miała kilkadziesiąt osób, a z oranżerii było może dwadzieścia-trzydzieści osób (trudno mi powiedzieć). Wiemy, bo tam ktoś kogoś znał, że ten transport, którym myśmy miały pojechać, pojechał do Oświęcimia.

  • Idąc do Puszkowa wiedziałyście, gdzie idziecie, po co idziecie, jaki będzie wasz los?

Nie. Były wagony podstawione i wjeżdżały w ten obóz w Pruszkowie na rampę. Wtedy w ogóle wszystko szło szalenie szybko, bo za dwa czy trzy dni w Pruszkowie była międzynarodowa komisja Czerwonego Krzyża, więc po prostu oni starali się opróżniać i od razu na rampie była selekcja.

  • Gdzie pani trafiła?

Z Pruszkowa?

  • Tak.

To był też szczególny przypadek, dlatego że tam z rodziny właśnie Heni była sanitariuszka i ona na nią zarzuciła ten swój fartuch z czerwonym krzyżem i odeszła z nią, a ja zostałam, więc postanowiłam, że nie zostanę. Zeskoczyłam i szłam za nimi, tylko w dalszej odległości. Przyszłam na taką salę i właśnie stamtąd ona nas wyciągnęła. Mnie napisała, że gruźlica, a Heni, że ciąża, ale powiedziała, że musimy wyjść przy ostatnim... Chyba do siódmej była godzina policyjna czy do ósmej, nie pamiętam, ale chyba do siódmej i ona mówiła, że musimy wyjść za dziesięć siódma, bo właśnie wtedy odchodzi lekarz Niemiec, już do tego ostatniego nie, bo szedł na kolację czy gdzieś, w każdym razie gdzieś odchodził i ona mówiła, że musicie tym ostatnim [wyjściem], bo tutaj furmanki podjeżdżały i tą furmanką odjedziecie.

  • Gdzie wyjechałyście?

Tylko za bramę, bo już dalej uciekłyśmy. Miałam znajomych właśnie bardzo blisko – w Malichach. Tam właśnie... To był zresztą oficer z Modlina, przyjaźniłam się z jego córką. Tam trafiłyśmy.
Napisałam kartkę do rodziny, ale okazuje się, że doszła dużo później. W każdym razie postanowiliśmy (bo warszawiaków wygarniali strasznie, wchodzili i tych z dowodami warszawskimi zabierali), że pójdziemy, bo jeszcze znalazł się mąż tej właśnie z Powstania – ranny, [na głowie] miał beret z odprutym orzełkiem, tu wypłowiałe, w ogóle nie wiem, tu znak po opasce na płaszczu, on rękę na temblaku, bo był dwa razy ranny, u „Kryski” właśnie. Wszyscy, jak filmowe sytuacje... bo właśnie on też trafił na tą kuzynkę w fartuchu i ona go wyprowadziła, i przyprowadziła do nas, bo wiedziała już, gdzie my jesteśmy u mojej koleżanki. Szliśmy nocami. Już mnie się tak coś uwidziało, że może ojciec miał kontakty z lasami, że może gdzieś do lasu przeszedł, więc ja trochę od tej strony, żeby szukać, a oni żeby uciec od warszawskich dowodów. Chodziliśmy nocami mimo godziny policyjnej, żeby się nie natchnąć. Trafiliśmy najpierw do takich znajomych, którzy byli we dworze w Rusinowie, a potem do mojego kuzyna, do majątku w Mroczkowie. Stamtąd przyjechał dziadek, bo właśnie ta kartka doszła. Przyjechali i zabrali mnie do Kielc i na drugi dzień przyjechała moja mama (w listopadzie).

  • Ile nocy szliście? Gdzie się zatrzymywaliście?

Długo szliśmy. Robiliśmy [czasem] około trzydziestu kilometrów.

  • Zatrzymywaliście się u gospodarzy?

Tak, na wsi gdzieś u gospodarzy. On miał trochę pieniędzy. Ja miałam tylko pięćset złotych, więcej nie miałam, ale oni mieli i po prostu jakoś coś się zjadło.

  • Dopiero w listopadzie dotarliście?

Tak, dopiero w listopadzie dotarłam do Kielc, ale przedtem byłam już u kuzynów w Mroczkowie, chyba ze dwa tygodnie, może dziesięć dni. Mam dowody zameldowań z Rusinowa, naturalnie lewych, że zostałam skierowana przez RGO i to samo mam właśnie z Mroczkowa.

  • Wyszliście we wrześniu z Warszawy, czyli mniej więcej od końca września była pani u znajomej. Była pani przez dwa tygodnie czy dłużej?

U kuzynów byłam dłużej, w Rusinowie byłam krócej. To był majątek Dąbrowskich, bo właśnie Roman Rusinowicz sprzedał Rusinów, a kupił Mroczków, to znaczy nie Roman, tylko jego ojciec. Już przed wojną kupili Mroczków.

  • To były Malichy?

W Malichach to byłam właśnie u koleżanki z Modlina. Jej ojciec też się ukrywał. Też był oficerem i też się ukrywał w czasie okupacji.

  • Kiedy zetknęła się pani z matką?

Właśnie przyjechała dzień po mnie w listopadzie i nikt mi nie powiedział, że ojciec zginął. Okazuje się, że mama napisała kartkę, że ojciec [nie żyje]. Nikt mi nie powiedział. Byliśmy właśnie u najmłodszego brata ojca – lekarza, i zobaczyłam – akurat ja otworzyłam drzwi – mamę w ciężkiej żałobie.

  • Czyli właściwie dopiero matka przekazała pani informację?

Tak, ale już wiedziałam, bo przecież po kim by była w żałobie.

  • Wróciły panie do Warszawy?

W lutym.
  • Jak wyglądała Warszawa?

Okropnie. W ogóle pamiętam, jak właśnie szłyśmy górą, dołem, górą, dołem, bo te gruzy... Tylko do Dworca Zachodniego chodziły pociągi.

  • Wróciłyście do swojego mieszkania?

Nie, bo było wypalone. Potem mama przyszła i jeszcze twierdziła z całym [przekonaniem]: „Nusiu, to nie jest nasze mieszkanie”. Mówię: „Jak to nie jest nasze?”. – „U nas nie było takiego dużego pokoju”. Były dwa pokoje w amfiladzie przedzielone szklanymi drzwiami i właśnie taka szlaka leżała. Jedyną rzecz, jaką mam z tego mieszkania, to nadpaloną muszlę morską, nic więcej. Wszystko było miotaczami wypalone.

  • Skoro nie mogłyście tam się zatrzymać, to jak wyglądały pierwsze dni powrotu do Warszawy?

Właśnie byliśmy u znajomych [naszych] znajomych, tak bym powiedziała. To właśnie tam przy Czerniakowskiej jest ulica Mączna, coś takiego, i tam stał taki jeden dom, i właśnie do niego doszliśmy.

  • Czy utkwiły pani w pamięci pierwsze dni, pierwsze miesiące życia w powojennej Warszawie?

Nie. Po pogrzebie ojca wróciłam do Kielc, bo tam była już uruchomiona szkoła. Zaczęłam chodzić do szkoły. Miałam jeszcze takie szczęście, że właśnie od Platerówny pani Reut była też w Kielcach. Myśmy się gdzieś zetknęły i potem, kiedy trzeba było mieć poświadczenie z tajnego nauczania, to powiedziała, że wyda mi to zaświadczenie. Jak przyszłam, to pamiętam jeszcze, co mnie bardzo miło zaskoczyło, ona mówi: „Podyktuj mi stopnie”. Mówię: „Przecież pani nie pamięta, jakie miałam stopnie”. Ona mówiła: „Ale ty pamiętasz”. Poszłam od razu do [gimnazjum]. Szkoła zaczęła się w parę dni po wyzwoleniu. Kielce były wyzwolone 15 stycznia, więc tylko wyjechałam w lutym z mamą właśnie na [pogrzeb ojca]. To trochę trwało, bo rzeczywiście musiałyśmy czekać, ponieważ wymagano lekarza przy ekshumacji. On nie był zupełnie potrzebny, dlatego że myśmy przekładali trumnę do trumny, bo ojciec był pochowany – wszyscy oni zresztą w osobnych trumnach i w osobnych grobach. Byli pochowani na Marszałkowskiej 71. Pierwszego właśnie żeśmy ojca usuwały z tego cmentarzyka.

  • Czy zna pani funkcję ojca, jaką miał w czasie Powstania?

Zastępca komendanta komendy [placu] Warszawa, dzielnica południe na Wilczej.

  • Poza kamerą wspomniała pani zabawny incydent ojca związany z okresem konspiracyjnym. Czy mogłaby pani powtórzyć?

Kiedyś właśnie, kiedy statkiem jechał razem z takim Treuhänderem niemieckim, nazwijmy to, nad zarządem wodnym, gdzieś przy jakiejś budowie tamy wysiadali. Nagle jeden z pracowników zerwał się, stanął na baczność przed moim ojcem i powiedział: „Panie majorze, melduje się... Batalion...”. Ojciec mój mówi: „Pan się pomylił, to chodzi o mojego brata. Ja nie byłem w wojsku”. Ten na to: „Panie majorze i pan mnie nie poznaje?”. Ale nic, minęło wszystko i dopiero drugiego czy trzeciego dnia Powstania, kiedy jeszcze działały telefony, tenże Niemiec zadzwonił do sekretarki i zaproponował, że może ułatwić wszystkim pracownikom zarządu wodnego wyjście z Warszawy. Ona powiedziała, że nie skorzystają, a on na końcu zapytał: „A czy pan Rowiński jest już w mundurze?”. Na co ona powiedziała: „Tak, już jest w mundurze”. Czyli on wiedział, ale nie zrobił z tego żadnego użytku.

  • Z drugiej strony nie był jednak pewien.

Trudno powiedzieć. Niemcy raczej...

  • Czy Powstanie odbiło się jakimś echem w pani dalszym życiu?

Tak. Było dla mnie... Muszę powiedzieć, że liczę życie do Powstania i po Powstaniu, a po Powstaniu właśnie sprawa kontrwywiadu na kraj w Mrągowie (obecnie Mrągowo, wtedy to był Sensburg). To był kontrwywiad Armii Krajowej na kraj rządu londyńskiego. Oni zostali aresztowani w 1946 roku.

  • Oni, czyli kto?

Ci, którzy uczestniczyli w komórce wywiadu.

  • Pani?

Nie, moja mama, bo ja byłam w Kielcach, pojechałam na wakacje, zetknęłam się, wiedziałam, bo mama nie robiła przede mną z tego tajemnicy. Na początku roku zaczęłam strasznie mdleć w szkole i okazało się, że mam bardzo, to znaczy z podejrzeniem już anemii złośliwej. Kazano przerwać [mi naukę], ponieważ właśnie brat ojca był lekarzem, więc jak najszybciej [zastosować] jakąś kurację i tak dalej. Powiedziałam, że jak mam się leczyć, to jadę do mamy do Sensburga. Pojechałam i w ten sposób z nimi się zżyłam, bo bardzo chętnie jeździłam z nimi. Oni przyjeżdżali w najróżniejszych mundurach i głównie jednostki rosyjskie tam wtedy stacjonowały. Ja z nimi nie wjeżdżałam, tylko po prostu gdzieś tam posiedziałam, bo oni wracali i zabierali mnie, ale przy okazji objechałam bardzo dużo miejscowości na Prusach.

  • Czym zajmowała się wówczas pani matka?

Prowadziła fikcyjnie [sklep], to znaczy był sklep, tylko nie bardzo było zaopatrzenie, cukierki sprzedawało się na sztuki, bo trzeba było właśnie z Warszawy przywieść, a tam byli chłopcy z 8. UBK [Uderzeniowy Batalion Kadrowy] właśnie od „Szczęsnego”. Jeden był rezydentem na stałe. Oni przyjeżdżali, bo to była właśnie w Warszawie „Pralnia numer 1” – kryptonim, a w Sensburgu „Pralnia numer 2”. Po prostu tam nocowali. W tym brał udział mój brat cioteczny, który właśnie w czasie okupacji był porucznikiem.

  • Kiedy i jak skończyła się ich działalność?

Właśnie ich aresztowaniem w 1946 roku. Potem był proces. Z tego, co wiem, to był pierwszy jawny proces akowski na Koszykowej. Na wszystkie [rozprawy] jeździłam. Właśnie dostawałam tam wskazówki, ponieważ właśnie dwóm z nich, „Szczęsnemu” i „Kozicowi”, groziła kara śmierci. Piasecki, ten później z PAX-u, a wtedy redaktor „Dziś i Jutro”, zapłacił za każdego. To wtedy była niewyobrażalna suma – półtora miliona za obronę w 1947 roku. Rzeczywiście bronił ich wojskowy major Jugo-Grodnicki. Właśnie do niego chodziłam, potem do nich.

  • Pani matka była aresztowana?

Nie była. Mrągowo w ogóle nie wpadło. Najgorzej było potem z tym, że właśnie ten mój kuzyn napisał kartkę: „Niech zwalają wszystko na mnie. Jestem za granicą”. Tymczasem nieprawda, bo on zmienił nazwisko i studiował we Wrocławiu. Nie wiem, po piętnastu latach czy po iluś, spotkał się z późniejszym prezesem PAX-u Ryszardem Reiffem. Oni byli w tym oddziale razem. Ryszard postanowił go [ujawnić], to znaczy nie uwolnić, tylko ujawnić, bo to było przecież po 1956 roku. Ci z Wronek już też wyszli po paru latach, ale nie odsiedzieli całego wyroku, bo chyba piętnaście lat jeden i drugi dostał, a wyszli w 1955 roku.

  • Pani wymienia pseudonimy?

Tak: „Szczęsny” i „Kozic”.

  • Zostaniemy przy pseudonimach?

Tak, wolałabym, ze względu na prośbę tego kolegi, którego dałam listy.

  • Jak dziś pani postrzega Powstanie Warszawskie?

Jak najlepiej i pamiętam, jak był w szkole (to były lata dziewięćdziesiąte) Nowak-Jeziorański u nas, bo oni mieszkali tam [przed wojną] bardzo blisko, przed wojną miał sympatię właśnie u Platerówny i jego wizyta była bardzo miła; i tam zapytano o Powstanie. On wtedy właśnie powiedział: „Czy państwo sobie wyobrażacie, że jak cały czas młodzież była nastawiona na akcję »Burza«, na to wszystko, wszystko było pod to robione, to że w takim biegu kogoś można zatrzymać i powiedzieć: »A teraz sobie stań«?”. Dla mnie Powstanie było pięknym przeżyciem, zrywem, którego nigdy w życiu nie zapomnę. Drugim takim była „Solidarność”. Miałam przyjemność pracować bezpośrednio pod zwierzchnictwem pana Zbyszka Bujaka.




Warszawa, 21 lutego 2011 roku
Rozmowę prowadził Sławomir Turkowski
Danuta Rowińska-Rutecka Pseudonim: „Ira” Stopień: łączniczka oficera informacyjnego Sadyby Formacja: Batalion „Oaza” Dzielnica: Sadyba Zobacz biogram

Zobacz także

Nasz newsletter