Danuta Szlachetko „Wira”

Archiwum Historii Mówionej

Nazywam się Danuta Szlachetko z domu Banaszek, pseudonim „Wira”. Urodziłam się w lipcu 1929 roku w Warszawie. [Należałam do Grupy Wykonawczej przy Głównej Kwaterze Szarych Szeregów „Pasiece”, powstałej na bazie starszoharcerskiego zastępu żeńskiego, współpracującego z harcerzami 54 WDH im. Króla Władysława Jagiełły, zastęp „Wiewiórki”. Drużynową była Romana Łukaszewska, pseudonim „Ewa”, zastępową Teresa Rybicka, pseudonim „Miki” – tekst dopisany przez rozmówcę, nieobecny w nagraniu wideo.]

  • Jak pani pamięta te lata jeszcze przed wybuchem wojny?

[Były to spokojne, szczęśliwe lata; zaczęłam szkołę mając 7 lat]. Pamiętam w 1939 roku kiedy [wybuchła] wojna, Warszawa była bombardowana, uciekaliśmy z domu gdziekolwiek się dało. [w 1939 roku miałam już 10 lat], pamiętam, że uciekaliśmy całą rodziną z miejsca na miejsce, bo wszędzie było bombardowanie.

  • W którym roku?

To był 1939 rok kiedy Niemcy najechali Polskę, Warszawę.

  • Gdzie państwo wtedy mieszkali?

Wtedy mieszkałam na Nowym Świecie 19, a później przenieśliśmy się pod pięćdziesiąty siódmy numer, też na Nowym Świecie, tylko to już wszystko było zbombardowane w 1939 roku, więc zarząd [domu i miasta] po prostu mówił, że można sobie znaleźć miejsce samemu gdziekolwiek. Kto mógł zdobyć jakieś mieszkanie, to tam mógł się urządzić. My [poszłyśmy] pod pięćdziesiąty siódmy numer, to były ogromne domy o trzech podwórkach, tak że od Nowego Światu to prawie do Placu Napoleona ciągnęły się te domy. Potem jak były zbombardowane, to właściwie można było ze Świętokrzyskiej tyłem przejść do ostatniego domu, bo to było takie archway [przejście], nie wiem jak to po polsku powiedzieć i trzy ogromne courtyard…

  • Podwórka.

… podwórka, tak. Tak, że w ostatniej części domu można było sobie wyremontować mieszkanie.
My i jeszcze jedni państwo, którzy pilnowali właściwie zgliszczy tego domu wyremontowaliśmy sobie [mieszkanie] na półparterze. To był pan z rodziną, miał czworo dzieci, więc on to pilnował, my tam mieszkaliśmy. Podczas okupacji moja mama się trudniła handlem, po prostu jeździła poza Warszawę, kupowała żywność, przywoziła do Warszawy, sprzedawało się to i [z tego] żyliśmy. To było bardzo niebezpieczne. Raz mama mnie wzięła ze sobą daleko gdzieś za Warszawę, oczywiście pociągi były zawsze rewidowane, tak że bardzo trudno było przewieźć [coś] kiedykolwiek. Jak mama sama jeździła, to kilkakrotnie jej zabrali to [co przewoziła], tak że w ogóle nie miała pieniędzy, to pożyczała i znowu jechała następnym razem. Tym razem, co mnie zabrała, to bardzo się bałam, ale jakoś nie zabrali nam [nic]. [Przyjechałyśmy] w nocy, dobrze po północy, i trzeba było przejść z Dworca Głównego do nas na Nowy Świat, więc to był dość spory kawałek drogi, tak że trzeba było się chować po bramach, bo Niemcy chodzili ulicami, jak złapaliby to też wszystko [by] zabrali, ale udało się nam jakoś dojść do domu. Tylko raz jeden mama mnie wzięła i wiem jak strasznie ciężkie było to dla niej.

  • Pani ojciec czym się zajmował?

Mój ojciec pochodził spoza Warszawy, z rodziny rolniczej był, moja mama też, z drugiej strony [Warszawy]. Gdzie oni się poznali, jak się poznali, tego nie wiem. Później ojciec był w wojsku, ale moi rodzice nie mieszkali razem ostatnio, nawet przez dość długi czas. Tam były takie pewne sprawy, o których nie chcę mówić. Tak, że my byłyśmy z mamą, miałam starszą siostrę od siebie o cztery lata i jak wybuchło Powstanie, siostra była akurat w czwartej klasie szkoły handlowej, chodziła na [ulicę] Królewską.

  • Jeszcze w czasie okupacji, czy kontynuowała pani edukację?

Tak, chodziłam do powszechnej szkoły, zdaje się na Koszykowej, i tam religii uczył nas ksiądz Jan Paszyna z mojej parafii Świętego Krzyża na Krakowskim Przedmieściu. Należałam też do Sodalicji Mariańskiej u księdza, tak że ksiądz znał moją mamę i nasze warunki. W 1941 roku, jak skończyłam szkołę powszechną, trzeba było się zapisywać do gimnazjum, więc mama zapisała mnie do gimnazjum na Bagateli. To była szkoła nauczycielska, ale w środku wakacji gdzieś Niemcy zamknęli tą szkołę i wtedy był kłopot, bo wszystkie inne szkoły były zapełnione i po prostu [nigdzie nie było miejsca].
Wtedy przyszedł mi z pomocą ksiądz Paszyna, ponieważ on uczył również [w żeńskim, prywatnym gimnazjum Gepnerównej przy ulicy Moniuszki 8, a więc pomógł mi dostać się do tej szkoły. Formalnie była to szkoła modniarska, gdyż okupant tolerował tylko szkoły zawodowe; faktycznie, nieoficjalnie realizowany również był program normalnego gimnazjum. Ponieważ w klasie był komplet uczennic, moja mama załatwiła z dyrektorką, że pierwszy rok będę przerabiała w domu. Wyznaczyła mi do pomocy bardzo dobrą uczennicę z klasy czwartej, która potem wciągnęła mnie do konspiracji. Była to Krystyna Biernacka, pseudonim „Kali” – tekst dopisany przez rozmówcę, nieobecny w nagraniu wideo.] Ona mieszkała blisko nas, bo od Świętokrzyskiej po drugiej stronie była przecznica Czackiego, ona mieszkała tylko z matką i z bratem, ojca już nie miała i cały rok przygotowywała mnie właśnie do klasy drugiej. Tak, że po wakacjach zdawałam do klasy drugiej i chodziłam tam przez rok. Ona właśnie wciągnęła mnie do Harcerstwa. Wyjeżdżałyśmy dość często poza Warszawę do lasu, na spotkania i na naukę, wszelkie przygotowania.

  • Proszę powiedzieć, właśnie na tych wyjazdach poza Warszawę, jakie to było dokładnie szkolenie?

Szkolenie i w kierunku sanitarnym i w kierunku [łączności, topografii, sygnalizacji], przygotowania jednak do Powstania, bo wszyscy wiedzieliśmy, że kiedyś coś wybuchnie. Oczywiście były i harcerskie występy, i pieśni, i to co wszyscy harcerze robią, tak że to tylko można było [organizować] gdzieś w miejscu takim, gdzie było wiadomo, że nie ma Niemców, że jest bezpiecznie, to było gdzieś głęboko w lesie.

  • A działalność konspiracyjna w Warszawie?

Roznosiłyśmy [bibułę] różne plakaty, [ogłoszenia], to się przylepiało na ścianach, gdziekolwiek tylko można było, bo w ten sposób informowało się ludność cywilną, i przez to Niemcy wiedzieli, że istnieje podziemie. To było też trochę niebezpieczne, jak każda rzecz, jak przenoszenie broni, czy przenoszenie różnych ulotek, książeczek i tak dalej.

  • Dokąd przenosiła pani te ulotki, plakaty? Jak pani je przenosiła?

W torbie, albo w jakiejś paczuszce, trzeba było nieraz tramwajem przejechać, więc się człowiek jak najdalej ustawiał od Niemców. Niemcy mieli zawsze pierwszy przedział, to był tylko dla Niemców, a my [stałyśmy] tam, gdzie to było możliwe. Nieraz jak były łapanki, czy coś, to już ludzie naprzód zawiadamiali, mniej więcej, bo wszyscy się zawiadamiali, tak że kto mógł wysiadał i uciekał, a kto został złapany to już było trudno. Mnie się zawsze jakoś udawało gdzieś uciec, gdzieś schować, mimo że się bałam.
Ale miałam też kontakt z innymi oddziałami. Raz mnie prosił jeden oddział, żebym gdzieś umieściła całą pakę, [w której] były książki, były ulotki, były informacje i to gdzieś trzeba było trzymać, bo na to nie było miejsca. Ponieważ nasz dom był zbombardowany - to był pięciopiętrowy dom - więc ja sobie pozwoliłam ukryć to wszystko na samym szczycie, tam pomiędzy cegły. Przywiozłyśmy to wszystko, tam koleżanki też przywiozły i zaniosłyśmy to wszystko, bo schody istniały, tylko że bez poręczy, bez niczego można było wejść…

  • To był ten wcześniejszy dom, tak?

Nie, to już ten drugi…

  • Pięćdziesiąt siedem.

Tak.

  • Kiedy został zbombardowany?

W 1939 roku, tylko potem, jak mówiłam, mogliśmy sobie wyporządzić mieszkania, kto mógł, tak że te nasze dwie rodziny tam z tyłu mieszkały. To było też dość niebezpieczne, bo przecież ktoś mógł zauważyć. Ten pan, który się opiekował tym domem, bardzo bał się tego wszystkiego, bo miał młodą rodzinę, kilkoro dzieci. On to kiedyś wybadał, poszedł na górę, bo widział że tam się kręcimy, że się kręcą jakieś inne osoby, poszedł, wybadał i znalazł te wszystkie książeczki. Ponieważ mnie w domu nie było, to przyszedł do mamy i powiedział, że: „Pani córka należy gdzieś do organizacji i tutaj sprowadziła różne zakazane książki i zeszyty i ja bardzo proszę, żeby to wszystko było zabrane natychmiast, bo jeżeli nie, to ja pójdę i po prostu powiem Niemcom, dlatego że ja mam rodzinę i ja nie chcę zginąć.”
Pamiętam, wtedy przyszłam do domu, do tej pory mama nie orientowała się co ja robię, ale wtedy dowiedziała, że należę do konspiracji. Jak przyszłam do domu, zastałam ją zapłakaną. Normalnie moja mama była dość surowa i w normalnych czasach potrafiła podnieść głos, tym razem była już zupełnie załamana, tylko płakała i mówiła: „Dziecko kochane, co ty robisz?” Ale od tej pory już bardzo mnie pilnowała. [Na wypadek] Powstania – ja [już] miałam wyznaczone [miejsce dokąd mam pójść. Była to] Świętokrzyska 28. [Dzień przed Powstaniem z samego rana mama zdecydowała pójść do Lasek pod Warszawą, gdzie mieliśmy domek i duży ogród, dokąd wyjeżdżaliśmy na wakacje. W ten sposób mama chciała zatrzymać mnie przy sobie]. – tekst dopisany przez rozmówcę, nieobecny w nagraniu wideo.]
  • Pani poinformowała swoją mamę, że Powstanie ma wybuchnąć?

Nie, tylko już się czuło w Warszawie, bo już było cicho i w ogóle wszyscy już wiedzieli, że coś się dzieje. Dzień poprzedni był już bardzo cichy, Niemcy się chowali, ludzie się chowali, tak że wisiało w powietrzu, że coś będzie. Mama chciała tego uniknąć, czuła, że coś będzie i chciała nas zabrać, wiedziałam o tym. Jak mama zaczęła nas szykować, to ja z siostrą wyszłam na ulicę - siostra wiedziała wszystko, bo ja jej powiedziałam - i ona mówi: „No trudno, jak należysz i chcesz pójść, to idź, a ja z mamą zostanę.” Tak, że ja po prostu wyszłam z domu, mama nie wiedziała dokąd poszłam, a siostra wróciła do domu. Pomimo tego, że już mnie nie było, mama poszła do tych Lasek, [ale na drugi dzień wróciła], już jak się Powstanie zaczynało, czyli zdążyła przyjść jeszcze do Warszawy i przyszła moja ciocia z mamą też. [Ciocia] zostawiła tam dzieci swoje w Laskach, bo też mieszkała u nas, no i przyszły do domu, bo już mama wiedziała, że jestem w Warszawie, to nie chciała zostać w Laskach.
Miałam też koleżankę serdeczną Danusię, z którą się razem trzymałyśmy i ona też miała iść do Powstania. Tego dnia, 1 sierpnia, poszłam do niej, ona mieszkała na Chmielnej, i tam nas już wieczór zastał, tak że ja u niej przenocowałam i dopiero następnego ranka mogłam dolecieć na Świętokrzyską. Ponieważ już się zaczęło wieczorem Powstanie - w niektórych miejscach dużo wcześniej, bo normalnie wyznaczone było na piątą, ale w niektórych miejscach taka sytuacja się zrobiła, że wcześniej się zaczęło [na odcinku] od Chmielnej do Placu Napoleona była [jakaś szkoła, czy też uczelnia], w której studenci już byli przygotowani do Powstania i zaczęła się strzelanina ogromna, tak że musiałam tam przenocować, bo była noc. Ta moja koleżanka już nie poszła do Powstania, bo jej matka była też sama, ona była jedynaczką, więc została w domu. Ja rano poleciałam przez Plac Napoleona - Niemcy byli na Poczcie Głównej, bardzo obwarowani i po drugiej stronie już leciały bomby, tak że ja biegłam przez cały plac - a to był kawał przez Plac Napoleona do Świętokrzyskiej przelecieć. Pamiętam, ze strachem leciałam, bo był straszny obstrzał i po drugiej stronie akurat się zawalił dom, a na tych gruzach, wysoko, leżała kobieta, właściwie do połowy zasypana, zupełnie naga, z rozwianym włosem, zupełnie dzika, bo była bardzo postrzelona, w ranach dosłownie, tak że umierała. Ten widok mi został do dzisiaj, pamiętam jak ona tam siedziała. Doleciałam w końcu do Świętokrzyskiej 28, byliśmy tam zakwaterowani. [Przez jakiś czas była tutaj Harcerska Poczta Polowa], więc z początku pracowałam przy poczcie, przy listach, a [Zawiszacy] roznosili te listy.

  • Pani segregowała te listy, tak?

Tak.

  • Listy, które pani segregowała, to były listy pisane przez powstańców?

Tak, do rodziców, do rodziny [i odwrotnie od rodzin do Powstańców, a] mali chłopcy to wszystko roznosili. Jak Poczta Główna była odbijana - nasze okna wychodziły na Plac Napoleona - widzieliśmy to wszystko, jak nasi powstańcy odbili jednak pocztę, tak że mieliśmy już wtedy oswobodzony cały ten odcinek. Ale cały Nowy Świat był wtedy zajęty przez Niemców. My byliśmy na Placu Napoleona i Świętokrzyskiej tylko w części do Marszałkowskiej, a od Placu Napoleona do Nowego Światu to był niczyj obszar, bo Niemcy do Polaków strzelali, tak że było bardzo trudno [poruszać się]. Ponieważ mieliśmy wejście - bo wszystko było rozwalone - do naszego domu od tyłu, poszłam jednego dnia do domu, bo nie byłam pewna czy mama została w Laskach, czy przyszła. Wszyscy siedzieli w piwnicy. [Kiedy] przyszłam, to zobaczyłam, że jest moja ciocia, a nie ma nikogo z mojej rodziny. Okazało się, ciocia mi właśnie powiedziała, że to było trzeciego czy czwartego dnia Powstania, samoloty niemieckie latały bardzo nisko i z rozpylaczy strzelali oczywiście do ludzi. Moja mama wyszła jednego dnia z siostrą do kogoś, nie wiem po co poszła, wracała do domu i musiały pójść przez plac, który był pusty i nic więcej, tak że one nie mogły się nigdzie schować. Akurat nadleciał samolot i zaczął strzelać. Moją mamę postrzelili w nogi, więc upadła i nie mogła dalej iść i nikt nie mógł do niej dojść, a siostra jeszcze uciekała do domu, została raniona w rękę, urwało jej rękę i ciągle biegła. Mogła wskoczyć na podwórko, ale już przed samym domem dostała w serce, tak, że [upadła]. A to wszystko widziała moja ciocia, bo mogła się przez okno patrzeć.
Potem, jak można było wieczorem wyjść, było cicho, to wyszła i wtedy jakoś je tam gdzieś ułożyła, i mamę i siostrę, tak że jak ja przyszłam, to już ich nie było. Jak się dowiedziałam, że one nie żyją, to wtedy rzeczywiście świat mi się zawalił, bo miałam piętnaście lat i nigdy sobie nie wyobrażałam, że mogę stracić rodzinę. Tam przenocowałam jedną noc w domu z ciocią i jak na drugi dzień wróciłam na Świętokrzyską, to naprawdę byłam bardzo zrozpaczona. Koleżanki wszystkie były bardzo mi pomocne i zajęły się mną bardzo, ale wiem że ten moment bardzo zaważył na moim życiu, bo czułam się tak, że wszystko się dla mnie skończyło, że się po prostu ziemia rozwarła i że już więcej nic nie [będzie]. Od tego momentu przez długi czas dosłownie nie pamiętam co się ze mną działo, tak byłam bardzo zrozpaczona.

  • Ten moment gdy poszła pani do domu, gdy wróciła na tą chwilę, to który moment Powstania był, pamięta pani mniej więcej?

To chyba był czwarty, piąty dzień, coś takiego, tak, bo już Plac Napoleona był nasz, tak że można było łatwiej przelecieć tam. Tam byłam przez pewien czas, jak długo nie pamiętam. Wiem, że potem byłam [z rozkazu VI Oddziału Sztabu pełniłam zlecone czynności jako łącznik w Wojskowej Służbie Społecznej Warszawa Południe w kompani Baonu „Miłosz”, odcinek „Bogumił” kompania „Bradla”. Na mojej legitymacji było napisane: „Wzywa się wszystkie organy wojskowe do udzielania mu, łącznikowi, pomocy”. – tekst dopisany przez rozmówcę, nieobecny w nagraniu wideo.] Potem byłam odkomenderowana na Powiśle, na kilka dni, to był [patrol] szesnastu chłopców i nas dwie łączniczki. Ale tam niestety strasznie wtedy bombardowali. Gdzieś się umieściliśmy w domu, to dosłownie nie można było się ruszyć, tak strasznie bombardowali.

  • Jakie zadanie pani miała do wykonania?

[Jako patrol składający się z harcerzy pełniliśmy służbę przeciwpożarową, odkopywaliśmy zasypanych]. Też jako łączniczka miałam przenosić informacje i zawiadomienia i [częściowo pismo powstańcze].

  • To był jeszcze sierpień czy już wrzesień?

Sierpień jeszcze, tak. Ale niestety nie mogliśmy tam pozostać, bo kilku chłopców zostało zabitych, tak że musieliśmy jednak po kilku dniach wracać do Śródmieścia. W Śródmieściu [było] tak samo i na drugą stronę Alei Jerozolimskich musieliśmy przechodzić [przekopem]. Miałam taką jedną koleżankę, bardzo bliską, z którą wszędzie chodziłyśmy. Biegłyśmy raz [przekopem], bo tak co chwilę, jak Niemcy przestawali strzelać, to nam mówili (ktoś zawsze stał przy wyjściu), że teraz można lecieć. Akurat przestali strzelać i ktoś mówi: „Możecie lecieć.” Ta moja koleżanka pierwsza leciała, ja za nią, ale niestety Niemcy wznowili ostrzeliwanie i ona właściwie padła przede mną, tak że ją zabili, a ja i wszyscy za mną, musieliśmy się cofnąć. Dopiero za którymś razem mogłam wrócić na Świętokrzyską.
Potem, jak przeszłam do Śródmieścia, [zastałam dużo Powstańców] z Powiśla i Starówki, bo [te dzielnice zajmowali już] Niemcy. Musieliśmy wycofywać się na drugą stronę Alei, na Wilczą. Tam pamiętam było już ciężko i z żywnością, i ze wszystkim, tak że koleżanka mówiła, że gotowali [jakieś zboże], gdzie mogli jeszcze chłopcy dostać jakieś. To skręcali [na] mąkę czy coś takiego, [z tego] robili, takie jak gdyby ciasteczka i tym się żywiliśmy. Potem już nie było naprawdę co jeść, więc wiem że kiedyś, chłopcy zabili psy, już koni nie było, bo już były wszystkie zabite, to łapali psy niestety i te psy gotowało się. Musieliśmy to jeść po prostu żeby żyć i dlatego pamiętam jak mięso psie smakuje. A potem już i koty [jedliśmy[, też [wiem] jak mięso kocie smakuje, które jest okropne, bo jest słodkie, jest niedobre.
To były już bardzo ciężkie chwile, aż do kapitulacji. Jak się dowiedzieliśmy, że następuje kapitulacja, to wszyscy byli zrozpaczeni, [ale przyjęliśmy to] z pewną ulgą też trochę, że już się ten koszmar kończy, bo przecież jednak dwa miesiące, sześćdziesiąt trzy dni byliśmy w tym koszmarze. Więc to z jednej strony była ulga, ale z drugiej [żal], że jednak poddajemy się i musimy teraz iść do niewoli, bo większość wojska Armii Krajowej wyszła do niewoli.

  • Czyli do momentu kapitulacji znajdowali się państwo w Śródmieściu jeszcze?

Tak, to było Śródmieście Południe. Z [Wilczej] wychodziliśmy szóstkami, zdaje się. Chłopcy szli przez Pole Mokotowskie, tam składali broń. Niemcy stali, nawet salutowali, bo liczyli się z nimi, wiedzieli że Polacy są, jako żołnierze bardzo dobrzy i że wytrzymali tyle i my nie mordowaliśmy jeńców niemieckich, których Polacy brali i szanowali. Oczywiście tam pojedyncze osoby, które miały jakiś wielki żal do nich, to starali się tym Niemcom jakoś dokuczyć, ale ogólnie nie wolno było i ogólnie [było to przestrzegane]. Tak, że szanowali nas bardzo. Wyszliśmy do Ożarowa, pamiętam to była długa droga. Nie miałam [obuwia], bo wyszłam do Powstania w sandałkach i tylko w jednej letniej sukience, a to wszystko się podarło, poniszczyło, te sandałki zleciały [mi] z nóg, więc chłopcy gdzieś odbili jakiś sklep z pantoflami. Pamiętam, jeden mi przyniósł pantofle, ale na wysokim obcasie, więc nie mogłam w tym chodzić. Później już przynieśli mi gumowce, po prostu długie gumowce. W tych gumowcach szłam do Ożarowa i sobie strasznie pościerałam nogi, bo to guma i szerokie, to wiem że z płaczem już do Ożarowa doszłam. Moja ciocia wiedziała, że wychodzimy z Warszawy i zdołała dojść gdzieś, prawie przy Polu Mokotowskim, na ulicy stała i czekała czy mnie zobaczy i rzeczywiście zobaczyła mnie. Pożegnałyśmy się tak na odległość, bo nie wolno było inaczej i tak ciocia została. Jej koleje były też straszne, ale to już zupełnie co innego. My przyszliśmy do Ożarowa, więc tam nas rozłożyli w ogromnej hali na betonie, tam nocowaliśmy, zdaje się dwie noce…


  • Tam pani doszła z Oddziałem „Miłosza”?

Tak, potem podstawili pociągi, to znaczy takie bydlęce wagony i załadowali nas, bardzo dużo osób, do każdego wagonu, tak że na stojąco jechały dosłownie, i wieźli nas do Niemiec. Nie pamiętam w jakim miejscu, ale wiem że był [postój] i wszystkich zaczęli „oczyszczać”, bo przyjechałyśmy [w większości] brudne i zawszone, bo przecież dwa miesiące w brudzie, w tych [warunkach], to naprawdę było [niemożliwe do uniknięcia].
Pamiętam, że były poustawiane misy, Niemki siedziały, [ponalewały do misek jakieś środki do dezynfekcji]. Każda szła i maczała w tej misie głowę, w kilku misach, ale jak w jednej coś upuściła, to w drugiej troszkę znowu dobrała. Ale Niemcy uważali, że mniej więcej trochę nas wyczyścili i potem porozdzielali, jednych zabrali do fabryk z amunicją, do innych miejscowości. Ja z pewną grupą, nas było dwa baraki można powiedzieć, jakieś dwieście kilka osób, czy może więcej nawet, trafiłyśmy do [międzynarodowego] obozu Sandbostel.
Dojechałyśmy do Bremenhafen i od Bremenhafen szłyśmy na piechotę chyba ze dwadzieścia kilometrów, więc to też była uciążliwa droga. Dziewczynki po drodze mdlały, bo przecież i głodne byłyśmy i kawał drogi trzeba było iść. Ale Polacy, którzy już tam siedzieli z 1939 roku, dowiedzieli się, że idą Polki z Warszawy i naprawdę oni byli bardzo pomocni. Wylecieli [do nas], bo im wolno było, oni mieli pełną swobodę, nie tylko Polacy, bo tam i Francuzi siedzieli, i Włosi, i inne narodowości, bo to był międzynarodowy [obóz]. Mieli pełną swobodę, mogli sobie wychodzić poza obóz, nie musieli specjalnie przepustek używać, więc wychodzili kawał drogi, bo widzieli, że idzie taka duża grupa i wnosili te, które […] były chore bardzo, reszta jakoś dobrnęła. Dali nam dwa baraki, jeden był dla oficerek, każda oficerka mogła mieć swojego adiutanta, więc w jednym baraku umieścili oficerki z adiutantem, a w drugim baraku resztę dziewcząt.
Było nas dużo młodych dziewcząt, po czternaście, piętnaście, szesnaście lat, więc Polacy zaraz przynieśli wszystko, co mieli - bo oni już dostawali paczki z Czerwonego Krzyża. - żeby pomóc nam się wyżywić i bardzo się starali żeby jakoś warunki nasze polepszyć. Ponieważ, jak mówiłam, mieli już pełną autonomię, więc u Niemców mieli swoje drogi, tak że wyprosili u Niemców, że te najmłodsze będą jeszcze dodatkowo dostawać - bo dostawałyśmy kawałek chleba dziennie, mały kawałeczek margaryny, zupę raz dziennie, już nie pamiętam, w każdym razie to było bardzo mało - raz dziennie mleczną zupę, więc to było bardzo, bardzo dużo dla nas, jakoś tam przetrwałyśmy.
Później oficerki zostały przeniesione zupełnie gdzie indziej, a do tego baraku sprowadzili Rosjan. Rosjanie mieli bardzo trudną sytuację, bo Niemcy ich bardzo źle traktowali, ogrodzili ich barak zupełnie drutami, dlatego że oni byli prawie że dzicy. Jak [Rosjanie] zobaczyli, że są jeszcze kobiety w tym obozie, to starali się do nas dostać. Pamiętam akurat jedno Boże Narodzenie, gdy tam przebywałyśmy, to oni rozerwali te druty i wpadli do naszego baraku, ale była tam komendantka, która miała połączenie z Polakami, tak że zaraz Niemcy przyszli i ich zabrali. Oczywiście ukarali ich bardzo. My wtedy strasznie się bałyśmy, bo to zupełnie dzicz taka wpadła do baraku. Były też momenty przyjemne, bo Francuzi na przykład, [zupełnie jak] aktorzy, urządzali nieraz przedstawienia teatralne. Tak że mogę powiedzieć, że byłam w prawdziwym teatrze, oni mieli wszystko i różne kredki do malowania, prawdziwy teatr, więc pierwszy raz [czułam się] jak dorosła i pamiętam ten zapach teatru dosłownie.

  • To było przedstawienie dla przebywających w obozie?

Tak, dla obozu, wszyscy mogli pójść, no ale oczywiście jak były już kobiety, to oni jeszcze głównie starali się żeby coś ładnego pokazać i byli bardzo eleganccy, rzeczywiście wszyscy nam bardzo pomagali. Muszę powiedzieć, że byłyśmy faworyzowane szczególnie przez Polaków.

  • Pamięta pani o czym było to przedstawienie?

Nie, nie pamiętam, przepraszam, ale nie pamiętam. W każdym razie potem zaczęli nas przenosić, przenieśli nas do obozu Oberlangen, to jest ten sławny, znany Oberlangen, obóz dla kobiet. Więc skąd mogli, z różnych miejsc, dowozili kobiety do Oberlangen. Nas jak przewozili z Sandbostel, znowu musiałyśmy maszerować do stacji kolejowej, wtedy było [już dużo gorzej], bo Niemcy były bombardowane bardzo, szczególnie stacje kolejowe alianci bardzo bombardowali. Nieraz odstawiali nas na bocznicę, bo takie silne było bombardowanie, a my trzęsłyśmy [się] w tych wagonach, bo nikt nie wiedział kto [w nich] jest, więc mogli nas tam zniszczyć, ale jakoś szczęśliwie dowieźli nas do tego obozu.
To była północ Niemiec, blisko granicy holenderskiej, same torfowiska. Ten obóz kiedyś był obozem karnym dla Niemców, ale później, już podczas wojny, my, czyli Armia Krajowa, byliśmy uznani przez zachód, przez Amerykę i Anglię, jako kombatanci i mieliśmy statut kombatanta, więc już musieli się trochę z nami liczyć, z Konwencją Genewską. Dostawałyśmy też paczki z Czerwonego Krzyża raz na miesiąc, to było naprawdę coś dobrego, bo trochę czekolady, jakaś puszka mięsa i różne [produkty] żywnościowe i oczywiście w każdej paczce były papierosy. Dużo pań paliło papierosy, a nie mieliśmy zupełnie z czego, więc kręciły sobie w gazecie, w papierze jaki miały, trawę po prostu i paliły, więc jak dostawałyśmy te papierosy, to była straszna uciecha. Oczywiście te, które nie paliły, to wygrywały na tym. Ja nie paliłam, więc mogłam sobie te papierosy wymieniać na żywność, a potem jak już byłyśmy odbite, to za te papierosy, kiedyś chłopcy pojechali do Belgii i kupili mi porządne pantofle. Tak, że to miałyśmy jedno. Ale w tym obozie było nas tysiąc siedemset trzydzieści niewiast. Oczywiście kilkoro dzieci urodziło się w tym obozie, bo były też panie w ciąży, były i chore niewiasty, mieliśmy [również] aktorki.
Pamiętam była Maryna Buchwaldowa, to była bardzo znana, dobra aktorka, tak że one nieraz urządzały jakieś wieczorki w barakach. Poza tym komenda nasza starała się też prowadzić jakieś lekcje dla tych młodych, które były w szkole, a w tej chwili nie mogły chodzić, żeby nas douczać, czy historii, czy polskiego, w ogóle te ważniejsze przedmioty. Było dużo ludzi z nauczycielstwa, tak jak ze mną była nauczycielka od Gepnerównej, [pani Trenkner], która uczyła nas łaciny w Warszawie. Ona akurat była ze mną, znała mnie, tak że mogła poświadczyć, że tam chodziłam i co skończyłam. Takie rzeczy się wśród nas odbywały. Ale Niemcy brali nas na komenderówki. Był bardzo duży głód bo nie dawali nam naprawdę nic do jedzenia. Była zupa zawsze gotowana z jarmużu, to była taka trawa, nie wiem czy pani wie jak jarmuż [wygląda], zielsko takie, to gotowali. Czasem tam obierek z kartofli rzucali, tak że to było coś obrzydliwego, ale człowiek musiał to jeść, bo był po prostu głodny. Nieraz siedziałam na pryczy i płakałam z głodu, bo nie było dosłownie co jeść.
Później, jak dojechały dziewczynki z innych miejsc, to tam poznałam też jedną koleżankę, z którą do dzisiaj się trzymamy razem w Londynie. Ona była trochę starsza ode mnie i bardzo mi pomagała, co mogła to zawsze zdobywała dla mnie. Było zimno w tych barakach, bo nie było żadnego ogrzewania, miałyśmy jeden piecyk żelazny, który na środku stał. Trzeba było mieć opał do tego, więc jak Niemcy urządzali komenderówki, prowadzili nas do lasu, to można było sobie tam trochę drewna nałapać, żeby ogrzewać. Przy okazji, ponieważ to było po zimie i nie było nic na polach, te które były bardziej odważne, to potrafiły sobie tam gdzieś odskoczyć, jak znalazła jakiś kartofel, czy jakąś marchewkę, czy brukiew, to sobie to chowały i przynosiły do baraku. Oczywiście Niemcy sprawdzali, jak zauważyli, to wszystko trzeba było oddać, ale jak się udało coś przenieść, to była uciecha, bo już na tym piecyku potem mogłyśmy sobie jakoś upiec kartofel czy coś.
Ja byłam tylko raz na tej komenderówce, ale bałam się odejść, bo Niemcy strasznie potem [karali] jak złapali kogoś na tym, więc właściwie nic nie przyniosłam tego razu, tylko opał do [pieca]. Było bardzo zimno. Światło nam dawali dopiero późno rano, żeby być gotową na apel. Nasza komenda zawsze robiła zbiórkę rano i wieczorem, bo Niemcy kazali, zawsze liczyli ile nas jest, czy ktoś nie uciekł. Pamiętam, że wstawałyśmy rano o piątej, świeciło się na dziedzińcu światło z wieżyczek, na których Niemcy stali i patrzyli dookoła, to oni mieli światło. To światło się odbijało, to my mogłyśmy widzieć, otwierało się okna. Były miski, wychodziłyśmy, na dworze była studnia, można było wodę w tę miskę wziąć, tylko trzeba było przebić lód, bo tam było jeszcze zimno i przynosiłyśmy do pokoju, można powiedzieć… łaźnia taka była, że mogłyśmy się myć i w tej zimnej, lodowatej wodzie, przy otwartych oknach myłyśmy się przy ogromnym mrozie. Tak, że niejedna się nabyła, ja też się nabyłam, i reumatyzmu, i innych chorób. Poza tym Niemcy dawali różne lekarstwa, żeby zatrzymać kobietom menstruację, po to żeby nie musieli im dawać różnych [środków higienicznych]. Bardzo wiele [z nich] nie odzyskało już nigdy [menstruacji], czyli po prostu nie mogły mieć rodzin. Ja jakoś wytrzymałam, przetrzymałam to, ale Niemcy robili różne eksperymenty.

  • Pani nie brała tych leków?

Brałam, ale jakoś szczęśliwie mnie nie dotknęło to, tak że mogłam [założyć rodzinę], tylko że ja bardzo późno dostałam menstruacji, właśnie już po odbiciu [obozu].

  • To było przymusowe, tak?

Tak, to było przymusowe, oni to po prostu robili żeby nam nie dawać żadnych [środków higienicznych]. Trochę nieprzyjemnie mówić może o tych rzeczach, ale niestety tak robili.

  • Jakieś inne leki też podawano państwu?

Podawano różne, żeby nie chorować. W innych obozach, to dosłownie robili eksperymenty na kobietach, różne eksperymenty, zwłaszcza w koncentracyjnych obozach. Ja nie byłam w koncentracyjnym obozie, ale wiem co wyprawiali z tymi ludźmi, tam byli nawet lekarze Polacy, których zmuszali do tego żeby robić te eksperymenty. Nawet [jeden miał] potem w Anglii rozprawę, on się bronił, mówił, że musiał, ale inni na niego składali wielkie zażalenia. Tak, że to były historie niesamowite.
  • Czy u pani w obozie też był jakiś personel lekarski z Polski?

Byli lekarze, byli nauczyciele, cała też była elita polska, tak że bardzo pomagali nam i to co mogli to wyciągali od Niemców. Jak nieraz naprawdę coś było potrzebne, to komendantka szła i ponieważ byliśmy pod Konwencją Genewską i nam się należała pomoc, więc to co mogli, to dostawali od Niemców, żeby nam dać. Ale głód był straszny, z tym nie dawaliśmy sobie rady, bo po prostu nie dawali nam jeść i koniec. Jak w końcu doszło do tego, że już Niemcy upadali, a Polacy, Polska Dywizja Pancerna przecież była w Holandii i oni też stali blisko granicy holenderskiej w Maczkowie, dowiedzieli się - tam ludność cywilna mówiła - że tam gdzieś jest obóz z dziewczętami, z Polakami, wtedy dywizja wysłała czołówkę żeby pojechali, zobaczyli co to jest, bo nie wiadomo było, że to Polki, z Polski, że akowcy, tylko że jacyś ludzie są.
Pamiętam pewnego dnia jechali na motocyklu, jeden czołg jechał, motocykl i jakiś dżip, bo to taka pierwsza czołówka wyszła. Jechali i z daleka widzą, że jest jakiś obóz, ale nie wiedzieli [jaki], [ponieważ] odzewu od Niemców już nie było, bo już Niemcy wiedzieli, że [przegrali], więc po prostu nie strzelali. Jak podjechali pod nasz obóz, to wszystkie dziewczęta do drutów doszły i też nie wiedziałyśmy kto to jest, więc każda krzyczała to po francusku, to po włosku, a w końcu się okazało, że to Polacy i tam Polak mówi: „Patrzcie, przecież tam tyle dziewcząt jest!” Jak wjechali do obozu, zobaczyli, że to jest polski obóz Armii Krajowej, to była bardzo wielka uciecha. Oczywiście zaraz rozprawili się z Niemcami, bo byli tacy, którzy byli bardzo źli dla nas, więc wiem, że dwóch zaraz tam Polacy rozstrzelali. Generał niemiecki był, więc z nim się oczywiście elegancko obchodzili, bo z tymi ludźmi się zawsze dobrze obchodzą, ale resztę Niemców zaraz uprowadzili. No i oczywiście zaczęła się wielka radość, bo dowiedzieli się, że to akowcy, tam nawet jeden pułkownik odnalazł swoją córkę, która też była w Powstaniu i jakichś kuzynów, i przywieźli nam zaraz pełno jedzenia, więc to była straszna uciecha.

  • Kiedy to miało miejsce?

To było 12 kwietnia 1945 roku jak odbili nas. Mam zdjęcia nasze, tego obozu. Później jak już Polacy nas odbili, to po pewnym czasie przenieśli nas do drugiego obozu, bo tam był niedaleko Niderlangen, większy obóz, więc tam nas przenieśli do tego obozu. Tam już było zupełnie swobodnie, bo i dywizja przyjeżdżała, w Quakenbruck, w innym miejscu stało polskie lotnictwo, więc wszyscy przyjeżdżali do nas, fetowali nas czym mogli i pomagali jak tylko mogli. Tam byłyśmy rok cały, zaraz tworzyli nam szkołę, tak że te, które kończyły w Polsce[pewną klasę], tam [robiły] następną. Ja trzecią klasę skończyłam w Niemczech, a później już resztę w Anglii jak dojechałyśmy, ale tam byłyśmy przez rok i to było bardzo dobre.
Później zaczęło się [ponownie] przemieszczanie, bo dywizja mogła wziąć pewną część ludzi do siebie. Anglicy nie pozwalali nikogo dobierać, dlatego że po prostu nie chcieli wojska polskiego wziąć do Anglii. Generał Anders bardzo walczył o to, żeby nas traktowali tak jak należy i Polacy sami zabierali ludzi bez wiedzy Anglików. Korpus do Włoch zabierał część i dywizja w Niemczech [też część]. Oczywiście tam były małżeństwa, [ludzie] się kojarzyli, żenili się, ale tych, którzy nie mieli nikogo, to po prostu żołnierze brali na swoją odpowiedzialność, wpisywało się, że to rodzina, po prostu kłamali, bo rodzinę jeszcze można było jakoś dołączyć, ale nikogo obcego. Ja też byłam wpisana jako kuzynka do papierów mojego męża, za którego później już w Londynie wyszłam za mąż, a wtedy uchodziłam jako kuzynka z rodziny.

  • To był ktoś, kogo pani poznała tam na miejscu w obozie, tak?

Tak, później w obozie, jak przyjeżdżali do Niemiec, bo mój mąż [organizował] pomoc z Włoch - przywozili nam samochodami i żywność, i [inne rzeczy], których nie miałyśmy w Niemczech, i ja go poznałam w Niemczech. Korpus chciał zabrać pewną ilość ludzi, i to im się udało. Samochodami przyjechali do Murnau, to był też obóz międzynarodowy i Polacy z 1939 roku tam też byli, więc tam przewieźli Polki, a potem z Murnau już różnymi drogami do Włoch. Te najmłodsze, zostałyśmy jeszcze w Niemczech jakiś czas i potem, już ostatnimi transportami, zabrali nas do Włoch. We Włoszech zawieźli nas znowu do Trani, to było na południu Włoch, była stworzona szkoła i tam całe dowództwo nasze było, więc tam też dołączyły dziewczynki, które wcześniej przyjechały do szkoły. Ja już przyjechałam w czasie wakacji, więc szkoła była zamknięta i czekałyśmy, gdzieś na jesieni dopiero, już jak się przenosiło cały korpus do Anglii, to razem z korpusem wyjechałyśmy do Anglii.

  • Czyli to było w 1946 roku?

Tak, pamiętam 1946 na 1947 rok, to była bardzo silna zima, co w Anglii się rzadko zdarzało. Taka zima, śniegu pełno, bo oni nie mieli śniegu, to wtedy przyjechaliśmy do Anglii. Też znowu w obozach nas umieścili i potem zaczęło się czekanie co będzie dalej, bo Anglicy nie chcieli zostawić nas, ciągle się bronili. Tak, że ci, którzy mogli emigrowali, wyjechało dużo do Australii, do Ameryki, bo nasz rząd się starał, nasze wojsko starało się, więc wyjechali. Część została w Niemczech, oczywiście cywile musieli zostać, bo wojsko nie mogło ich do siebie dołączyć, ale nas jeszcze jako Armia Krajowa, dobierali i nawet wielu Polaków, którzy byli w armii niemieckiej potem starali się też do korpusu [włączyć] i generał Anders zabierał, kogo tylko mógł. Tak, że generał Anders bardzo dużo zrobił, naprawdę i szkoły tworzył, i wszystko, żeby tylko kształcić ludzi i przygotowywać do życia.
Potem już Anglicy powiedzieli, że nie ma wojska, więc [utworzyli] taki korpus przysposobienia do życia cywilnego. Niektórzy tam uczyli się czegoś, ale w większości pracy nie można było w Anglii znaleźć, nawet wykształceni ludzie z Polski nie mogli [znaleźć pracy] dlatego, że oni nie uznawali żadnych naszych papierów czy certyfikatów, to raz, a po drugie mało kto miał przecież z Polski jakieś [dokumenty]. Ja nie wiem, jak ja przewiozłam swoją legitymację, tę z Armii Krajowej – bo to były pewne papiery -już nie pamiętam jakim cudem, bo było [to] bardzo trudne. Tak, że jeżeli ktoś chciał potem jakąś pracę dostać, to musiał weryfikować, podać jakieś prawdziwe certyfikaty, a reszta to po prostu szła do najgorszych prac, jakie tylko były możliwe. Bardzo dużo mężczyzn szło do kopalni, jeszcze były te kopalnie węglowe. Generałowie różni, ludzie wykształceni szli po prostu do restauracji myć naczynia, bo takie tylko prace mogli nam zaoferować. […]
Zdawało się [egzaminy], pierwszy rok zdawałyśmy w języku polskim, a potem już w języku angielskim, więc każda musiała się uczyć jak najszybciej. Ci którzy, mieli rodziny czy jakąś pomoc, mogli się dostać na jakieś studia, ci którzy nie mieli nic, to po prostu szli do takich różnych prac, gdzie tylko najgorszych mogli [zatrudnić], bo naprawdę nie można było [znaleźć pracy]. To była rozpacz i nie było dobrze, bo nie było pieniędzy, przydziały były bardzo małe, tak że nieraz i w tej szkole nawet w Anglii też z głodu człowiek płakał, bo dosłownie nie miał co jeść. Ja potem poznałam swojego męża, to on mi tam trochę pomagał. Później jak wyszłam ze szkoły, bo tam maturę zrobiłam, to już dalej nie mogłam się kształcić, bo po prostu nie było warunków dla nas, dla mnie w każdym razie, nie miałam warunków, ani pieniędzy, ani nic.
Poszłam do pracy, do szycia, bo to mogłyśmy jeszcze dostać, więc szyłam różną bieliznę, różne suknie, później wyszłam za mąż, później przyszły dzieci, więc było też bardzo trudno, ale wszyscy Polacy sobie bardzo pomagali, jeden drugiemu pożyczał pieniądze, kto miał, wojsko miało trochę, bo żołnierze dostawali przydziały i tak dalej, więc oni, ci co mieli trochę uskładanych [to pomagali].





Warszawa, 25 lipca 2006 roku
Rozmowę prowadziła Anna Kowalczyk
Danuta Szlachetko Pseudonim: „Wira” Stopień: łączniczka Formacja: Szare Szeregi Dzielnica: Śródmieście, Powiśle Zobacz biogram

Zobacz także

Nasz newsletter