Danuta Tyszyńska-Kownacka „Daleńka”

Archiwum Historii Mówionej

Już w roku 2004 próbowałam wydać wspomnienia mojej koleżanki z harcerstwa Zofii Szafiańskiej na temat Powstania Warszawskiego. Wówczas, po przeczytaniu tego tekstu, doszłam do przekonania, że wiele osób już w tej chwili nie będzie wiedziało, o co tu chodzi, dlaczego ona tak pisze, jak pisze w swoim pamiętniku. Uznałam, że najwłaściwszym będzie, jeżeli po prostu napiszę taki wstęp krótki, który wyjaśni pewne rzeczy:

  • [Fragment wstępu do wspomnień Zofii Lesisz–Szafiańskiej] „Tych dni nie oddałabym nigdy”.
    „Mija sześćdziesiąt lat od tamtych pamiętnych dni. Pokolenie, dla którego były te chwile najważniejszym niezapomnianym epizodem życia, w większości już odeszło lub z dnia na dzień odchodzi. Jedynie co jakiś czas z okrągłej rocznicy Powstania budzą się na moment zainteresowania tą sprawą młodszych pokoleń, wówczas w sposób schematyczny i szablonowy wspominamy ofiary tamtych sześćdziesięciu dni grozy i walki z okupantem. Wszystkie wspomnienia wplecione w gorzką matnię rozważań – czy było warto? Towarzyszy temu rachunek poniesionych strat. Wszystko to dla obecnego młodego pokolenia staje się coraz mniej zrozumiałe a nawet paradoksalne, im bardziej wchodzimy w epokę materializmu, gdzie patriotyzm i ojczyzna mają posmak irracjonalnego banału z odległej epoki. Wbrew temu właśnie dziś warto chyba pokazać rówieśnikom autorki wspomnienia z tamtych lat, że była normalną, pełną radości życia i humoru dziewczyną, tyle że wychowaną w trudnych okupacyjnych warunkach tajnej szkoły i harcerstwa. Choć wspomnienia te są pisane po latach w dalekiej Australii, przepojone są typowym dla niej zawsze młodzieńczym spojrzeniem na życie”.

Myślę, że to samo tyczy się moich wspomnień. Dlatego przez długi okres czasu nie decydowałam się na jakiekolwiek spisywanie tego ani omawianie z kimkolwiek. Bo myślę, że o ile wspomnienia Zuli są bardzo plastyczne i piękne, moje takie nie są. Jeszcze bardziej można się zastanawiać nad tym, dlaczego w ogóle o tym mówię. Ale wydaje mi się w tej chwili, że nadszedł czas, właściwie ostatni moment, kiedy należy i to wspomnieć. Bo były takie sytuacje jak moja, choć nie tak częste, najczęściej byli to naprawdę wielcy bohaterowie, a ja byłam szarą harcerką, która przeszła pewny dość dziwny cykl życiowy. Chciałam jeszcze nadmienić, że Powstanie i moje zachowanie w Powstaniu, jak u każdego po prostu oparte było o pewne przeżycia lat dziecinnych, młodość.
Moja matka była wielką patriotką, pochodziła z Białorusi, była w Polskim Kółku Samokształcenia, zabronionym przez Rosjan. Moja rodzina posiadała kilku bohaterów, którzy przeszli przez daleką Syberię, a mój ojciec był zesłańcem syberyjskim, który wcielił się do 5. Dywizji Syberyjskiej, wrócił w 1922 roku w stanie opłakanym, z gruźlicą kości, w łachmanach do Polski w ramach wymiany Piłsudskiego, bo Piłsudski zdecydował wymianę jeńców spod Warszawy na tych biedaków, których było przecież kiedyś dziesięć tysięcy, a nawet dwanaście tysięcy na Syberii, próbowało się przedostać dookoła Azji, Europy do Polski. To im się nie udało, ponieważ bolszewicy zatrzymali ich w Krasnojarsku, większość ich w straszny sposób została zamęczona głodem, robactwem, nędzą. Mojemu ojcu udało się przedostać do Polski, wrócił, jak mówiłam, w stanie opłakanym. Wtedy rodzice, którzy znali się już w Mińsku, bo w Mińsku mieszkała moja matka, znaleźli się w Warszawie, pobrali się, dzieci naturalnie nie chcieli mieć, bo ojciec był gruźlikiem, ale tak się zdarzyło, że jako jedyne dziecko przyszłam na świat. Zawsze byłam wychowana w pamięci o tamtych czasach i tamtych zdarzeniach. Ojciec umarł, kiedy miałam trzy i pół roku, to był człowiek, którego chyba najbardziej w życiu kochałam. Kiedy umarł, zajęła się mną matka, próbowała mnie jakoś wychowywać. Ostatnie słowa ojca to było: „Wychowaj ją na przyzwoitego, uczciwego i takiego szlachetnego człowieka”.
Szkoła powszechna − nie było harcerstwa, ale było wychowanie patriotyczne. Była to szkoła powszechna na Pradze, bo myśmy się z Falenicy, w której mieszkałam całe dzieciństwo, przenieśli do Warszawy. Wówczas nastąpił dość przełomowy dla mnie okres, bo trudności materialne, choroba matki, słabość jej nie pozwoliła na wygodne, normalne życie. Żyłyśmy w niejakim odosobnieniu, z tym że w bardzo skromnych warunkach. Tak było do 1939 roku, wówczas szłam do gimnazjum. Bardzo wątpiłam w to, czy się dostanę do państwowego, a mogłam tylko być w państwowym, bo nie byłoby warunków materialnych na to, żebym mogła być w prywatnym gimnazjum. Udało się. W 1939 roku na wiosnę zdałam [małą] maturę i jedyna z tej szkoły dostałam się do Gimnazjum Curie-Skłodowskiej.
Był to rok bardzo dziwny, bo 1939 rok to był rok, jak wiadomo, wybuchu wojny. Zastrzegłam sobie jedno, że jeżeli zdam i dostanę się do gimnazjum, to wówczas matka pozwoli mi pójść do harcerstwa. Byłam zawsze bardzo słabowita, bano się o moje zdrowie, żebym też nie wpadła w gruźlicę, wobec tego w dzieciństwie nie było o tym mowy. Obiecała mi matka, to był człowiek bardzo prawdomówny i dotrzymujący swoich przyrzeczeń, nie spodziewała się tego, że będzie to rok tak dalece przełomowy dla całego społeczeństwa polskiego.
W 1939 roku, jak wiadomo, wybuchła II wojna światowa. Przeniosłyśmy się na nowe mieszkanie, które miało być dużo lepsze od poprzedniego, wydawało się, że życie się przed nami otwiera, ale okazało się, że nie byłyśmy zorientowane w stu procentach, jak ta wojna będzie wyglądać. Matka była lekarzem i przechodziła różne kursy jakiejś maski gazowej, ale nikt się nie spodziewał tego, że będzie głód. Kiedy wróciłyśmy z wakacji do Warszawy, nie zastałyśmy jednej kromeczki chleba, matka zachorowała. Miałam trzynaście lat. Podjęłam wysiłek opieki nad matką. Kiedy się dowiedziałam od pierwszego lekarza, który zresztą nie chciał przyjść, bo uznał, że nie mam pieniędzy, wymusiłam na nim tą wizytę, powiedział, że matce liczone jest kilka dni życia, wobec tego musimy się przestawić na rozłąkę i matka nie będzie żyć. Wtedy zaczęłam bardzo intensywnie starać się o to, żeby sprowadzić innych lekarzy. Okazało się, że matka poszła do szpitala, a w ten straszny zimowy rok, kiedy było po trzydzieści kilka stopni mrozu, nocowałam na Żoliborzu i przechodziłam przez most Kierbedzia, marznąć dosłownie z zimna, a nasze mieszkanie zostało zniszczone przez bombę do połowy, ściana była podziurawiona na wylot, były okrutne warunki.
Kiedy matka wróciła, długo jeszcze chorowała, pieniędzy nie było, żyłam w bardzo ciężkich warunkach, tak że wiecznie głodowałam. Kiedy dowiedziałam się, że tworzą się komplety Curie-Skłodowskiej i będzie w końcu jakaś szkoła, zapisałam się, chodziłam do szkoły Rzeszotarskiej na [ulicy] Konopackiej, w której gościło Gimnazjum imienia Curie-Skłodowskiej. Warunki były okrutne, tak było przez kilka lat, właściwie chodził za mną zawsze kawałek chleba, marzyłam o tym, żeby zjeść w końcu prawdziwy kawałek chleba. Pamiętam, że kiedyś dano mi taką robotę na drutach i za to zapłacono sumą, która wynosiła tyle co ćwiartka chleba. Nie doczekałam do domu, zjadłam tą ćwiartkę chleba, pamiętam to do dzisiaj, był to dla mnie straszny dramat, bo moja matka dzieliła się ze mną wszystkim. Ponieważ była chora, nie mogła zarobić normalnego wynagrodzenia, pracowała na kolei jako lekarz dentysta. Było nam bardzo ciężko.
Chyba w 1942 czy 1943 roku przyszła do nas dawna znajoma, moja koleżanka od dawnych lat dziecinnych, powiedziała mojej mamie: „Proszę pani, jest możliwość, żeby Daleńka wstąpiła do harcerstwa. Czy pani ją puści?”. Wtedy zadrżałam, bo wiedziałam, czym jestem dla mojej matki, bo nie miała już nikogo, była chora. Wiedziałam, że na pewno nie będzie tego chciała, bo było to harcerstwo konspiracyjne, zresztą wszystko było już konspiracyjne. Nauka, niby była to gospodarcza szkoła, a potem introligatorska, ale wszystko to było przecież tylko takim przykryciem dla normalnego gimnazjum, które składało się nie tylko z polskiego czy matematyki, które były formalnie w szkole, ale również z kompletów, na które się chodziło, zawsze mogły być te komplety nakryte, zawsze można było po drodze trafić do łapanki, tak że trudne to były czasy. Wtedy moja matka, o dziwo, zdecydowanie powiedziała: „Dobrze, zgadzam się”. Choć przy Curie-Skłodowskiej było harcerstwo, ono się też ukrywało, nikomu się o tym nie mówiło, tylko po znajomości można było być w drużynie. Wstąpiłam do międzyszkolnej drużyny dawnej takiej szkoły Statkowskiej na Nowogrodzkiej róg Emilii Plater. Teraz tego domu już nie ma, zresztą ten dom mi się łączył z wieloma później przeżyciami, tym niemniej w czasie okupacji drużyna była tak zwana międzyszkolna. To znaczy były drużyny składające się z różnych dziewcząt z różnych szkół i do takiej należałam. To był zastęp organizacyjny, prowadziła go Hanka Westrich, o dziwnej bardzo historii konspiracyjnej, bardzo dla siebie bolesnej. Byłam bardzo szczęśliwa, szczęśliwa przez to, że byłam w grupie młodzieży, byłam zawsze dzieckiem bardzo samotnym, w żadnej szkole nie miałam jakichś bliższych przyjaciół, tu nareszcie miałam koleżanki, z którymi się rozumiałam, z którymi miałyśmy wspólne zadania i wspólne radości. Jeździłyśmy na wycieczki harcerskie, pamiętam do Kampinosu, do Pyr. Cieszyłam się tym, że mogę być z nimi, że to ma jakąś przyszłość. W roku 1943 złożyłam przyrzeczenie na ulicy Fałata, przedtem był bardzo skomplikowany bieg, odnajdowało się różne tajemne przejścia przez dziury w płotach, przez różne mieszkania piwnicy, chodziło o to, żebyśmy na przyszłość wiedziały, że takie zadania mogą istnieć, kiedy będzie potrzeba, żebyśmy odszukiwały.
W 1944 roku jeszcze w lipcu wyjechałam z matką w Góry Świętokrzyskie. Zorientowałyśmy się już, że jest bardzo blisko jakiś wybuch Powstania, bo już partyzanci przychodzili do domów, żądali wyżywienia, ludzie im dawali, już Niemców prawie się w Górach Świętokrzyskich nie widziało, wiadomo było, że coś się rusza. Gdzieś w połowie lipca wróciłyśmy. Wówczas jeszcze była taka pamiętna zbiórka. Ale jeszcze zapomniałam o tym powiedzieć, że na wiosnę 1944 roku drużynowa powiedziała mi, że niestety, ponieważ mieszkam na Pradze, nie będę mogła być w czasie Powstania z nimi. Przeżyłam to strasznie, błagałam ją, żeby być z nimi razem, bo przez ten czas zżyłam się bardzo z dziewczynami i chciałam być jakoś razem. Wydawało mi się, że razem to będzie jakoś pewniej, jakoś tak weselej, pogodniej, tak jak na tych wycieczkach, wyprawach; byłam jeszcze młoda, miałam wówczas osiemnaście lat. W dniu 1 sierpnia drużynowa nas zwołała do siebie na ulicę Pańską, tam był internat dzieci wojskowych. Zeszłyśmy się wszystkie. Liczyłam na to, że jeszcze zostanę z nimi, jeszcze raz prosiłam bardzo serdecznie moją drużynową, żeby mnie zostawiła, bo wiedziałam, że już lada chwila wybuchnie Powstanie, powiedziała kategorycznie: „Nie”. Kiedy o dwunastej był jakiś sygnał taki, to nie był jeszcze sygnał Powstania, ale chyba jakiś sygnał jakiegoś nalotu nie-nalotu, był jakiś sygnał taki. Wtedy Hanka powiedziała; „Ty musisz iść już na Pragę”, mnie się chciało płakać, ale wstyd mi było przy wszystkich, powiedziałam: „Haniu, zostaw mnie tutaj”. – „Nie, nie mogę, ty idziesz na Pragę”. Wtedy wyszłam z Pańskiej, szłam na piechotę, ale ona po drodze mnie zatrzymała i dając mi jakiś list, powiedziała: „A to jeszcze po drodze zaniesiesz na Stare Miasto”. Byłam bardzo szczęśliwa, pomyślałam − no to ja tam zostanę, tam mnie chyba przetrzymają. Ale za mną wyleciała taka Danka Cieślikowska, mówi: „Hanka, nie dawaj jej tego listu, ona nie zdąży na Pragę”. Myślałam, że ją zabiję wtedy. Odebrali ode mnie list, a ja poszłam wolnym krokiem, ulice stawały się już coraz bardziej puste. Kiedy weszłam na Nowy Zjazd, gdzie teraz jest most Śląsko-Dąbrowski (tam był most Kierbedzia z takimi okratowaniami), weszłam na most, minęłam matkę mojej koleżanki, która krzyknęła: „Co ty wyrabiasz, skąd ty idziesz, po co ty na ten most wchodzisz, patrz, tylko patrole niemieckie chodzą po nim”. Miałam dwa warkoczyki, wyglądałam bardzo młodo, zaczęłam biec po moście i nikt mnie nie zatrzymał. Przebiegłam most i przyszłam na Pragę, miałam oznaczoną godzinę, kiedy mam się stawić na punkcie spotkania. W międzyczasie zaczęły się strzały, strzelano prawdopodobnie z ulicy Ratuszowej, bo tam stali Niemcy, i Zygmuntowskiej. Wszystkie strzały szły po linii prostopadłej do Wisły, bardzo były takie częste, ale ja biegłam. Wpadłam jeszcze do domu i potem postanowiłam iść na punkt zborny na godzinę, którą miałam wyznaczoną. Jak wyszłam z domu, to zobaczyłam, że wszystkie bramy są pozamykane, jedna jestem na ulicy, biegłam. Biegłam między pociskami, między strzałami i tak przeszłam całą Wileńską, weszłam na Targową, gdzie już w ogóle nikogo nie było, tylko same strzały. Leciałam do Domu Kolejowego, domu, który do dziś stoi, tam kiedyś mieszkali pracownicy Dyrekcji Kolei Państwowych na Targowej. Wpadłam jednym tchem, zameldowałam się i wtedy osoba, która tam była, którą zresztą spotykałam wcześniej na spotkaniach praskich łączniczek, jedząc smaczny obiad, powiedziała mi, że ona już straciła łączność, że już nie wie, co dalej i żebym sobie wracała do domu. To był dla mnie cios najstraszniejszy, jaki przeżyłam wówczas.
Szłam z powrotem, już wcale nie broniłam się przed tym, żeby mnie coś nie trafiło, bramy były pozamykane, nikogo nie wpuszczano, a ja tak miedzy tymi strzałami szłam do domu i płakałam. Przyszłam do domu, położyłam się i tak przepłakałam wiele dni. To Powstanie nie było dla mnie tym Powstaniem, które przeżywały moje koleżanki, i chyba do końca życia będę im zazdrościć. Tu właśnie jest coś z tego, czego nikt nie zrozumie, bo dla mnie najgorszym dramatem było to, że nie byłam z nimi i nie byłam w lewobrzeżnej Warszawie, to był dla mnie cios ponad wszelkie moje siły. Dramat, którego dotąd nie mogę jakoś przeboleć, chociaż mój mąż, który był dowódcą jednego z dużych oddziałów powstańczych, który stracił swego syna od pierwszej żony, mówił mi zawsze: „Widzisz, nie mam już nikogo, tylko ty mi zostałaś, a ty się pchałaś pod kule, żeby nie żyć. Gdybyś może tam była, to już byś nie żyła”. Wtedy pomyślałam dopiero, że jakiś cel w tym był, że los, który mi przydzielony został, to był mój los, który miałam przeżyć, chociaż był dla mnie bardzo ciężki. To było moje Powstanie. Pierwszy raz starałam się sama, żeby jakoś włączyć się w jakąkolwiek działalność, wówczas moja koleżanka piętro niżej dowiedziała się, że się myje podłogi w szkole naprzeciwko, na Kowelskiej, wobec tego zgłosiłam się na mycie, bo tam miał być szpital wojskowy. To była dorywcza praca. Potem było roznoszenie gazetek, roznoszenie do różnych osób. Roznosiłam, dziś wiem do kogo, do druhny Gronostajskiej, która była potem komendantką „Chorągwi”, ale i to mi odebrano, ponieważ taka druhna Staszka, która wtedy wiodła rej, powiedziała: „My tej dziewczyny nie znamy, ona nie jest z Pragi, nie dawajcie jej roznoszenia gazetek”. Znów uderzenie, uderzenie mocne, bo zaufania, bo tam mnie znali, tu mnie nikt nie zna, jestem obca. Potem była koncepcja przekwalifikowania się na sanitariat, u mamy w gabinecie urządziłyśmy taki kurs sanitarny. Kiedy kurs sanitarny się skończył, obiecano nam, że przepłyniemy Wisłę. Jak się to będzie odbywać, nikt nam nie powiedział, czekałyśmy dość długo. Część wiem, bo nawet między innymi moja koleżanka przepłynęła Wisłę łódką, na poziomie teraz naszego mostu z Saskiej Kępy, oni płynęli skosem na Sadybę. I to mi nie było dane.
O czym mam mówić? To był mój dramat Powstania Warszawskiego. Kiedy już żadna z tych rzeczy nie wypaliła, [poszłyśmy] do piwnicy, do której musiałyśmy zejść z matką, bo strzały leciały z Warszawy, bo wtedy „krowy” leciały na Pragę, bo już front był na Wiśle, mosty zerwane. To był straszny moment, bo całe pół rozwalone mieszkanie nasze drżało i sypało się dosłownie. Wtedy zaczęłam komplety, bo wojska radzieckie przeszły do Wisły. Pociągi radzieckie stały na torach kolei Dworca Wileńskiego, a komplety były z tamtej strony na Radzymińskiej, codziennie trzeba było przelecieć przez tory, na które leciały pociski. Po drodze była kaplica Matki Boskiej z Lourdes na Szwedzkiej, już wtedy się modliłam, żeby we mnie pocisk nie trafił, ale pierwsza była modlitwa, żebym dwójki nie dostała, a potem, żeby mnie nie zabiło. Dzisiaj ze śmiechem wspominam chwile tego frontu, wiecznego głodu, wiecznej nędzy, gdzie jadło się obiad, bo księża marianie wydawali zupki, z których korzystałam.
Tak było aż do 17 stycznia, kiedy, jak wiadomo, Warszawa została wzięta. W międzyczasie jeszcze był codzienny zapach dymu, który leciał na Pragę, i ogień. Ogień w dziesiątkach miejsc w Warszawie. Mieliśmy swoich bliskich znajomych, patrzyliśmy jak pali się Warszawa, i niczym nie można było tego uratować, zmienić, nie wiedzieliśmy, czy jeszcze ktoś jest, czyli po lewobrzeżnej Warszawie, czy też już nic nie ma. Kiedy Niemcy odeszli, pierwsza rzecz, rzuciliśmy się z matką, żeby przejść po lodzie (bo lód był dość gruby na Wiśle) i na naszych oczach wpadła kobieta pod lód. Wtedy cofnęłyśmy się, zaczekałyśmy, aż zrobią ponton. Pierwsze przejście przez most było dramatyczne, bo wiadomo − ulic nie było, były ścieżki między górami gruzu. Pierwsza rzecz, poleciałam na Pańską zobaczyć, co się dzieje w domu dla dzieci wojskowych, z którego wychodziłam. Wtedy zdałam sobie sprawę, że nikogo już w Warszawie nie ma z moich, tylko wisiały karteczki: „Marysiu, jestem w Milanówku”, „Zosiu, przyjdź tam i tam”. Wtedy pomyślałam, że to miasto przestało istnieć. Potem zobaczyłam, jak idą ludzie z pakunkami na plecach, z tobołami i zobaczyłam, że miasto zaczyna żyć. Gdzieniegdzie z piwnicy wystawała rura od piecyka, gdzieniegdzie ludzie się montowali na jakieś piętra, idąc po drabinie, ale nie chciało mi się wierzyć, że Warszawa jeszcze będzie. Wszyscy szli na Pragę, bo na Pradze jeszcze było gdzie się schować pod dach. U nas co prawda pół mieszkania było rozwalone, ale jeszcze jakoś można było żyć. Taki jest mój los powstańczy, bardzo podły i bardzo nieciekawy. Dlatego nie chciałam tego nikomu opowiadać, ale pomyślałam, że różne były dzieje Powstańców, różne dzieje były osób, które przeszły ten okres, i były momenty, kiedy bardzo chciałam, żeby już nie żyć. A jednak zostałam wyratowana z tego piekła, które było wkoło nas. Myślę, że to był jakiś cel, żebym przeszła przez to cało i wyszła z tego. Może byłam komuś jeszcze potem potrzebna. Dlatego nie bardzo odważałam się, żeby mówić o Powstaniu, bo moje Powstanie było niczym, było próbą działania, która skończyła się fiaskiem − co dla mnie jest bardzo bolesne. To tyle mogłabym opowiedzieć. Niewiele, niech państwo zdecydują czy was to interesuje, czy nie. Ale byli tacy ludzie.




Warszawa, 25 stycznia 2011 roku
Rozmowę prowadziła Ewa Strumiłło
Danuta Tyszyńska-Kownacka Pseudonim: „Daleńka” Stopień: cywil Formacja: Szare Szeregi, Obwód VI Praga Dzielnica: Praga

Zobacz także

Nasz newsletter