Elżbieta Madej „Ela”

Archiwum Historii Mówionej

Madej Elżbieta, urodzona 6 grudnia 1925 roku w Warszawie. W czasie Powstania Warszawskiego byłam na Powiślu, potem, kiedy Powiśle padło, w Śródmieściu. W pierwszym miesiącu na ulicy Tamka 37 w byłym sklepie spożywczym było biuro poczty polowej, gdzie poszukiwano ludzi, którzy się zagubili albo zgłaszali się poszukując kogoś. I tam pracowałam.

  • Proszę w paru słowach opowiedzieć o swoim dzieciństwie.

Byłam jedynaczką. Bardzo długo mieszkałam w Pruszkowie. Potem przenieśliśmy się do Warszawy.

  • Czy pani mama brała udział w obronie Warszawy?

Mama była bardzo zaangażowana w działalność patriotyczną, przez co miała mało czasu dla mnie. Uczyłam się. Kończyłam szkołę średnią, liceum kupieckie Julii Jankowskiej-Statkowskiej na Nowogrodzkiej 58 w Warszawie.

  • Jak pani mama miała na imię i jak nazywała się z domu?

Eugenia Danielak. Już jako siedemnastoletnia dziewczyna zostawiła dom i wyjechała. To był 1920 rok. Była w Stanisławowie na Kresach. Bardzo często było tak, że nie mogłam nocować w domu na Tamce 37, bo nocowało wiele osób gdzieś zza Buga, mieli różne swoje sprawy, spotykali się. Nocowałam wtedy w mieszkaniu na ulicy Przemyskiej na Ochocie. Bardzo często nocami szyto opaski powstańcze, dużo rzeczy się działo.

  • W czasie Powstania?

Przed Powstaniem, za okupacji.

  • Gdzie panią zastał wybuch wojny?

Wtedy mieszkałam z tatą w Pruszkowie. Pierwszy dzień był okropny, bo padły bomby w okolicy. Wtedy moja mama, która miała mieszkanie w Warszawie i jednocześnie u nas – byłam wychowywana z ojcem – zadzwoniła, żebyśmy natychmiast przyjechali, bo Warszawa najprawdopodobniej ocaleje, jeżeli nawet będzie wojna, bo będą się liczyli, że to jest stolica. Myśmy dobrnęli do Warszawy. Natomiast w pierwszym tygodniu okazało się, że wcale Warszawa nie była oszczędzana, bez przerwy były działania [wojenne]. Tydzień po wybuchu wojny rodzice zdecydowali, że opuszczą Warszawę. Wybraliśmy się w długą wędrówkę, ponad sto kilometrów, na Podlasie, za Sokołów Podlaski, do rodziny matki.

  • Czy przed wojną pani mama działała w jakiejś organizacji? Mówiła pani, że ciągle gdzieś jeździła, że jej nie było.

Chyba tak, tylko jeszcze wtedy nie byłam informowana. Doszliśmy tam, sto kilometrów. Warunki były straszliwe. Wychodziliśmy tego dnia, kiedy wychodziła Poczta Polska z dawnego Placu Napoleona. Szosa była wtedy bardzo ostrzeliwana, tak że droga była chyba nie stukilometrowa, a drugie tyle, bo się bokami szło, lasami.
[Na Podlasiu] spędziliśmy jakiś czas, a potem w październiku, który był ogromnie deszczowy, paskudny, ze śniegiem, już nie pieszo a wozem końskim [wróciliśmy do Warszawy]
Była jeszcze straszliwa sytuacja. Jak dotarliśmy na Podlasie, wkroczyli Rosjanie. To była straszna rzecz, bo mój tata przed samiuteńką wojną sprzedał dom w Pruszkowie, który kupił Niemiec. Kupił plac w Piastowie, na którym miał coś stawiać i trochę pieniędzy miał ze sobą. Była u nas dziewczyna ze wsi, która pomagała tacie przy gospodarstwie domowym. Ona o tym wiedziała. Okazało się, że jak poszliśmy na Podlasie, powiedziała, że mój tata ma pieniądze. Zostaliśmy zawiadomieni, żeby następnego dnia tata się zgłosił do władz. To było przerażenie, bo tata mój miał ręce białe, nie był robotnikiem, nie pracował i to już wtedy był wróg. To było straszne, jak [Rosjanie] się zachowywali. Chodzili, zabierali, kradli wszystko, element okropny. Cioci mąż stwierdził, że niestety [tata] nie może się zgłosić, bo nie wiadomo, co będzie, jak się mogą zachować, a było różnie. Miał nas wywieźć do lasu, w którym były ziemianki. Wszystko było przygotowane, nawet wóz zaprzężony. Nad samym ranem stał się cud, nadleciał samolot, jeszcze było ciemno, zrzucił ulotki i rano wszyscy się natychmiast wycofali za Bug. To zapamiętałam jako dziecko.
Potem wozem konnym wróciliśmy do domu do Warszawy. To był pokój z kuchnią, gdzie były trzy rodziny, bo dom był częściowo zniszczony. Jeszcze jakiś czas z nami mieszkali, a potem po troszeczku urządzili się gdzieś indziej.

  • Czy należała pani do konspiracji w czasie okupacji?

Nie należałam, uczyłam się wtedy. Matka mnie jakoś bardzo chroniła, zostałam jedna, ojciec już nie żył.

  • Tata zmarł z przyczyn naturalnych?

Tak. Ale chyba też zgryzł się ogromnie, kiedy Paryż upadł, był załamany. Był już starszym człowiekiem w porównaniu do mamy. Wiem, że już wtedy humor stracił, dom stracił. [W Pruszkowie] Niemiec miał nam pozwolić mieszkać na facjatce, ale okazało się, że nie, potem nas stamtąd wygonił, [tata] czuł, że stracił pieniądze. Tak że się chyba załamał. Zmarł dosyć wcześnie. Matka o mnie bardzo dbała, martwiła się bardzo, żebym się nie angażowała, miałam się tylko uczyć. Jak się uczyłam, to w liceum potajemnie była zorganizowana nauka, bo nie wolno się było uczyć, nie było liceów, tylko nazywało się to kursy dla sprzedawców i dlatego trwało.[ Było to liceum Julii Jankowskiej-Statkowskiej przy ulicy Nowogrodzkiej 58.]

  • Pani mamie było dosyć ciężko?

Bardzo ciężko. To była prywatna szkoła, musiała [za nią] płacić i jeszcze komorne. Pracowała w firmie, gdzie [mój przyszły] mąż pracował. Jakoś sobie radziła. Czasem dostarczała żywność do fabryki. To była spora fabryka, w której bardzo dbano o pracowników. Miała kontakt z Podlasiem. Zawsze jakieś gazetki były wożone na Podlasie. Mam jeszcze masę jej dokumentów.

  • Pani mama działała?

Działała. Stamtąd przyjeżdżali, przez Bug też się przeprawiali, tak że działała cały czas.

  • Nie wie pani, jaki miała pseudonim?

„Gienia”. Miała dużo krzyży, mam to wszystko, zostało na pamiątkę.

  • Mama była przy Komendzie Głównej, czy była łączniczką?

Łączniczką. Wiem, że po wojnie też pracowała, chodziła na dyżury, załatwiała różne sprawy.

  • Jak pani zapamiętała 1 sierpnia 1944 roku, wybuch Powstania?

Matki nie było, bardzo się martwiłam. Pamiętam, że dużo młodych chłopców znalazło się w naszym domu i w piwnicy, byli głodni. Mama wcześniej przywiozła ze wsi szynkę wędzoną, którą, z chlebem, zaniosłam do piwnicy. Tak się cieszyłam, że zjedli. Byli dosłownie wygłodzeni. Wtedy już się zaangażowałam do poszukiwania [osób].

  • Jak się pani zaangażowała?

Weszłam, bo mamy nie ma, sama jestem. Tam już się ktoś kręcił, załatwiał, mówią, że mogę tutaj się zająć i pomóc. Pisało się kartki z imieniem i nazwiskiem, które tutaj na Powiślu roznosiły dzieci. Ale to nie była moja bohaterska działalność.

  • To był punkt w sklepie?

Tak, to był punkt.

  • Czy mogłaby pani to opisać?

Były listy, z których się odszukiwało. Jeżeli były jakieś zgłoszenia, to robiło się kartki, które były nalepiane wszędzie, gdzie tylko można było dosięgnąć. Ale nie bardzo można było się daleko poruszać, bo kanonierka strzelała.

  • To był kartki typu, że ktoś szuka kogoś?

Tak, żeby wiadomość zostawić tu i tu. Bywało tak, że czasem znajdowało się kartki na jakichś murach, że ktoś szukał kogoś stąd. Wtedy umieszczaliśmy znowu dalej.

  • Miała pani dyżury?

Właściwie byłam tam cały czas, jak najwięcej, bo nic innego nie było do roboty. Oprócz mnie była jedna czy dwie osoby.

  • Później pani mama przyjechała?

Bodajże po tygodniu mama się dostała. Wtedy już były porobione zasieki, że można było chyłkiem przez ulicę przechodzić. [Mama] mówiła, że [przyszła] z okolicy Chmielnej i dworca.

  • Mama wiedziała, że pani chodzi do tego punktu?

Tak. [Ten punkt był w sklepie spożywczym w tym samym domu w którym mieszkałam – Tamka 37.]

  • Czy pani mama zajmowała się czymś w czasie Powstania Warszawskiego?

Mama raz była, raz jej nie było, ale niestety nic mi nie mówiła.

  • Czy później dowiedziała się pani, co mama robiła w czasie Powstania?

Po wojnie tak, wiedziałam, że miała kontakty. Jeszcze za okupacji przychodziło bardzo dużo osób. Jeden, chyba musiał być z rodziny, bo był trochę podobny, Edward Bury, miał kontakty […] Kiedyś mówił, że mogłabym się włączyć, że mogliby mnie dostarczyć za Bug. Ale moja mama chciała, żebym szkołę robiła. Zresztą nie byłam za bardzo zdrowa.

  • Czy w tym punkcie była pani świadkiem odnalezienia kogoś?

Nie, nie pamiętam tego. Nie pamiętam faktu, żeby ktoś przyszedł i powiedział, że znalazł. Wiem, że dużo było ogłoszeń. Poza tym to był tylko miesiąc. W drugim miesiącu [Powstania] Powiśle padło.

  • W pierwszym miesiącu otrzymywała pani wyżywienie?

Na podwórku – „studni”, wewnątrz domu, stał kociołek, w którym było jedzenie gotowane. Widocznie ludzie się składali, coś dostarczali. Przez jakiś czas były gotowane zupy. Na początku w konserwatorium odbywały się koncerty.

  • Była pani na koncercie?

Może byłam raz, ale już nie pamiętam wiele.

  • W tym punkcie była też poczta polowa, gdzie byli harcerze, Zawiszacy?

Tak, była.
  • Do którego dnia tam pani była? Jak Powiśle upadło, czy pani poszła razem ze wszystkimi?

Tak, poszliśmy wszyscy razem, wiele osób szło w nocy ulicą Kopernika. Słychać było jęki z piwnic. [Ludzie] nie mogli wyjść, bo były powalone domy. To było straszne. [ Mój przyszły mąż był ranny od wystrzału z kanonierki na Wiśle, gdy jechał Tamką po rannych.]

  • Pani uciekała, bo wiedziała, że Niemcy się zbliżają?

Tak.

  • Z mamą?

Z mamą. Jeszcze kilka osób z tego domu wychodziło, chyba [też] pani Woźniak z dziećmi. Jej mąż zginął, bo chciał ukopać kartofli na Dynasach, wyszedł i już nie wrócił. Żeśmy szli w stronę Śródmieścia. Zatrzymaliśmy się na ulicy Hożej. Mieliśmy ze sobą małe bagaże, była jakaś cieplejsza jesionka, wzięliśmy, co się dało.
[W Śródmieściu] trzeba było chodzić po wodę do studni, chyba na Piękną. Poszliśmy po wodę, wróciliśmy i już domu nie było, wszystko przepadło. Ale nas nie było, całe szczęście, bo byśmy zginęli.

  • Pani obecny mąż był wtedy pani narzeczonym?

Tak.

  • Pani wiedziała, że jest ranny?

Tak. Byłam jeszcze na Tamce, kiedy mąż był na punkcie w konserwatorium.

  • Ktoś przyniósł pani wiadomość, że pani narzeczony jest ranny?

Stałam przed bramą, jak jechał. Pamiętam, zostawił mi jakiegoś śledzia, czy coś, co zdobyli. Zostawił mi to i mówi; „Jadę po rannych.” Rozmawiał z kimś. Stałam i patrzyłam, czy pocisk nie padnie. Widziałam, że pocisk padł i zrobił się ogromny kurz. Chciałam biec, ale mnie nie puścili. Stałam przed bramą. Widziałam jak męża wieziono w samochodzie. Chyba brat męża prowadził samochód. Był jeszcze Jagiełło, krzyknął: „Szczepan w porządku.” Tyle mi powiedział, ale już w drodze, jadąc. To już wiedziałam, że w porządku. Wiedziałam, że stacjonowali za zakonem Szarytek. Moje okno z kuchni wychodziło na tę przestrzeń. Wtedy jakoś się tam dostałam, przeszłam i dowiedziałam się. Leżało kilka osób na dworzu, bo było ciepło wtedy.

  • Odwiedzała pani narzeczonego w tym szpitalu?

To nie był szpital, po prostu [ranni] na trawie leżeli. Byłam raz, może więcej.

  • Proszę opowiedzieć, jak pani przeszła do Śródmieścia?

Z Hożej przeszliśmy na Piękną 11. To był budynek, gdzie mieszkali lekarze, profesorowie, adwokaci. Myśmy byli na parterze w pustym mieszkaniu, gdzie podobno mieszkały dwie starsze panie i Powstanie zastało je w zupełnie innym terenie. Pamiętam jak kiedyś pocisk uderzył i zwalił piętro. To był pocisk fosforyzujący. Było ogromne słońce, było ciepło. Przedtem był dostarczony worek z żywnością, myśmy znaleźli kilka fasolek „Jaś”. Gotowałam te fasolki chyba na kuchni węglowej. Mąż pociągnął mnie pod framugę drzwi. Zrobiła się straszna mgła, nie biała, tylko czerwona, pył, nic nie było widać. Pociągnął mnie, żeby zejść po schodach, ale schodów już nie było, były oberwane. Pociągnął mnie i ledwie przeszłam po tych śladach schodów. Miałam bardzo spuchnięte nogi. Wtedy trudno mi było zejść po tych uszkodzonych schodach. Zeszliśmy do piwnicy i ludzie zaczęli krzyczeć jakby zobaczyli jakieś zjawy. Myśmy byli obsypani fosforem z tego pocisku. Tam byliśmy do końca [Powstania].
Za wodą przechodziło się przekopami w piwnicach, gdzie były rury wodociągowe. Nie można było tego zlikwidować, więc trzeba było przechodzić tak, żeby przekroczyć jakoś tę rurę z wiaderkiem czy z jakimś naczyniem z wodą. Woda wylewała się ludziom, chodziło się w breji. Miałam kolorowe buty, modne, płócienne, z paseczkiem i na sznurku. To mi przemokło, a nie miałam innych, więc w nich chodziłam. Nogi były spuchnięte, nie mogłam zdjąć butów. Byłam wtedy chora na woreczek żółciowy.
Jak już był koniec, upadek Powstania, to wtedy znalazło się trochę żywności, poprzynosili nam. Był straszny głód. Mieliśmy trochę jęczmienia, który kręciliśmy na maszynce od mięsa, ale było strasznie ciężko kręcić. Wychodziła z tego kasza z łupinami, to się jadło z tym wszystkim. Kiedyś chciałam upiec z tego chleb. Zmieszałam to z wodą, nie było środków, żeby to rosło. Trzeba było to upiec. Na parterze była kuchnia węglowa, w której też ktoś coś robił, coś piekł, pewnie jakieś pieczywo, bo nic innego nie było. Powiedzieli mi, że mogę wstawić swój chleb po tym jak oni skończą. Skończyli pieczenie. Wstawiłam. Było jeszcze parę drewek, dołożyłam, ale to się nie piekło. Trzeba było dłużej. Nie zapomnę, jaką straszną rzecz zrobiłam. Na Pięknej 11, na podwórku były groby, bo już ginęli ludzie. Były drewniane krzyże. Wyciągnęłam te krzyże, żeby dopiec chleb. Niestety, zrobiłam tak. Ale wtedy chleb był tak strasznie ważny. I to się jakoś ususzyło. I się zjadło. To były straszne rzeczy. Potem wyszliśmy stamtąd. Udało nam się tutaj przejść.

  • Razem?

Tak. [ Mąż z trudem przedostawał się chyba na Mokotowską- na opatrunki. Chodziłam razem z nim, pewnego razu zasłabłam i pamiętam, że dostałam morfinę- miałam ataki woreczka żółciowego.]

  • Pani jest autorką książki. To są pani wspomnienia z lat okupacji, z Powstania?

Tak, z całego życia.

  • Jaki jest tytuł?

„Ogród wspomnień.”

  • Była pani przez drugi miesiąc w Śródmieściu razem z ludnością cywilną. Jak ludność cywilna odnosiła się do powstańców warszawskich, jaki był ich stosunek, co mówili o Powstaniu?

Różnie. Pamiętam, że głód był straszny. Dopiero jak było zawieszenie broni, to wtedy pomyślano, że jesteśmy głodni. Dopiero wtedy mogłam rozciąć buty na spuchniętych nogach, bo dostałam od kogoś męskie kamaszki i założyłam. Wtedy już było lepiej. Ludzie sytuowani nie wiedzieli jak długo będzie [Powstanie], [byli] mniej wrażliwi, bo nie wiedzieli, co to jest bieda, nędza czy głód.
Tak samo było, jak żeśmy szli pieszo na wieś, do Wołóczy. W wielu domach spróbowaliśmy stanąć, żeby nas zanocowali, zmęczeni, śnieg. Tu nie było miejsca, tu nie. Prosiłam, że na korytarzu, bo zmarzniemy. Też nie. Weszliśmy do chałupki, to było bodajże gdzieś za Grodziskiem, czy jeszcze dalej. Biedna chałupka, dymek szedł z komina. Weszliśmy. Dwoje starych ludzi, piekli chleb. Nie dali nam tego chleba, bo myśmy byli zgłodniali i mogłoby nam zaszkodzić. Oni nas przyjęli, sami spali nie wiem gdzie, dali nam łóżko, dali nam ciężką pierzynę, aleśmy się wyspali. Ten dziadziuś mówił, że zna życie, zna wojnę. To jest różnie. Może ludzie wtedy jeszcze nie potrafili rozumieć, co to jest.
Ciekawa rzecz, wróciliśmy kilka dni po zakończeniu wojny. W styczniu, po zdobyciu Warszawy, myśmy już szli do Warszawy. Jak weszliśmy na podwórko, gdzie mieszkałam, a mieszkaliśmy naprzeciwko siebie na Tamce, znalazłam na dziedzińcu kryształ, który moja mama zapakowała przed wyjściem z mieszkania do kosza razem z ubraniami. To było w piwnicy Kryształ leżał na podwórku, poszarpany, z dziurką w środku od szrapnela, ale nie rozsypany. Wzięłam to na pamiątkę i zrobiliśmy z tego lampkę. Myśmy weszli na drugie piętro, gdzie mieszkaliśmy. Schody jakoś ocalały. Znalazłam opaloną eucharynę mojego ojca. Eucharyna to jest instrument muzyczny z białej porcelany z niebieskimi wzorkami. Mieliśmy ją przez wiele lat, ale gdzieś się podziała. Myśmy wyszli z tego mieszkania, bo wszystko było popalone, potopione, lustra, wszystko. Na drugi dzień wszystko się zawaliło samo. Mieliśmy trochę szczęścia, że udało nam się wyjść.

  • Mówiła pani, że później miała kłopoty z dostaniem się na studia. Czy to było w związku z działalnością mamy?

Chyba nie. [Ja brałam udział w głosowaniu to był rok 1948, jako członek komisji ( z ramienia PSL Stanisława Mikołajczyka – 3 x tak). Te papiery dostały się widocznie w ręce rządowe.] Jak złożyłam podanie na Uniwersytet, zdałam, ale nie [zostałam] przyjęta z u miejsc. Za rok złożyłam następne podanie. Wtedy dostałam wezwanie na Cyryla i Metodego na Pradze. Powiedzieli mi, że w żadnym wypadku niech nie liczę na to, że się dostanę na jakąkolwiek posadę państwową ani na uczelnię. Kazali mi stać z daleka od drzwi. Przyszłam na uniwerek, chyba się rozbeczałam, nie wiem. Starałam się dostać na pedagogikę. Pani w dziekanacie, której w ogóle nie znałam, powiedziała mi: „Niech pani zapisze się na Smulikowskiego na Powiślu przy Domu Nauczyciela. Tam są wykłady. Niech pani się zapisuje i chodzi. Proszę się dowiadywać, bo jeżeli ktoś zrezygnuje, to ja panią automatycznie wstawię.” Rzeczywiście tak było. Miałam zdany egzamin. Wstawiono mnie, dostałam indeks, skończyłam studia, pracowałam w szkole ćwiczeń na Twardej [ ponad dwadzieścia lat, potem w Szkole Pomaturalnej Prac Socjalnych na ulicy Obrońców- byłam dyrektorką. Następnie w Piastowie w Szkole imienia Bohaterów Powstania Warszawskiego.]

  • Jak wybuchło Powstania miała pani osiemnaście lat. Jakby była znowu taka sytuacja, to poszłaby pani pomagać na punkt poczty polowej? Też by pani brała udział?

Chyba bym poszła i może nawet coś więcej bym zrobiła. Przed Powstaniem chodziłam na punkty sanitarne, miałam przeszkolenia. Ale już tak niewiele z tego pamiętam.[ Po śmierci ojca bardzo chorowałam.]

  • To było w czasie Powstania czy przed?

Przed Powstaniem. Chodziłam, ale niewiele pamiętam, bo to było niedługo, ojciec zmarł, nauka, i sama nie byłam bardzo zdrowa. Niewiele pamiętam. Wiem, że po skończeniu studiów praca dała mi wielkie zadowolenie, miałam bardzo dużą satysfakcję. [ Zaraz po Powstaniu w grudniu 1944 roku zawarliśmy związek małżeński na wsi będąc wygnaniu. W 1956 roku pobudowaliśmy domek w Piastowie. W 2009 roku po 67 latach opuścił mnie na zawsze mój maż. Odezwała się zagojona po powstaniu rana.]





Warszawa, 09 marca 2009 roku
Rozmowę prowadziła Małgorzata Brama
Elżbieta Madej Pseudonim: „Ela” Stopień: selekcja listów, służby pomocnicze Formacja: Harcerska Poczta Polowa Dzielnica: Powiśle, Śródmieście

Zobacz także

Nasz newsletter